Cywilizacja. Zachód i reszta świata - Niall Ferguson - ebook

Cywilizacja. Zachód i reszta świata ebook

Niall Ferguson

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest to historia naszej cywilizacji, cywilizacji zachodniej opowiedziana od XV wieku po współczesność. Od XV wieku, bo wtedy Zachód „nabiera rozpędu”, wychodzi na zewnątrz (wyprawy odkrywców), stawia na naukę, wykorzystuje na masową skalę druk, dokonuje rewolucji: przemysłowych, społecznych i religijnych. Fergusona  interesuje, jak to się stało, że biedna, brudna, prymitywna  (poza jednostkami)  Europa, podzielona na królestwa, księstwa, hrabstwa, nadzwyczaj różnorodna – zdominowała świat, któremu kazała siebie naśladować, tak samo myśleć, tak samo organizować swoje życie, tak samo się ubierać. A chodzi o świat, w którym wszelkie prawa, by stać się hegemonem, miały najpierw Chiny (aż do XV wieku właśnie, gdy się zamknęły i wycofały z kontaktów zewnętrznych, nie decydując się na eksport swojej kultury) , potem świat arabski – długo, bo od VII wieku aż do wiktorii wiedeńskiej w XVII w.

W końcu to, co zawsze interesuje Polaków. Nasze miejsce. Pojawiamy się (bodaj jako jedyni z narodów Europy środkowej) w dwóch newralgicznych momentach: odpychając Turków pod Wiedniem w 1683 roku i bolszewików pod Warszawą w 1920 r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 683

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu:Ci­vi­li­za­tion. The West and the Rest
Co­py­ri­ght © 2011, Niall Fer­gu­son All ri­ghts re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2013
Wy­da­nie dru­gie
Opie­ka re­dak­cyj­na: JO­LAN­TA KOR­KUĆ
Re­dak­cja: JA­CEK RAJ­KOW­SKI
Kon­sul­ta­cja: dr hab. JA­KUB PO­LIT
Ko­rek­ta: EWA KO­CHA­NO­WICZ, PAU­LI­NA ORŁOW­SKA, ANE­TA TKA­CZYK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: RO­BERT KLE­EMANN
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
ISBN 978-83-08-07793-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Przed­mo­wa

Sta­ram się przy­po­mnieć so­bie, gdzie i kie­dy to do mnie do­ta­rło. Czy pod­czas pierw­sze­go spa­ce­ru po Bund w Szan­gha­ju w 2005 roku? A może w smo­gu i ku­rzu Chon­gqing, gdy słu­cha­łem przed­sta­wi­cie­la lo­kal­nej par­tii ko­mu­ni­stycz­nej, któ­ry opi­sy­wał ogrom­ną ster­tę gru­zu jako przy­szłe cen­trum fi­nan­so­we po­łu­dnio­wo-za­chod­nich Chin? To było w 2008 roku i z ja­kie­goś po­wo­du zro­bi­ło na mnie wi­ęk­sze wra­że­nie niż cały ten zgie­łk zwi­ąza­ny z ce­re­mo­nią otwar­cia Igrzysk Olim­pij­skich w Pe­ki­nie. A może w Car­ne­gie Hall w 2009 roku, kie­dy sie­dzia­łem za­hip­no­ty­zo­wa­ny mu­zy­ką An­gel Lam, bar­dzo uta­len­to­wa­nej mło­dej chi­ńskiej kom­po­zy­tor­ki, w któ­rej utwo­rach naj­le­piej sły­chać orien­ta­li­za­cję mu­zy­ki kla­sycz­nej? My­ślę, że chy­ba do­pie­ro wte­dy na­praw­dę do­ta­rło do mnie, że wraz z ko­ńczącą się wów­czas pierw­szą de­ka­dą XXI wie­ku do­bie­ga ko­ńca pi­ęćset­let­nia do­mi­na­cja Za­cho­du.

Je­stem co­raz bar­dziej prze­ko­na­ny, że pod­sta­wo­we py­ta­nie, na któ­re w tej ksi­ążce sta­ram się od­po­wie­dzieć, to w ogó­le naj­cie­kaw­sze py­ta­nie, ja­kie może po­sta­wić hi­sto­ryk cza­sów no­wo­żyt­nych. Wła­ści­wie dla­cze­go, po­cząw­szy od oko­ło 1500 roku, kil­ka ma­łych or­ga­ni­zmów po­li­tycz­nych z za­chod­nie­go kra­ńca Eu­ra­zji zdo­mi­no­wa­ło resz­tę świa­ta, w tym licz­niej­sze i pod wie­lo­ma względa­mi bar­dziej za­awan­so­wa­ne w roz­wo­ju spo­łe­cze­ństwa wschod­niej Eu­ra­zji? Moje do­dat­ko­we py­ta­nie brzmi: je­śli uda nam się wy­tłu­ma­czyć wzrost zna­cze­nia Za­cho­du w prze­szło­ści, czy mo­że­my przed­sta­wić pro­gno­zę do­ty­czącą jego przy­szło­ści? Czy to na­praw­dę ko­niec świa­ta Za­cho­du i na­de­jście no­wej epo­ki Wscho­du? Ina­czej mó­wi­ąc, czy je­ste­śmy świad­ka­mi schy­łku cza­sów, w któ­rych wi­ęk­szo­ść ludz­ko­ści znaj­do­wa­ła się w mniej­szym lub wi­ęk­szym stop­niu pod wpły­wem cy­wi­li­za­cji po­wsta­łej w Eu­ro­pie Za­chod­niej w do­bie re­ne­san­su i re­for­ma­cji – cy­wi­li­za­cji, któ­ra za spra­wą jej sił na­pędo­wych, re­wo­lu­cji na­uko­wej i oświe­ce­nia roz­prze­strze­ni­ła się po obu stro­nach Atlan­ty­ku aż po An­ty­po­dy, osi­ąga­jąc szczyt roz­wo­ju w wie­ku re­wo­lu­cji, wie­ku prze­my­słu i wie­ku im­pe­rium?

Już to, że chcę po­sta­wić ta­kie py­ta­nia, wie­le mówi o pierw­szej de­ka­dzie XXI wie­ku. Uro­dzi­łem się i wy­cho­wa­łem w Szko­cji, kszta­łci­łem w Glas­gow i Oks­for­dzie, a gdy mia­łem dwa­dzie­ścia kil­ka–trzy­dzie­ści kil­ka lat, za­kła­da­łem, że miej­scem mo­jej pra­cy aka­de­mic­kiej będzie Oks­ford albo Cam­brid­ge. My­śla­łem też o prze­pro­wadz­ce do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, po­nie­waż pa­tron Stern Scho­ol of Bu­si­ness Uni­wer­sy­te­tu No­wo­jor­skie­go, we­te­ran Wall Stre­et Hen­ry Kauf­man za­py­tał mnie, dla­cze­go ktoś in­te­re­su­jący się hi­sto­rią pie­ni­ądza i wła­dzy nie je­dzie tam, gdzie pie­ni­ądz i wła­dza fak­tycz­nie się znaj­du­ją. A gdzież in­dziej mo­gło­by to być, je­śli nie w cen­trum Man­hat­ta­nu? Na po­cząt­ku no­we­go ty­si­ąc­le­cia gie­łda no­wo­jor­ska była cen­trum glo­bal­nej sie­ci eko­no­micz­nej, któ­rą wy­my­śli­li Ame­ry­ka­nie i któ­ra w znacz­nej mie­rze znaj­do­wa­ła się w ame­ry­ka­ńskich rękach. Na sku­tek nie­wiel­kiej re­ce­sji de­mo­kra­ci stra­ci­li wła­dzę w Bia­łym Domu – wła­śnie wte­dy, gdy ich przy­rze­cze­nie spła­ty dłu­gu pu­blicz­ne­go za­czy­na­ło brzmieć co­raz bar­dziej wia­ry­god­nie. Po za­le­d­wie ośmiu mie­si­ącach pre­zy­den­tu­ry Geo­r­ge W. Bush sta­nął w ob­li­czu wy­da­rze­nia, któ­re do­bit­nie pod­kre­śli­ło cen­tral­ną po­zy­cję Man­hat­ta­nu w świe­cie zdo­mi­no­wa­nym przez Za­chód. Znisz­cze­nie World Tra­de Cen­ter przez ter­ro­ry­stów z Al-Ka­idy było dla No­we­go Jor­ku kosz­ma­rem, ale też swo­istym wy­ró­żnie­niem. To był cel nu­mer je­den dla ka­żde­go, kto po­wa­żnie my­ślał o rzu­ce­niu wy­zwa­nia za­chod­niej cy­wi­li­za­cji.

Oba­le­nie ta­li­bów w Afga­ni­sta­nie czy po­zba­wie­nie Sad­da­ma Hu­saj­na wła­dzy w Ira­ku były wy­ra­zem py­chy Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Geo­r­ge W. Bush, upar­ty Tek­sa­ńczyk, osi­ągał wy­so­kie no­to­wa­nia w son­da­żach, był na do­brej dro­dze do re­elek­cji. Go­spo­dar­ka Sta­nów Zjed­no­czo­nych odży­ła dzi­ęki ob­ni­żce po­dat­ków. „Sta­ra Eu­ro­pa” – nie wspo­mi­na­jąc o li­be­ral­nej Ame­ry­ce – re­ago­wa­ła bez­sil­ną wście­kło­ścią. Za­fa­scy­no­wa­ny tym, czy­ta­łem i pi­sa­łem co­raz wi­ęcej o im­pe­riach, w szcze­gól­no­ści o na­ukach pły­nących dla Ame­ry­ki z do­świad­cze­nia bry­tyj­skie­go – tak po­wsta­ła ksi­ążka Im­pe­rium. Jak Wiel­ka Bry­ta­nia zbu­do­wa­ła no­wo­cze­sny świat (2003). Kie­dy my­śla­łem o po­wsta­niu, roz­wo­ju i praw­do­po­dob­nym upad­ku im­pe­rium ame­ry­ka­ńskie­go, zda­łem so­bie spra­wę z tego, że w sa­mym ser­cu ame­ry­ka­ńskiej po­tęgi tkwi po­trój­ne nie­bez­pie­cze­ństwo, któ­re jej za­gra­ża: nie­do­sta­tek sił zbroj­nych (nie­wy­star­cza­jąca licz­ba żo­łnie­rzy w Afga­ni­sta­nie i Ira­ku), nie­do­sta­tek uwa­gi (nie­wy­star­cza­jący za­pał spo­łe­cze­ństwa do dłu­go­tr­wa­łej oku­pa­cji pod­bi­tych kra­jów), a przede wszyst­kim de­fi­cyt fi­nan­so­wy (zbyt mało oszczęd­no­ści w sto­sun­ku do in­we­sty­cji oraz za ni­skie po­dat­ki w sto­sun­ku do wy­dat­ków pu­blicz­nych).

W ksi­ążce za­ty­tu­ło­wa­nej Ko­los. Po­wsta­nie i upa­dek im­pe­rium Ame­ry­ki (2004) alar­mo­wa­łem, że Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie­po­strze­że­nie uza­le­żni­ły się od ka­pi­ta­łu wschod­nio­azja­tyc­kie­go, aby za­pew­nić środ­ki na opła­tę ra­chun­ków. Po­wo­dem zmierz­chu i upad­ku ame­ry­ka­ńskie­go im­pe­rium może być za­tem kry­zys fi­nan­so­wy w sa­mym jego ser­cu, a nie ata­ki ter­ro­ry­stów czy dzia­łal­no­ść re­żi­mów, któ­re ich opła­ca­ły. Kie­dy pod ko­niec 2006 roku ra­zem z Mo­rit­zem Schu­la­ric­kiem uku­li­śmy ter­min „Chi­me­ry­ka” – na okre­śle­nie tego, co oce­ni­li­śmy jako nie­bez­piecz­nie nie­zrów­no­wa­żo­ny zwi­ązek mi­ędzy oszczęd­ny­mi Chi­na­mi a roz­rzut­ną Ame­ry­ką, wska­za­li­śmy na jed­ną z głów­nych przy­czyn nad­cho­dzące­go glo­bal­ne­go kry­zy­su fi­nan­so­we­go. Je­że­li ame­ry­ka­ński kon­su­ment nie będzie miał do­stępu ani do ta­niej chi­ńskiej siły ro­bo­czej, ani do ta­nie­go chi­ńskie­go ka­pi­ta­łu, to nie będzie nic nad­zwy­czaj­ne­go w tym, że nie­od­po­wie­dzial­ne go­spo­da­ro­wa­nie fi­nan­sa­mi w la­tach 2002–2007 do­pro­wa­dzi do kry­zy­su.

W okre­sie pre­zy­den­tu­ry Geo­r­ge’a W. Bu­sha ilu­zja ame­ry­ka­ńskiej „hi­per­po­tęgi” zo­sta­ła znisz­czo­na nie raz, ale dwa razy. Ne­me­zis po­ja­wi­ła się naj­pierw w za­ułkach dziel­ni­cy As-Sau­ra i na po­lach pro­win­cji Hel­mand, ujaw­nia­jąc nie tyl­ko ogra­ni­cze­nia ame­ry­ka­ńskiej po­tęgi mi­li­tar­nej, ale ta­kże, co wa­żniej­sze, na­iw­no­ść tych, któ­rzy mie­li wi­zję roz­sze­rze­nia de­mo­kra­cji na pa­ństwa Sze­ro­kie­go Bli­skie­go Wscho­du. Dru­gi raz uka­za­ła się, kie­dy spo­tęgo­wał się kry­zys kre­dy­tu sub­pri­me w 2007 roku, gdy na­de­szły kry­zys kre­dy­to­wy 2008 roku, a w ko­ńcu wiel­ka re­ce­sja w 2009 roku. Po ban­kruc­twie Leh­man Bro­thers za­sa­dy kon­sen­su­su wa­szyng­to­ńskie­go oraz „wiel­kiej sta­bi­li­za­cji” zo­sta­ły za­rzu­co­ne i po­pa­dły w za­po­mnie­nie. Przez pe­wien czas ca­łkiem mo­żli­wy wy­da­wał się dru­gi Wiel­ki Kry­zys.

Co po­szło nie tak? W cy­klu ar­ty­ku­łów i wy­kła­dów roz­po­czętych w po­ło­wie 2006 roku i za­ko­ńczo­nych pu­bli­ka­cją Po­tęgi pie­ni­ądza w li­sto­pa­dzie 2008 roku – kie­dy kry­zys fi­nan­so­wy był naj­głęb­szy – twier­dzi­łem, że wszyst­kie głów­ne skład­ni­ki mi­ędzy­na­ro­do­we­go sys­te­mu fi­nan­so­we­go zo­sta­ły bar­dzo osła­bio­ne przez nad­mier­ne za­dłu­że­nie krót­ko­ter­mi­no­we wy­ka­zy­wa­ne w ar­ku­szach bi­lan­so­wych ban­ków, do tego hi­po­tecz­ne li­sty za­staw­ne i inne struk­tu­ry­zo­wa­ne pro­duk­ty fi­nan­so­we zo­sta­ły ra­żąco źle wy­ce­nio­ne, a na­wet prze­ce­nio­ne; po­li­ty­ka pie­ni­ężna ze stro­ny Re­zer­wy Fe­de­ral­nej była zbyt swo­bod­na, po­li­ty­ka miesz­ka­nio­wa – źle pro­wa­dzo­na, a do tego wszyst­kie­go do­szła nie­po­ha­mo­wa­na sprze­daż oszu­ka­ńczych po­lis ubez­pie­cze­nio­wych, któ­re ofe­ru­ją ochro­nę przed czy­mś nie­zna­nym. Glo­ba­li­za­cja za­chod­nich in­sty­tu­cji fi­nan­so­wych mia­ła po­dob­no za­po­cząt­ko­wać nową epo­kę, zmniej­szyć nie­prze­wi­dy­wal­no­ść w go­spo­dar­ce. Do­pie­ro wsza­kże wie­dza hi­sto­rycz­na po­zwa­la­ła prze­wi­dzieć, w jaki spo­sób kry­zys płyn­no­ści może do­pro­wa­dzić do tego, że cała chwiej­na bu­dow­la in­ży­nie­rii fi­nan­so­wej roz­pa­da się z hu­kiem.

Nie­bez­pie­cze­ństwo dru­giej fali re­ce­sji ustąpi­ło je­sie­nią 2009 roku, choć do ko­ńca nie zni­kło. Przez ten czas świat się jed­nak zmie­nił. Mo­żna było ocze­ki­wać, że ol­brzy­mie za­ła­ma­nie świa­to­we­go han­dlu spo­wo­do­wa­ne kry­zy­sem fi­nan­so­wym – gdy na­gle zni­kło źró­dło kre­dy­tów na im­port i eks­port – znisz­czy wiel­kie go­spo­dar­ki azja­tyc­kie, za­le­żne, jak twier­dzo­no, od eks­por­tu na Za­chód. Ale dzi­ęki bar­dzo sku­tecz­ne­mu rządo­we­mu pro­gra­mo­wi sty­mu­lu­jące­mu, opar­te­mu na wiel­kiej eks­pan­sji kre­dy­to­wej, Chi­ny do­zna­ły je­dy­nie spo­wol­nie­nia wzro­stu. Było to god­ne uwa­gi osi­ągni­ęcie, ja­kie­go nie­wie­lu eks­per­tów się spo­dzie­wa­ło. Po­mi­mo oczy­wi­stych trud­no­ści wy­ni­ka­jących z pro­wa­dze­nia kon­ty­nen­tal­nej go­spo­dar­ki obej­mu­jącej 1,3 mi­liar­da lu­dzi, w cza­sie gdy to pi­szę (gru­dzień 2010), ist­nie­je pew­ne praw­do­po­do­bie­ństwo, że Chi­ny na­dal będą prze­ży­wać re­wo­lu­cję prze­my­sło­wą i w ci­ągu dzie­si­ęcio­le­cia wy­prze­dzą Sta­ny Zjed­no­czo­ne pod względem pro­duk­tu kra­jo­we­go brut­to – tak jak w 1963 roku Ja­po­nia wy­prze­dzi­ła Wiel­ką Bry­ta­nię.

Za­chód miał rze­czy­wi­stą prze­wa­gę nad resz­tą świa­ta przez mi­nio­nych pi­ęćset lat. Ol­brzy­mia ró­żni­ca mi­ędzy do­cho­da­mi w kra­jach Eu­ro­py Za­chod­niej a tymi osi­ąga­ny­mi w Chi­nach po­wsta­ła już w XVII wie­ku i sta­le się zwi­ęk­sza­ła aż do lat sie­dem­dzie­si­ątych XX wie­ku albo na­wet pó­źniej. Ale od tam­tej pory za­dzi­wia­jąco szyb­ko ma­le­je. Kry­zys fi­nan­so­wy spra­wił, że po­ja­wi­ło się ko­lej­ne hi­sto­rycz­ne py­ta­nie, któ­re chcia­łem za­dać. Czy owa prze­wa­ga Za­cho­du obec­nie nie ist­nie­je? Mam na­dzie­ję, że udzie­lę od­po­wie­dzi na to py­ta­nie – jed­nak do­pie­ro wów­czas, gdy uda mi się po­ka­zać, czym była owa prze­wa­ga Za­cho­du.

Po­ni­żej zaj­mu­ję się me­to­do­lo­gią hi­sto­rii – nie­cier­pli­wi czy­tel­ni­cy mogą ten frag­ment po­mi­nąć i prze­jść od razu do wpro­wa­dze­nia. Na­pi­sa­łem tę ksi­ążkę, po­nie­waż na­bra­łem głębo­kie­go prze­ko­na­nia, że lu­dzie te­raz ży­jący po­świ­ęca­ją zbyt mało uwa­gi zma­rłym. Ob­ser­wu­jąc do­ra­sta­nie trój­ki wła­snych dzie­ci, by­łem za­nie­po­ko­jo­ny, że uczą się mniej z hi­sto­rii niż ja w ich wie­ku – nie dla­te­go, że mają złych na­uczy­cie­li, ale dla­te­go, że złe są pod­ręcz­ni­ki hi­sto­rii, a eg­za­mi­ny jesz­cze gor­sze. Śle­dząc roz­wój kry­zy­su fi­nan­so­we­go, zda­łem so­bie spra­wę, że nie tyl­ko dzie­ci mają nie­wiel­ką wie­dzę na te­mat hi­sto­rii – wy­da­wa­ło się, że wie­dza za­le­d­wie garst­ki pra­cow­ni­ków ban­ków i mi­ni­sterstw skar­bu wy­kra­cza nie­co poza naj­bar­dziej ogól­ne in­for­ma­cje o ostat­nim kry­zy­sie. Mniej wi­ęcej od trzy­dzie­stu lat mło­dzież za­chod­nich szkół i uni­wer­sy­te­tów kszta­łci­ła się, nie ucząc się tego, co wa­żne w na­uce hi­sto­rii. Zdo­by­wa­ła wie­dzę na te­mat od­izo­lo­wa­nych „mo­du­łów”, nie­po­łączo­nych żad­ną nar­ra­cją, a tym bar­dziej chro­no­lo­gią. Zo­sta­ła prze­szko­lo­na w stan­dar­do­wej ana­li­zie frag­men­tów do­ku­men­tu, a nie zdo­by­ła istot­nej umie­jęt­no­ści szyb­kie­go czy­ta­nia wi­ęk­szych par­tii tek­stu ma­jących swój kon­tekst. Za­chęca­no mło­dzież do em­pa­tii dla rzym­skich set­ni­ków lub ofiar Ho­lo­kau­stu, a nie do pi­sa­nia ese­jów o tym, dla­cze­go i w jaki spo­sób te oso­by zna­la­zły się w nie­do­god­nym po­ło­że­niu. W Męskiej hi­sto­rii dra­ma­turg Alan Ben­nett po­sta­wił „try­le­mat”: czy hi­sto­rii po­win­no się na­uczać w try­bie ar­gu­men­ta­cji non se­qu­itur, jako po­łącze­nia z Praw­dą i Pi­ęk­nem prze­szło­ści, czy po pro­stu „jed­ne­go kur­wa po dru­gim”? Naj­wy­ra­źniej nie wie­dział, że dzi­siej­szym uczniom nie ofe­ru­je się żad­nej z po­wy­ższych mo­żli­wo­ści – w naj­lep­szym ra­zie do­sta­ją tro­chę „jed­ne­go kur­wa czy dru­gie­go”, nie­po­ukła­da­ne­go w żad­nej ko­lej­no­ści.

Były rek­tor uni­wer­sy­te­tu, w któ­rym uczę, przy­znał kie­dyś, że gdy był na stu­diach w Mas­sa­chu­setts In­sti­tu­te of Tech­no­lo­gy, jego mat­ka bła­ga­ła go, by wzi­ął przy­naj­mniej je­den kurs z hi­sto­rii. By­stry mło­dy eko­no­mi­sta od­po­wie­dział za­dzior­nie, że in­te­re­su­je go przy­szło­ść, nie prze­szło­ść. Te­raz wie, że to wy­bór ilu­zo­rycz­ny. W rze­czy­wi­sto­ści nie ma cze­goś ta­kie­go jak „po­je­dyn­cza” przy­szło­ść, są tyl­ko „przy­szło­ści”, w licz­bie mno­giej. Ist­nie­je wie­le in­ter­pre­ta­cji hi­sto­rii, lecz żad­na z całą pew­no­ścią nie jest osta­tecz­na. Za to jest tyl­ko jed­na prze­szło­ść. I choć prze­szło­ść ta jest za­mkni­ęta, to z dwóch po­wo­dów po­win­ni­śmy ją po­znać, je­śli chce­my zro­zu­mieć to, cze­go do­świad­cza­my dziś i co cze­ka nas w przy­szło­ści. Po pierw­sze, obec­na po­pu­la­cja świa­ta sta­no­wi oko­ło 7 pro­cent wszyst­kich istot ludz­kich, któ­re żyły do tej pory. In­ny­mi sło­wy, licz­ba zma­rłych prze­wy­ższa licz­bę ży­jących w sto­sun­ku czter­na­ście do jed­ne­go, a my, na na­szą zgu­bę, lek­ce­wa­ży­my do­świad­cze­nia ze­bra­ne przez wi­ęk­szo­ść ludz­ko­ści. Po dru­gie, prze­szło­ść jest tak na­praw­dę na­szym je­dy­nym wia­ry­god­nym źró­dłem wie­dzy o ulot­nej te­ra­źniej­szo­ści i wie­lu „przy­szło­ściach”, z któ­rych tyl­ko jed­na na­stąpi na­praw­dę. W hi­sto­rii nie cho­dzi wy­łącz­nie o to, w jaki spo­sób ba­da­my prze­szło­ść; cho­dzi o to, jak ba­da­my sam czas.

Przyj­rzyj­my się naj­pierw ogra­ni­cze­niom tego przed­mio­tu. Hi­sto­ry­cy nie są uczo­ny­mi, któ­rzy mo­gli­by (i nie po­win­ni na­wet pró­bo­wać) usta­no­wić po­wszech­ne pra­wa spo­łecz­ne i po­li­tycz­ne. Dla­cze­go? Po­nie­waż nie ma mo­żli­wo­ści po­wta­rza­nia jed­ne­go eks­pe­ry­men­tu, któ­ry two­rzy prze­szło­ść. Zło­żo­no­ść obiek­tu ana­li­zy – ka­żdej „prób­ki” ludz­kiej hi­sto­rii – to jed­no. A dru­ga kwe­stia, że pa­mi­ęć „cząstek” owe­go wiel­kie­go eks­pe­ry­men­tu pod­le­ga wszel­kie­go ro­dza­ju in­kli­na­cjom po­znaw­czym. Ozna­cza to, że ich za­cho­wa­nie jesz­cze trud­niej prze­wi­dzieć, niż gdy­by były nie­czu­łe, bez­my­śl­ne i wi­ro­wa­ły. Wśród wie­lu cu­dactw kon­dy­cji ludz­kiej jest i to, że czło­wiek ewo­lu­ował ku nie­mal in­stynk­tow­ne­mu ucze­niu się z wła­sne­go do­świad­cze­nia. Tak więc jego za­cho­wa­nie jest ad­ap­ta­cyj­ne, zmie­nia się w cza­sie. Nie błądzi­my po omac­ku, cho­dzi­my ście­żka­mi, a to, na co na­tknęli­śmy się po dro­dze, okre­śla kie­ru­nek, któ­ry wy­bie­rze­my, gdy ście­żki będą się roz­wi­dla­ły – z czym sta­le mamy do czy­nie­nia.

Co wo­bec tego mogą zro­bić hi­sto­ry­cy? Po pierw­sze, na­śla­du­jąc na­uki spo­łecz­ne i opie­ra­jąc się na da­nych ilo­ścio­wych, hi­sto­ry­cy mogą opra­co­wać „pra­wa ogól­ne” (w ro­zu­mie­niu Car­la Hem­pla), czy­li ogól­ne stwier­dze­nia o prze­szło­ści, któ­re mogą ob­jąć wi­ęk­szo­ść przy­pad­ków (na przy­kład, gdy wła­dzę ma dyk­ta­tor, a nie de­mo­kra­tycz­nie wy­bra­ny przy­wód­ca, jest bar­dziej praw­do­po­dob­ne, że dany kraj roz­pęta woj­nę). Albo – cho­ciaż te dwa po­de­jścia nie wy­klu­cza­ją się wza­jem­nie – hi­sto­ryk może „ob­co­wać” ze zma­rły­mi dzi­ęki od­two­rze­niu ich do­świad­cze­nia z po­mo­cą wy­obra­źni, w spo­sób opi­sa­ny przez wiel­kie­go oks­fordz­kie­go fi­lo­zo­fa Ro­bi­na Geo­r­ge’a Col­lin­gwo­oda w jego Au­to­bio­gra­fii z 1939 roku. Te dwa ro­dza­je ba­dań hi­sto­rycz­nych po­zwa­la­ją nam włączyć re­lik­ty prze­szło­ści, któ­re prze­trwa­ły, do hi­sto­rii – za­so­bu wie­dzy i in­ter­pre­ta­cji, re­tro­spek­tyw­nie po­rząd­ku­jące­go i na­świe­tla­jące­go ludz­kie losy. Wszel­kie po­wa­żne prze­wi­dy­wa­nia co do mo­żli­wych przy­szło­ści, ja­kich mo­że­my do­świad­czyć, opie­ra­ją się, po­śred­nio lub bez­po­śred­nio, na jed­nej lub obu tych pro­ce­du­rach. W in­nych przy­pad­kach na­le­żą do tej sa­mej ka­te­go­rii co ho­ro­skop w po­ran­nej ga­ze­cie.

Am­bi­cją Col­lin­gwo­oda, roz­cza­ro­wa­ne­go na­uka­mi przy­rod­ni­czy­mi i psy­cho­lo­gią oraz bo­gat­sze­go o do­świad­cze­nia okru­cie­ństw pierw­szej woj­ny świa­to­wej, było wpro­wa­dze­nie hi­sto­rii we wspó­łcze­sno­ść i po­zo­sta­wie­nie za sobą tego, co od­rzu­cał, czy­li hi­sto­rii, któ­rej au­to­rzy „tyl­ko po­wta­rza­ją, ró­żnie ara­nżu­jąc i ró­żnie ozda­bia­jąc, co inni [już] przed nimi po­wie­dzie­li”. Jego pro­ces my­ślo­wy sam w so­bie wart jest re­kon­struk­cji:

1. „Prze­szło­ść, któ­rą bada hi­sto­ryk, nie jest mar­twą prze­szło­ścią, ale prze­szło­ścią, któ­ra w pew­nym sen­sie na­dal żyje w te­ra­źniej­szo­ści” w for­mie śla­dów (do­ku­men­tów i przed­mio­tów), któ­re się za­cho­wa­ły.

2. „Cała hi­sto­ria jest hi­sto­rią my­śli” – w tym sen­sie, że do­wód hi­sto­rycz­ny nie ma zna­cze­nia, je­że­li ni­cze­go nie mo­żna nic z nie­go wy­wnio­sko­wać.

3. Pro­ces wnio­sko­wa­nia wy­ma­ga sko­ku wy­obra­źni w cza­sie: „Wie­dza hi­sto­rycz­na jest od­two­rze­niem w umy­śle hi­sto­ry­ka my­śli, któ­rej hi­sto­rię bada”.

4. Praw­dzi­wy sens hi­sto­rii ujaw­nia się w ze­sta­wie­niu prze­szło­ści z te­ra­źniej­szo­ścią: „Wie­dza hi­sto­rycz­na jest od­two­rze­niem my­śli z prze­szło­ści, za­war­tej w kon­te­kście te­ra­źniej­szych my­śli, któ­re sta­jąc z nią w sprzecz­no­ści, sta­wia­ją ją w płasz­czy­źnie ró­żnej od ich płasz­czy­zny”.

5. Hi­sto­ryk „może mieć tyle wspól­ne­go z nie­hi­sto­ry­kiem co za­wo­do­wy drwal z nie­świa­do­mym pod­ró­żni­kiem. – Nic tu nie ma, tyl­ko drze­wa i tra­wa – my­śli pod­ró­żnik i ma­sze­ru­je da­lej. – Patrz – mówi drwal – w tej tra­wie jest ty­grys”. In­ny­mi sło­wy, ar­gu­men­tu­je Col­lin­gwo­od, hi­sto­ria daje coś „zu­pe­łnie in­ne­go niż pra­wi­dła [na­uko­we], mia­no­wi­cie wgląd”.

6. Wła­ści­wą funk­cją wglądu hi­sto­rycz­ne­go jest „do­star­cza­nie wie­dzy o te­ra­źniej­szo­ści w ta­kim stop­niu, w ja­kim prze­szło­ść, ma­te­ria hi­sto­rii, [jest] za­war­ta w te­ra­źniej­szo­ści i [sta­no­wi] jej część, nie od razu oczy­wi­stą dla nie­wpraw­ne­go oka”.

7. Je­śli cho­dzi o nasz wy­bór przed­mio­tu ba­dań hi­sto­rycz­nych, Col­lin­gwo­od wy­ja­śnia, że nie ma nic złe­go w tym, co jemu wspó­łcze­sny Her­bert But­ter­field z Cam­brid­ge po­tępił jako „przy­wi­ąza­nie umy­słu do te­ra­źniej­szo­ści”: „praw­dzi­we pro­ble­my hi­sto­rycz­ne wy­ni­ka­ją z pro­ble­mów prak­tycz­nych. Ba­da­my hi­sto­rię, aby do­kład­niej wej­rzeć w sy­tu­ację, w któ­rej przy­cho­dzi nam dzia­łać. Stąd płasz­czy­zną, na któ­rej osta­tecz­nie po­wsta­ją wszyst­kie pro­ble­my, jest płasz­czy­zna «praw­dzi­we­go» ży­cia: ta, do któ­rej się od­wo­łu­ją po roz­wi­ąza­nia, to hi­sto­ria”.

Col­lin­gwo­od, jako eru­dy­ta w wie­lu dzie­dzi­nach, od ar­che­olo­gii po fi­lo­zo­fię, zde­cy­do­wa­ny prze­ciw­nik ustępstw i prze­ciw­nik „Da­ily Mail”[1*], od wie­lu lat jest moim prze­wod­ni­kiem, ale ni­g­dy nie był bar­dziej nie­zbęd­ny niż pod­czas pi­sa­nia prze­ze mnie tej ksi­ążki. Kwe­stia, dla­cze­go cy­wi­li­za­cje upa­da­ją, jest zbyt wa­żna, by zo­sta­wić ją do roz­wi­kła­nia hi­sto­ry­kom, któ­rzy je­dy­nie ko­piu­ją ba­da­nia in­nych. To jest praw­dzi­wy pro­blem na­szych cza­sów, a ta ksi­ążka ma być prze­wod­ni­kiem drwa­la. Bo w tra­wie kry­je się wi­ęcej niż je­den ty­grys.

W re­kon­struk­cji my­śli z prze­szło­ści sta­ra­łem się za­wsze pa­mi­ętać o pro­stej praw­dzie o prze­szło­ści – o któ­rej nie­do­świad­cze­ni hi­sto­ry­cy są skłon­ni za­po­mi­nać. Wi­ęk­szo­ść lu­dzi w mi­nio­nych cza­sach albo zma­rła w mło­dym wie­ku, albo spo­dzie­wa­ła się, że umrze mło­do, a ci, któ­rym uda­ło się żyć dłu­żej, często­kroć tra­ci­li oso­by, któ­re ko­cha­li, a któ­re uma­rły przed­wcze­śnie. We­źmy pod uwa­gę przy­pa­dek mo­je­go ulu­bio­ne­go po­ety, mi­strza pió­ra ży­jące­go w okre­sie pa­no­wa­nia Ja­ku­ba I – Joh­na Don­ne’a, któ­ry do­żył pi­ęćdzie­si­ęciu dzie­wi­ęciu lat, był więc star­szy ode mnie o trzy­na­ście lat. Był praw­ni­kiem, po­słem w par­la­men­cie, a po od­rzu­ce­niu wia­ry ka­to­lic­kiej zo­stał ksi­ędzem an­gli­ka­ńskim. Don­ne oże­nił się z mi­ło­ści, w wy­ni­ku cze­go utra­cił pra­cę se­kre­ta­rza u wuja pan­ny mło­dej sir Tho­ma­sa Eger­to­na, Stra­żni­ka Pie­częci Kró­lew­skiej. W ci­ągu szes­na­stu lat ży­cia w bie­dzie Anne Don­ne uro­dzi­ła mężo­wi dwa­na­ścio­ro dzie­ci. Trój­ka z nich, Fran­ci­szek, Mi­ko­łaj i Ma­ria, zma­rła przed uko­ńcze­niem dzie­si­ąte­go roku ży­cia. Anne zaś zma­rła po uro­dze­niu dwu­na­ste­go dziec­ka, któ­re przy­szło na świat mar­twe. Po śmier­ci uko­cha­nej cór­ki Lucy, kie­dy ta­kże Don­ne ota­rł się o śmie­rć, na­pi­sał De­vo­tions upon Emer­gent Oc­ca­sions (1624). Utwór ten za­wie­ra naj­wspa­nial­sze z wszyst­kich na­wo­ły­wań do li­to­wa­nia się nad zma­rły­mi: „Śmie­rć ka­żde­go czło­wie­ka umniej­sza mnie, al­bo­wiem je­stem ze­spo­lo­ny z ludz­ko­ścią. Prze­to ni­g­dy nie py­taj komu bije dzwon. Bije on to­bie”. Trzy lata pó­źniej, po śmier­ci bli­skie­go przy­ja­cie­la, na­pi­sał Nok­turn na św. Łu­cję, naj­krót­szy dzień roku:

Wczy­tuj­cie się więc we mnie, przy­szli ko­chan­ko­wie

W po­rze naj­bli­ższej wio­sny, w owym przy­szłym świe­cie:

Nową al­che­mię mi­ło­ści znaj­dzie­cie

We mnie, wsze­la­kiej mar­two­ty osno­wie.

Mi­ło­ść to, któ­rej sztu­ka żywa

Kwin­te­sen­cję z ni­co­ści na­wet wy­do­by­wa,

Przez nie­do­stat­ku, bra­ku i pust­ki ogni­wa

Przy­wio­dła mnie w ru­inę, i dziś mnie prze­mie­nia

W esen­cję pró­żni, mro­ku, śmier­ci, nie­ist­nie­nia[1][2*].

Te wer­se­ty po­wi­nien prze­czy­tać ka­żdy, kto chce le­piej zro­zu­mieć kon­dy­cję czło­wie­ka w cza­sach, w któ­rych lu­dzie żyli dwa razy kró­cej niż dziś.

Świa­do­mo­ść, że śmie­rć mia­ła znacz­nie wi­ęk­szą moc i mo­gła prze­ci­ąć ży­cie czło­wie­ka w sile wie­ku, uczy­ni­ła ży­cie bar­dziej nie­pew­nym. Ozna­cza­ła rów­nież, że wi­ęk­szo­ść lu­dzi, któ­rzy bu­do­wa­li cy­wi­li­za­cje prze­szło­ści, była mło­da. Wiel­ki ho­len­der­ski fi­lo­zof ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia Ba­ruch Spi­no­za – któ­ry po­sta­wił tezę, że ist­nie­je tyl­ko ma­te­rial­ny wszech­świat sub­stan­cji oraz de­ter­mi­ni­stycz­ny zwi­ązek przy­czy­no­wy i że „Bóg”, o któ­rym mamy mgli­ste po­jęcie, jest na­tu­ral­nym po­rząd­kiem tego wszech­świa­ta i ni­czym wi­ęcej – zma­rł w 1677 roku w wie­ku czter­dzie­stu czte­rech lat, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że wdy­chał opi­łki szkla­ne, pra­cu­jąc jako szli­fierz szkieł. Bla­ise Pas­cal, pio­nier teo­rii praw­do­po­do­bie­ństwa i hy­dro­dy­na­mi­ki oraz au­tor My­śli, naj­wi­ęk­szej apo­lo­gii wia­ry chrze­ści­ja­ńskiej, żył za­le­d­wie trzy­dzie­ści dzie­wi­ęć lat; uma­rłby jesz­cze mło­dziej, gdy­by wy­pa­dek, któ­ry obu­dził na nowo jego ży­cie du­cho­we, miał sku­tek śmier­tel­ny. Kto wie, ja­kie inne wiel­kie dzie­ła wy­szły­by spod ręki tych ge­niu­szy, gdy­by dane im było żyć tak dłu­go, jak żyli na przy­kład wiel­ki hu­ma­ni­sta Erazm z Rot­ter­da­mu (sze­śćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć lat) i Mon­ta­igne (pi­ęćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć lat)? Mo­zart, kom­po­zy­tor naj­do­sko­nal­szej z oper, Don Gio­van­nie­go, zma­rł w wie­ku za­le­d­wie trzy­dzie­stu pi­ęciu lat. Fran­ci­szek Schu­bert, kom­po­zy­tor wznio­słe­go Kwin­te­tu smycz­ko­we­go C-dur (D 956), za­pa­dł praw­do­po­dob­nie na kiłę, gdy miał trzy­dzie­ści je­den lat. Co jesz­cze mo­gli­by skom­po­no­wać, gdy­by dano im żyć sze­śćdzie­si­ąt trzy lata, jak Jo­han­ne­so­wi Brahm­so­wi, lub jesz­cze bar­dziej wy­jąt­ko­we sie­dem­dzie­si­ąt dwa lata po­da­ro­wa­ne An­to­no­wi Bruck­ne­ro­wi? Szkoc­ki po­eta Ro­bert Burns – któ­ry na­pi­sał A Man’s a Man for A’ That, pie­śń po­chwa­łę ega­li­ta­ry­zmu – kie­dy zma­rł w 1796 roku, miał trzy­dzie­ści sie­dem lat. Co za nie­spra­wie­dli­wo­ść, że po­eta, któ­ry w naj­wy­ższym stop­niu gar­dził odzie­dzi­czo­ną po­zy­cją spo­łecz­ną („ran­ga to tyl­ko gwi­nei wzór, / Czło­wiek jest zło­tem, nade wszyst­ko”), prze­żył o wie­le lat mniej niż po­eta ce­ni­ący po­zy­cję spo­łecz­ną naj­wy­żej – Al­fred, lord Ten­ny­son, któ­ry zma­rł ob­sy­pa­ny ho­no­ra­mi w wie­ku osiem­dzie­si­ęciu trzech lat. An­to­lo­gia Gol­den Tre­asu­ry Fran­ci­sa Pal­gra­ve’a by­ła­by lep­sza, gdy­by było w niej wi­ęcej Burn­sa, a mniej Ten­ny­so­na. I ja­kże ina­czej wy­gląda­ły­by dzi­siaj ga­le­rie sztu­ki, gdy­by rze­tel­ny Jan Ver­me­er do­żył dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu je­den lat, a za­nad­to płod­ny Pa­blo Pi­cas­so zma­rł w wie­ku lat trzy­dzie­stu dzie­wi­ęciu, za­miast na od­wrót?

Ta­kże po­li­ty­ka jest sztu­ką – w ta­kim sa­mym stop­niu na­le­ży do na­szej cy­wi­li­za­cji jak fi­lo­zo­fia, ope­ra, po­ezja i ma­lar­stwo. Naj­wi­ęk­szy po­li­tycz­ny ar­ty­sta w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych Abra­ham Lin­coln słu­żył w Bia­łym Domu tyl­ko jed­ną pe­łną ka­den­cję, pa­da­jąc ofia­rą za­bój­cy za­le­d­wie sze­ść ty­go­dni po swo­jej dru­giej mo­wie in­au­gu­ra­cyj­nej. Miał pi­ęćdzie­si­ąt sze­ść lat. Ja­kże inna by­ła­by epo­ka od­bu­do­wy, gdy­by ten uro­dzo­ny w drew­nia­nej cha­cie ty­tan pra­cy, au­tor im­po­nu­jącej prze­mo­wy get­tys­bur­skiej – któ­ra na nowo okre­śli­ła Sta­ny Zjed­no­czo­ne jako „na­ród, po­częty z wol­no­ści i od­da­ny prze­ko­na­niu, że wszy­scy lu­dzie zo­sta­li stwo­rze­ni rów­ny­mi” – żył tak dłu­go jak gra­jący w polo, po­tem do­tkni­ęty cho­ro­bą He­ine­go-Me­di­na Fran­klin Ro­ose­velt. Ro­ose­vel­ta utrzy­my­wa­ły przy ży­ciu środ­ki me­dycz­ne – wy­star­cza­jąco dłu­go, aby rządził czte­ry pe­łne ka­den­cje, a zma­rł w wie­ku sze­śćdzie­si­ęciu trzech lat.

Po­nie­waż na­sze ży­cie tak bar­dzo ró­żni się od ży­cia wi­ęk­szo­ści lu­dzi w prze­szło­ści, w du­żej mie­rze z po­wo­du jego dłu­go­ści, mu­si­my wy­si­lać wy­obra­źnię, aby zro­zu­mieć na­szych przod­ków. W Teo­rii uczuć mo­ral­nych, na­pi­sa­nej sto pi­ęćdzie­si­ąt lat przed pa­mi­ęt­ni­kiem Col­lin­gwo­oda, wiel­ki eko­no­mi­sta i teo­re­tyk spo­łecz­ny Adam Smith wy­tłu­ma­czył, dla­cze­go cy­wi­li­zo­wa­ne spo­łe­cze­ństwo nie po­le­ga na woj­nie wszyst­kich ze wszyst­ki­mi – po­nie­waż opie­ra się na wspó­łczu­ciu:

Sko­ro nie do­świad­cza­my bez­po­śred­nio, co czu­ją inni lu­dzie, je­dy­nym spo­so­bem przed­sta­wie­nia so­bie, co oni prze­ży­wa­ją, jest wy­obra­że­nie, co my sami czu­li­by­śmy w ta­kiej sa­mej sy­tu­acji. Je­śli nam nie do­le­ga żad­na tro­ska, ro­zum nie po­wia­do­mi nas w żad­nym przy­pad­ku, jak cier­pi nasz bli­źni, cho­ćby na­wet prze­cho­dził męki. Ni­g­dy też nie po­zwo­li wy­jść poza na­sze wła­sne prze­ży­cia i nie jest w sta­nie tego uczy­nić, zaś po­jęcie do­znań in­ne­go czło­wie­ka jest mo­żli­we je­dy­nie za spra­wą wy­obra­źni. Ta zdol­no­ść wy­obra­źni nie może też po­móc nam w przed­sta­wie­niu so­bie tych od­czuć ina­czej niż uświa­da­mia­jąc nam, ja­kie by­ły­by na­sze wła­sne do­zna­nia w ta­kim przy­pad­ku. Wy­obra­źnia od­twa­rza zaś je­dy­nie im­pre­sje na­szych zmy­słów, nie zaś im­pre­sje in­ne­go czło­wie­ka. Za spra­wą wy­obra­źni sta­wia­my się w jego sy­tu­acji[2].

We­dług Col­lin­gwo­oda do­kład­nie to samo, o czym pi­sał Smith, na­le­ży do za­dań hi­sto­ry­ka. Ja na­to­miast chcia­łbym, aby czy­tel­nik tak wła­śnie po­stępo­wał, gdy na tych stro­ni­cach za­po­zna się ze wskrze­szo­ny­mi my­śla­mi zma­rłych. Naj­wa­żniej­szym ce­lem tej ksi­ążki jest uświa­do­mie­nie so­bie, co spo­wo­do­wa­ło, że cy­wi­li­za­cja za­chod­nia roz­wi­nęła się tak spek­ta­ku­lar­nie pod względem bo­gac­twa, wpły­wu i wła­dzy. Nie może być zro­zu­mie­nia bez wspó­łczu­cia, któ­re sta­wia nas, dzi­ęki wy­obra­źni, w sy­tu­acji lu­dzi z prze­szło­ści. Ten akt będzie o wie­le trud­niej­szy, kie­dy doj­dzie­my do wskrze­sza­nia my­śli miesz­ka­ńców in­nych cy­wi­li­za­cji – któ­rych Za­chód so­bie pod­po­rząd­ko­wał lub przy­naj­mniej od sie­bie uza­le­żnił. Są to rów­nie wa­żne oso­by dra­ma­tu. Ksi­ążka za­tem nie jest hi­sto­rią Za­cho­du, ale hi­sto­rią świa­ta, w któ­rej zja­wi­skiem do wy­ja­śnie­nia jest do­mi­na­cja Za­cho­du.

Lon­dyn, gru­dzień 2010 roku

[1] Don­ne J., Nok­turn na św. Łu­cję, naj­krót­szy dzień roku, w: idem, 77 wier­szy, wy­bór, prze­kł., wstęp i oprac. S. Ba­ra­ńczak, Znak, Kra­ków 1998.

[2] Smith A., Teo­ria uczuć mo­ral­nych, przeł. D. Petsch, PWN, War­sza­wa 1989.

[1*] Col­lin­gwo­od na­zwał „Da­ily Mail” „pierw­szą an­giel­ską ga­ze­tą, dla któ­rej sło­wo «wia­do­mo­ści» utra­ci­ło swe pier­wot­ne zna­cze­nie: fak­ty, któ­re czy­tel­nik po­wi­nien po­znać [...], i zy­ska­ło nowe zna­cze­nie: fak­ty albo fik­cje, któ­rych prze­czy­ta­nie do­star­czy czy­tel­ni­kom roz­ryw­ki”.

[2*] Przy­pi­sy bi­blio­gra­ficz­ne znaj­du­ją się na s. 395–426. Prze­kła­dy tek­stów nie­pu­bli­ko­wa­nych w Pol­sce po­cho­dzą od tłu­ma­cza (przyp. red.).

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki