Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Złota era paryskiego półświatka. Świadome siebie kobiety bezlitośnie podbijają męskie serca i gromadzą fortuny. Kim jest największa z nich? Ta, która rzuciła wyzwanie mieszczańskiej moralności, uciekła z moskiewskich slumsów i została paryską kurtyzaną, właścicielką trzech pałaców oraz kolekcjonerką biżuterii wartej miliony?
Oto pasjonująca fabularyzowana biografia La Païvy – wielkiej mistyfikatorki, kobiety, nieznającej granic kłamstwa, córki biednego tkacza, który w jej opowieściach stawał się przemysłowcem a nawet bankierem. Snując marzenia o majątku, sławie i poważaniu, pokonywała kolejne przeszkody, nie mając żadnego wsparcia poza własną dumą i pragnieniem wejścia na szczyt. Swój wiek i pochodzenie osnuła tajemnicą, a niepewność ukryła za fasadą władczości oraz zdecydowania. Jej największymi atutami były: błyskotliwa inteligencja, niezłomna wola, nieograniczona energia i seksapil. Zdobyła majątek i wpływy, a pałac, który zbudowała jest do dziś jednym z najpiękniejszych w Paryżu. Epatowała nadmiarem klejnotów, drogimi powozami, wzbudzającymi zazdrość najlepszymi końmi. Mówiono, że ma piękne ciało bez duszy, że jest chłodna niczym marmur, ale mężczyźni płacili krocie za możliwość spędzenia z nią nocy. Wymagała od nich akceptacji, powagi i zachwytów, bo utwierdzały ją w poczuciu osiągniętego sukcesu. Żyła z miłości, być może nigdy jej nie doświadczając – oto La Païva!
Małgorzata Gutowska-Adamczyk – jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich pisarek, miłośniczka kultury francuskiej i Paryża. W 2012 roku dwiema książkami: dwutomową powieścią „Podróż do miasta świateł” oraz popularnonaukową „Paryż, miasto sztuki i miłości w czasach belle epoque” (współautorka Marta Orzeszyna) wywołała modę na opowieści o Paryżu podbijanym przez silne kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Copyright © Małgorzata Gutowska-Adamczyk, 2023
Ilustracja na okładce
© Bridgeman Images/EAST NEWS
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Anna Sidorek
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8352-618-8
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa
www.proszynski.pl
Zmyślenie to nie kłamstwo.
La Païva
ŚWIERKLANIEC, PAŹDZIERNIK 1887
Ciągle nie zgasiła światła?
– Nie.
– Modli się czy co?
– Może czyta?
– O tej porze czytać? Oczu szkoda. Spać by wreszcie poszła.
– Pewnie czeka na hrabiego.
– On już dziś nie przyjdzie. Widziałaś, jak ciężko wstał od stołu? I w ogóle na nią nie patrzył.
– Ale obowiązek ma! Kto ród przedłuży, by majątek przejął? Niemłody już, syna potrzebuje.
– Najlepiej niejednego. Ze trzech by się zdało na wszelki wypadek.
– I dla pięciu wystarczy. Takie bogactwa…
– Nie wzdychaj, ciesz się, że cię do pałacu na służbę przyjęli. A jeszcze bardziej, żeś starej hrabiny nie musiała obsługiwać. Ta przy tamtej to istny anioł: nie krzyczy, nie urąga, nie unosi się z byle powodu, nie bije, języka nie pokazuje. Cicha, grzeczna, uśmiechnięta, jakby przepraszała, że żyje.
– No i może wreszcie dziecię mu urodzi?
– Poprzednia hrabina to była istna diablica. I na dodatek bezpłodna. Zresztą miała swoje lata, jak się pobierali. Żadna tam podfruwajka. Po pięćdziesiątce była.
– Taką starą chciał?!
– Każda potwora znajdzie swego amatora.
– Mówią, że jej duch błąka się po parku i nie chce stąd odejść.
– Ja tam żadnego ducha nie widziałam. Ale takiego pałacu to i w niebie miała nie będzie.
– Zgasło.
– No, kończymy na dziś.
Katharina Henckel von Donnersmarck zdmuchnęła wreszcie lampę, ale nieporuszona trwała w pościeli, nasłuchując, czy nie uchwyci dobiegającego z korytarza głosu męża. Niemal pewna, że przyjdzie do jej sypialni, czekała gotowa. Obawiała się, że zgaszenie światła mogłoby go zniechęcić, dlatego długo zwlekała, jednak hrabia nie nadszedł i już nie było powodu, aby dłużej czekać. Po kilku chwilach z ciemności zaczęły się wyłaniać zarysy sprzętów: toaletka, krzesło, stolik ze świecznikiem i ozdobnymi wazami, gerydon dźwigający doniczkę z paprotką, japoński parawan o jedwabnych ściankach wymalowanych w dworskie sceny.
Blade światło księżyca kładło się na dywanie niczym tafla lodu i młodą kobietę też przeniknął jakiś dziwny chłód. Od ślubu minęło już kilka miesięcy, ale nadal nie potrafiła poczuć się w pałacu męża jak u siebie. I nie pomogło, że wybrała inny apartament, nie chcąc zajmować pokoi pierwszej żony Gwidona. Nie potrafiła opędzić się od uporczywej myśli, że choć od śmierci tamtej minęły już trzy lata, ona wciąż tu jest, śledzi ją, ocenia każdy ruch, każde słowo, że śmieje się z braku pewności siebie swej następczyni, jest zła, że musiała odejść, a ktoś inny zajął jej miejsce. W dodatku ktoś tak całkiem do niej niepodobny. Taki właściwie nikt. Bo o tamtej mówiła cała Europa. Ona i hrabia byli przyjmowani w najznakomitszych kręgach. Osobiście znali kanclerza, cesarza, najważniejszych ludzi w kraju i za granicą, cieszyli się ich poważaniem.
Katharina nie potrafiła opędzić się od pytania, dlaczego hrabia, mogąc wybierać wśród najlepszych partii, spośród tylu kobiet, wybrał właśnie ją. Każda niemiecka rodzina czułaby się zaszczycona, mogąc wejść w koligacje z jednym z najbogatszych w Niemczech rodów Donnersmarcków, ale on nie dbał o posag i koligacje. Wybrał rozwódkę, Rosjankę bez wielkiego majątku. Czy zauważył ją wtedy na balu w rosyjskiej ambasadzie właśnie dlatego, że w niczym nie przypominała jego pierwszej żony? Młoda, szczupła, niewysoka, łatwo się peszyła mimo bolesnych przeżyć, jakie były jej udziałem, kiedy zmarł jej pierworodny syn. Nie potrafiła też błyszczeć w towarzystwie. Hrabia przypominał raczej ojca, dzieliły ich trzydzieści dwa lata, jednak na pierwszym wspólnym zdjęciu zupełnie tego nie widać. Mimo rozwichrzonej brody, poprzetykanej nitkami siwizny, miał zadziwiająco młodą twarz i jasne żywe spojrzenie. Ta broda go postarzała, ale nie chciał jej przystrzyc.
Nazywał ją Rina, bo nie lubiła przydługiego i poważnego Katharina. Znów westchnęła i spojrzała w stronę okna. Chętnie by podeszła ku szybom, ale bała się patrzeć w nocy na ogród, wydawało jej się, że jeśli spojrzy, zobaczy gdzieś swoją poprzedniczkę, Blankę, przemykającą w jasnej sukni wśród drzew lub stojącą nad stawem. Służący opowiadali, że jej duch snuje się po parku. To przekonanie za każdym razem wywoływało w Rinie dreszcz grozy. Była pewna, że kiedyś ją zobaczy.
– Gospody, pomiłuj!1 – szeptała, kreśląc na czole, sercu i ramionach znak krzyża.
Nagle poczuła się tak samotna, że choć to nie było w zwyczaju, postanowiła pójść do męża i wsunąć się do jego łóżka, żeby spokojnie zasnąć. Duże, krzepkie i silne ciało Gwidona działało na nią kojąco. Lubiła na niego patrzeć, wąchać zapach jego wody kolońskiej, niby przypadkiem dotykać wypielęgnowanych dłoni.
Usiadła na łóżku. Widziała teraz każdy szczegół swojej sypialni. Nałożyła peniuar, zapaliła mały lichtarzyk i ruszyła do pokoju hrabiego. Jasne światło księżyca zalewało wnętrza pałacu, wpadając przez duże okna. Żaden przypadkowy dźwięk nie mącił ciszy. Wszyscy już chyba spali. Rina wyszła na korytarz i nagle spostrzegła coś jakby ogień w oknie jednego z pokoi mansardowych bocznego skrzydła. To ją zaniepokoiło, jednak po chwili okno było znów ciemne. Zaciekawiona i nieco przestraszona, zmierzała w stronę apartamentu męża. Przekonana, że wkrótce go zobaczy, cieszyła się, że sprawi mu niespodziankę. Musiała jednak najpierw sprawdzić, co też się dzieje na poddaszu, aby w razie potrzeby obudzić służbę. Starała się przyśpieszyć, ale miała wrażenie, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, że utknęła w miejscu, a koniec korytarza się oddala.
Minąwszy sypialnię Gwidona, dotarła wreszcie do schodów. Myśląc tylko o tym, żeby jak najprędzej sprawdzić ów pokoik, weszła na górę. Skąpa smuga złotego światła wypływała spod drzwi. A zatem ktoś tam był! Zdecydowanie nacisnęła klamkę i drzwi się otworzyły. Stanęła zdumiona. Pokój zalewało światło dziesiątek palących się świec. Stały gęsto na podłodze, stolikach i dookoła czegoś, co wyglądało jak katafalk, na którym ustawiono szklaną trumnę. Unosiło się w niej, zatopione w przezroczystym płynie, nagie ciało kobiety. Miało długie, sięgające do kostek, włosy i dłonie ułożone na piersiach. Tuż przy trumnie, opuściwszy głowę, klęczał hrabia. Rina chciała zrobić krok w kierunku męża, jednak nie zdołała. Poczuła, że zalewa ją gorąco. Od dymu świec zakręciło jej się w głowie i upadła, zanim zdołała cokolwiek powiedzieć.
1 Panie, zmiłuj się nade mną! (ros.)
MOSKWA, WIOSNA – LATO 1836
Estera! Estera! Gdzie ta dziewucha się znowu podziała? – zrzędził Martin Lachmann.
Zły na córkę, odwracał się raz po raz od warsztatu, aby spojrzeć w okno.
– Przecież wysłałam ją po cebulę – spokojnie wyjaśniła Anna Maria.
Zajęty pilnowaniem skomplikowanego splotu tkaniny, którą przygotowywał na specjalne zamówienie, Martin nie od razu odpowiedział. Musiał w skupieniu liczyć każdą nitkę, bo inaczej wzór by mu się w końcu rozjechał.
– Dlaczego jej do tej pory nie ma? Cebuli w okolicy zabrakło?! – wykrzyknął wreszcie w złości.
– A tobie czego zabrakło?
– Mniejsza z tym. Powinna być pod ręką, prawda? Zamiast pomagać w domu, siedzi gdzieś nad rzeką albo polazła na Twerską i gapi się na wystawy w magazynach, chociaż dobrze wie, że nigdy tam niczego nie kupi! Chaimek i Josek się nie lenią i wystarczy zawołać, nawet Salcia, choć jej dopiero piąty rok idzie. A Estera zawsze z głową w chmurach. Pożytek z niej żaden. Za mało w skórę dostawała, ot co! – Martin wyrzucił jednym tchem.
– Nigdy jej nie lubiłeś – ze smutkiem westchnęła Anna Maria.
– Ale wychowywałem jak własne dziecko, prawda? Gdyby moje były leniwe, tobym je karcił. Na utrzymanie też dawałem, tak czy nie?
– Dawałeś, dawałeś…
– Siedemnasty rok skończyła, ile jeszcze czasu zamierza zmarnować? Najwyższa pora znaleźć męża, bo jak nic na złą drogę zejdzie. O ile już nie zeszła! Nie upilnujemy jej, jeśli się będzie tak po mieście szlajać. A wtedy to już nikt jej nie zechce – dodał sarkastycznie, pijąc do niechlubnej przeszłości swej żony.
Anna Maria chciała mu odpowiedzieć, że mimo nieślubnego dziecka przecież znalazła męża, ale poniechała sporu, Martin był bardzo drażliwy na tym punkcie. Nie potrafił jej wybaczyć przeszłości, choć przecież zgodził się na wszystko, proponując jej małżeństwo. Równocześnie jako matka dobrze zdawała sobie sprawę, że Estera dojrzała i niedługo opuści dom rodzinny, jednak na razie nie chciała o tym myśleć. Po radości zawsze w końcu przychodzi smutek i do tego się właściwie sprowadzała myśl o bliskim zamążpójściu córki.
– A wiesz, co ja myślę? – Martin najwyraźniej nie dawał za wygraną, nawet pracę na chwilę przerwał.
– No? – udała zainteresowanie.
– Daleko szukać nie trzeba, musisz się tylko koło tego zakręcić.
– To dla swatki robota. Nawet nie wiem, kogo masz na myśli – dodała, aby dać mężowi chwilę triumfu, którego ciągle mu było mało.
– Zawsze byłaś tępa! Przecież ten Francuzik, François, to idealny kandydat!
– Ale on goj…
– Ona też ochrzczona.
– Na niby.
– Papier mamy, to najważniejsze. Pytanie, czy będzie ją chciał, bo urody po tobie nie odziedziczyła…
– On to znowu taki przystojny!
– Płaci za towar, jak trzeba, nigdy za nim nie ganiam. Uczciwy jest. No i Francuz. Tam nas palcami nie wskazują, we Francji Estera będzie mogła żyć jak normalni ludzie.
Anna Maria wreszcie zrozumiała intencje męża. Najstarsza córka zawsze mu była solą w oku. Teraz pod pozorem troski zamierza się jej pozbyć nie tylko z domu, ale i z Rosji. Chciała mężowi uświadomić, że na okaz zdrowia jego kandydat na zięcia nie wygląda, i co będzie, jeśli on umrze i Esterę samą zostawi? Ale tylko głęboko westchnęła, bo jeśli Martin wbił sobie coś do głowy, to próżno mu było perswadować.
– Idź do niego, pogadaj, powiedz, co i jak. Zresztą on od dawna za naszą Esterą oczami wodzi – nalegał, widząc jej wahanie. – Ale nie chciałbym być na jego miejscu, kiedy mu pierwszy obiad ugotuje – dodał i zachichotał wreszcie, a Anna Maria otarła dłonie w fartuch i wyszła na galerię okalającą budynek, aby rozejrzeć się, czy gdzieś nie dostrzeże córki.
Przez dłuższą chwilę Martin cieszył się rzadką ciszą w domu. Rozmyślał o tym, jak wielką jego porażką była ta dziewczyna. Pod czyim wpływem stała się taka dumna i wyniosła? Było to aż nie do zniesienia. Kiedy zasłużyła na karę, nie potrafiła się ukorzyć. Wolała dostać lanie, niż przeprosić i obiecać poprawę. Nawet nie płakała, tylko zacisnąwszy zęby, stała z hardym spojrzeniem i dalej postępowała według swojego widzimisię. Przecież nie tak ją wychowywali. Tyle dla niej poświęcili, a ona wciąż nie potrafiła tego ani zrozumieć, ani docenić. Dzieci… Człowiek wszystko robi z myślą o nich, a co ma w zamian? Wyłącznie niewdzięczność. Ale kto wie, ki czort był jej ojcem? Anna Maria zachowała to w sekrecie, co przez wszystkie lata niezmiennie Martina irytowało. Wiele lat temu przysiągł jej, że nie będzie dochodził prawdy, i dotrzymał słowa. Zresztą teraz to i tak musztarda po obiedzie. Dlatego cieszył się, że wpadł na pomysł z tym Francuzem i pozbędzie się Estery z domu. Oby tylko tamten ją zechciał… A potem niech się już sam męczy. Zawsze taki wesoły, wygadany, przemądrzały, życia nie zna, to mu ona da wreszcie dobrą lekcję! – Uśmiechnął się sarkastycznie. – Baba z wozu, koniom lżej.
– Pożyczyłam od Meyerowej! – rzuciła nagle Anna Maria, stając w drzwiach kilka minut później i podnosząc ku górze cebulę niczym trofeum wojenne.
Tymczasem Estera była niedaleko od domu. Wolała łazić bez celu ulicami, niż zagoniona przez matkę do roboty kręcić się po mieszkaniu i przestawiać wciąż te same sprzęty. Jej serce wyrywało się ku bogatszym dzielnicom. Już samo patrzenie na wystawy z drogimi przedmiotami dawało jej poczucie przynależenia do lepszego świata. Osiedle, gdzie mieszkali, było brzydkie, ciasne, smutne. Zapach odchodów mieszał się z oparami prania i gotowanej kapusty. Na wąskich uliczkach pomiędzy wykrzywionymi ze starości drewnianymi domami latem unosił się kurz, a jesienią stało trudne do ominięcia błoto. Biedna, zaniedbana okolica wydawała się Esterze ostatnim kręgiem piekła. Więc choćby nie miała przy sobie ani kopiejki, szła tam, gdzie dało się oddychać pełną piersią, gdzie domy były murowane, wysokie na kilka pięter, a pomiędzy nimi biegły szerokie brukowane ulice.
Choćby tylko w swoich własnych oczach mogła tu uchodzić za kogoś lepszego. Często kręcąc się między stoiskami na placu Starym lub odwiedzając sklepiki w Gościnnym Dworze, marszczyła czoło i udawała, że czegoś pilnie szuka. Uwielbiała przyglądać się powozom przemykającym ulicami, lokajom w kolorowej liberii stojącym z tyłu powozu, aby w razie potrzeby zeskoczyć i otworzyć drzwi swym państwu. Lachmannowie nie mieli żadnego środka lokomocji i nic nie wskazywało, że wkrótce się to zmieni. Kosztem wielu wyrzeczeń udawało im się co miesiąc zaoszczędzić kilka rubli na czarną godzinę, ale nie tyle, aby przyszłość nie napawała ich troską. Estera doskonale zdawała sobie sprawę, że sama też nie ma wspaniałych perspektyw. Pewnie jak matka zostanie przedwcześnie postarzałą, gderającą gospodynią domową, żebrzącą o każdą kopiejkę od wiecznie skwaszonego męża. Co prawda rodzice ochrzcili ją, aby nie musiała znosić upokorzeń, jakich im los nie szczędził. Przyjechali z Polski aż tu, do Moskwy, żeby poprawić swój byt, jednak nadzieje ich zawiodły. Rzekomo tak bogate miasto nie stanęło przed nimi otworem. Na tkaniny Martina nie było wielkiego popytu. Zresztą, ile mógł ich sam wytworzyć? Żyli właściwie z dnia na dzień, w dodatku daleko od rodziny, w niepewności i znoju, pośród podobnych im drobnych żydowskich rzemieślników, pogardzanych przez Rosjan i tłoczących się niemiłosiernie w ciasnym kwartale ulic, które wyznaczały dzielnicę żydowską.
Na samą tę myśl Estera zagryzła wargi. Za nic w świecie nie dopuści, aby jej życie wyglądało podobnie. Nie będzie płakała, obierając cebulę, nie będzie się kaleczyła, krojąc żylastą wołowinę tępym nożem, nie będzie skrobała ryby na kolację. Zrobi wszystko, aby wożono ją bajecznie kolorowymi powozami, aby lokaj, kłaniając się w pas, otwierał jej drzwiczki. Musi mieć pieniądze, dużo pieniędzy, jeść wytworne dania na srebrnych talerzach, ubierać się w oszałamiające suknie, haftowane złotą nicią i zdobione delikatnymi koronkami, jak te bogate Rosjanki, które rzucały jej pogardliwe spojrzenia ze swoich powozów. Chce mieć cenne klejnoty, które będą podkreślały jej urodę i zamożność. Takie życie warte jest zachodu, gotowa była za nie zapłacić każdą cenę. Wegetować potrafi każdy, klepanie biedy to zajęcie dla głupich. Przekonana, że ona do takich nie należy, Estera pragnęła czerpać z życia garściami, chciała czuć radość, zachwycać się światem i nosić głowę wysoko, a nie ślęczeć całymi dniami nad robotą, która nie przynosiła zysku, i uciekać przed spluwającymi na jej widok dobrze urodzonymi paniczykami.
Kiedy wreszcie wróciła do domu, matka nie zapytała o cebulę. Siedziała w kuchni, szorując osmalony sagan. Ojciec przy słabym świetle migających kaganków nadal pracował. Estera zajrzała do garnka. Na szczęście zostawili jej resztkę kapusty. Była jeszcze ciepła.
– Jeśli myślisz, że będziesz się włóczyć po ulicach przez całe życie, to wybij to sobie z głowy – odezwał się wreszcie ojciec. – Prędzej czy później ktoś cię nauczy pokory i pracy.
Estera, przeżuwając posiłek, wzruszyła ramionami.
– Praca i pokora, zawsze tylko praca i pokora… Znacie choćby jedną osobę, której życie poprawiło się dzięki pokorze i pracy?
– Teraz to już ona mądrzejsza od nas – ironicznie odparł Martin.
– Z szacunkiem się zwracaj do ojca! – zganiła ją matka.
– W życiu jest tyle ciekawych rzeczy do zrobienia, a wy potraficie rozmawiać tylko o pracy i pokorze, chociaż nic za nie kupić nie można.
– Gdyby zamiast całymi dniami pracować, ojciec tak się po mieście włóczył jak ty, to co byś dziś jadła?
– Spuść z tonu, bo cię żaden porządny człowiek nie zechce! A jedyna twoja nadzieja w wyjściu za mąż – dodał ojciec.
– Nie musi być porządny, wystarczy, żeby był bogaty – buńczucznie odparła Estera.
– Proszę, już sobie wszystko obmyśliłaś? Doskonały plan, jak go zamierzasz zrealizować? – z wyższością parsknęła matka. – Skąd weźmiesz bogatego męża?
– Cisza! Koniec tych babskich kłótni! Najwyższy czas, aby coś przedsięwziąć. Co myślisz o tym Francuzie, który ode mnie tkaniny kupuje? To miły chłopak, ustabilizowany. Miałabyś przy nim dobrze. O ile cię zechce, oczywiście…
– Może kiedyś pojechalibyście do Paryża. To inny, lepszy świat – kusiła matka.
– Nic nie myślę – obojętnie wzruszyła ramionami Estera.
– Gdyby tak do niego swatkę posłać? – życzliwie zagadnęła Anna Maria.
– Skoro już wszystko między sobą uzgodniliście, to po co mnie pytacie o zdanie?
– No właśnie. I tak nie masz nic do gadania! – fuknął ojciec.
– Martwimy się, twoje koleżanki niańczą dzieci, a ty co? Siedemnaście lat skończyłaś, pora się ustatkować – próbowała łagodzić sytuację matka.
– Czego mam im zazdrościć? Tak bardzo chcecie mnie jak najszybciej wypchnąć z domu, żebym mężowi i rodzinie usługiwała?
– Nie krzycz na matkę! Każdy kiedyś staje się dorosły. A kiedy jesteś dorosła, musisz postępować jak dorośli.
– Dorosłość taka jak wasza oznacza dla mnie tylko koniec życia.
– I bardzo dobrze, bo teraz nie żyjesz, tylko bujasz w obłokach. Trzeba z tym raz na zawsze skończyć! – twardo zawyrokował ojciec.
– Wy po prostu zamierzacie się mnie pozbyć… – rozzłościła się Estera. – Dobrze, skoro tak, wysyłajcie swatkę do tego Francuza. Jeśli mnie zechce, to wyjdę za niego za mąż! – rzuciła bez namysłu i natychmiast tego pożałowała.
Chłodne wiosenne powietrze studziło jej twarz i właściwie dopiero po dłuższym namyśle zrozumiała, jak dużym błędem była pochopnie wyrażona zgoda. Znała siebie, wiedziała, że jest zbyt impulsywna, nie potrafiła się jednak opanować. Zbyt często mówiła, co myśli, i kiepsko na tym wychodziła. Z tego powodu koleżanki jej nie lubiły, a rodzice karcili za niewyparzony język. Czuła jakieś rozdwojenie, bo rozumiała, że to jest głupie i nie daje nic poza chwilową ulgą. Jednak nie potrafiła narzucić sobie dyscypliny nieujawniania własnego zdania, nawet jeśli nikt od niej tego nie oczekiwał. Jeśli wyjdzie za mąż, to naprawdę będzie koniec wszystkiego, a zwłaszcza swobody. Rodzice już się przyzwyczaili, jakoś jej uchodziły płazem ucieczki z domu, brak subordynacji, wykpiwanie tego, co robili, a co według niej nie miało żadnego sensu, bo dużym wysiłkiem uzyskiwali jedynie utrzymanie się na powierzchni. Żadne z nich nie było inteligentne. Brakowało im też sprytu, zwykłej życiowej zaradności. Jak tarczą zasłaniali się tą swoją pokorą, praca miała im zastąpić inicjatywę, lecz to nie dawało oczekiwanych efektów. Nie było im tu w Moskwie lżej żyć niż na Śląsku, pomylili się, ale zastygli w beznadziejnej codzienności bez buntu, bez żadnej chęci zmiany. Ze spuszczonymi głowami przyjmowali kolejne porażki, ale wciąż tkwili w miejscu. Ona tego nie akceptowała. Jej życie nie będzie tak wyglądało. Za nic w świecie nie powtórzy ich błędów.
Ale czy akurat małżeństwo było najlepszym pomysłem? Nawet jeśli nie, najwidoczniej czas na szukanie się skończył. Musiała brać, co zesłał los. Przynajmniej na razie.
Włożyła rękę do kieszeni i wyczuła trzy monety. Wiedziała, że w zajeździe Glebowskim mieszka wróżbita, pomyślała, że mógłby pomóc jej w podjęciu decyzji. Tylko czy piętnaście kopiejek wystarczy? To wszystko, co uciułała przez wiele miesięcy. Co będzie, jeśli wróż powie, że nic ciekawego jej w życiu nie spotka? Wtedy to chyba tylko rzucić się do rzeki…
Z pewnym wahaniem weszła do gospody. W ciemnym wnętrzu unosiły się znajome zapachy gotowanej kapusty, dymu machorki, gotowanego prania i końskich odchodów. Zapytała o wróżbitę. Pokazali jej kąt, gdzie na ławie, przykryty brudnym kożuchem, leżał siwy starzec z długą brodą. Mimo znoszenia kożuch zachował resztki bogatych haftów, co świadczyło o dawnej świetności właściciela. Wydawało się, że mężczyzna śpi. Estera podeszła bliżej i właśnie zastanawiała się, jak zacząć, kiedy on, nie otwierając oczu, wymamrotał:
– Podaj dłoń.
Przykucnęła i wyciągnęła ku niemu rękę.
– Mam tylko piętnaście kopiejek – przyznała. – Nie wiem, ile chcecie za wróżbę, ale resztę mogę przynieść za kilka dni.
Starzec zlekceważył jej słowa. Jego dłoń wyglądała jak powleczona pergaminem. Nie było w niej ani odrobiny ciała, jedynie same kości. Była zimna, jakby trupia. Wpółleżąc, trzymał jej rękę w swojej, a drugą bez otwierania oczu wodził po jej dłoni, jakby napawał się jej ciepłem lub może tym, co tam wyczytał.
– Sławna niczym królowa, będziesz panowała w stolicy świata – powiedział nieoczekiwanie. – Zbudujesz wspaniały pałac i nie zdołasz zliczyć majątku, jaki zgromadzisz. Będą cię podziwiać i zazdrościć. Aż wreszcie znienawidzą.
– Co mówicie?! Mam wyjść za krawca! – parsknęła.
– Wyjdź za niego. Wiele dróg prowadzi do celu.
– Więc będę bogata? – zapytała szeptem. – Wiecie to na pewno?
– Widzę cię w karecie zaprzężonej w cztery piękne konie. Jedziesz szeroką aleją. Masz na sobie drogą suknię i diamentowy naszyjnik. Przechodnie patrzą z zazdrością, a ty nie zwracasz na nich najmniejszej uwagi. Kup mi piwo – powiedział tym samym tonem.
Estera podeszła do karczmarza i położyła na szynkwasie piętnaście kopiejek. Potem zaniosła kubek piwa starcowi, chciała go jeszcze o coś zapytać, ale chyba znów zasnął. Postawiła więc kubek na stole obok niego i wyszła z karczmy. Zapamiętała wyłącznie początek przepowiedni.
Kilka minut po córce i w zupełnie innym nastroju niż Estera wybiegła z mieszkania Anna Maria. Popędziła raz jeszcze do Salomei Meyerowej, która miała w okolicy doskonałą renomę jako swatka i wiele par zawdzięczało jej szczęście, choć trzeba przyznać, że równie dużo oskarżało o swoją niedolę. Cóż, taki już urok małżeństwa, nie sposób w nim wytrwać bez czarnych chmur na niebie.
Meyerowa w skupieniu wysłuchała prośby, jednak nie wydawała się zachwycona pomysłem.
– Z takim mężem to ona tu długo miejsca nie zagrzeje.
Anna Maria opuściła wzrok, chwilę coś rozważała w myśli.
– Kiedyśmy tu jechali z nadziejami wielkimi, nie sądziliśmy, że będziemy musieli nasze dziecko w świat daleki wypychać, żeby szczęścia gdzie indziej szukało.
– I oby znalazła… – z powątpiewaniem westchnęła Meyerowa.
– Będzie, jak Bóg da.
– Z Bogiem to wam nie bardzo po drodze. Ochrzciliście ją przecież.
– I płacimy za to swoją cenę, możecie mi wierzyć.
– Tak to już jest, nie każda roślina wyrwana z korzeniami da się posadzić na innym miejscu.
Salomea Meyer znała Lachmannów jako ludzi cichych, życzliwych, dobrych i uczynnych sąsiadów, ale w głębi serca potępiała chrzest ich najstarszej córki. Zresztą nie oni jedni to zrobili, chcąc dzieciom otworzyć drogę do sukcesu w niegościnnej Rosji. O tym nie mówiło się głośno, ale wszyscy wiedzieli, kto potajemnie ochrzcił dziecko w cerkwi lub kościele, aby mogło pójść do szkoły czy spokojnie żyć bez wytykania palcami i lekceważenia.
Lachmannowie osiedlili się tu, na Kitaj-Gorodzie, gdzie pod eskortą policyjną osadzano wszystkie żydowskie rodziny przybyłe do Moskwy. Początkowo zostali zakwaterowani w zajeździe Glebowskim, pilnie strzeżonym przez carskich urzędników i agentów. Na szczególną ironię losu zakrawało, że to miejsce odosobnienia ulokowano tuż pod murami Kremla. Musieli tu mieszkać, ale też kupować wszystko, co im dostarczano, po ustalonych przez administrację cenach, a zazwyczaj były one wyższe niż na innych targowiskach.
Jednak władza nie pozostawiała im wyboru. Chociaż żyć między swoimi zawsze raźniej. Ale czy oni byli jeszcze swoi? – zastanawiała się swatka. – I gdzie wesele Estery wyprawią? W jakim obrządku? Ten Francuz to pewnie katolik. Są pytania, których nie można zbyć wzruszeniem ramion. To konstrukcja całego życia, drogowskaz podczas wszelkich burz. Może władza i uznała ich dzieci za swoich obywateli, jednak w oczach Ruskich zawsze będą Żydami, choćby i codziennie bili pokłony w cerkwi. A kim będą w oczach Żydów?
Mimo wszystkich wątpliwości wybrała się jednak do „tego Francuza”. Słabo mówił po rosyjsku, ona też nie za dobrze. Był wysoki, chudy, rudawy i piegowaty. Tuż przy placu Starym wynajmował na parterze niewielkie mieszkanie, które stanowiło jednocześnie jego pracownię. Szył dla bardziej zamożnych klientek, wiadomo, francuski krawiec, to od razu rozpalało wyobraźnię. Zastała go przy pracy. Początkowo nie bardzo rozumiał, o co chodzi, ale kiedy powiedziała coś o Lachmannach, zaczął się domyślać. Żywo zareagował na imię Estery i tu go miała. Nie spodziewał się cudów w posagu i bardzo dobrze, gotów był się żenić choćby za tydzień.
– A nie zostawiłeś czasem we Francji jakiejś żony? – zapytała przebiegle, bo jak by potem mogła spojrzeć w oczy Annie Marii? Na renomę człowiek pracuje długo, a traci ją w mgnieniu oka.
– Gdybym miał, tobym ją zabrał ze sobą. Sam przyjechałem.
– Ale wyjedziesz już nie sam. Nasza Esterka to skarb. Żywa, radosna, mądra. Czyta na bukwach i rachować potrafi, wszystkiego się sama nauczyła, bystra jak mało kto. Będziesz miał z niej pożytek – ciągnęła, choć już w zasadzie nie było potrzeby. Jednak kiedy się rozpędziła, to czasem i nieprawdę rzekła, aby tylko pannę lub kawalera drugiej stronie przedstawić w najlepszym świetle.
– Wiem, wiem! – odparł nieco znużony jej gadatliwością, zresztą musiał wracać do roboty.
Prawdziwa czy rzekoma uczoność Estery nie miała dla niego najmniejszego znaczenia. To była ostatnia rzecz, o której by pomyślał, rozważając jej zalety. Liczyło się coś zupełnie innego. Kiedy na nią patrzył, za każdym razem wyobrażał sobie, że ją rozbiera i dotyka wszędzie tam, gdzie na razie nie pozwalały mu dobre obyczaje. Na myśl, że po ciężkim dniu spoczną razem w łożu, od razu poprawiał mu się humor. Estera miała coś, czego nie miały inne znane mu dziewczęta: jakiś urok, czar, powab, szukał w pamięci francuskich słów na określenie jej osoby, ale był tylko krawcem, nie potrafił pięknie mówić. Czy czaiło się to w głębokich, ciemnych jak noc styczniowa oczach, czy w uśmiechu, trochę kwaśnym, a trochę obiecującym, w rysach twarzy, czy może w jej postawie, w tym, jak chodziła, jak przechylała głowę? Zachwycała go cała jej postać: kusząco wąska talia, gibkość ruchów, piękne gęste włosy o kasztanowych i rudawych tonach. Widział ją wiele razy i zawsze płynęło to ku niemu jak najsłodsza obietnica, jak zapach ciasta, które zaraz zostanie wyjęte z pieca i nie tylko zaspokoi głód, ale również nasyci wszystkie zmysły.
Oczywiście nie bez znaczenia były też względy praktyczne: nie miał żony, więc co jakiś czas musiał oddawać odzież do praczki, gotował sam lub stołował się w gospodzie i na sprzątanie niepotrzebnie tracił czas lub pieniądze, o sporadycznym korzystaniu z usług sprzedajnych dziewek nie wspominając. Kiedy wszystko zsumować, żona była najtańszym i najlepszym rozwiązaniem.
– To już tam z rodzicami ustalicie datę i wszystko, znacie się przecież dobrze – zakończyła swą misję swatka.
François wytarł o nogawki spocone z emocji dłonie i tylko pokiwał głową. Dawno już myślał, jak podejść Lachmannów, jak ich zapytać, czy nie wydaliby za niego córki, a tu macie, taka niespodzianka! Aż chciało mu się krzyczeć z radości. Nigdy by nie pomyślał, że kiedykolwiek się na to zdecydują, mogli ją oddać komuś znacznie bogatszemu. I chyba rozważyli, że on będzie chciał kiedyś wrócić z rodziną do Francji? Że może pewnego dnia zobaczą córkę po raz ostatni? Musiał z nimi o tym porozmawiać, to nie były błahe sprawy. Zaczął się też zastanawiać nad podziałem kosztów wesela. Nie znał tutejszych zwyczajów, a był sam i mógł polegać wyłącznie na sobie i swoich oszczędnościach. Nie chciał jednak uchodzić za biedaka ani zrzucać wszystkiego na nich, dlatego postanowił się rozejrzeć po okolicznych gospodach i sprawdzić, gdzie można by przyjąć gości po ślubie, bo ani u niego, ani tym bardziej w ich mieszkaniu nie było dość miejsca.
Tak czy inaczej, należało się do nich wybrać i ustalić wszystkie szczegóły. Ale teraz, kiedy już był pewien, że go nie odrzucą, nagle zabrakło mu odwagi. Odkładał wizytę z dnia na dzień, bojąc się, że straci szczęście, które nagle, bez żadnej zasługi, tak nieoczekiwanie wpadło mu do rąk.
Kilka dni po rozmowie ze swatką François wybrał się w końcu do Lachmannów. Anna Maria zaczynała się już nawet niepokoić, czy przypadkiem nie zmienił zdania i nie zostawi Estery na lodzie. Zjawił się jednak wreszcie podczas szabatu. Od razu można było poznać, że wizyta ma uroczysty charakter. Ubrany lepiej niż zwykle, nieco skrępowany, teraz był przecież kandydatem na zięcia, zachowywał się trochę sztywno. Wszystkich to nieco speszyło. Nagle ulotnił się gdzieś lekki ton, jaki słyszeli w jego głosie, gdy załatwiał interesy z Martinem. Stał tuż obok drzwi i choć został natychmiast zaproszony do środka przez równie zakłopotaną Annę Marię, poszukał najpierw wzroku przyszłego teścia, aby u niego zyskać aprobatę. A kiedy już usiadł, znów zapadła cisza.
Matka pobiegła zaraz szukać Estery, bo ta jak zwykle włóczyła się gdzieś po okolicy. Na szczęście znalazła ją siedzącą nad rzeką i zapatrzoną w nurt, jakby nic lepszego nie miała do roboty.
Biedny ten François… – pomyślała.
Zdawała sobie sprawę, że córki na dobrą żonę nie udało jej się wychować. Jednocześnie zupełnie się nie przejmowała, jakim ten Francuz okaże się mężem. Los kobiety i jej życiowe zadania były przecież z góry przesądzone, nie było się nad czym zastanawiać, natomiast mężczyzn z ich obowiązków nikt nie rozliczał.
Kiedy dotarły z Esterą do domu, między mężczyznami panowała już przyjazna atmosfera, rozmawiali dość swobodnie, nawet się śmiali po jakimś cicho rzuconym żarcie. Przed nimi stała karafka z winem porzeczkowym i to tłumaczyło wszystko. Anna Maria i Estera podały do stołu przygotowane na szabat potrawy i usiedli do posiłku. Nagle atmosfera zgęstniała, nikt nie żartował, tylko z rzadka padały półsłówka, prośba o sól czy chleb z trudem przebijała się przez ciszę. Jedynie młodsze dzieci, nie wyczuwając powagi sytuacji, wciąż domagały się dokładki.
Po obiedzie François wyjął z kieszeni zawiniątko, w którym miał srebrny pierścionek z rubinowym oczkiem. Nie wiedział, do kogo ma się zwrócić najpierw, jednak narażając się na niechęć ojca i matki, wybrał Esterę, która z poważnym wyrazem twarzy, trochę sztywna, siedziała obok niego. Zauważywszy klejnocik, wyciągnęła dłoń w jego kierunku. François lekko drżącymi dłońmi wsunął jej pierścionek na palec. Stało się. Widząc to, Anna Maria głęboko westchnęła, a Martin sięgnął po wino i nalał wszystkim. Podnieśli kieliszki i upili pierwszy łyk. Nieco mętne, wino miało trochę kwaśny smak, jednak z braku lepszych trunków musiało wystarczyć.
A więc wyrywam się z tego bagna… – pomyślała Estera. – Pierwszy krok zrobiony, pora na następne.
Skromną ceremonię zaślubin zaplanowano na czwartek, 11 sierpnia 1836 roku. Odbyła się w kościele luterańskim pod wezwaniem Świętych Piotra i Pawła. François sam uszył suknie dla swej przyszłej żony i teściowej. Choć nie wykorzystał najdroższych materiałów, był to niebagatelny wkład w koszty. Lachmannowie dorzucili się do wesela, które po długich negocjacjach urządzono w zajeździe, w Gościnnym Dworze, aby również pan młody mógł zaprosić garstkę znajomych, z którymi utrzymywał tu sporadyczne kontakty.
Estera dziwnie się czuła, prowadzona przez ojca pod rękę. Zakrawało to na ironię, bo Martin nigdy jej nie kochał, a teraz musiał się uśmiechać do spoglądających z boku znajomych i udawać, że jest dumny z takiej córki. Jednak doskonale grał swoją rolę i kto nie znał ich rodziny, mógł się pewnie nabrać. Barwnemu pochodowi towarzyszyła żydowska kapela, dzieciaki biegały dookoła, figlując i śmiejąc się z poważnych min dorosłych. Estera jednak nie potrafiła się cieszyć ani robić dobrej miny do tej całej gry. Bo dla niej to była tylko zabawa w przebieranki. Niewiele wiedziała o swoim przyszłym mężu, nie zdążyła go nawet polubić, a teraz ma z nim mieszkać, dzieląc wszystkie trudy i znoje życia. Czy zdoła go pokochać? Tak twierdzili dorośli, ona jednak nie podzielała ich zdania. Miłość według niej przychodzi wtedy, gdy dwie osoby coś łączy, a co ją mogło połączyć z tym krawcem? Chyba tylko wspólna bieda, bo na wygodne życie u jego boku raczej się nie zanosiło.
Te konstatacje były przyczyną jej kwaśnej miny podczas wesela. Każdy mógł zauważyć, że panna młoda ledwie skubnęła ustawionych przed nią potraw. Niektórzy podejrzewali, że matka dziewczyny nie upilnowała, i zrzucali to na karb wczesnej ciąży. Ale Estera nie była w ciąży. To widok tych wszystkich ludzi napawał ją jakimś smutkiem. Rozumiała, że mąż nie zapewni jej życia, o jakim marzyła, jakiego czuła się godna. Nie kochała François i nie potrafiła udawać szczęścia, którego w sobie nie znajdowała. Bała się, że utknie w tym niechcianym małżeństwie, i była zła, że pochopnie się na nie zgodziła.
Kwaśna mina i zamglone spojrzenie Estery nie uszły uwagi Zinaidy Prokofiewnej. Odczekawszy dobrą chwilę, kiedy większość gości miała już w czubie, a François tańczył ze swą teściową, przysiadła się do panny młodej.
– Nie znamy się, a będziemy się często spotykać. Jestem właścicielką domu, w którym zamieszkasz. Zinaida Prokofiewna Galicyna, musiałaś o mnie słyszeć – przedstawiła się z szerokim uśmiechem.
Estera spojrzała na nią spod ciężkich powiek. Trudno było w jej wzroku dostrzec choćby krztynę ożywienia.
– Zmęczona jesteś?
Dziewczyna pokiwała głową, żeby zakończyć niechcianą konwersację. Galicyna jednak nie odeszła, tylko nalała sobie wódki, wypiła jednym haustem i rozejrzała się po sali.
– Wspaniałe wesele! – rzuciła, ale i teraz nie doczekała się żywszej reakcji, Estera zaledwie wzruszyła ramionami.
Zinaidzie Prokofiewnie nie było więcej trzeba. Niejedną już taką dziewczynę widziała. Siedziały obojętne, nieobecne, patrzyły mętnym wzrokiem na to, co się działo wokół. Bez radości przyjmowały los, który im przypadł w udziale, wiedząc, co je czeka. Małżeństwo zaaranżowane przez rodzinę, uzgodnione ponad ich głowami, choć dla ich dobra, bo wszak rodziców o złą wolę podejrzewać nie wypada, nie było tym, co rozpaliłoby ogień w ich oczach i sercach. Na dodatek często nieuprzedzone, jak wygląda małżeństwo, kiedy zapadnie zmrok, wchodziły w nową rolę przerażone i zdegustowane, a potem cierpiały przez całe życie, bo rzadko której udawało się zasmakować w tym, czego oczekiwał mąż. Patrząc na Esterę, podejrzewała, że podzieli ona los większości. Widać było, że nie kocha męża, siedziała skwaszona, jakby to nie jej wesele właśnie trwało. Myślami błąkała się gdzie indziej.
– Do rychłego zobaczenia! – powiedziała więc z uśmiechem i odeszła, aby zwolnić miejsce dla wracających do stołu gości.
Bez wątpienia pomyślała też o czekającej Esterę nocy poślubnej. Nie widziała, żeby François sprowadzał do domu dziewczęta, choć czasem przychodziły młode służące po odbiór sukien swych pań i czort go wie, co z nimi wtedy robił. Ale ona miała oko do mężczyzn i niemal zawsze potrafiła odgadnąć, co jednemu z drugim chodzi po głowie. Ten krawiec był jakiś apatyczny, wyglądał na chorowitego. Uczciwy bez dwóch zdań, jednak przygaszony, bez werwy, choć świetny w swoim fachu. Czy tej dziewczynie taki mąż wystarczy? I choć wiele dziewcząt i kobiet w końcu chowało swe oczekiwania i marzenia głęboko na dnie serca, godząc się na los, zgotowany im przez rodziców, przewidywała, że on nie sprosta oczekiwaniom żony. Czuło się między nimi różnicę temperamentów, uważny obserwator mógł to spostrzec na pierwszy rzut oka. Tak, Zinaida Prokofiewna była przekonana, że ta dziewczyna szybko zacznie się dusić w tym związku.
Na razie jednak Esterę czekała noc poślubna w domu męża. Kiedy dotarli tam nad ranem, zmęczenie tak dawało jej się we znaki, że nie rozbierając się, padła na łóżko. François próbował jakichś czułości, ale szybko zrezygnował, usłyszawszy jej głęboki, sapiący oddech.
Nie szkodzi – pomyślał – mamy przed sobą całe życie, i odsunąwszy ją lekko, położył się obok.
Odchodząc z domu rodziców, Estera przyjęła swoje imię od chrztu, dobrze brzmiące z francuska. Od teraz była Teresą Villoing. Jej cały dobytek mieścił się w niewielkim kuferku. Trochę ubrań, jakieś ręczniki i naczynia, które uzbierała dla niej matka, zapasowa para butów i grzebień do włosów. Kiedy następnego dnia po weselu François wniósł kufer do mieszkania, usiadła na krześle i rozejrzała się. Oddychała ciężko, jakby była zmęczona, w rzeczywistości gorączkowo zastanawiała się nad sytuacją: Co ja tu robię? Kto to jest? Ten obcy człowiek miał jej zastąpić rodziców? Matki na pewno nie zastąpi, może jedynie będzie trochę mniej porywczy i zasadniczy od ojca. Teresa wyczuwała w nim pewną szlachetność i delikatność uczuć, co było jakąś pociechą.
François pokazał jej, gdzie znajdują się podstawowe sprzęty, stanął przy oknie i powiedział: „woda”, co doskonale zrozumiała, domyślając się również, że przynoszenie czystej wody z podwórka będzie odtąd jej obowiązkiem. Panował upał i na samo wspomnienie wody zachciało jej się pić. Wstała i zanurzyła kubek w wiadrze, po czym wypiła dużymi, zachłannymi łykami. Czuła się niezręcznie, ale zdjęła suknię i została w samej halce. Kręciła się bez celu po mieszkaniu, dotykając mebli, popatrując przez okno, zastanawiając się, jak teraz będzie wyglądało jej życie. Budynek był ładniejszy i trwalszy od jej domu rodzinnego. Dwupiętrowy, murowany, z wybrukowanym podwórkiem, na które od głównej ulicy zajeżdżały karety właścicielki. Nieco w głębi usytuowano stajnię i powozownię. Studnia znajdowała się blisko domu, a dół do wylewania nieczystości obok stajni. Na podwórku, nieco z boku, posadzono też kilka drzew: wiśnię, morwę i orzech włoski, które w tak upalne dni mogły dać mieszkańcom trochę wytchnienia w cieniu. Pod jabłonią stał stół. Okna pracowni wychodziły na ruchliwą ulicę, niestety widok zasłaniały wyeksponowane w nich suknie. Pomiędzy oknami były drzwi wejściowe z małymi szybkami i dzwonkiem.
Tymczasem François pracował, pilnie coś fastrygując, a ona usiadła przy stole i wodziła wzrokiem po niezbyt czystych ścianach.
Mógł przynajmniej odnowić… – pomyślała, choć mieszkanie jej rodziców było w znacznie gorszym stanie. Wstała i podeszła do drzwi. Mąż poczuł jej spojrzenie i podniósł głowę znad roboty.
– Głodna? – zapytał.
Pokręciła głową, ale on wyjął ze stojącego na półce pudełka banknot pięciorublowy. Lekko stremowana, Teresa wyciągnęła rękę po pieniądze. Spostrzegłszy jej konsternację, François uśmiechnął się i powiedział:
– Zakupy.
Pokiwała głową. Nałożyła z powrotem spódnicę i kaftan, drżącymi dłońmi zapięła wszystkie haftki. Pieniądze schowała do małej kieszonki kaftana. Jeszcze nigdy nie miała w dłoni takiej kwoty. Rodzice wydzielali jej po kilka kopiejek, kiedy miała po coś biec na targ, matka zresztą nigdy nie była zadowolona z jakości towarów, które Estera przynosiła, wolała sama robić zakupy. A teraz dostała aż pięć rubli!
Mąż obdarzył mnie zaufaniem! – pomyślała z satysfakcją i wyszła.
Chyba tego właśnie potrzebowała: przejść się, usiąść gdzieś w cieniu drzewa i opracować strategię na resztę życia z tym wybranym dla niej przez rodziców człowiekiem. Zabrała z kuchni wiklinowy koszyk i wyszła, nawet niespecjalnie się rozglądając, czego w domu brakuje. Długo chodziła z pustym koszykiem, aż wreszcie zobaczyła na targu dorodne arbuzy. Jeden z nich był rozkrojony. Patrząc na krwisty miąższ, Teresa poczuła tak silne pragnienie, że natychmiast kupiła tę połówkę. Żałowała, że nie ma przy sobie łyżki, bo chybaby zjadła cały przed powrotem do domu. Na szczęście było niedaleko. Przechodząc między kramami, uświadomiła sobie, że nie wie, co powinna przynieść na wieczorny posiłek. Na wszelki wypadek kupiła chleb, funt masła i sera, po dwa funty pomidorów i cebuli. Matka próbowała uczyć ją prowadzenia gospodarstwa domowego, ale Teresę tak to nudziło, że nawet jeśli pomagała przy gotowaniu, nie zapamiętała ani składników żadnej potrawy, ani kolejności ich wrzucania do garnka. Teraz będzie musiała się uczyć na własnych błędach.
Patrzyła na rozłożone na straganach mięso, żywy drób, upchnięty w koszykach wieśniaczek, na kwiczące w wiklinowych klatkach świnki i uwiązane na krótkich powrozach cielęta. To wszystko było dla niej wyłącznie barwnym targowym widowiskiem, a nie składnikami przyszłego obiadu. Poczuła głód, ruszyła więc z powrotem do domu. Zanim jednak tam dotarła, przełożyła kilkanaście kopiejek reszty do innej kieszeni. Miało się to stać jej nowym, codziennym zwyczajem.
Trochę zdziwiony, François przeżuwał chleb z pomidorem posypanym cebulą i pokruszonym serem. Nie było to złe, ale spodziewał się pewnie lepszego obiadu. Może zresztą został uprzedzony przez Annę Marię, że jej córka jeszcze nie bardzo potrafi gotować. W każdym razie zjadł swój pierwszy obiad w małżeństwie bez grymasów, przekonany, że podobnie jak inne żony, również Teresa wkrótce nadrobi wszystkie braki. Tych jednak z czasem przybywało, bo jedyną rzeczą, do której nie musiał jej dwa razy zachęcać, były zakupy lub załatwienie jakiejś sprawy na mieście. Wtedy z chęcią zostawiała każdą robotę, żeby się na jakiś czas wyrwać z domu. Pod byle pretekstem biegała też do Zinaidy Prokofiewny, która często zapraszała ją do towarzystwa podczas zakupów. Rzucała wtedy wszystko, co miała do zrobienia we własnym mieszkaniu. François jednak w odróżnieniu od jej ojca nigdy nie podnosił głosu, najwyżej cicho mówił, by zrobiła to czy owo, nie zawsze doczekując się spełnienia prośby.
Teresa szybko wyczuła jego słaby charakter i nie doświadczała żadnych wyrzutów sumienia, lekceważąc polecenia męża. To właścicielka domu okazała się kimś, z kim warto było przebywać. Teresa mogła z nią porozmawiać na każdy temat. Jako kobieta światowa, która w młodości dużo podróżowała i wiele zobaczyła oraz miała mnóstwo życiowych doświadczeń, opowiadała niezwykle ciekawe rzeczy. Unosił się wokół niej przepiękny zapach jaśminu. Teresa wdychała go z lubością, myśląc, że chciałaby kiedyś tak pachnieć i żyć tak jak ona.
Do mieszkania Zinaidy Prokofiewnej wchodziła niczym do cerkwi. Jak na właścicielkę domu przystało, był to obszerny, elegancko umeblowany apartament na pierwszym piętrze. Zachwyt Teresy wzbudziły obite purpurowym jedwabiem ściany salonu, eleganckie mahoniowe meble, malowany we wzór wieńców sufit, wspaniały żyrandol, z którego kaskadą spływały sznury kryształowych koralików zwielokrotniające światło świec. Efektu całości dopełniały oprawione w złote ramy malowidła, z których żadne nie było ikoną. Stół przykrywał bogato haftowany obrus, uszyty z grubej tkaniny i sięgający niemal do podłogi. Wyrazem absolutnego zbytku wydawały się Teresie: mały piesek warujący u nóg pani oraz stojąca w kącie klatka z papugą, raz po raz wykrzykującą chrapliwie jakieś niezrozumiałe słowa.
Mimo przekroczonej czterdziestki Zinaida Prokofiewna nie miała męża ani dzieci, jednak na brak towarzystwa nie narzekała. Często widywało się różnych oficerów oraz urzędników wyższych rangą, wspinających się po schodach do jej mieszkania. To zapewne dla swych gości nosiła zbytkowne, szyte przez François suknie, które odsłaniały ponętnie krągłe ramiona. Oba nadgarstki ozdabiała złotymi bransoletkami, a szyję potrójnym naszyjnikiem z pereł. Zachowała piękną mlecznobiałą cerę, którą podkreślał jeszcze ryżowy puder. Usta i policzki malowała karminem, a brwi przyciemniała, co czyniło ją w oczach Teresy nowoczesną i wyzywającą zarazem. Dłonie miała zadbane, ponieważ zatrudniała nie tylko kucharkę, ale też pokojówkę, lokaja oraz woźnicę, który dbał o konie i jej dwa powozy. Pranie oddawała do praczki i nigdy nie brakowało jej czasu na przejażdżkę, spacer, lekturę książek, odwiedzanie modnych sklepów czy wyjście do opery.
To ona zaznajomiła Teresę z rodzinnym miastem François. Paryż w jej opowieści był pięknym, pełnym bogatych, szczęśliwych i uśmiechniętych ludzi, baśniowym miastem, które kobietom pragnącym osiągnąć sukces stwarzało wprost niewiarygodne możliwości.
– Jeśli nie dojdziesz w życiu do niczego, to znaczy, że nie chciałaś dojść. Możesz mieć wszystko, o czym zamarzysz. Skarbonka kobiety znajduje się między jej nogami, więcej niczego nie potrzebujesz – mawiała.
Teresę szokowała bezpośredniość sąsiadki.
– Dziewczyny w twoim wieku żyją w Paryżu o wiele łatwiej. Nie męczą się, nie brudzą rąk. Wystarczy pracować godzinę dziennie. Można też oczywiście być guwernantką, krawcową albo praczką, ale po co się tyle trudzić? – rzucała z tajemniczym uśmiechem i podnosiła do ust filiżankę z herbatą.
Nie piła jej z rosyjska, ze spodeczka, z kostką cukru między zębami, lecz po europejsku wprost z filiżanki, do której wkładała łyżeczkę konfitur lub wlewała odrobinę słodkiej śmietanki. W jej tonie Teresa słyszała nie tylko zachwyt dla Paryża, ale też chyba coś na kształt tęsknoty do miasta, gdzie wszystko było takie łatwe.
– Więc dlaczego pani wróciła? – wyrwało jej się pewnego dnia pytanie, które od dawna zamierzała zadać.
– Cóż… W końcu tu jest mój dom… – Zinaida Prokofiewna westchnęła z jakimś głębokim smutkiem.
Teresa długo rozmyślała o tym krótkim zdaniu. Wielokrotnie od tamtego czasu zastanawiała się, gdzie jest jej dom, i za każdym razem dochodziła do wniosku, że choć ma gdzie mieszkać, to wciąż nie ma takiego miejsca, które chciałaby nazwać swoim domem.
Zinaida Prokofiewna chodziła dumnie wyprostowana, do służby zwracała się z wyniosłością wielkiej damy. Nie znosiła opieszałości i braku subordynacji. To wszystko bardzo Teresie imponowało. Niestety po krótkiej wizycie zawsze przychodziła pora na powrót do mieszkania męża i czar pryskał. Nie chodziło o to, że François był złym człowiekiem. Po prostu nie potrafił jej sobą zainteresować. Znał swój fach i jako krawiec pilnował igły, nici i kroju, zależało mu na tym, by suknie dobrze leżały na jego klientkach i odpowiadały aktualnej modzie, ale to było zbyt mało. Pewnie miał nadzieję, że Teresa poprowadzi mu dom i jak każda dobra żona pomoże przy zamówieniach. Niestety, szycie jej nie wychodziło, zresztą nie miała o nim pojęcia i nie wykazywała żadnego zainteresowania nauką. Gotowania też nie potrafiła polubić. Regularnie przypalała zupy, a mięso w jej wykonaniu wychodziło twarde jak podeszwa. Codzienność szybko ją znudziła. Z zadowoleniem akceptowała wyłącznie prośby o odnoszenie sukni klientkom.
François był jednak cierpliwy, zwłaszcza że niemal od razu uczynił ją brzemienną. Ta ciąża przyszła zbyt szybko i ucieszyła chyba jedynie rodziców Teresy. Ona sama nie czuła niczego poza zdziwieniem, a to niemal natychmiast przerodziło się w irytację. Zaledwie wyrwała się spod jednej kurateli, uciekła od poganiania, przepytywania i kuksańców, których w procesie wychowania nie szczędzili jej ani ojciec, ani matka. Ledwie zaznała trochę swobody, gdy nikt jej nie rozliczał z czasu spędzonego na mieście, a już miałaby sobie związać ręce nowymi obowiązkami?
Mąż nie miał charakteru jej ojca, nie czuła wobec niego respektu, nie nadawał się na mentora. Kiedy podnosiła głos zirytowana, ustępował i przepraszał. A złościła się właściwie bez powodu. Nie była gotowa na taką zmianę. Zawładnął nią inny człowiek, niechciany, wymykający się kontroli. Rósł w niej niczym guz, zmieniał jej zgrabną figurę, uczynił ociężałą, senną, zniechęconą. Zabrał to, co miała najcenniejszego: jej gibkie ciało i wolność decydowania o sobie. Żyła z dnia na dzień, wykonywała jakieś prace domowe, ale bez uwagi i miłości, pogrążona w rozmyślaniach, zła na miałkość wszystkiego, co ją otaczało: na brzydkie i biedne domy, na brud ulicy, na niechlujne stroje sąsiadów, ich prostacki język i brak chęci wyrwania się z marazmu i biedy. Jedynym ratunkiem, jedynym powiewem świeżego powietrza były krótkie wizyty u sąsiadki.
MOSKWA, CZERWIEC 1837
Podobnie jak w małżeństwo, Teresa nie zaangażowała się w swoje macierzyństwo. Poród ją przeraził, nie potrafiła zagryźć zębów i w milczeniu znosić napływających fal cierpienia. Wrzeszczała do utraty tchu, jakby ona jedna w całym mieście czuła ból rozwierającego się łona. A kiedy już wypchnęła swój ciężar, poczuła niewypowiedzianą ulgę.
Urodziłam wam to dziecko – mówiła do siebie w myśli. – Ale więcej ode mnie nie oczekujcie. To nie jest moje życie. Nie chcę tego niemowlaka. Zostawiam go wam. Weźcie go sobie i się nim bawcie.
Maleństwo było czerwone na twarzy, pomarszczone i brzydkie. Może gdyby synek był różowy, miał kręcone włoski i gaworzył, zyskałby więcej zainteresowania ze strony matki? Może w końcu by go pokochała? Ale jak wszystkie dzieci, to on przede wszystkim potrzebował miłości, uwagi, troski i opieki, a tego Teresa nie mogła i nie chciała mu dać. Dla niej poród był jedynie wybawieniem, uwolnieniem, końcem uciążliwej, niechcianej relacji.
Zanim mogła na dobre wstać, nie czując rwącego bólu, nagle dostała wysokiej gorączki. Piersi jej nabrzmiały, jakby ktoś tam zaszył kamienie, pokarm wyciekał, brudząc koszulę. Majaczyła, rzucając się na posłaniu. Wydawało jej się, że pochylają się nad nią jakieś obce kobiety, okładają ją zimnymi prześcieradłami, przystawiają do ust kubki z gorzkimi wywarami, których nie sposób przełknąć. Chyba słyszała prowadzone przyciszonym głosem rozmowy. Ktoś dreptał dookoła, popłakiwał z cicha. Tylko dziecka nie było słychać.
Żadna kuracja jednak nie przynosiła skutku, gorączka wciąż się utrzymywała, odgradzając Teresę od tych wszystkich kobiet. Chora leżała w malignie i przeczuwając, że wkrótce umrze, nawet nie otwierała już oczu. Czekała na śmierć jak na uwolnienie od życia, które nie zyskało jej akceptacji.
Dlaczego ludzie godzą się na tak przyziemną egzystencję? Dlaczego myślą tylko o tym, co włożyć do garnka, dlaczego życie musi być tak potwornie nudne i monotonne? Jest przecież gdzieś nad nami jakaś siła wyższa, która nas do życia powołała. Czy wszyscy urodziliśmy się tylko po to, żeby kręcić się w kółko bez sensu? Nie sięgając wyżej, nie patrząc dalej, nie zastanawiając się nad niczym, poza składnikami zupy i ceną drewna? – majaczyła w gorączce.
Przed oczyma przebiegały jej jakieś obrazy, ni to z jawy, ni ze snu. Może już kiedyś była w tych miejscach, może je kiedyś widziała, tam, w Polsce, w Nysie, gdzie się urodziła. Jacyś ludzie coś do niej mówili, coś jej pokazywali, dokądś razem z nimi szła. Czy był wśród nich dziadek Klein? Dziś nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy, pamiętała tylko zawsze śmiejące się oczy i brodę, która ją łaskotała w policzki. Był dla niej ważniejszy niż wszyscy inni ludzie na świecie. Kochała go i wiedziała, że on kocha ją nad życie, że nigdy jej nie skrzywdzi, że obroni ją przed wszystkimi, nawet przed matką. A potem opuściły Nysę i musiała sobie radzić sama nie tylko z mężem matki, urodzonym później rodzeństwem, ale i z dziećmi na podwórku, które jej nie lubiły, przezywały „przechrzta”, nie chciały się z nią bawić, nie dopuszczały do swoich tajemnic.
Przed oczyma przepłynął jej obraz starej kobiety, może babki, która wyciąga w jej kierunku pierścień świadczący o dawnej zasobności rodziny i mówi, że kiedyś, gdy będzie dorosła, założy go ze wspomnieniem pozostawionych w Polsce przodków, a potem przekaże swojej córce. Była już dorosła, urodziła syna, ale rodzice nadal trzymali ich jedyny skarb, owinięty w szmatkę pierścień, gdzieś głęboko w skrzyni lub innym miejscu.
– Pierścień, oddajcie mój pierścień… – szeptała spierzchniętymi ustami i znów zapadała w mgłę majaków.
Leżała w łóżku długo, na przemian pocąc się i szczękając zębami. Przekonana, że nie wyzdrowieje, czekała na śmierć. Może dlatego właśnie ukazywali jej się dziadkowie, że szykowali już dla niej miejsce po tej drugiej, szczęśliwszej stronie? Nie zamierzała czepiać się życia pazurami. Jeśli to koniec, niechaj i tak będzie. Nie ma czego żałować. Nikogo poza matką nie kocha. Bez żalu zostawi wszystko, nie będzie za niczym tęsknić. Nie lubi Moskwy, nic jej tu nie trzyma. Ani rodzice, ani mąż, ani ten dzieciak, od którego się wreszcie uwolniła i który jej w najmniejszym stopniu nie obchodził. Umrzeć, tak będzie najwygodniej. To nie jest życie, o które warto walczyć. Była gotowa zmierzyć się z nieuniknionym.
Jednak gorączka zaczynała powoli ustępować. Teresa poczuła się tym głęboko rozczarowana. Nie chciała wracać do tego wszystkiego, co tak ją brzydziło. Miała dość męża, prac domowych i niemowlęcia, którego nie zamierzała pokochać. Pomyślała jednak, że skoro w głębi duszy zgodziła się już na śmierć i porzucenie wszystkich i wszystkiego, to może jest to wskazówka, że powinna postąpić zgodnie ze swym marzeniem i zostawić ich wszystkich, uciec z miejsca, gdzie nigdy nie będzie szczęśliwa.
Tymczasem jednak zachorowała jej matka. Anna Maria nie obciążała nikogo swoimi troskami, a tym bardziej znoszonym w milczeniu bólem. Kiedy jednak stał się on ponad jej siły, powiedziała córce o swej chorobie. Teresa wzięła pieniądze od męża i radząc się sąsiadki, wezwała lekarza, aby zbadał matkę. Po trwającej nie dłużej niż kwadrans konsultacji i wysłuchaniu tego, co Anna Maria miała mu do powiedzenia, lekarz z poważną miną stwierdził, że zostało jej nie więcej jak trzy miesiące życia.
Teresa doznała wstrząsu. Nigdy nie postrzegała matki jako osoby śmiertelnej. Nie wyobrażała sobie, że kiedyś może będzie musiała ją pochować, nawet nie zauważała, jak jej twarz bardzo się w ostatnim czasie zmieniła. Zajęta planowaniem własnej przyszłości, stała się nieuważna wobec innych. Ze znudzeniem wykonywała codzienne czynności, litując się przede wszystkim nad sobą, zła, że matka tak mało jej pomaga w opiece nad małym Antoine’em. Teraz ujęła jej dłonie i patrzyła ze skruchą i bezradnością. Nie powiedziała jej o diagnozie lekarza.
– Wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze – powtarzała, zaklinając zły los.
Jednak matka wiedziała. Czuła się już bardzo źle, nawracające nieznośne bóle zabierały jej całą radość istnienia. Pogodzona z tym, co przyjdzie, okazywała zadziwiający hart ducha.
– Wiem – mówiła cicho. – Jeszcze zatańczę na weselu Antosia. To minie, niedługo minie… – Zmuszała się do uśmiechu, który w krótkiej chwili zmieniał się w gorzki grymas bólu, i Teresa wiedziała, że matka znów cierpi. Nie było sposobu, aby temu zaradzić. Wszystkie dostępne środki okazywały się bezskuteczne. Jej męki stały się w końcu tak wielkie, że Teresa modliła się już tylko o śmierć, która matce i całej rodzinie przyniosłaby ulgę. I ten dzień w końcu nadszedł.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI