Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom nowej powieściowej serii Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk, tym razem współczesna Polska w miniaturze. Małe osiedle na obrzeżach Warszawy, gdzie ścierają się lokalsi i przyjezdni, władza i obywatele, zwyczajni ludzie i krezusi, starzy i młodzi, samotni i ci w związkach. Barwna, zabawna historia utkana z codziennego życia.
Rysunki Joanny Klimaszewskiej są jej dodatkowym atutem.
Pochodząca z Krasnegostawu Ala Jakubek próbuje wrosnąć w swoje nowe miejsce na ziemi. Jest nim osiedle Sielanka, gdzie wbrew woli lokalnej społeczności jej teść buduje kolejne apartamentowce. Tubylcy odnoszą się niechętnie do "imigrantów", zwłaszcza że coraz większe połacie spokojnej okolicy firma deweloperska grodzi pod nowe bloki. Reaktywowana rada osiedla pragnie dać odpór tym zapędom. Zaogniona sytuacja zmierza ku otwartej wojnie. W tym czasie Arleta próbuje zapanować nad chaosem, który niebawem doprowadzi jej dom do katastrofy, Marian Jakubek mości gniazdko, a Zuzia i Dżesika idą na wojnę.
Czy w Sielance nastanie spokój i przyjazna atmosfera?
Małgorzata Gutowska-Adamczyk - jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru - zadebiutowała jako scenarzystka serialu "Tata, a Marcin powiedział…". Jest autorką kilkunastu poczytnych powieści dla dorosłych i młodzieży. "Cukiernią Pod Amorem", przedstawiającą losy Polski i Polaków na przestrzeni ponad stu lat, podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży. Jest żoną reżysera filmowego Wojciecha Adamczyka. Ma dwóch synów - Macieja i Piotra.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Copyright © Małgorzata Gutowska-Adamczyk, 2021
Projekt okładki
Luiza Kosmólska
Rysunki
Joanna Klimaszewska
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-879-8
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa
www.proszynski.pl
Mieszkańcy osiedla Sielanka
oraz osoby z nimi powiązane
BOHATEROWIE PIERWSZOPLANOWI:
Maria Bąk – emerytowana nauczycielka języka polskiego, szara eminencja osiedla, ma haki na wszystkich i rozmawia z kotem
Arleta Gołąb – aktorka celebrytka z Postolisk k. Tłuszcza, żona Numeru 4 z listy najbogatszych Polaków, matka dwójki jego dzieci
Alicja Jakubek – joginka marzycielka na zakręcie życiowym, żona dewelopera Łukasza z Krasnegostawu
Marian Jakubek – ojciec Łukasza, self made man o nieograniczonych niczym aspiracjach, niegdyś budowlaniec, dziś deweloper, właściciel połowy Sielanki, owładnięty pierwszą miłością
Ryszard Mrówczyński – inaczej Duży Rycho, rencista z zakrzepicą, były kolejarz, filozof i trochę menel, bywalec cmentarza w Olesinie
Beata Zając – fryzjerka, właścicielka salonu Czar, najlepiej poinformowana osoba w Sielance, samotna matka bez stałego związku, dawniej niezła szprycha
Zuzia Zając – córka fryzjerki Beaty; utrapienie wychowawczyni Muchomorków, zatroskana z powodu klimatu i nadciągającej wojny, urodzona przywódczyni
Romuald Zioło – burmistrz dzielnicy Firleje, za odpowiednią gratyfikację zaprzyjaźnia się z petentami; uzależniony od seksu, w liceum też niezłe ziółko
DRUGI PLAN:
Teresa Goździkiewicz – emerytka, była kelnerka, słuchaczka Radia Maryja, aktywnie zwalczająca siły ciemności w Sielance
Kuba Chabrowski – mechanik samochodowy, efemeryczny członek rady osiedla
Stefan Grzegrzółka – architekt, saksofonista, po rocznym pobycie na stypendium w USA nie może przyzwyczaić się do Polski i Polaków
Władysław Jabłoński – ochroniarz w domu Arlety i jej męża, pies na ukraińskie smakołyki
Łukasz Jakubek – deweloper, wspólnik ojca; ma okrojone kompetencje i kłopoty z żoną, które aktywnie odreagowuje, studiuje zaocznie
Wanda Jarzębska – emerytka, była księgowa, lubi porządek, ma psa, odzieżowa abnegatka
Michalina Jaskólska – zwana Profesorową, autorka poradników psychologicznych, żona profesora neurologii, sielańska perypatetyczka, właścicielka czterech psów, ma kłopoty z pamięcią
Bernadetta Kwik – notariuszka z Krasnegostawu przeflancowana do Sielanki, gotowa na wszystko dla firmy Jakubex
Felicja Leśniewska – emerytka, niegdyś urzędniczka pocztowa, marząca o karierze w strukturach samorządowych i konkubinacie z Dużym Rychem
Emilia Makowska – przewodniczka po Warszawie, aktywistka społeczna gotowa wkroczyć na drogę rewolucji i ponieść tego konsekwencje, nieaktywna jako babcia
Jerzyk Nao – Wietnamczyk urodzony w Warszawie, kolega Zuzi Zając, najżarliwszy Polak w grupie Muchomorków
Pani Nao – Wietnamka, prowadzi bar w Sielance, mama Jerzyka
Aldona Ruta – przyjaciółka burmistrza Zioły, rehabilitantka w miejscowej przychodni, rzekoma aspirant Barbara Wrzos, bardzo głęboko zakonspirowana
Jędrzej Śliwiński – mąż Arlety Gołąb, przedsiębiorca, Numer 2/4/7 na liście najbogatszych Polaków, kolekcjoner sztuki nowoczesnej, uzależniony od helikoptera
Krzysztof Wilk – młody architekt bez kręgosłupa moralnego, dzięki współpracy z Jakubkiem zamierza szybko się wzbogacić, przyjaciel Grzegrzółki
Anastazja Wołoszka – ukraińska Mary Poppins, opiekunka dzieci Arlety, przy okazji wychowuje również ich matkę
Dominik Zając – syn fryzjerki Beaty, kiepski z polskiego i geografii, ale biegły w mediach społecznościowych, traci czas na tworzenie gry komputerowej
Dżesika Zioło – córka burmistrza z kompleksem Zuzi Zając, ze względu na ojca ulubienica wszystkich pań, a zwłaszcza dyrektorki przedszkola
Justyna Zioło – żona burmistrza Firlejów, przedsiębiorczyni, właścicielka wietnamskiego barku w Sielance i innych biznesów
Wstęp
Pewnie nigdy nie słyszeliście o Sielance? Nam też nie zależało, żeby się znaleźć na pierwszych stronach gazet. Popularność jest przereklamowana, zresztą zupełnie dobrze się bez niej obywaliśmy. Może z wyjątkiem tej aktorki, Arlety. Wszyscy żyli spokojnie, zajęci codziennością, która i tak jest dostatecznie absorbująca. Aż tu nagle: bum! Pół roku temu ktoś wygrał w naszym sklepie czterdzieści milionów w totka, a zaraz potem wybuchł upiorny pożar domu Dużego Rycha. I się zaczęło! Policja, dziennikarze oraz pechowcy szturmowali nasze osiedle w nadziei odnalezienia prawdy, sensacji i odmiany losu.
My też chodziliśmy podminowani, próbując rozwiązać aż dwie zagadki, jedną bardziej ekscytującą od drugiej. Zaczęliśmy się sobie przyglądać, snując najdziwaczniejsze przypuszczenia. Nasz spokój diabli wzięli. Ale czy stało się to na pewno w ten lipcowy poniedziałek? A może pół roku, rok, dwa lata wcześniej? Próbowaliśmy uchwycić ten moment, bo sądziliśmy, że jeśli uda nam się przeanalizować dzień po dniu, odnajdziemy mordercę i tego, do kogo los tak szeroko się uśmiechnął.
Rozdział I
Karma wraca
Dochodziła szósta, a Morfeusz wciąż mocno trzymał Wandę Jarzębską w swych objęciach. Zresztą z wzajemnością. Aż do przesady obowiązkowa Wanda zazwyczaj wstawała skoro świt. Działało przyzwyczajenie, bo już od dawna nie miała się dokąd śpieszyć. Jednak dziś, wymęczona przez koszmarne sny, uznała, że zostanie w łóżku. Przekręciła więc rozgrzaną poduszkę na chłodniejszą stronę, odwróciła twarz ku ścianie i zacisnęła powieki, gotowa podrzemać nawet do siódmej. Owinięta kołdrą po same uszy, niczym owadzi kokon, wyłącznie we własnej sypialni czuła się bezpiecznie. Kiedy wstanie, będzie musiała sprostać wielu trudom: pójść do sklepu, wyprowadzić psa, minąć odgrodzony od reszty świata wielki kawał sielańskiego lasu, stawić czoła coraz bardziej niezrozumiałej, wrogiej, wręcz obcej rzeczywistości.
Nie czuła się na siłach, aby temu wszystkiemu podołać. Nie chciała oglądać ogrodzonego lasu ani o nim myśleć. Przygnębiona sobotnim odkryciem, sfrustrowana, najchętniej w ogóle nie wychodziłaby z domu. Ale miała psa i po prawdzie to Amor, zdziwiony jej nieusprawiedliwionym lenistwem, tak długo piszczał, jęczał i merdał ogonem, aż wyciągnął Wandę z pościeli. Siadła więc na wersalce, opuściła nogi, postawiła je na dywaniku. Uniosła się nieco, a potem stanęła. Dom był ten sam, jednak ona była jakaś inna. Ociężała, zniechęcona, przybita. Poczłapała do łazienki, szurając kapciami i zastanawiając się, czy nie powinna pójść do lekarza.
Ale co mu powie: że straciła radość życia, bo ktoś ogrodził las po przeciwnej stronie ulicy?
*
Do tej pory macierzyństwo nie zmęczyło Arlety Gołąb. Kiedy tylko zaszła w ciążę, ojciec dziecka, Numer Czwarty z listy najbogatszych Polaków, postawił przy niej Ukrainkę, która spełniała każde, nawet najdrobniejsze życzenie przyszłej matki. Gdy Tadzio szczęśliwie przyszedł na świat, hojny Jędrzej dorzucił żonie jeszcze drugą kobietę do pomocy, a rola Arlety po zakończeniu karmienia piersią ograniczała się do ucałowania dziecka na dobranoc. Zupełnie jej to nie przeszkadzało, zresztą zaczynała właśnie karierę filmową, o której zawsze marzyła, i choć początkowo otrzymała jedną drugoplanową rólkę, niespodziewanie pojawiły się następne propozycje, do których na dodatek Numer Czwarty nie musiał dopłacać.
Wszystkim odpowiadał ten układ, a zwłaszcza szczęśliwej matce. W nagrodę urodziła jeszcze Jędrzejowi córkę, Helenkę, pewna, że schemat się powtórzy. Nikt tylko nie przewidywał, że Ukrainki będą tak szybko odchodziły. Żadna nie przetrwała w ich domu nawet trzech miesięcy i z tego powodu życie rodzinne Arlety i Jędrzeja było jedną wielką improwizacją. Ale to nie skłoniło ich do przemyśleń. Ukrainki przychodzą i odchodzą, traktowali je jak sprzęty na wyprzedaży w Media Expert. Bierze się najtańszy model, użytkuje do zepsucia, bo naprawiać nie ma powodu. Zresztą się nie opłaca.
Ten schemat powtarzał się ze wszystkimi pomocami domowymi. Na dłuższą metę nie wytrzymywały. Odchodząc, z poczucia lojalności zostawiały namiary na szukające pracy koleżanki. Zawsze znajdowała się kolejna, gotowa stawić czoło wysokim wymaganiom i humorom pani domu za kiepskie wynagrodzenie. Dlatego dotychczas nie było problemu z zastępstwem. Wszystko szło jak po maśle, aż nagle okazało się, że pula Ukrainek gotowych pracować dla słynnej aktorki i Numeru Czwartego niespodziewanie się wyczerpała.
– Co my teraz zrobimy? – zastanawiała się Arleta, myjąc zęby i nasłuchując, czy któreś z dzieci nie płacze.
– Wreszcie zrozumiałem, dlaczego niektórzy pracodawcy zabierają im paszporty – odparł Jędrzej.
Pośpiesznie włożył dresy i spojrzał w lustro, przegarniając dłonią zmierzwioną fryzurę. Było piętnaście po szóstej i żadne z nich nie wiedziało, czy tego dnia uda mu się dotrzeć do pracy.
– Weź przestań! Co my jesteśmy jakaś mafia? Z niewolnika nie ma pracownika! – stwierdziła Arleta z ustami pełnymi piany.
Doskonale pamiętała nie tak dawne czasy, kiedy harując jak wół w gminnym supermarkecie, ledwo wiązała koniec z końcem. Wypłukała usta i zeszła do kuchni. Mąż powędrował za nią.
– Mówiłaś, że jakaś koleżanka ci pomoże? – przypomniał sobie.
– Ale nie odbiera komórki. Co jest z tymi ludźmi? Każdy by się chciał kumplować, ale kiedy przychodzi czas próby, to umywają rączki – mamrotała Arleta, robiąc kawę.
– Jakoś przetrwamy ten dzień… – filozoficznie stwierdził Numer Czwarty.
– Tak? A bawiłeś się kiedyś z dziećmi dłużej niż pół godziny? Wiesz w ogóle, co one jedzą, gdzie mają pieluchy? O której powinny zjeść obiad? A może wcześniej jeszcze drugie śniadanie?
– Daj spokój, żabko. Wszystko dla ludzi.
*
Zimowe ciemności wciąż jeszcze spowijały ziemię i trudno było uwierzyć, że rozpoczął się nowy dzień, kiedy pod przedszkole przy Słonki zaczęły podjeżdżać pierwsze auta. Śpieszący się do pracy na drugą stronę Wisły rodzice wystawiali z nich zaspane maluchy, po czym wszystkie dzieciaki lądowały w jednej sali, tam budziły do życia wychowawczynię, próbującą jeszcze drzemać nad dziennikiem.
Zuzia Zając na szczęście nie musiała wstawać przed świtem. Jej matka, fryzjerka Beata, miała na parterze domu własny salon, który otwierała dopiero o dziesiątej. Jednak dziewczynka nie doceniała swojej uprzywilejowanej pozycji. Ponieważ nie znosiła robienia czegokolwiek na rozkaz, już sama konieczność chodzenia do przedszkola wiele ją kosztowała. Zuzia nigdy nie była głodna podczas drugiego śniadania ani senna, kiedy zaczynało się leżakowanie. Brakowało jej wyzwań, nauczycielki nudziły, a koledzy irytowali. Nie wiadomo, po kim miała tę wojowniczą naturę i chęć postawienia na swoim. Może po ojcu, który niespecjalnie się nią interesował. Beata nie chciała rozpamiętywać swoich nieudanych związków. Zwłaszcza o poranku, kiedy czas naglił do wyjścia. Problem stanowiło jedynie to, że obie jej pociechy weszły w okres buntu dokładnie w tym samym momencie. Czasami było to nie do zniesienia.
– Odprowadzis mie dziś do pseckola? – zapytała Zuzia starszego brata, który ledwo patrząc na oczy, próbował wmusić w siebie kilka łyżek owsianki. Ten poranny brak łaknienia u Dominika zaczynał Beatę niepokoić.
– Dlaczego ja?!
– Zostaw go, nie widzisz, jaki jest zaspany? Zawiozę cię samochodem. Gdzie będziecie leźli w taką pogodę?
– I tego właśnie nie cielpie u chłopaków! Zawse nie chcom pomóc!
– Czy ja coś powiedziałem? – flegmatycznie obruszył się Dominik.
– Masz pięć lat i już to wiesz?! Ja potrzebowałam trzydziestu… – westchnęła Beata. – No, kończ jedzenie, podwiozę cię.
– Jes klyzys klimatycny i nie mozna samochodami jeździć!
– Kto ci naopowiadał takich bzdur?
– Dominik i tfoje ladio. I to nie som zadne bzduly.
– Ciekawe, czy Dominik będzie tego samego zdania, kiedy dorośnie? I zamiast autem będzie jeździł na rowerze.
– No pewnie! – Chłopak wzruszył ramionami.
– Do pseckola jes blisko i nie bende jeździć samochodem, bo to siala.
– Co?!
– Siara – podpowiedział matce Dominik. – Inaczej kwas. Też jej to powiedziałem – przyznał zawczasu.
– No obciach nolmalny! – tłumaczyła rozsierdzona dziewczynka. – Nie ma śniegu, biole hulajnoge i bende na hulajnodze jeździć. Tseba dawać psykłat.
– O matko… – Beata pokręciła głową. – Komu?
– Innym dzieciakom!
Pokonanie odległości prawie kilometra przez Zuzię jadącą na hulajnodze i powrót pieszo równało się utracie godziny z napiętego planu dnia. W tym czasie można by na przykład ugotować obiad. Beata znała jednak swoją córkę i jej nieprzejednaną naturę. Jeśli teraz zacznie się sprzeczać i tłumaczyć Zuzi, że to głupi pomysł, mała i tak znajdzie sposób, żeby udowodnić swoją rację. Trzeba poczekać, aż jej przejdzie.
– No, Dominik, końc jedzenie. Idziemy! – zakomenderowała Zuzia.
– Nie ksyf sie. Jak dobze wypadnies, nie bendzie dlugiego lazu – uprzedziła jego marudzenie, kiedy dotarli wreszcie pod bramę przedszkola.
– Ale wymyśliłaś! – Dominik sceptycznie pokręcił głową.
– Mas lepsy pomys, mondlalo? Nie chodziłeś do pseckola, to nie wies, w co tu glają. O, zobac, wysiada z tamtego wozu! Zlób gloźnom mine. Sksyw sie. Gozej! Podnieś na mnie lenke, jakbyś chciał mie udezyć.
– Zwariowałaś?!
– Dobla, chyba widziała, mozes jus iść. Ceś! – krzyknęła Zuzia i porzuciwszy hulajnogę na podjeździe, w podskokach wbiegła do budynku.
Wzmocniona autorytetem przyrodniego brata i gotowa do nowej batalii przeciwko Dżesice Zioło, tryskała humorem, Dominik zaś pobiegł do szkoły, skracając sobie drogę przez opuszczoną parcelę. Zdążył tuż przed ósmą. W szatni, zniecierpliwiony, już czekał na niego najlepszy kumpel, Wiktor Owsianko.
– Sorry, musiałem do przedszkola na misję polecieć – tłumaczył się Dominik.
– Masz zadania z matmy?
– No co ty?! Do czwartej nad grą siedziałem. Ledwo na oczy widzę. Dasz odpisać?
– Co to za akcja z tym przedszkolem? – zainteresował się Wiktor, wyjmując z plecaka zeszyt do matematyki.
– Zuźka ma zadrę z jakąś koleżanką. Siałem postrach. Na dodatek wlekliśmy się dwa razy dłużej, bo uparła się, że pojedzie na hulajnodze, żeby walczyć z ociepleniem klimatu.
– Ostra jest!
– Łatwo się śmiać, trudniej to znieść.
– Pamiętasz, że dziś kartkówka z gegry?
Dominik uderzył się dłonią w czoło.
– Kurde, całkiem zapomniałem! Chyba się zmyję…
– Stary, masz dwie gołe laski, musisz się podciągnąć!
– Lepiej, żebym dostał trzecią? Po co oni w ogóle każą nam to wszystko wkuwać?! Antarktyda się topi, Grenlandia się topi. Niektórych archipelagów niedługo w ogóle nie będzie, linia brzegowa całkiem się zmieni. Podobno Sahara idzie na północ i u nas też powstaną pustynie. Więc po cholerę mamy wykuwać na blachę to, co już jutro i tak będzie nieaktualne? – marudził Dominik.
– Fakt, mogliby na parę lat zawiesić odpytywanie z mapy.
– Wyobrażasz sobie? Co roku będą musieli zmieniać wszystkie podręczniki!
– Szok! Kto to ogarnie?! – Wiktor westchnął ciężko.
– Tak samo biologia: gatunki wymierają w takim tempie, że nawet naukowcy nie dają rady za tym nadążyć. Po co się uczyć o tym, czego jutro już nie będzie? Wolałbym spędzić czas w jakiś bardziej kreatywny sposób.
– Co nie?
*
Maria Bąk wstawała zazwyczaj tuż po przelocie helikoptera. Wpół do ósmej wydawało się porą nie nazbyt wczesną, ale też i nie bardzo późną. Toteż dziś, jak co dnia, również czekała na sygnał. Dziwne, ale ciągle nie było go słychać. Otworzyła oczy i spojrzała na budzik. Piętnaście po ósmej?!
– To sobie pospałam! – westchnęła zdziwiona i zaczęła przywoływać wydarzenia minionego weekendu. Nie dość, że została najechana przez wnuczkę i jej przyjaciółkę, to na dodatek ktoś w bezczelny sposób chce zawłaszczyć osiedle, wykupując domy i działki, a przede wszystkim las, który do tej pory był wspólną własnością mieszkańców. Tak im się przynajmniej wydawało, bo nikt nie zgłaszał do niego pretensji. A teraz nagle odnalazł się właściciel. Wiadomo, jaki los przypadnie w udziale temu kawałkowi lasu: wycinka i zabudowa. Bo wszyscy się zmówili, żeby akurat tu zamieszkać!
Oburzeni mieszkańcy Sielanki na zaimprowizowanym zebraniu uradzili, że trzeba walczyć o wspólną sprawę. Przypomnieli sobie, że jakiś czas temu wybrali radę osiedla, która jednak zmarła śmiercią naturalną chwilę po tym, jak się ukonstytuowała, zmusili więc jej członków, aby ci znów zabrali się do pracy.
Ciekawe, co z tego wyniknie?, zastanawiała się Maria.
Popatrzyła w okno, za którym leniwie wstawał marcowy świt. Może niekoniecznie świt, bo było już po ósmej. W domu panowała cisza, a to znaczy, że najprawdopodobniej Lena i jej przyjaciółka nadal się wylegiwały. Zatem wczorajsze obietnice należy włożyć między bajki. A przez chwilę było tak miło. Maria naprawdę chętnie weszłaby do kuchni, gdzie unosiłby się zapach francuskich tostów, jajecznicy lub omleta. Jeszcze chętniej, przecierając zaspane oczy na widok pięknie zastawionego stołu i uśmiechniętych dziewcząt, które właśnie nalewały do kubków świeżą kawę, powiedziałaby: „Ojej, nie trzeba było”…
Ale w lodówce nie ma aż tylu jajek, żeby wystarczyło na omlety czy jajecznicę. Resztkę chałki sama zjadła wczorajszej nocy. Masło się prawie skończyło, bo mieszkając niedaleko sklepu, nie robiła zapasów.
Nadal cicho, pomyślała. Trzeba wstać i iść do Poziomki. Mleka też nie ma, a nie wiadomo, co one lubią.
Sama zjadłaby cokolwiek, ale gościom jakoś nie wypada zaproponować chleba z piątku. Zresztą z czym? Nie śpiesząc się przesadnie podczas toalety, dała jeszcze dziewczętom czas na wstanie, jednak go nie wykorzystały. Dochodziła dziewiąta, kiedy wreszcie Maria włożyła buty, aby pomaszerować do Poziomki.
Westchnęła ciężko, widząc przez okno pędzone wiatrem chmury. Nie cierpiała takiej pogody. Uporała się z butami, czapką i płaszczem, wzięła siatkę, bo od kiedy reklamówki stały się płatne, ona też zrozumiała, że trzeba walczyć o klimat. Do kieszeni wsunęła portmonetkę, jeszcze raz nieco za głośno westchnęła, spoglądając ku piętru, gdzie nadal nie było słychać żadnej aktywności.
Cóż, do sklepu miała raptem dwa kroki, wystarczyło przeciąć parking obok basenu, a już mocno zgłodniała. Poszukała wzrokiem kota, który pewnie wylegiwał się na dywaniku obok wersalki i wcale nie miał ochoty na przerwę w drzemce. Chwyciła parasolkę i zamknęła dom. Kiedy wyszła przed furtkę, po drugiej stronie ulicy na murku obok kościoła zauważyła młodego mężczyznę w stroju roboczym. Siedział ze zwieszoną głową, jakby go coś trapiło. Wyglądał bezbronnie, a Maria miała oko do ludzi.
– Nic panu nie jest? – zapytała.
– Głodny jestem – wyjaśnił z przejmującym smutkiem. Jego polszczyzna zdradzała ukraińskie pochodzenie.
– Tu niedaleko jest sklep spożywczy.
– Wiem, tylko że kierownik od miesiąca z zapłatą zalega – odparł, lekko zaciągając. – Ech, zdechnąć przyjdzie… Dalibyście złotówkę, babciu?
Marii żal się zrobiło biedaczyny, ale bała się wyciągnąć przy nim portmonetkę. Nie miała w niej dużo, może ze czterdzieści złotych, nie czuła się jednak bezpiecznie w sytuacji, kiedy znajdowali się sami na ulicy. Włożyła rękę do kieszeni, a tam, ku swemu zdumieniu i radości, znalazła zapomniane dwa złote, resztę po wczorajszym zakupie jabłek.
– Proszę! – powiedziała, wyciągając monetę. – Będzie chociaż na bułkę.
– Bóg zapłać! – uśmiechnął się, biorąc datek.
Zdziwiona, że się od razu nie poderwał, tylko nadal trwał w tej samej pozycji, jakby na coś lub na kogoś czekał, ruszyła do sklepu. Nawet się nie obejrzała, ale czuła satysfakcję, że uratowała młodego od głodu. Sprawunki w Poziomce zajęły jej około kwadransa, bo choć lubiła czasem poczytać etykiety towarów i zajrzeć do gazet bez konieczności ich kupowania, dziś wszystko miała przemyślane i nie potrzebowała niczego spoza krótkiej listy.
Kiedy stanęła przy jednej z dwóch czynnych kas, spostrzegła przy stoisku alkoholowym owego młodziana. Właśnie płacił za małpkę balsamu kresowego. Na chwilę straciła rezon. Poczuła, jakby jej ktoś napluł w twarz. Fuknęła parę razy i rzuciła się na mężczyznę pakującego butelkę do kieszeni.
– Ty łobuzie, oszuście jeden, kłamco wredny! – krzyczała, okładając go parasolką i podnosząc sobie ciśnienie do granic wytrzymałości. – To ja ci oddaję ostatni wdowi grosz, a ty go na wódkę wydajesz, marnotrawco?!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Mieszkańcy osiedla Sielanka
Wstęp
Rozdział I. Karma wraca
Rozdział II. Kto tu rządzi?
Rozdział III. Zapomniałam
Rozdział IV. Trzecia wojna osiedlowa
Rozdział V. Nadzwyczaj kiepski piątek