Cukiernia Pod Amorem. Ciastko z wróżbą - Małgorzata Gutowska-Adamczyk - ebook + audiobook

Cukiernia Pod Amorem. Ciastko z wróżbą ebook

Małgorzata Gutowska-Adamczyk

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza część drugiej serii „Cukierni Pod Amorem”, dalsze losy Hryciów, którym los nie oszczędza dramatycznych przeżyć.

Sierpień 2016 roku. Trwają Dni Gutowa. W konkursie na Ciastko Roku bierze udział cukiernia Pod Amorem. Tym razem projektodawcą i autorem receptury jest Zbyszek, syn Waldemara Hrycia. Mimo wahań ze strony ojca to właśnie jego pomysłowe ciastko z wróżbą ma być wystawione do konkursu. 
Waldemar i Helena martwią się nie tylko o debiut zawodowy Zbyszka, lecz także o jego nowy związek z nieznaną dziewczyną. 
Złymi przeczuciami napawa ich również zapowiedziana wizyta prawniczki z Nowego Jorku - Moniki Grochowskiej-Adams, zatrudnionej przez spadkobierców przedwojennych właścicieli cukierni. 
Podczas obchodów Monika Grochowska-Adams nieoczekiwanie spotyka dawną przyjaciółkę, Tessę Steinmeyer. Obie panie, dziś już pod siedemdziesiątkę, to kobiety sukcesu, wracają jednak tu, gdzie upłynęło ich dzieciństwo. To spotkanie nie jest przypadkowe. Tessa, poważnie chora, przyjeżdża do Gutowa, aby załatwić niedokończone przed laty sprawy…  


Małgorzata Gutowska-Adamczyk, jedna z najbardziej rozpoznawanych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru, zadebiutowała jako scenarzystka serialu „Tata, a Marcin powiedział…”. Jest autorką kilkunastu poczytnych powieści dla młodzieży i dorosłych, spośród których „13 Poprzeczna” zdobyła tytuł Książki Roku 2008. 
Trzytomową „Cukiernią Pod Amorem”, przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży. „Ciastko z wróżbą” to pierwsza z trzech powieści nowego cyklu „Cukierni Pod Amorem”, której pierwsze tomy sprzedane w czterystu tysiącach egzemplarzy uzyskały status bestsellerów. 
W dwóch planach czasowych: historycznym i współczesnym, będziemy śledzić losy znanych już i nowych bohaterów od 1945 roku do współczesności

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 517

Oceny
4,5 (550 ocen)
365
124
49
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaAndrzejczak_12

Nie oderwiesz się od lektury

lKolejny tom sagi Gutowskiej Adamczyk o losach nowego pokolenia Hryciów nie rozczaruje. Terażniejszosc tak samo intrygująca jak przeszłość, z ktorą się przeplata. Bohaterowie to postacie z krwi i kości, wyraziste że swoimi zaletami i wadami.Ich losy, jakkolwiek poplątane , czasem trudne, pozwalają wierzyć, że jeśli się staramy mamy odmienić swoje życie. No i Anna Dereszowska, która jak zawsze , jawi się jako genialna lektorka.
10
czytelniczka20142015

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo podoba mi się ta seria :)
00
elzbietalubinska

Nie oderwiesz się od lektury

świetna saga, gorąco polecam, szkoda, że nie ma pierwszej części sagi na Legimi
00
Gosiaszuu

Dobrze spędzony czas

Wciągająca.
00
Doro1409

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię i słucham z radością takż e przekazane proste mądrości.
00

Popularność




Copyright © Małgorzata Gutowska-Adamczyk, 2017

First published in Great Britain in 2013 by Sphere

Projekt okładki

Luiza Kosmólska

Zdjęcia na okładce

© Getty Images; Andreas Gradin/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Anna Sidorek

Korekta

Bogusława Piekielska-Piegat

Maciej Korbasiński

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8123-502-0

Warszawa 2017

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

Wstęp

W Gutowie, niewielkim miasteczku niedaleko Płocka, pod koniec sierpnia organizowane jest obrosłe już tradycją lokalne święto. Dni Gutowa gromadzą nie tylko licznych turystów, w swoistą podróż sentymentalną przyjeżdżają tu również nieobecni od dziesięcioleci dawni mieszkańcy. Jednym z ważnych punktów programu jest konkurs na ciastko, który rokrocznie mobilizuje miejscowe cukiernie.

Podczas zwiedzania miasta goście chętnie zaglądają do funkcjonującej od ponad stu lat cukierni Pod Amorem, dawniej zwanej Pod Aniołem, która kojarzy im się z dzieciństwem i latami młodzieńczymi. Losy jej obecnych właścicieli, Hryciów, w przedziwny sposób splotły się z dziejami szlacheckiej rodziny Zajezierskich, dziedziców pobliskiego majątku ziemskiego.

Ostatni właściciel dóbr, hrabia Tomasz, zmarł w 1943 roku. Jego spadkobierca, Adam Toroszyn, nie zdecydował się na powrót z obozu jenieckiego do PRL-owskiej Polski, mimo że zostawił tu ukochaną sprzed wojny – Celinę Cieślak (po mężu Hryć). Do Gutowa dotarł dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Wnuk Adama, Xavier, goszcząc tu z dziadkiem, zakochał się we wnuczce Celiny, Idze Hryć, domykając tym samym koło rodzinnej historii.

Aktualnie w pałacu Zajezierskich znajduje się hotel prowadzony przez Igę i Xaviera Toroszynów, a w jednym z pomieszczeń funkcjonuje Muzeum Zajezierskich, którego celem jest ochrona pamiątek pozostałych po szlachec­kich rodach żyjących w okolicy.

Opowiedziała o nich w swej powieści pochodząca stąd autorka, Monika Grochowska-Adams. Zamieszkała dziś w Nowym Jorku prawniczka, zajmująca się odzyskiwaniem utraconych po wojnie nieruchomości, jest absolwentką tutejszego liceum im. Norwida oraz dawną przyjaciółką syna Celiny Hryć, Grzegorza, byłego burmistrza miasta, obecnie posła na Sejm RP.

Z powodu zleconych jej w Paryżu poszukiwań delikatnej natury Monika musi zbliżyć się do Heleny i Waldemara Hryciów, obecnych właścicieli cukierni, co powoduje, że poznaje ich codzienność oraz troski natury zawodowej i rodzinnej, a przy okazji robi swoisty rozrachunek własnego dzieciństwa i młodości, które dotychczas z różnych powodów wolała pomijać milczeniem.

Gutowo, sierpień 2016

O siedemnastej trzydzieści jak zwykle rozbrzmiały dzwony kościoła pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Za pół godziny Helena Hryć zamknie cukiernię. Na szczęście na półkach zostało niewiele towaru, bo nie wszystko będzie można jutro sprzedać. Od lat żelazną zasadą Hryciów była świeżość ich wyrobów. Klient raz stracony nie wróci, dlatego codziennie, właśnie kiedy biły dzwony, następowała wyprzedaż ciast i ciastek. Latem przychodziło sporo klientów. Rynek o tej porze, zwłaszcza w tak piękne dni jak dzisiejszy, wciąż tętnił życiem. Na ławkach wokół fontanny przesiadywały matki z dziećmi i staruszkowie, którzy już czekali na okazję. Helena widziała, jak się podnoszą, kierując swe kroki w stronę cukierni. Po tańsze ciasta wpadały też zagonione gospodynie domowe, które na szóstą umawiały się z przyjaciółkami lub miały przyjąć gości. Przez pół godziny przeszklone półki niemal całkiem pustoszały.

Ukośne promienie sierpniowego słońca oświetlały ratusz i pobliskie kamieniczki ciepłym różowo-pomarańczowym światłem. Helena przez dłuższą chwilę chłonęła ten piękny widok, przypatrując mu się, jakby to był impresjonistyczny obraz. Chciałaby kiedyś taki namalować, ale zawsze brakowało jej czasu. Westchnęła zmęczona i oderwała wzrok od okna, skupiając uwagę na kasie. Podczas gdy raport się drukował, podeszła do drzwi, aby je za­mk­nąć. Przez rynek od strony Szewskiej szła mieszkająca po sąsiedzku Kasia Malczyk, dziewczyna syna Hryciów, Zbyszka. Helena uśmiechnęła się, gotowa do niej pomachać, ale Kasia nie spojrzała jak zwykle w okno cukierni. Wróciwszy za ladę, Helena oderwała pasek z raportem sprzedaży, wyjęła pieniądze z kasy i poszła na zaplecze, aby je policzyć. Ekspedientki Basia i Nikola już zbierały swoje rzeczy. Na pożegnanie Helena rzuciła im nieuważne: „Do jutra”.

Kiedy po stromych schodach weszła do znajdującego się nad cukiernią mieszkania, uderzył ją dziwny spokój. Na ogół wraz z mężem i synem jedli o tej porze kolację, a właściwie późny obiad przygotowany przez pomoc domową. To jedna z nielicznych chwil w ciągu dnia, kiedy mogli przez dwadzieścia minut pobyć razem, i tego rytuału Helena broniła zawsze z zaciętością, która jej mężczyznom wydawała się przesadna. Teraz nie było ani Waldka, ani Zbyszka. Zwyczajnie ją zlekceważyli.

Podeszła do okna, chcąc sprawdzić, czy nie idą właśnie przez podwórze, nikogo jednak nie spostrzegła. Pod domem nie parkował też samochód Zbyszka. Może Waldek posłał go do Płocka? Od dwóch tygodni w pełnej konspiracji przygotowywali ciastko niespodziankę na Dni Gutowa. Rokrocznie cukiernia Pod Amorem stawała w szranki z innymi cukierniami i prezentując nowe atrakcyjne ciastko, rzadko przegrywała. Nie bez powodu miała renomę najlepszej gutowskiej ciastkarni.

Zbyszek okazał się nieodrodnym synem swego ojca. Nie tylko byli fizycznie podobni, mieli te same zainteresowania i przez kilkanaście godzin dziennie mogli stać przy produkcji, bawiąc się wymyślaniem nowych receptur. Waldemar doczekał się godnego kontynuatora tradycji rodzinnej, a Zbyszek coraz częściej go zadziwiał. Wyobraźnia chłopaka pokonywała zdawałoby się nieprzekraczalne granice, polot oraz stały głód wyzwań czyniły zeń idealnego cukiernika. Dlatego rodzice mogli być spokojni, kto w przyszłości zajmie ich miejsce i będzie kontynuował dzieło rozpoczęte po wojnie przez Leona i Celinę Hryciów.

Helena uśmiechnęła się do siebie. Zbyszkowi przydałaby się odpowiednia partnerka, było jednak zbyt wcześnie na snucie planów. Kasia miała zaledwie szesnaście lat, chodziła do liceum i Helena zastanawiała się czasem, co tak inteligentna dziewczyna zobaczyła w jej synu, który z trudem ukończył technikum. Niby znali się od dziecka, ale mieli całkiem inne zainteresowania, a trzy lata różnicy to w młodości przepaść. Jednak pół roku temu Kasia zaczęła pojawiać się u nich coraz częściej, raz po raz gdzieś ze Zbyszkiem wychodzili, czasem na dyskotekę, do kina, do Płocka. Aż wreszcie Helena zapytała:

– Chodzisz z Kasią?

Słysząc to, Zbyszek złapał szybki haust powietrza, jakby chciał zaprzeczyć. A przecież nie było w tym nagany, jedynie ciekawość.

– Sam nie wiem! – wyrzucił z siebie.

Patrzył na nią jakoś tak bezradnie, więc nie naciskała. Nie ponowiła już potem tego pytania, bo Kasia przychodziła niemal codziennie. Helena słyszała dobiegające z pokoju Zbyszka śmiechy i przekomarzania. Tak im zazdrościła, że nie obciąża ich żadna przeszłość! Złe wybory, pomyłki, kalkulacje i wpadki. Życie nie wycisnęło na nich jeszcze swego piętna, nie nasyciło goryczą, rozpaczą, przemocą. Nadal mogli marzyć, mieć nadzieję na szczęście nieokupione cierpieniem. Byli dwiema czystymi kartami. Uśmiechała się, kiedy szli przez rynek, trzymając się za ręce. Przypominała sobie wtedy pierwsze randki z Waldkiem i siebie samą, przymuszoną przez okoliczności do uwiedzenia przyszłego męża.

Początkowo wcale jej się nie podobał. Duży, zwalisty, rudawy, ubierał się niechlujnie, wysławiał nieelegancko. Od wielu lat wdowiec, skupiony na pracy, zaniedbany. Gdyby nie przypadek, szczególny splot okoliczności, nie zatrzymałaby na nim spojrzenia. Ale stało się. Od razu wiedziała, że ma na nią ochotę, zresztą nie przekroczyła wtedy jeszcze czterdziestki, nie tacy jak on jej ulegali.

Gdy sprawa ciąży wyszła na jaw, zdecydowała się na wyjazd z Gutowa. Właściwie uciekła. Była wtedy w związku ze swoim pierwszym mężem. Nie mieli potomstwa i właściwie nic już ich nie łączyło, ale choć wszystkiego się domyślał, Ryszard postanowił adoptować jej dziecko. Zamieszkali w Gdańsku, gdzie on dostał pracę. Mimo że nie zostawili adresu, Waldek jakimś cudem ich odnalazł. Ukląkł przed nią i tak długo ze łzami w oczach błagał, aż wreszcie ją przekonał. Właściwie – dlaczego? Może przekonała ją miłość, której Helena nigdy nie doświadczyła? Prawdziwa, bezwarunkowa, pełna żaru. Mężczyźni romansowali z nią, ale żaden jej nie kochał, nawet Ryszard ożenił się z nią dla wygody i aby zamknąć ludziom usta. Tymczasem Waldek gotów był pokonać każdą przeszkodę. Dla niej chciał nawet zostać ojcem nie swojego dziecka.

Postawił jeden warunek: musiała wrócić do Gutowa. I w tym tkwił szkopuł, bo ojcem Zbyszka był starszy brat Waldka, Grzegorz. Waldek o tym wiedział, a Grzegorz poza jedynym razem, kiedy się przyznał podczas jakiejś kłótni, nigdy nie wrócił do tematu. Zresztą Zbyszek nawet nie był do niego podobny, co wszyscy, a zwłaszcza Helena, przyjęli z ulgą. To jednak niczego nie zmieniało.

Powrót nie był łatwy. Helena nie czuła sentymentu do mieściny, gdzie uważano ją za latawicę, ani do rodziny Hryciów, którą Iga, córka Waldka, obrazowo nazywała „sępami”. Helena do nich nie pasowała. Nie chciała też być żoną rzemieślnika. Jej marzenia i aspiracje dotyczące sztuki, ciągle odkładane na później, z powodu ciąży i drugiego małżeństwa zostały całkowicie zaprzepaszczone. W domu Waldka dramatycznie brakowało kobiety. Jego matka i zarazem wspólniczka już nie żyła, a córka właśnie kończyła studia. Należało zakasać rękawy i nie tylko zająć się niemowlęciem, ale też domem i firmą.

Te pierwsze miesiące nie zapisały się dobrze w pamięci Heleny: ciągłe konflikty z Igą, nieustanne wspominanie zmarłej teściowej, która rzekomo wszystko robiła najlepiej, jawna niechęć personelu cukierni. Jednak afronty i przytyki przyjmowała z kamienną twarzą. Znosiła je w spokoju. Robiła, co uważała za stosowne, i systematycznie odciskała na domu i cukierni swoje piętno. Jej talent plastyczny wkrótce się przydał. Zarządziła remont i dopilnowała go, na nowo zaprojektowała wnętrza, papier firmowy i opakowania, sprowadziła prawdziwe porcelanowe filiżanki, zmieniła stoliki i krzesła, a potem, kiedy nie była już tak bardzo potrzebna dziecku, wzorem starszej pani Hryć stanęła za ladą. Ktoś musiał się poświęcić, zwłaszcza że po śmierci Celiny, aby spłacić rodzeństwo Waldka, zachowując przy tym firmę, musieli zaciągnąć kredyt. Zatem on doglądał produkcji, jej zaś domeną stał się handel. W końcu to nawet polubiła i aby skutecznie zarządzać, skończyła kurs marketingu.

Z zewnątrz wyglądali na zamożnych, ale ścibolili każdy grosz, co ich chyba zbliżyło najbardziej. Waldek często ją za to przepraszał, ona jednak wiedziała, że walczy o przyszłość swego dziecka.

– Kiedyś wreszcie spłacimy ten kredyt – powtarzała, bojąc się, że pewnego dnia Iga zdecyduje się wyjść za mąż, a huczne wesele znów nadwątli ich zasoby.

Ale Iga na razie nie planowała ślubu. Zakochana w pół-Angliku Xavierze, często wyjeżdżała, aż pomyśleli z Waldkiem, że może zechce u niego zostać na stałe. Jednak wróciła, a w końcu ściągnęła tu przyszłego męża. Mieli wielkie plany. W pobliskich Zajezierzycach kupili hotel Orbisu i postanowili ów dawny pałac Zajezierskich przywrócić do niegdysiejszej świetności. Na punkcie tego hotelu Iga całkiem zwariowała. To nie był już biznes, lecz misja.

Helena nigdy nie uwierzyła w piękną bajeczkę, opisaną nawet w pewnej powieści, że ostatni hrabia Zajezierski był dziadkiem jej teściowej Celiny. Nie mieli na to świadków, nie mieli dowodów poza pierścieniem, który rzekomo znajdował się kiedyś w posiadaniu ojca Celiny, a potem jej samej i jej brata Zygmunta. Skoro był w ich posiadaniu, to jakim cudem został odkopany w podziemnym korytarzu pod rynkiem? Tak czy inaczej, nawet jeśli nieprawdziwa, ta historia dodawała pałacowi i cukierni aury tajemniczości, która bardzo dobrze wpływała na sprzedaż.

Zwłaszcza latem pełno było w Gutowie turystów. Helena poznawała ich po tym, że wchodzili do cukierni z książką, kupowali jagodzianki, rożki francuskie, oglądali zawieszone na ścianach fotografie. Niekiedy o coś pytali. Zabawne, bo niektórzy mylili ją z Celiną! A przecież zdjęcie Celiny wisiało na ścianie, gdyby żyła, musiałaby już przekroczyć dziewięćdziesiątkę! Zresztą w ogóle nie były do siebie podobne! Jednak aby im nie sprawiać zawodu, Helena wpisywała się czasem do ich książek: „Pozdrawiam, Celina Hryć”. Lubiła też pojawiające się na niektórych twarzach zdumienie, kiedy chcąc ich sprowokować, rzucała tajemniczo:

– Ja jestem Helena, ta zła…

Zeszła na podwórko. Kiedy otwierała drzwi do zakładu, niemal zderzyła się z mężem.

– Kolacja stygnie.

– Już skończyłem! – Uśmiechnął się.

Wystukał na panelu kod uzbrojenia alarmu i zamknął drzwi. Kiedy się do niej odwrócił, promienny i zadowolony, nie musiała pytać, wiedziała.

– Czym ich tym razem zaskoczysz?

– A właściwie gdzie się podział Zbyszek? – Waldemar zignorował pytanie. – To nie jest czas na zabawy.

Wtedy Helena przypomniała sobie Kasię, najwyraźniej unikającą jej spojrzenia.

Może się pokłócili? – pomyślała. Nie chciała jednak niczego przesądzać.

– Nie widziałem go od kilku godzin. Miał mi coś kupić w Płocku, zanim zamkną hurtownie. Najwyraźniej coś go zatrzymało – Hryć powiedział niemal niefrasobliwie i wziął ją za rękę. – Ślicznie dziś wyglądasz!

Uśmiechnęła się kpiąco i pokręciła głową.

– Tylko jedno ci w głowie! – skarciła go z czułością.

Zjedli, nie czekając na syna. Jego komórka nie odpowiadała, co ostatnio zdarzało się coraz częściej. Helena, sprzątając po kolacji, zaczęła się niepokoić.

– Gdzie on się podział?! Dlaczego nie odbiera? Ja oszaleję!

– Mówił, że ma słabą baterię.

– Dlaczego nie dałeś mu na nowy telefon? Czy to warte moich nerwów?!

Hryć nie odpowiadał.

– Z nim się dzieje coś niedobrego! Może wpadł w nieodpowiednie towarzystwo?

– Nasz syn?!

Zbyszek przyjechał wreszcie koło dziewiątej. Najpierw usłyszeli, jak parkuje na podwórzu, potem wbiegł po schodach i poszedł do łazienki. Helena, ciekawa, co go zatrzymało, czekała, aż wejdzie do salonu, gdzie razem z mężem oglądali telewizję.

– Cześć! – krzyknął z kuchni. – Ale jestem głodny!

Wyglądał na zdenerwowanego. Szurał garnkami, nakładał sobie kolację, a potem pochylony nad stołem, jakby ktoś miał mu za chwilę wyrwać talerz, jadł, nie odrywając wzroku od gulaszu.

– Właśnie widzę. – Helena pokiwała głową. – Co się stało?

– Coś z alternatorem.

– Przywiozłeś marcepan? – krzyknął z salonu Wal­demar.

– Nie. W całym Płocku nie mieli – bez zająknięcia odparł Zbyszek.

Nawet na niego nie patrząc, Helena wiedziała, że jej syn kłamie.

Paryż, sierpień 2016

Samolot przechylił się na bok, co oznaczało, że schodzi do lądowania. Monika Grochowska-Adams dopiła kieliszek chardonnay i wyjrzała przez okno. Miała już swoje lata i podróżowanie między Nowym Jorkiem a Europą stawało się coraz bardziej męczące. Wielogodzinne loty, kiedyś symbol statusu, zwłaszcza za czasów żelaz­nej kurtyny i kiedy jeszcze latały concorde’y, teraz były wyłącznie przykrą koniecznością, wynikającą z jednoczesnego życia na dwóch kontynentach. Monika lubiła intensywność, rzadko zwalniała, zajęta wciąż nowymi projektami, nie miała czasu na odpoczynek, ale jej ciało, choć wysportowane i sprężyste, nie było już ciałem młodej kobiety. Czas płynął nieubłaganie, z roku na rok coraz szybciej. Dni stawały się jakby krótsze i tak wiele wciąż było do zrobienia.

Po raz ostatni przed lądowaniem otworzyła laptop, aby ponownie przeczytać intrygujący mail, który dostała kilka dni temu. Wiadomość pochodziła od nieznanej jej bliżej Francuzki polskiego pochodzenia, która w powieści napisanej przez Monikę odnalazła fragment własnej historii rodzinnej, co więcej, uczyniła ją depozytariuszką pewnego sekretu.

Szanowna Pani.

Nazywam się Milena Marcoveanu i zdaję sobie sprawę z tego, że moje nazwisko niewiele Pani powie. Na Pani ślad naprowadziła mnie powieść Pani autorstwa, dotycząca Gutowa, miasta rodzinnego mojego ojca, Izraela Cukiermana vel Ireneusza Gawryły, najmłodszego z dzieci Natana, właściciela przedwojennej cukierni Pod Aniołem. Ojciec zmarł co prawda dwa lata temu, ale utrzymywał długo, że w domu, w którym obecnie znajduje się cukiernia Pod Amorem, jego ojciec, a mój dziadek, przed przymusowym przesiedleniem do getta zamurował cenne rodzinne pamiątki.

Kilka lat temu wybrałyśmy się z siostrą w podróż do Gutowa, usiłowałyśmy nawet odzyskać nasz dom w rynku, który w rodzinie pozostawał przez niemal sto lat, ale mitręga urzędowa w końcu nas pokonała, nie miałyśmy również śmiałości zwrócić się w tej sprawie do właścicieli cukierni. Jak by nas zresztą przyjęli? Co najwyżej jako nieszkodliwe wariatki. Mamy co prawda w Gutowie przyjaciół, mecenas Michalina Gawryło-Frajnic jest mi dobrze znana, gdyż nasz ojciec wychowywany był przez rodzinę Gawryłów i do 1968 roku mieszkał w Polsce, ale nie zaliczają się oni do przyjaciół państwa Hryciów i nie bardzo wierzyłyśmy w powodzenie przedsięwzięcia.

Jak zaproponować komuś, aby szukał w swojej piwnicy pozostawionego tam przed siedemdziesięciu laty depozytu? Nie wiemy przecież, czy już wcześniej nie znaleziono i nie sprzedano tego, co nasz dziad ukrył. To bardzo utrudnia sprawę i czyni ją niezwykle delikatną. Musi Pani wiedzieć, że jesteśmy z siostrą i bratem raczej zamożni, nie kieruje nami chęć zysku. Na stare lata chcielibyśmy jedynie załatać lukę, którą wojna i czasy PRL-u uczyniły w historii naszej rodziny, oraz odzyskać pamiątki, które nasz dziad powierzył tym murom.

Piszę do Pani, gdyż wyczuwam w Niej osobę życzliwą ludziom i rozumiejącą ich, a nie oceniającą. Wiem również z Google’a, że jest Pani wspólnikiem dużej amerykańskiej kancelarii prawnej, zajmującej się pomocą Żydom i Polakom, którzy pragną odzyskać swoje mienie. Czy mogłaby nam Pani w jakikolwiek sposób pomóc?

Z poważaniem

Milena Marcoveanu

Dziś właśnie Monika miała się po raz pierwszy spotkać z autorką listu, aby ustalić dalszy tryb postępowania. Umówiły się w znanej kawiarni Angelina przy rue de Rivoli, niedaleko Luwru. Sprawa była rzeczywiście delikatna, ale z różnych względów zaintrygowała Monikę. Zresztą kochała Paryż i przy każdej okazji chętnie się tam zatrzymywała, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby w drodze do Warszawy zrobić sobie krótką przerwę.

Mimo wczesnej pory w Angelinie było sporo gości. Monika zastanawiała się, czy to dobre miejsce na rozmowę w tak poufnej sprawie. Jedyna nadzieja, że będą rozmawiały po polsku. Usiadła niedaleko wejścia, wybrała coś z karty i czekała. Nim zrealizowano zamówienie, w drzwiach pojawiła się niewysoka, doskonale paryska, szczupła osoba po czterdziestce. Monika również przeszukała Internet i nie tylko wiedziała, jak pani Marcoveanu wygląda, ale podziwiała też skromność kobiety, która nie pochwaliła się, że jest profesorem Sorbony, wybitnym naukowcem, cytowanym przez liczne periodyki branżowe. Uśmiechnęła się i pomachała do niej.

– Dziękuję, że zechciała się pani ze mną spotkać! – usłyszała na powitanie.

Ubrana w lnianą sukienkę pani Marcoveanu miała figurę nastolatki. Subtelny makijaż pasował do jej delikatnych rysów twarzy. Kobieta usiadła przy stoliku i zamówiła kawę i croissanta.

– Cała przyjemność po mojej stronie! – odpowiedziała Monika.

– Mój mail pewnie panią zdziwił?

– Nie sądziłam, że jestem czytana w tak wielu miejscach i przez tak wielu ludzi.

– Książkę kupiłyśmy z siostrą podczas naszego pobytu w Gutowie, pięć lat temu. Wtedy jeszcze sądziłam, że wystarczy tam pojechać, aby wszystko załatwiło się samo.

– Odległość upraszcza perspektywę. – Monika westchnęła.

– Na miejscu zaś wydawało mi się, jakbyśmy brodziły w smole.

– Mimo upływu czasu ludzie nadal się boją, że przyjadą potomkowie gutowskich Żydów i wszystko im zabiorą. Długo nic nie wskazywało na to, że coś się zmieni, przez kilkadziesiąt lat wrośli w swoje nowe miejsca, a tu nagle ktoś się zjawia. Nie wiadomo, co z tym zrobić, czy będzie trzeba wszystko oddać, wyprowadzić się gdzieś, stracić dorobek życia? W dodatku przyjeżdżają ludzie niewyglądający na biednych, więc niby po co im majątek, który porzucili? – spokojnie tłumaczyła Monika, jednak pani Marcoveanu zareagowała nerwowo.

– Nie porzuciliśmy, wysiedlono nas pod przymusem! Najpierw Niemcy, potem Polacy. Pani na pewno pamięta marzec sześćdziesiątego ósmego roku.

– Niestety, pamiętam.

– Nikomu niczego nie zamierzam zabierać! Wciąż jest wiele nienaprawionych krzywd i to, że ktoś się nie upomina, nie znaczy, że nie czuje się ograbiony. Ci ludzie, tam w cukierni…

– Państwo Hryciowie?

– Zmienili szyld i żyją jak gdyby nigdy nic! W środku zawiesili nawet przedwojenne zdjęcia cukierni. Naszej cukierni! Korzystają z naszej historii, jakby ją sami stworzyli!

– Rozumiem panią, ale z tego, co się orientuję, kupili ten dom na przetargu – rzeczowo wyjaśniała Monika. – Nie oni, kupiłby ktoś inny. Nazwa jest zmieniona, ale nie aż tak bardzo. Rodzina Hryciów kontynuuje waszą tradycję! Wolałaby pani, aby sprzedawano tam telefony?

– Nie, pewnie, że nie.

– A zdjęcia wyrażają szacunek. Znałam starą panią Hryć, miała wielki sentyment do cukierni pani dziadka. Bywała tam jako klientka. Dom zaś kupiła późno, w latach siedemdziesiątych bodajże. Wcześniej go znacjonalizowano, takie wtedy było prawo.

– Ale prawo w międzyczasie się zmieniło – powiedziała już ciszej Milena Marcoveanu.

– To prawda. Teraz samorządy w miarę swoich możliwości naprawiają szkody wyrządzone przez dekret Bieruta.

Umilkły. Pani Marcoveanu pogryzała croissanta. Nie patrzyła na Monikę, jakby zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, dzieląc się z nią swymi myślami.

– Zdumiewa mnie pani polszczyzna! Tyle lat poza krajem… – Monika próbowała rozluźnić gęstniejącą atmosferę.

– Rodzice mówili po polsku, mama była nauczycielką polskiego. Czytam polskie książki, to pomaga utrzymać kontakt z językiem. Czy nam pani pomoże? – rzuciła w końcu.

– To ciekawa i niełatwa sprawa, na dodatek nieco tajemnicza, bardzo takie lubię. Chociaż, szczerze mówiąc, mam trochę wątpliwości, czy uda mi się cokolwiek osiągnąć – Monika nie kryła sceptycyzmu.

– Rozumiem. Nie pozostało nam już nic poza nadzieją. Nasi rodzice odeszli. Moja siostra mieszka w Izraelu, ja i mój brat tu, w Paryżu. Cóż, jakoś przeżyjemy fiasko pani misji. O ile się jej pani podejmie. Naturalnie, przed podpisaniem umowy, chciałabym znać również wysokość honorarium.

– Na pewno się dogadamy. – Monika machnęła ręką. – Chciałabym jednak ostrzec panią, że powieść, którą napisałam, to fikcja, a moje związki z rodziną Hryciów nie są aż tak bliskie, jak by wynikało z tekstu. Owszem, znam ich, w końcu jakiś czas mieszkałam w Gutowie, chodziłam nawet do tej samej szkoły co Grzegorz Hryć…

– Ach, ten… Burmistrz…? – wyrwało się pani Marcoveanu.

– Aktualnie poseł – sprostowała Monika.

– Początkowo nie wiedziałam, że on i właściciele cukierni to rodzina, zbieżność nazwisk mogła być przypadkowa. Poszłyśmy z siostrą do urzędu jako dwie petentki, wyszłyśmy jako potencjalne przestępczynie. Jakbyśmy chciały kogoś obrabować albo, mój Boże, już to nawet uczyniły! Wszyscy urzędnicy byli przeciwko nam, widać mieli nakazane, aby się tak zachowywać. Nie wiem, czy to dotyczy każdego, kto usiłuje odzyskać swą własność, czy tylko my z wiadomych względów byłyśmy wyróżnione. W każdym razie zraziłam się do polskich urzędników.

– Na jak wiele swobody mi pani pozwoli? – zapytała Monika, ignorując wyznania rozmówczyni. – Sprawa jest bardzo trudna. Dom miał kilku właścicieli, z pewnością też był wielokrotnie remontowany. Może skarb, tak go nazwijmy dla uproszczenia, już wcześniej wydobyto, na przykład podczas okupacji albo po wojnie? Budynek zdaje się nie uległ większym zniszczeniom podczas wyzwalania Gutowa, ale sprawdzę to jeszcze. Niestety, tak daleko moja pamięć nie sięga – spróbowała żartu.

– Dam pani wszelkie plenipotencje. Wiem, że skazuję panią na trudną misję, bo nawet nie wiemy, co mój dziadek ukrył. Mogło tam być trochę kosztowności, pieniędzy, ale prędzej dokumenty dotyczące własności domu, co już jest bez znaczenia, dlatego mam nadzieję, że właściciele cukierni pomogą w poszukiwaniach. Jestem też skłonna zapłacić im za to jakąś gratyfikację i odstępne w razie znalezienia czegokolwiek.

– Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że przekonamy ich do współdziałania… – w zamyśleniu powiedziała Monika.

Nie przypuszczała, dokąd ją ta sprawa doprowadzi.

Długołąka, styczeń 1945

Dzień budził się mglisty i wilgotny. Przez całą noc wiatr hulał po polach, tłukł w okna i wył w kominie. Zszarzały śnieg topniał z wolna, a z sopli wiszących pod okapem raz po raz spływały ciężkie krople. Wydawało się, że to już koniec zimy. Pelagia Janiuk, gospodyni dworu w Długołące, wsunęła nogi w drewniaki i szczelnie otulona chustą poczłapała przez podwórze. Zmagając się z wiatrem, dotarła do drewutni, skąd zabrała trochę szczap na podpałkę. Gdy zapłonęły, w kuchni zrobiło się cieplej. Na dworze szarzało. Kobieta pokręciła głową. W taki dzień lepiej siedzieć w domu i grzać się przy kominie, łuskając groch albo tkać dywaniki. Ale co zrobić, trzeba jechać do Zajezierzyc, dziś rocznica urodzin hrabiego Tomasza. Pawlak, długołącki dziedzic, szwagier hrabiego, już dawno zamówił mszę, jak teraz nie wziąć w niej udziału? Janiukowa nastawiła czajnik i poszła do obórki wydoić krowę. Kiedy wróciła, Zdzisław Pawlak kręcił się już po kuchni.

– Wieje? – rzucił zamiast powitania.

– Jakby kogo obwiesili! – Kobieta ciężko westchnęła, wlała trochę mleka do rondelka, postawiła na płycie i rwąc kawałki przygotowanego wcześniej ciasta, wrzucała kluski na wrzątek.

W milczeniu usiedli przy stole.

– Ale sanie chyba jeszcze przejdą? – zastanawiał się głośno Pawlak, omijając wzrokiem talerz z zacierkami, jakby nie czuł głodu. Spojrzał w okno, na rozhuśtane topole. – Piechotą za daleko, a wóz może utknąć.

– Pozostaje jechać sankami – podsumowała Janiukowa.

– Wy zostaniecie! – powiedział twardo. – Trzeba domu pilnować. Sam Azor nie wystarczy. Może nie będą tacy skorzy do napaści, jak dym w kominie zobaczą?

– Patrzcie no, anim pomyślała, że po wyzwoleniu człowiek się będzie bardziej bał jak w okupację!

– Miesiąc jeszcze nie minął, jak Niemcy się wycofali, i nowa władza nie bardzo utrwalona, to korzysta na tym rozmaity element.

– Głód dodaje odwagi, ale i niegłodni kradną, a najwięcej nasi wyzwoliciele. W czasach zamętu zło wyłazi z człowieka – fuknęła gospodyni.

– Jakby coś kraść próbowali, zawrzyjcie się w komorze i udawajcie, że nikogo nie ma. Nie chcę, żeby was z mojego powodu na stare lata kto ukrzywdził.

– Ano niech będzie… – powiedziała. – Jednak sensu to w tym braknie. Mam zostać, ale nie bronić? Więc o co wam chodzi?

– Żeby ciepło w domu było i gorąca zupa, kiedy wrócę, bo jak pomyślę o drodze do Zajezierzyc, to wiem, że łupanie w kościach mnie dziś nie minie.

– Wasza wola, moja dola – rzekła po cichu.

– Gdyby żył, hrabia skończyłby dziś osiemdziesiąt jeden lat… – Pawlak westchnął.

– No i na co by mu teraz przyszło?! – odrzekła Janiukowa, ucinając jego smętne dywagacje. – Pałac ograbiony, po ziemię dworską cudze się ręce wyciągają, żona dawno umarła, a syn w Watykanie. Został hrabia sam jak ten palec. Kiedy go Niemcy z pałacu wygnali, żył o wstydzie i waszym łaskawym chlebie. Lepiej, że parcelacji nie doczekał – pocieszała.

– Może i prawda… – Pawlak uniósł talerz, wybierając łyżką zacierki, i znów zadumany spojrzał w okno. Miał wiele szczęścia. Lata całe pozostawał na służbie u Zajezierskich, w końcu siostrę hrabiny pojął za żonę on, chłopski syn, i szwagrem hrabiego został. Pracował w majątku uczciwie, ale też traktowany był niczym przyjaciel. Kiedy Niemcy weszli do Polski, to go z dworku długołąckiego nie usunęli, a tych mórg, co je żona jego, Kinga Toroszyn, we wianie wniosła, niewiele było, toteż pod parcelację nie podpadały. Ale mimo wszystko jego los niewiele się od losu hrabiego różnił. Obaj jeszcze przed wojną zostali wdowcami, obaj bezdzietni, liczyli tylko na dwóch wychowanków hrabiego: Adama Toroszyna, który był wnukiem żony Pawlaka, i Michała Podedworskiego – wnuka siostry Zajezierskiego. To między nich mieli podzielić swoje włości, ich dzieci niańczyć i przez nich mieli być kiedyś pochowani. Tak by było, gdyby nie wojna.

– Kończcie już, pora ruszać! – ponagliła go Janiukowa.

Pawlak zamrugał oczyma, jakby chciał strząsnąć z powiek obraz dwóch młodzieńców, którzy jeszcze do niedawna u niego mieszkali, chrząknął i opierając się na blacie, wstał. Włożył sweter, grubą wełnianą kurtkę, czapkę, gumowane filcowe walonki, wreszcie sięgnął po kożuch i poszedł zaprzęgać konia. Mokry wiatr zacinał niemiłosiernie, lodowata mżawka osiadała na twarzy. W rozmięk­łym śniegu trudno będzie dotrzeć do Zajezierzyc, ale mus to mus. Wsiadł na kozioł, okrył się kapotą i ruszył do kościoła.

Podczas mszy, pogrążony w zadumie, zrozumiał, że świat, jaki znał, nieodwołalnie się skończył. Dyskutowali zresztą o tym z hrabią od dawna, co najmniej od minionej wojny, kiedy to po raz pierwszy trwający od wieków porządek zatrząsł się w posadach. Pawlak doskonale pamiętał próby rozszerzenia na Polskę rewolucji sowieckiej podejmowane przez rozmaitych agitatorów. Pamiętał żądania rad robotniczych i żołnierskich, pamiętał oburzenie hrabiego i dowodzony przez starego Grzyba strajk zajezie­rzyckich fornali, który wypadł w samo Boże Narodzenie roku osiemnastego. Wtedy, dwadzieścia siedem lat temu, cudem udało się okiełznać to szaleństwo. Teraz, kiedy Armia Czerwona rozgościła się w Gutowie wyzwolonym miesiąc temu przez siły partyzanckie, nie było już nadziei. Syn Grzyba, dumny z roli, jaka mu przypadła, dzielił ziemię Zajezierskich, a on, szwagier hrabiego i zaufany zarządca jego dóbr, mógł się temu tylko bezradnie przyglądać.

Jak będzie na wsi bez szlachty? – myślał przygnębiony. – Bez dworów? Kto teraz będzie wiódł prym? Kto dawał przykład? Jak ludzie przyzwyczajeni do służby mają żyć? Kto będzie dla nich wzorem? Kto będzie ich pilnował? Kto za nich decydował? Nawet jeśli dostaną ten hektar albo dwa, czy to zmieni ich los? Mieli ordynarię, pensje, tego wszystkiego teraz zabraknie. Czy staną się gospodarzami, siedząc na gołej ziemi? Bez zabudowań, bez maszyn, bez zwierząt? Czy dzięki reformie skończy się głód na przednówku? Czy synowie chłopscy nie będą się już wywyższać, wypędzając z zabaw parobków i służące? Czy w kościele biedota będzie mogła siadać na ławkach dotychczas zarezerwowanych dla gospodarzy? W to nie sposób mu było uwierzyć, bo odwieczne zwyczaje zmienić najtrudniej.

Pawlak uniósł głowę i zapatrzył się na patronującego kościołowi świętego Floriana, który z wysokości lał wodę w ogień, jakby chciał ugasić gorączkę w ludzkich umysłach powstałą. Szlachta, prawem kaduka ze swych siedzib wygnana, tuła się teraz, wycierając obce kąty. Dziś żaden szlachcic ani szlachcianka pewni swego jutra być nie mogli. Opowiadają ludzie niby baśnie jakieś, że wszyscy teraz będą równi i nikt wywyższać się nie zdoła. Jak temu wierzyć? Czy kto widział gdzie krainę na równości opartą? Zawsze będą panowie i służba, lepsi i gorsi, bogatsi i biedniejsi. Kto ma znajomości, spryt i pieniądze, przed tym się wszystkie drzwi otwierają, biednemu zaś po wiek wieków nędza. A porządku raz zburzonego na nowo ustanowić łatwo nie będzie. I kto na tym skorzysta? Jeśli to będą tacy sami ludzie jak ten Grzyb, to miej Polskę w swej opiece, Panie Boże.

Ku podniesieniu msza już zmierzała i Pawlak się do bliższych jego sercu spraw zwrócił, modły gorące zanosząc o wieczne odpoczywanie hrabiego, swej żony Kingi oraz jej sióstr – Adrianny i Wandy, co jako przełożona gutowskiego klasztoru kwietanek w pacyfikacji życie straciła. Ale modlił się też o żywych, a przede wszystkim o to, aby ci dwaj bliscy jego sercu młodzieńcy – Adam i Michał – szczęśliwie wojnę przetrwali. Adam Toroszyn w niemiec­kim obozie Murnau czekał końca wojny, który już pono niedaleko, a Michał Podedworski po cichu uciekł, kiedy przyszła wiadomość, że na partyzantkę AK-owską, co ją zaczęli nagle bandą nazywać, obława się w powiecie szykuje. Pawlak sam go zachęcał, aby sąsiadce z Cieciórki, pani Radziewiczowej, w wyjeździe dopomógł, a że strasznie był w jej córce Ewce rozmiłowany, to i długo się nie zastanawiał. Pojechali ku Białemustokowi, licząc na to, że może uda im się kiedyś wrócić do domu.

Pawlak westchnął głęboko, zapadając się w kołnierz kożucha, bo choć dzień nie był mroźny, to jednak wilgoć przenikała aż do szpiku kości. W kościele zgromadziło się niewielu wiernych. Był środek tygodnia, ranek, a dookoła tyle się działo. Kilka dni wcześniej Rosjanie wyzwolili Płock, w Gutowie odbywały się wiece, trójki parcelacyjne dzieliły i rozdawały pańską ziemię, kraj budził się do nowego życia. Jakie ono będzie? Tego Pawlak nie ośmielał się przewidywać.

Gdy koło południa dojechał do Długołąki, z ulgą wyprzągł konia i marząc o gorącej zupie, wszedł do domu. Zdziwił się, widząc siedzącą w kuchni nieznajomą dziewczynę. Mogła mieć z piętnaście lat. Była licho ubrana, w drewniaki i cienką kapotę. Chyba przyszła niedawno, bo kuliła się, jakby nadal chłód ją przenikał. Janiukowa wręczyła jej kubek gorącego mleka i pajdę chleba z masłem.

– A co? Mamy gościa? – zapytał.

– Jajek przyniesłam – powiedziała przybyła i rzuciła się ku niemu, jakby go chciała pocałować w rękę.

Pawlak wyrwał dłoń i skrzywił się z niesmakiem.

– Dajże spokój, dziecko!

– Co chcesz za te jajka? – twardo spytała gospodyni.

– Ja nic… Tylko pani naszej nie ma, kury znoszą i nie wiadomo, co z tym robić.

Za jej plecami Janiukowa zrobiła minę, która wskazywała, że inny musi być powód odwiedzin. Pawlak usiadł przy stole.

– Dajcie nam zupy, pani gospodyni! – rzucił z uśmiechem. – A czyjaś ty, panienko?

– Ja Stefcia od Prątków, z Cieciórki, panie dziedzicu, sierota – odpowiedziała skwapliwie.

– A sama zjeść tych jajek nie chciałaś?

– No, trochę zjedlim we dworze. Kur mało, kilka wszystkiego, cośmy przed ruską bandą uratowali w ziemiance.

– I szłaś taki kawał drogi, żeby nam te jajka przynieść? A czemuż to?

– Bo… Bo… Może nasza pani gdzie w głodzie? – wyrzuciła z siebie autentycznie zatroskana.

– Sam nie wiem – odparł Pawlak. – Nie miałem żadnych wieści o pani Marii.

– Myślałam… Poszłabym za nią, ale gdzie iść, nie wiem.

– Toś była jej bardzo oddana. Służyłaś we dworze? Nie pamiętam cię.

– Nie, ja przy krowach byłam. Teraz krów nie ma, to i do roboty nic nie zostało. A prawda to, że panicz Michał z moją panią wyjechał?

Janiukowa i Pawlak wymienili zdziwione spojrzenia.

– Nie! Panicz tylko za sprawą do magistratu, do Gutowa się wybrał – na wszelki wypadek skłamał Pawlak. – A czemu on dla ciebie taki ważny?

– Widziałam, jak jedną furą powoził, tom się ucieszyła, że panienka i panicze pod dobrą opieką pozostają – odparła podejrzanie szybko.

– Tylko go patrzeć! – zapewnił Pawlak. – Nam on tu też potrzebny.

Ciechanów, luty 1945

Szanowny Panie Zdzisławie.

Nadarza się okazja przesłania listu, toteż pamiętając o Pańskiej trosce, piszę z wieściami o nas.

Ostatnie dni spędzone w Cieciórce pokazały, jak wiele dla mnie znaczy to miejsce! Serce mi się kraje na myśl, że gdy Eduś wróci z obozu, nie zastanie nas we dworze. Kto tam będzie mieszkał, Bóg jeden raczy wiedzieć. Eksmitowano naszą rodzinę jak jakieś śmiecie, jakbyśmy byli nie obywatelami, a przestępcami. Prawda, w dzisiejszej Polsce słowo „obywatel” brzmi podejrzanie, teraz wszyscy mamy być „towarzyszami”!

Patrzę na to, co się dzieje dookoła mnie, i widzę jeden wielki chaos. Ludzie zabiegani za najbardziej podstawowymi artykułami, nowe prawo w powijakach, nie wiadomo, co z nami będzie. Resztkami sił chwytam się jeszcze nadziei, że może kiedyś odzyskamy naszą Cieciórkę, choć rozsądek mi podpowiada, że nikłe są na to szanse. Ironia losu polega na tym, że gdybyśmy mieli mniej niż pięćdziesiąt hektarów, może udałoby się zostać w majątku, bo nie podlegałby on wówczas reformie. Nasz, okrojony już i tak w czasie wojny, miał o dziesięć hektarów za dużo i w konsekwencji zabrano nam wszystko! Zostawiłam we dworze nie tylko większość wyposażenia, ale też serce i bogatą historię rodziny wraz z jej pamiątkami.

Pakując się do wyjazdu, nie mogłam zabrać wszystkiego, najważniejsze były odzież, żywność, materace i kołdry. Płakać mi się chciało, kiedy rozdawałam służbie meble, nakrycia stołowe i to wszystko, co się nie zmieściło na fury. Żegnały mnie litościwe słowa, ale i zacięte spojrzenia, jakby niektórzy tylko czekali, aby wreszcie wejść do dworu i sobie w nim pofolgować. Czy ja co komu ukradłam? Radziewicze żyli w Cieciórce od niepamiętnych czasów, zawsze szanowani i cenieni jako sąsiedzcy rozjemcy. Organizowane przez nas hubertusy ściągały sąsiadów z całego powiatu. Teraz nasze nazwisko oznacza infamię.

Zdanie kluczy karbowemu było najboleśniejszą chwilą. Jadąc przez Gutowo, wymeldowałam się w gminie i gdyby nie dzieci, tobym chyba wtedy gorzko zapłakała. Ale siedziały wpatrzone we mnie, zalęknione, niewiedzące, kto i dlaczego zgotował im taki los. Kurczowo trzymając tobołki ze swymi najważniejszymi skarbami, oczekiwały wsparcia, dlatego mimo wszystko musiałam się uśmiechać.

Do Ciechanowa dotarliśmy po dwudniowej podróży. Cudem znalazłam niewielkie mieszkanie w starym, ale ciepłym drewniaku przy Nadrzecznej. Teraz rozglądam się za pracą. Chciałabym chłopców jak najszybciej zapisać do szkoły, Zbyszka do drugiej klasy, Jerzyka do czwartej, Janka zaś do szóstej, nie wiem tylko, czy wystarczy im domowej, wojennej edukacji. Ewa pragnie rozpocząć naukę w liceum. Wasz kuzyn, Miron, również rozgląda się za pracą. To dobry chłopak, zawsze chętny do pomocy i taki wesoły! Nie wiem, co bym bez niego zrobiła! Żyjemy tu bardzo skromnie, ale dzięki zapasom na razie mamy co jeść. Czasem wymieniam zabraną z domu pszenicę na masło lub mleko, czasem coś sprzedam na targu, kiedy potrzeba czegoś dla dzieci. Ostatnio zapłaciłam litrowym słoikiem miodu za oszklenie okna. Oddałam lustro za podzelowanie dwóch par butów! Takie czasy nastały, że się ze mnie zrobiła kupcowa. Konie i wozy musiały wrócić do majątku, bo byłyby teraz na wagę złota.

Drogi Sąsiedzie, nie chcę Was martwić, bądźmy dobrej myśli! Bo choć biednie, ale żyjemy i ufamy w nadejście lepszych czasów. Teraz najważniejsze, aby wojna się skończyła i mój mąż wrócił z niewoli. O to się modlę, a Wam przesyłam życzenia zdrowia i wszelkiej pomyślności!

Z wyrazami szacunku

Maria Radziewicz

Pawlak czytał na głos, a Janiukowa obierała kartofle i raz po raz ukradkiem wycierała łzy.

– Taka dobra pani, w takim okropnym położeniu…

– Godnie znosi swój los.

– A ten wasz kuzyn Miron – co za jeden? Nigdym o nim nie słyszała.

– Wszak pani Maria o Michale to pisze! Po tym, co Rosjanie i komuniści zrobili partyzantom, wywożąc ich w niewiadomym kierunku, nawet strach, że się kogoś takiego zna. A ona nie chce Michała zdradzić, bo szukać go u nas mogą i jakby list znaleźli, to po nitce do kłębka i by doszli.

– Więc wy lepiej ten papier od razu spalcie! – rozsądnie zaproponowała Pelagia. – Po co kusić licho?

– Słusznie! – Zasmucony Pawlak spojrzał raz jeszcze na list i zmiąwszy go, rzucił do ognia. – Gdyby nie wasz Kazimierz, nie byłoby już chłopaka… Jakie to swoją drogą szczęście, że Adaś do powstania w Warszawie przystąpił, że życie ocalił i jak Edward Radziewicz trafił do obozu jenieckiego! Gdyby tu został, Bóg jeden raczy wiedzieć, jak by się sprawy potoczyły!

– Przynajmniej jest nadzieja, że ich kiedy żywymi obaczym!

– A wasz syn czemu z tej Milicji Obywatelskiej wystąpił, wszak on socjalista?

– Może o spokojniejszym życiu marzy? Już chyba dość się nieszczęścia naoglądał.

– Ożenić się nie zamierza? – spytał ze śmiechem Pawlak.

– Wspaniała byłaby to dla mnie nowina, bo inaczej wnuków nie doczekam, a już na czterdziesty mu idzie. – Janiukowa pokiwała głową z westchnieniem. – Ale sami wiecie, że za dziećmi nie trafi. Była taka jedna z Zajezierzyc, co ją na roboty zabrali, może na nią czeka? Czasem coś mu wspomnę, ale poganiać nie ma co, bo gotów na złość zrobić.

– Wasz Kazimierz dobry syn, nie sprzeciwiłby się. A samemu ciężko i na duszy, i na ciele. Wiem coś o tym, choć dzięki wam ja nie samotny przecież.

Zamilkli. Janiukowa wsłuchała się w te miłe słowa swego chlebodawcy, który rzadko jej coś serdecznego powiedział, on zaś zamyślił się, że być może warto by jakoś wyrazić wdzięczność gospodyni, zwłaszcza że od kiedy został sam, polegał na niej jak na własnej żonie.

– A nie potrzeba wam czego z Gutowa? – zapytał niewinnie.

– Może nafty, gdyby gdzie dostać się dało.

Nie tłumacząc swej decyzji i nie rozpamiętując jej, Zdzisław Pawlak, wdzięczny Pelagii Janiuk za wspólne przetrwanie okupacji, zaprzągł konia i wyruszył do Gutowa. Miał też oczywiście jakieś swoje sprawy, a nade wszystko chciał zasięgnąć informacji o znajomej rodzinie Cieślaków, jak przeżyli wyzwolenie miasta i jak im się obecnie wiedzie.

Paweł Cieślak, przed wojną bogaty przedsiębiorca, zmarł w wyniku rany postrzałowej, którą odniósł podczas akcji partyzantów. To u Pawlaka we dworze został umieszczony przed przewiezieniem do Gutowa. Tu niedaleko został ranny, a byli już niemal jak rodzina: jego córka Celina i Adam Toroszyn mieli się ku sobie. Przed śmiercią hrabia Tomasz myślał nawet o tym, czy się z Cieślakiem nie rozmówić w kwestii dzieci. Nigdy jednak do tego nie doszło, sprawy między młodymi nie posunęły się do zaręczyn, Celina była jeszcze zbyt młoda, wszyscy czekali na zakończenie wojny. I nim wojna się skończyła, Cieślak i hrabia Tomasz zmarli.

Dlatego właśnie Pawlak chciał sprawdzić, jak sobie radzi wdowa po Cieślaku, która została sama z piątką dzieci. Zabrał dla niej trochę mąki i kaszy, grochu i smalcu. Sam miał tego niewiele, ale wciąż myślał o Adamie i wiedział, że Adam myśli o Celinie, gotów był więc sobie od ust odjąć, byle im coś zawieźć.

Dzięki błyskawicznej i dobrze przemyślanej akcji Gutowo nie ucierpiało tak bardzo podczas wyzwalania. Gdzieniegdzie widziało się co prawda jeszcze powybijane szyby w oknach i poszczerbione mury domów, ale zniszczenia nie były znaczne. Ruch na rynku panował niewielki, pewnie za sprawą niesprzyjającej pogody. Nagle Pawlak poczuł przyjemny zapach chleba i zobaczył ludzi wychodzących z cukierni Pod Aniołem. Zatrzymał więc konia obok ratusza i wszedł do cukierni, aby sprawdzić, kto teraz prowadzi interes, bo chyba nie ten folksdojcz Papke, który urzędował tam, od kiedy Niemcy wysiedlili z miasta wszystkich Żydów?

Stanąwszy w drzwiach, stary aż zaniemówił. Za ladą zobaczył bowiem Celinę Cieślak! Mimo wczesnej pory na prawie pustych półkach leżało zaledwie kilka bochenków chleba. Była to teraz raczej piekarnia niż cukiernia. Dziewczyna bardzo się ucieszyła na jego widok.

– Dzień dobry panu!

– Co panienka tu robi? – zapytał.

– Zarabiam na życie – rzekła pogodnie.

– Chleba to wam pewnie nie brakuje – skonstatował Pawlak, zerkając jednym okiem na pozostawiony nieopodal wóz. – Ale mam też jeszcze trochę innych rzeczy, mąkę, kaszę, co nieco grochu i smalcu… A pani Zyta w domu? Czy może panience zostawić?

– Och, to pan nic nie wie! – powiedziała jakby zawstydzona. – My już nie mieszkamy przy Parkowej.

– Nie? – próbował zrozumieć, ale spostrzegłszy jej skrępowanie, nie chciał się dopytywać.

– Tu mieszkamy, nad cukiernią. W tym mieszkaniu po Papkem. Pamięta go pan?

– Tak, naturalnie. Oczywiście, że pamiętam. A kto prowadzi cukiernię?

– Przyjaciel rodziny, pan Leon Hryć.

To ostatnie wypowiedziała zachrypłym głosem, niezręcznie próbując ukryć grymas zawstydzenia. Pawlak spojrzał na nią uważnie. Nie znał tego Hrycia, a Celina mu najwyraźniej niczego nie chciała wyjaśniać, bo zajęła się innymi klientami. Kiedy przyniósł przywiezioną z Długołąki żywność, postawił ją na ladzie cukierni, wymamrotał słowa pożegnania i wyszedł zasmucony. W końcu nawet zapomniał o nafcie dla Janiukowej, bo nagle pomyślał, że Celina może już nie czeka na Adama. Ciężkie strapienie przygniotło mu piersi – kiedy chłopak wróci z obozu, pewnie go tu spotka wielki zawód.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI