49,90 zł
Jest to historia naszej cywilizacji, cywilizacji zachodniej opowiedziana od XV wieku po współczesność. Od XV wieku, bo wtedy Zachód „nabiera rozpędu”, wychodzi na zewnątrz (wyprawy odkrywców), stawia na naukę, wykorzystuje na masową skalę druk, dokonuje rewolucji: przemysłowych, społecznych i religijnych. Fergusona interesuje, jak to się stało, że biedna, brudna, prymitywna (poza jednostkami) Europa, podzielona na królestwa, księstwa, hrabstwa, nadzwyczaj różnorodna – zdominowała świat, któremu kazała siebie naśladować, tak samo myśleć, tak samo organizować swoje życie, tak samo się ubierać. A chodzi o świat, w którym wszelkie prawa, by stać się hegemonem, miały najpierw Chiny (aż do XV wieku właśnie, gdy się zamknęły i wycofały z kontaktów zewnętrznych, nie decydując się na eksport swojej kultury) , potem świat arabski – długo, bo od VII wieku aż do wiktorii wiedeńskiej w XVII w.
W końcu to, co zawsze interesuje Polaków. Nasze miejsce. Pojawiamy się (bodaj jako jedyni z narodów Europy środkowej) w dwóch newralgicznych momentach: odpychając Turków pod Wiedniem w 1683 roku i bolszewików pod Warszawą w 1920 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 683
Przedmowa
Staram się przypomnieć sobie, gdzie i kiedy to do mnie dotarło. Czy podczas pierwszego spaceru po Bund w Szanghaju w 2005 roku? A może w smogu i kurzu Chongqing, gdy słuchałem przedstawiciela lokalnej partii komunistycznej, który opisywał ogromną stertę gruzu jako przyszłe centrum finansowe południowo-zachodnich Chin? To było w 2008 roku i z jakiegoś powodu zrobiło na mnie większe wrażenie niż cały ten zgiełk związany z ceremonią otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. A może w Carnegie Hall w 2009 roku, kiedy siedziałem zahipnotyzowany muzyką Angel Lam, bardzo utalentowanej młodej chińskiej kompozytorki, w której utworach najlepiej słychać orientalizację muzyki klasycznej? Myślę, że chyba dopiero wtedy naprawdę dotarło do mnie, że wraz z kończącą się wówczas pierwszą dekadą XXI wieku dobiega końca pięćsetletnia dominacja Zachodu.
Jestem coraz bardziej przekonany, że podstawowe pytanie, na które w tej książce staram się odpowiedzieć, to w ogóle najciekawsze pytanie, jakie może postawić historyk czasów nowożytnych. Właściwie dlaczego, począwszy od około 1500 roku, kilka małych organizmów politycznych z zachodniego krańca Eurazji zdominowało resztę świata, w tym liczniejsze i pod wieloma względami bardziej zaawansowane w rozwoju społeczeństwa wschodniej Eurazji? Moje dodatkowe pytanie brzmi: jeśli uda nam się wytłumaczyć wzrost znaczenia Zachodu w przeszłości, czy możemy przedstawić prognozę dotyczącą jego przyszłości? Czy to naprawdę koniec świata Zachodu i nadejście nowej epoki Wschodu? Inaczej mówiąc, czy jesteśmy świadkami schyłku czasów, w których większość ludzkości znajdowała się w mniejszym lub większym stopniu pod wpływem cywilizacji powstałej w Europie Zachodniej w dobie renesansu i reformacji – cywilizacji, która za sprawą jej sił napędowych, rewolucji naukowej i oświecenia rozprzestrzeniła się po obu stronach Atlantyku aż po Antypody, osiągając szczyt rozwoju w wieku rewolucji, wieku przemysłu i wieku imperium?
Już to, że chcę postawić takie pytania, wiele mówi o pierwszej dekadzie XXI wieku. Urodziłem się i wychowałem w Szkocji, kształciłem w Glasgow i Oksfordzie, a gdy miałem dwadzieścia kilka–trzydzieści kilka lat, zakładałem, że miejscem mojej pracy akademickiej będzie Oksford albo Cambridge. Myślałem też o przeprowadzce do Stanów Zjednoczonych, ponieważ patron Stern School of Business Uniwersytetu Nowojorskiego, weteran Wall Street Henry Kaufman zapytał mnie, dlaczego ktoś interesujący się historią pieniądza i władzy nie jedzie tam, gdzie pieniądz i władza faktycznie się znajdują. A gdzież indziej mogłoby to być, jeśli nie w centrum Manhattanu? Na początku nowego tysiąclecia giełda nowojorska była centrum globalnej sieci ekonomicznej, którą wymyślili Amerykanie i która w znacznej mierze znajdowała się w amerykańskich rękach. Na skutek niewielkiej recesji demokraci stracili władzę w Białym Domu – właśnie wtedy, gdy ich przyrzeczenie spłaty długu publicznego zaczynało brzmieć coraz bardziej wiarygodnie. Po zaledwie ośmiu miesiącach prezydentury George W. Bush stanął w obliczu wydarzenia, które dobitnie podkreśliło centralną pozycję Manhattanu w świecie zdominowanym przez Zachód. Zniszczenie World Trade Center przez terrorystów z Al-Kaidy było dla Nowego Jorku koszmarem, ale też swoistym wyróżnieniem. To był cel numer jeden dla każdego, kto poważnie myślał o rzuceniu wyzwania zachodniej cywilizacji.
Obalenie talibów w Afganistanie czy pozbawienie Saddama Husajna władzy w Iraku były wyrazem pychy Stanów Zjednoczonych. George W. Bush, uparty Teksańczyk, osiągał wysokie notowania w sondażach, był na dobrej drodze do reelekcji. Gospodarka Stanów Zjednoczonych odżyła dzięki obniżce podatków. „Stara Europa” – nie wspominając o liberalnej Ameryce – reagowała bezsilną wściekłością. Zafascynowany tym, czytałem i pisałem coraz więcej o imperiach, w szczególności o naukach płynących dla Ameryki z doświadczenia brytyjskiego – tak powstała książka Imperium. Jak Wielka Brytania zbudowała nowoczesny świat (2003). Kiedy myślałem o powstaniu, rozwoju i prawdopodobnym upadku imperium amerykańskiego, zdałem sobie sprawę z tego, że w samym sercu amerykańskiej potęgi tkwi potrójne niebezpieczeństwo, które jej zagraża: niedostatek sił zbrojnych (niewystarczająca liczba żołnierzy w Afganistanie i Iraku), niedostatek uwagi (niewystarczający zapał społeczeństwa do długotrwałej okupacji podbitych krajów), a przede wszystkim deficyt finansowy (zbyt mało oszczędności w stosunku do inwestycji oraz za niskie podatki w stosunku do wydatków publicznych).
W książce zatytułowanej Kolos. Powstanie i upadek imperium Ameryki (2004) alarmowałem, że Stany Zjednoczone niepostrzeżenie uzależniły się od kapitału wschodnioazjatyckiego, aby zapewnić środki na opłatę rachunków. Powodem zmierzchu i upadku amerykańskiego imperium może być zatem kryzys finansowy w samym jego sercu, a nie ataki terrorystów czy działalność reżimów, które ich opłacały. Kiedy pod koniec 2006 roku razem z Moritzem Schularickiem ukuliśmy termin „Chimeryka” – na określenie tego, co oceniliśmy jako niebezpiecznie niezrównoważony związek między oszczędnymi Chinami a rozrzutną Ameryką, wskazaliśmy na jedną z głównych przyczyn nadchodzącego globalnego kryzysu finansowego. Jeżeli amerykański konsument nie będzie miał dostępu ani do taniej chińskiej siły roboczej, ani do taniego chińskiego kapitału, to nie będzie nic nadzwyczajnego w tym, że nieodpowiedzialne gospodarowanie finansami w latach 2002–2007 doprowadzi do kryzysu.
W okresie prezydentury George’a W. Busha iluzja amerykańskiej „hiperpotęgi” została zniszczona nie raz, ale dwa razy. Nemezis pojawiła się najpierw w zaułkach dzielnicy As-Saura i na polach prowincji Helmand, ujawniając nie tylko ograniczenia amerykańskiej potęgi militarnej, ale także, co ważniejsze, naiwność tych, którzy mieli wizję rozszerzenia demokracji na państwa Szerokiego Bliskiego Wschodu. Drugi raz ukazała się, kiedy spotęgował się kryzys kredytu subprime w 2007 roku, gdy nadeszły kryzys kredytowy 2008 roku, a w końcu wielka recesja w 2009 roku. Po bankructwie Lehman Brothers zasady konsensusu waszyngtońskiego oraz „wielkiej stabilizacji” zostały zarzucone i popadły w zapomnienie. Przez pewien czas całkiem możliwy wydawał się drugi Wielki Kryzys.
Co poszło nie tak? W cyklu artykułów i wykładów rozpoczętych w połowie 2006 roku i zakończonych publikacją Potęgi pieniądza w listopadzie 2008 roku – kiedy kryzys finansowy był najgłębszy – twierdziłem, że wszystkie główne składniki międzynarodowego systemu finansowego zostały bardzo osłabione przez nadmierne zadłużenie krótkoterminowe wykazywane w arkuszach bilansowych banków, do tego hipoteczne listy zastawne i inne strukturyzowane produkty finansowe zostały rażąco źle wycenione, a nawet przecenione; polityka pieniężna ze strony Rezerwy Federalnej była zbyt swobodna, polityka mieszkaniowa – źle prowadzona, a do tego wszystkiego doszła niepohamowana sprzedaż oszukańczych polis ubezpieczeniowych, które oferują ochronę przed czymś nieznanym. Globalizacja zachodnich instytucji finansowych miała podobno zapoczątkować nową epokę, zmniejszyć nieprzewidywalność w gospodarce. Dopiero wszakże wiedza historyczna pozwalała przewidzieć, w jaki sposób kryzys płynności może doprowadzić do tego, że cała chwiejna budowla inżynierii finansowej rozpada się z hukiem.
Niebezpieczeństwo drugiej fali recesji ustąpiło jesienią 2009 roku, choć do końca nie znikło. Przez ten czas świat się jednak zmienił. Można było oczekiwać, że olbrzymie załamanie światowego handlu spowodowane kryzysem finansowym – gdy nagle znikło źródło kredytów na import i eksport – zniszczy wielkie gospodarki azjatyckie, zależne, jak twierdzono, od eksportu na Zachód. Ale dzięki bardzo skutecznemu rządowemu programowi stymulującemu, opartemu na wielkiej ekspansji kredytowej, Chiny doznały jedynie spowolnienia wzrostu. Było to godne uwagi osiągnięcie, jakiego niewielu ekspertów się spodziewało. Pomimo oczywistych trudności wynikających z prowadzenia kontynentalnej gospodarki obejmującej 1,3 miliarda ludzi, w czasie gdy to piszę (grudzień 2010), istnieje pewne prawdopodobieństwo, że Chiny nadal będą przeżywać rewolucję przemysłową i w ciągu dziesięciolecia wyprzedzą Stany Zjednoczone pod względem produktu krajowego brutto – tak jak w 1963 roku Japonia wyprzedziła Wielką Brytanię.
Zachód miał rzeczywistą przewagę nad resztą świata przez minionych pięćset lat. Olbrzymia różnica między dochodami w krajach Europy Zachodniej a tymi osiąganymi w Chinach powstała już w XVII wieku i stale się zwiększała aż do lat siedemdziesiątych XX wieku albo nawet później. Ale od tamtej pory zadziwiająco szybko maleje. Kryzys finansowy sprawił, że pojawiło się kolejne historyczne pytanie, które chciałem zadać. Czy owa przewaga Zachodu obecnie nie istnieje? Mam nadzieję, że udzielę odpowiedzi na to pytanie – jednak dopiero wówczas, gdy uda mi się pokazać, czym była owa przewaga Zachodu.
Poniżej zajmuję się metodologią historii – niecierpliwi czytelnicy mogą ten fragment pominąć i przejść od razu do wprowadzenia. Napisałem tę książkę, ponieważ nabrałem głębokiego przekonania, że ludzie teraz żyjący poświęcają zbyt mało uwagi zmarłym. Obserwując dorastanie trójki własnych dzieci, byłem zaniepokojony, że uczą się mniej z historii niż ja w ich wieku – nie dlatego, że mają złych nauczycieli, ale dlatego, że złe są podręczniki historii, a egzaminy jeszcze gorsze. Śledząc rozwój kryzysu finansowego, zdałem sobie sprawę, że nie tylko dzieci mają niewielką wiedzę na temat historii – wydawało się, że wiedza zaledwie garstki pracowników banków i ministerstw skarbu wykracza nieco poza najbardziej ogólne informacje o ostatnim kryzysie. Mniej więcej od trzydziestu lat młodzież zachodnich szkół i uniwersytetów kształciła się, nie ucząc się tego, co ważne w nauce historii. Zdobywała wiedzę na temat odizolowanych „modułów”, niepołączonych żadną narracją, a tym bardziej chronologią. Została przeszkolona w standardowej analizie fragmentów dokumentu, a nie zdobyła istotnej umiejętności szybkiego czytania większych partii tekstu mających swój kontekst. Zachęcano młodzież do empatii dla rzymskich setników lub ofiar Holokaustu, a nie do pisania esejów o tym, dlaczego i w jaki sposób te osoby znalazły się w niedogodnym położeniu. W Męskiej historii dramaturg Alan Bennett postawił „trylemat”: czy historii powinno się nauczać w trybie argumentacji non sequitur, jako połączenia z Prawdą i Pięknem przeszłości, czy po prostu „jednego kurwa po drugim”? Najwyraźniej nie wiedział, że dzisiejszym uczniom nie oferuje się żadnej z powyższych możliwości – w najlepszym razie dostają trochę „jednego kurwa czy drugiego”, niepoukładanego w żadnej kolejności.
Były rektor uniwersytetu, w którym uczę, przyznał kiedyś, że gdy był na studiach w Massachusetts Institute of Technology, jego matka błagała go, by wziął przynajmniej jeden kurs z historii. Bystry młody ekonomista odpowiedział zadziornie, że interesuje go przyszłość, nie przeszłość. Teraz wie, że to wybór iluzoryczny. W rzeczywistości nie ma czegoś takiego jak „pojedyncza” przyszłość, są tylko „przyszłości”, w liczbie mnogiej. Istnieje wiele interpretacji historii, lecz żadna z całą pewnością nie jest ostateczna. Za to jest tylko jedna przeszłość. I choć przeszłość ta jest zamknięta, to z dwóch powodów powinniśmy ją poznać, jeśli chcemy zrozumieć to, czego doświadczamy dziś i co czeka nas w przyszłości. Po pierwsze, obecna populacja świata stanowi około 7 procent wszystkich istot ludzkich, które żyły do tej pory. Innymi słowy, liczba zmarłych przewyższa liczbę żyjących w stosunku czternaście do jednego, a my, na naszą zgubę, lekceważymy doświadczenia zebrane przez większość ludzkości. Po drugie, przeszłość jest tak naprawdę naszym jedynym wiarygodnym źródłem wiedzy o ulotnej teraźniejszości i wielu „przyszłościach”, z których tylko jedna nastąpi naprawdę. W historii nie chodzi wyłącznie o to, w jaki sposób badamy przeszłość; chodzi o to, jak badamy sam czas.
Przyjrzyjmy się najpierw ograniczeniom tego przedmiotu. Historycy nie są uczonymi, którzy mogliby (i nie powinni nawet próbować) ustanowić powszechne prawa społeczne i polityczne. Dlaczego? Ponieważ nie ma możliwości powtarzania jednego eksperymentu, który tworzy przeszłość. Złożoność obiektu analizy – każdej „próbki” ludzkiej historii – to jedno. A druga kwestia, że pamięć „cząstek” owego wielkiego eksperymentu podlega wszelkiego rodzaju inklinacjom poznawczym. Oznacza to, że ich zachowanie jeszcze trudniej przewidzieć, niż gdyby były nieczułe, bezmyślne i wirowały. Wśród wielu cudactw kondycji ludzkiej jest i to, że człowiek ewoluował ku niemal instynktownemu uczeniu się z własnego doświadczenia. Tak więc jego zachowanie jest adaptacyjne, zmienia się w czasie. Nie błądzimy po omacku, chodzimy ścieżkami, a to, na co natknęliśmy się po drodze, określa kierunek, który wybierzemy, gdy ścieżki będą się rozwidlały – z czym stale mamy do czynienia.
Co wobec tego mogą zrobić historycy? Po pierwsze, naśladując nauki społeczne i opierając się na danych ilościowych, historycy mogą opracować „prawa ogólne” (w rozumieniu Carla Hempla), czyli ogólne stwierdzenia o przeszłości, które mogą objąć większość przypadków (na przykład, gdy władzę ma dyktator, a nie demokratycznie wybrany przywódca, jest bardziej prawdopodobne, że dany kraj rozpęta wojnę). Albo – chociaż te dwa podejścia nie wykluczają się wzajemnie – historyk może „obcować” ze zmarłymi dzięki odtworzeniu ich doświadczenia z pomocą wyobraźni, w sposób opisany przez wielkiego oksfordzkiego filozofa Robina George’a Collingwooda w jego Autobiografii z 1939 roku. Te dwa rodzaje badań historycznych pozwalają nam włączyć relikty przeszłości, które przetrwały, do historii – zasobu wiedzy i interpretacji, retrospektywnie porządkującego i naświetlającego ludzkie losy. Wszelkie poważne przewidywania co do możliwych przyszłości, jakich możemy doświadczyć, opierają się, pośrednio lub bezpośrednio, na jednej lub obu tych procedurach. W innych przypadkach należą do tej samej kategorii co horoskop w porannej gazecie.
Ambicją Collingwooda, rozczarowanego naukami przyrodniczymi i psychologią oraz bogatszego o doświadczenia okrucieństw pierwszej wojny światowej, było wprowadzenie historii we współczesność i pozostawienie za sobą tego, co odrzucał, czyli historii, której autorzy „tylko powtarzają, różnie aranżując i różnie ozdabiając, co inni [już] przed nimi powiedzieli”. Jego proces myślowy sam w sobie wart jest rekonstrukcji:
1. „Przeszłość, którą bada historyk, nie jest martwą przeszłością, ale przeszłością, która w pewnym sensie nadal żyje w teraźniejszości” w formie śladów (dokumentów i przedmiotów), które się zachowały.
2. „Cała historia jest historią myśli” – w tym sensie, że dowód historyczny nie ma znaczenia, jeżeli niczego nie można nic z niego wywnioskować.
3. Proces wnioskowania wymaga skoku wyobraźni w czasie: „Wiedza historyczna jest odtworzeniem w umyśle historyka myśli, której historię bada”.
4. Prawdziwy sens historii ujawnia się w zestawieniu przeszłości z teraźniejszością: „Wiedza historyczna jest odtworzeniem myśli z przeszłości, zawartej w kontekście teraźniejszych myśli, które stając z nią w sprzeczności, stawiają ją w płaszczyźnie różnej od ich płaszczyzny”.
5. Historyk „może mieć tyle wspólnego z niehistorykiem co zawodowy drwal z nieświadomym podróżnikiem. – Nic tu nie ma, tylko drzewa i trawa – myśli podróżnik i maszeruje dalej. – Patrz – mówi drwal – w tej trawie jest tygrys”. Innymi słowy, argumentuje Collingwood, historia daje coś „zupełnie innego niż prawidła [naukowe], mianowicie wgląd”.
6. Właściwą funkcją wglądu historycznego jest „dostarczanie wiedzy o teraźniejszości w takim stopniu, w jakim przeszłość, materia historii, [jest] zawarta w teraźniejszości i [stanowi] jej część, nie od razu oczywistą dla niewprawnego oka”.
7. Jeśli chodzi o nasz wybór przedmiotu badań historycznych, Collingwood wyjaśnia, że nie ma nic złego w tym, co jemu współczesny Herbert Butterfield z Cambridge potępił jako „przywiązanie umysłu do teraźniejszości”: „prawdziwe problemy historyczne wynikają z problemów praktycznych. Badamy historię, aby dokładniej wejrzeć w sytuację, w której przychodzi nam działać. Stąd płaszczyzną, na której ostatecznie powstają wszystkie problemy, jest płaszczyzna «prawdziwego» życia: ta, do której się odwołują po rozwiązania, to historia”.
Collingwood, jako erudyta w wielu dziedzinach, od archeologii po filozofię, zdecydowany przeciwnik ustępstw i przeciwnik „Daily Mail”[1*], od wielu lat jest moim przewodnikiem, ale nigdy nie był bardziej niezbędny niż podczas pisania przeze mnie tej książki. Kwestia, dlaczego cywilizacje upadają, jest zbyt ważna, by zostawić ją do rozwikłania historykom, którzy jedynie kopiują badania innych. To jest prawdziwy problem naszych czasów, a ta książka ma być przewodnikiem drwala. Bo w trawie kryje się więcej niż jeden tygrys.
W rekonstrukcji myśli z przeszłości starałem się zawsze pamiętać o prostej prawdzie o przeszłości – o której niedoświadczeni historycy są skłonni zapominać. Większość ludzi w minionych czasach albo zmarła w młodym wieku, albo spodziewała się, że umrze młodo, a ci, którym udało się żyć dłużej, częstokroć tracili osoby, które kochali, a które umarły przedwcześnie. Weźmy pod uwagę przypadek mojego ulubionego poety, mistrza pióra żyjącego w okresie panowania Jakuba I – Johna Donne’a, który dożył pięćdziesięciu dziewięciu lat, był więc starszy ode mnie o trzynaście lat. Był prawnikiem, posłem w parlamencie, a po odrzuceniu wiary katolickiej został księdzem anglikańskim. Donne ożenił się z miłości, w wyniku czego utracił pracę sekretarza u wuja panny młodej sir Thomasa Egertona, Strażnika Pieczęci Królewskiej. W ciągu szesnastu lat życia w biedzie Anne Donne urodziła mężowi dwanaścioro dzieci. Trójka z nich, Franciszek, Mikołaj i Maria, zmarła przed ukończeniem dziesiątego roku życia. Anne zaś zmarła po urodzeniu dwunastego dziecka, które przyszło na świat martwe. Po śmierci ukochanej córki Lucy, kiedy także Donne otarł się o śmierć, napisał Devotions upon Emergent Occasions (1624). Utwór ten zawiera najwspanialsze z wszystkich nawoływań do litowania się nad zmarłymi: „Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj komu bije dzwon. Bije on tobie”. Trzy lata później, po śmierci bliskiego przyjaciela, napisał Nokturn na św. Łucję, najkrótszy dzień roku:
Wczytujcie się więc we mnie, przyszli kochankowie
W porze najbliższej wiosny, w owym przyszłym świecie:
Nową alchemię miłości znajdziecie
We mnie, wszelakiej martwoty osnowie.
Miłość to, której sztuka żywa
Kwintesencję z nicości nawet wydobywa,
Przez niedostatku, braku i pustki ogniwa
Przywiodła mnie w ruinę, i dziś mnie przemienia
W esencję próżni, mroku, śmierci, nieistnienia[1][2*].
Te wersety powinien przeczytać każdy, kto chce lepiej zrozumieć kondycję człowieka w czasach, w których ludzie żyli dwa razy krócej niż dziś.
Świadomość, że śmierć miała znacznie większą moc i mogła przeciąć życie człowieka w sile wieku, uczyniła życie bardziej niepewnym. Oznaczała również, że większość ludzi, którzy budowali cywilizacje przeszłości, była młoda. Wielki holenderski filozof żydowskiego pochodzenia Baruch Spinoza – który postawił tezę, że istnieje tylko materialny wszechświat substancji oraz deterministyczny związek przyczynowy i że „Bóg”, o którym mamy mgliste pojęcie, jest naturalnym porządkiem tego wszechświata i niczym więcej – zmarł w 1677 roku w wieku czterdziestu czterech lat, prawdopodobnie dlatego, że wdychał opiłki szklane, pracując jako szlifierz szkieł. Blaise Pascal, pionier teorii prawdopodobieństwa i hydrodynamiki oraz autor Myśli, największej apologii wiary chrześcijańskiej, żył zaledwie trzydzieści dziewięć lat; umarłby jeszcze młodziej, gdyby wypadek, który obudził na nowo jego życie duchowe, miał skutek śmiertelny. Kto wie, jakie inne wielkie dzieła wyszłyby spod ręki tych geniuszy, gdyby dane im było żyć tak długo, jak żyli na przykład wielki humanista Erazm z Rotterdamu (sześćdziesiąt dziewięć lat) i Montaigne (pięćdziesiąt dziewięć lat)? Mozart, kompozytor najdoskonalszej z oper, Don Giovanniego, zmarł w wieku zaledwie trzydziestu pięciu lat. Franciszek Schubert, kompozytor wzniosłego Kwintetu smyczkowego C-dur (D 956), zapadł prawdopodobnie na kiłę, gdy miał trzydzieści jeden lat. Co jeszcze mogliby skomponować, gdyby dano im żyć sześćdziesiąt trzy lata, jak Johannesowi Brahmsowi, lub jeszcze bardziej wyjątkowe siedemdziesiąt dwa lata podarowane Antonowi Brucknerowi? Szkocki poeta Robert Burns – który napisał A Man’s a Man for A’ That, pieśń pochwałę egalitaryzmu – kiedy zmarł w 1796 roku, miał trzydzieści siedem lat. Co za niesprawiedliwość, że poeta, który w najwyższym stopniu gardził odziedziczoną pozycją społeczną („ranga to tylko gwinei wzór, / Człowiek jest złotem, nade wszystko”), przeżył o wiele lat mniej niż poeta ceniący pozycję społeczną najwyżej – Alfred, lord Tennyson, który zmarł obsypany honorami w wieku osiemdziesięciu trzech lat. Antologia Golden Treasury Francisa Palgrave’a byłaby lepsza, gdyby było w niej więcej Burnsa, a mniej Tennysona. I jakże inaczej wyglądałyby dzisiaj galerie sztuki, gdyby rzetelny Jan Vermeer dożył dziewięćdziesięciu jeden lat, a zanadto płodny Pablo Picasso zmarł w wieku lat trzydziestu dziewięciu, zamiast na odwrót?
Także polityka jest sztuką – w takim samym stopniu należy do naszej cywilizacji jak filozofia, opera, poezja i malarstwo. Największy polityczny artysta w historii Stanów Zjednoczonych Abraham Lincoln służył w Białym Domu tylko jedną pełną kadencję, padając ofiarą zabójcy zaledwie sześć tygodni po swojej drugiej mowie inauguracyjnej. Miał pięćdziesiąt sześć lat. Jakże inna byłaby epoka odbudowy, gdyby ten urodzony w drewnianej chacie tytan pracy, autor imponującej przemowy gettysburskiej – która na nowo określiła Stany Zjednoczone jako „naród, poczęty z wolności i oddany przekonaniu, że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi” – żył tak długo jak grający w polo, potem dotknięty chorobą Heinego-Medina Franklin Roosevelt. Roosevelta utrzymywały przy życiu środki medyczne – wystarczająco długo, aby rządził cztery pełne kadencje, a zmarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat.
Ponieważ nasze życie tak bardzo różni się od życia większości ludzi w przeszłości, w dużej mierze z powodu jego długości, musimy wysilać wyobraźnię, aby zrozumieć naszych przodków. W Teorii uczuć moralnych, napisanej sto pięćdziesiąt lat przed pamiętnikiem Collingwooda, wielki ekonomista i teoretyk społeczny Adam Smith wytłumaczył, dlaczego cywilizowane społeczeństwo nie polega na wojnie wszystkich ze wszystkimi – ponieważ opiera się na współczuciu:
Skoro nie doświadczamy bezpośrednio, co czują inni ludzie, jedynym sposobem przedstawienia sobie, co oni przeżywają, jest wyobrażenie, co my sami czulibyśmy w takiej samej sytuacji. Jeśli nam nie dolega żadna troska, rozum nie powiadomi nas w żadnym przypadku, jak cierpi nasz bliźni, choćby nawet przechodził męki. Nigdy też nie pozwoli wyjść poza nasze własne przeżycia i nie jest w stanie tego uczynić, zaś pojęcie doznań innego człowieka jest możliwe jedynie za sprawą wyobraźni. Ta zdolność wyobraźni nie może też pomóc nam w przedstawieniu sobie tych odczuć inaczej niż uświadamiając nam, jakie byłyby nasze własne doznania w takim przypadku. Wyobraźnia odtwarza zaś jedynie impresje naszych zmysłów, nie zaś impresje innego człowieka. Za sprawą wyobraźni stawiamy się w jego sytuacji[2].
Według Collingwooda dokładnie to samo, o czym pisał Smith, należy do zadań historyka. Ja natomiast chciałbym, aby czytelnik tak właśnie postępował, gdy na tych stronicach zapozna się ze wskrzeszonymi myślami zmarłych. Najważniejszym celem tej książki jest uświadomienie sobie, co spowodowało, że cywilizacja zachodnia rozwinęła się tak spektakularnie pod względem bogactwa, wpływu i władzy. Nie może być zrozumienia bez współczucia, które stawia nas, dzięki wyobraźni, w sytuacji ludzi z przeszłości. Ten akt będzie o wiele trudniejszy, kiedy dojdziemy do wskrzeszania myśli mieszkańców innych cywilizacji – których Zachód sobie podporządkował lub przynajmniej od siebie uzależnił. Są to równie ważne osoby dramatu. Książka zatem nie jest historią Zachodu, ale historią świata, w której zjawiskiem do wyjaśnienia jest dominacja Zachodu.
Londyn, grudzień 2010 roku
[1] Donne J., Nokturn na św. Łucję, najkrótszy dzień roku, w: idem, 77 wierszy, wybór, przekł., wstęp i oprac. S. Barańczak, Znak, Kraków 1998.
[2] Smith A., Teoria uczuć moralnych, przeł. D. Petsch, PWN, Warszawa 1989.
[1*] Collingwood nazwał „Daily Mail” „pierwszą angielską gazetą, dla której słowo «wiadomości» utraciło swe pierwotne znaczenie: fakty, które czytelnik powinien poznać [...], i zyskało nowe znaczenie: fakty albo fikcje, których przeczytanie dostarczy czytelnikom rozrywki”.
[2*] Przypisy bibliograficzne znajdują się na s. 395–426. Przekłady tekstów niepublikowanych w Polsce pochodzą od tłumacza (przyp. red.).