Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
U szczytu swojej potęgi Imperium Brytyjskie zajmowało blisko czwartą część świata, zamieszkiwała je czwarta część ludzkości. W jaki sposób deszczowa wysepka zwana Brytanią przerodziła się w Imperium? Jakie były przyczyny jego upadku? Chociaż Imperium jako najważniejszy produkt zachodniej cywilizacji kładło podwaliny pod dzisiejszy świat - współcześnie, nawet w Anglii, panuje moda na demonizowanie jego dorobku. Na szczęście Niall Ferguson nie ulega poprawnym politycznie modom.
Międzynarodowy bestseller Nialla Fergusona to opowieść przewrotna, pełna pasji, zaskakująca jasnością myśli i obalająca obiegowe mity. Od XVI wieku po współczesność – cała pasjonująca historia Imperium Brytyjskiego w jednym tomie.
Imponująca… cudownie się czyta. – “New York Review of Books”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 641
Dla Kena i Vivienne
Stara rzeka, rozlana szeroko, wypoczywała bez ruchu u schyłku dnia – po całych wiekach dzielnej służby u rasy zaludniającej jej brzegi – rozpostarta spokojnie w swej godności wodnego szlaku, wiodącego do najdalszych krańców ziemi... Przypływ i odpływ biegną tam i z powrotem w nieustającej służbie, przepełnione wspomnieniami o okrętach i ludziach, których niosły ku domowemu wytchnieniu lub ku walkom na morzach. Prądy te znały wszystkich mężów, którymi szczyci się naród, i służyły im wszystkim... Prądy te dźwigały wszystkie statki, których imiona są jak drogocenne kamienie błyszczące w pomroce wieków... Prądy te znały i okręty, i ludzi. Znały tych, co wypłynęli z Deptford, z Greenwich, z Erith – awanturników i osadników; znały okręty królewskie i okręty finansistów, kapitanów, admirałów, znały ciemne figury handlu ze Wschodem i wynajętych „generałów” wschodnioindyjskich flot. Łowcy złota lub łowcy sławy, wszyscy płynęli tą rzeką, dzierżąc miecz, a często i pochodnię – wysłannicy potęgi z głębi kraju, niosący iskry świętego ognia. Jakaż wielkość nie płynęła z prądem tej rzeki dążąc do tajemnicy nieznanych ziem... Marzenia ludzkie, nasiona rzeczypospolitych, zarodki cesarstw...
Joseph Conrad, Jądro ciemności,przekład Aniela Zagórska
Wstęp
Wielka Brytania kontroluje dziś los 350 milionów samotnych jednostek, które są niezdolne do tego, by sobą rządzić, i które łatwo stają się ofiarami grabieży i niesprawiedliwości, jeżeli nie chroni ich silne ramię. Sprawuje nad nimi rządy, które bez wątpienia mają swoje wady, ale – co mógłbym śmiało potwierdzić – są to rządy, których nigdy przedtem żaden okupant nie dał ludom podbitym.
George Wrong, 1909
Kolonializm doprowadził do rasizmu, dyskryminacji rasowej, ksenofobii i związanej z nią nietolerancji. [...] Afrykanie, ludzie pochodzenia afrykańskiego i azjatyckiego oraz ludność rdzenna byli ofiarami tych czynów i są nadal ofiarami ich konsekwencji.
Deklaracja Światowej Konferencji przeciwko Rasizmowi, Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i Pochodnym Formom Nietolerancji, Durban 2001
Było sobie kiedyś Imperium, które rządziło jedną czwartą światowej populacji, zajmowało taką samą część powierzchni Ziemi i dominowało na prawie wszystkich oceanach. Imperium Brytyjskie było największym imperium w dziejach ludzkości. Jak to się stało, że władcy z archipelagu deszczowych wysp na północno-zachodnim wybrzeżu Europy rządzili światem? – to jedno z fundamentalnych pytań nie tylko brytyjskiej, ale i światowej historii. Między innymi na nie postaramy się poszukać odpowiedzi w tej książce. Inną, prawdopodobnie trudniejszą kwestią jest rozstrzygnięcie, czy to Imperium było dobre, czy złe.
Obecnie dość powszechnie sądzi się, że Imperium było złe. Prawdopodobnie głównym powodem utraty przez nie reputacji stało się zaangażowanie w atlantycki handel niewolnikami i samo niewolnictwo. Te sprawy nie są już tylko kwestią historycznego osądu – nabrały one wymiaru politycznego i potencjalnie prawnego. W sierpniu 1999 roku African World Reparations and Repatriation Truth Commission (Afrykańska Światowa Komisja Reparacji i Prawdy Repatriacji), na spotkaniu w Akrze, wysunęła żądanie reparacji „od tych wszystkich narodów Europy Zachodniej i Ameryk oraz instytucji, które uczestniczyły w handlu niewolnikami i kolonizacji bądź czerpały z nich zyski”. Suma zaproponowana jako satysfakcjonująca rekompensata, oparta zarówno na szacunkach „liczby istot żywych straconych dla Afryki podczas handlu niewolnikami, jak i na ocenie wartości złota, diamentów i innych minerałów wydobytych na kontynencie za rządów kolonialnych”, wyniosła 777 bilionów dolarów. Biorąc pod uwagę to, że ponad 3 miliony osób (spośród 10 milionów Afrykanów, którzy przed 1850 rokiem przepłynęli Atlantyk jako niewolnicy) było przewożonych na brytyjskich statkach, wspomniane reparacje mogłyby obciążać Brytyjczyków na szacunkową kwotę 150 bilionów funtów.
Takie żądanie może wydawać się niemożliwe do zrealizowania, pomysł zyskał jednak poparcie uczestników Światowej Konferencji przeciwko Rasizmowi, Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i Pochodnym Formom Nietolerancji, która odbyła się pod auspicjami ONZ w Durbanie latem 2001 roku. Końcowy raport konferencji potwierdził, że niewolnictwo i handel niewolnikami były „zbrodnią przeciwko ludzkości”, której „ofiarami” były „ludy pochodzenia afrykańskiego, Azjaci, ludy pochodzenia azjatyckiego oraz ludność rdzenna”. W pozostałych deklaracjach konferencji, w końcowej odezwie do państw członkowskich ONZ, „kolonializm” potraktowano na równi z „niewolnictwem, handlem niewolnikami [...] apartheidem [...] i ludobójstwem”, „aby uczcić pamięć ofiar tragicznej przeszłości”. Wskazano jednocześnie, że „niektóre państwa podjęły się przeproszenia i wypłaciły – tam, gdzie było to wskazane – reparacje za poważne i masowe gwałty”, a uczestnicy konferencji „wezwali wszystkich, którzy jeszcze nie przyczynili się do przywrócenia godności ofiarom, by znaleźli odpowiednie sposoby i to uczynili”.
Apele te nie przeszły bez echa w Wielkiej Brytanii. W maju 2002 roku dyrektor organizacji Demos, think tanku z siedzibą w Londynie, który może być uważany za awangardę partii New Labour, zasugerował, że królowa powinna się udać „na światowe tournée, aby przeprosić za grzechy przeszłości Imperium, co byłoby pierwszym, efektywnym i znaczącym krokiem w kierunku stworzenia Wspólnoty Narodów (Commonwealth)”. Agencje prasowe, które przytoczyły tę niezwykłą uwagę, dodały: „Krytycy Imperium Brytyjskiego, które w szczytowym momencie swej potęgi, w 1918 roku, obejmowało jedną czwartą światowej populacji i powierzchni lądów, mówią, że to wielkie bogactwo zbudowano na ucisku i wyzysku”.
W czasie gdy powstawała niniejsza książka, na stronie internetowej BBC (najwidoczniej skierowanej do dzieci w wieku szkolnym) zaproponowano następujący, równie jasny przegląd historii Imperium:
Potęgę Imperium osiągnięto, zabijając wielu słabiej uzbrojonych, okradając ich kraje; i chociaż później zmieniono postępowanie, to zabijanie ludzi bronią maszynową zyskało rozgłos jako wybrana przez armię taktyka [...]. Do rozpadu [Imperium] przyczyniły się różne osoby, takie jak Mahatma Gandhi, bohaterski rewolucjonista, wrażliwy na potrzeby swojego narodu.
Kwestie poruszone w programie BBC można uznać za kwintesencję potocznej mądrości. „Jak to się stało – pytano – że ludzie, którzy uważali się za wolnych, ujarzmili tak dużą część świata [...]. Jak imperium wolnych ludzi stało się imperium niewolników?” W jaki sposób, mimo „dobrych intencji”, Brytyjczycy poświęcili „zwykłe człowieczeństwo” „fetyszowi rynku”?
Beneficjenci
Imperium Brytyjskiemu zawdzięczam to, że mam krewnych rozsianych po całym świecie – w Albercie, Ontario, Filadelfii i Perth w Australii. Mój dziadek ze strony ojca John jako dwudziestokilkulatek sprzedawał narzędzia i bimber Indianom w Ekwadorze[1]. Dorastałem, zachwycając się w salonie babci dwoma kupionymi przez dziadka lśniącymi olejnymi obrazami z pejzażem Andów i dwiema leżącymi nad kominkiem indiańskimi lalkami o ponurych twarzach, które nie pasowały do porcelanowych lalek z reprezentacyjnego gabinetu. Dzięki Imperium mój drugi dziadek Tom Hamilton był przez ponad trzy lata oficerem RAF-u, czyli Królewskich Sił Powietrznych, i walczył z Japończykami w Indiach i Birmie. Jego listy do domu, z miłością przechowane przez moją babcię, zawierają wiele wspaniałych, wnikliwych spostrzeżeń na temat brytyjskich Indii (Radżu)[2] w czasie wojny – utrzymane są w duchu sceptycznego liberalizmu, który stanowił rdzeń filozofii mojego dziadka. Wciąż pamiętam radość przeglądania zdjęć, które zrobił, gdy stacjonował w Indiach, dreszczyk emocji przy słuchaniu jego opowieści o spadających samolotach i doskwierających żołnierzom upałach.
Dzięki Imperium mój stryj Ian Ferguson po zdobyciu uprawnień architekta rozpoczął swą pierwszą pracę w firmie Macintosh Burn w Kalkucie, filii firmy konsultingowej Gillanders. Ian, który zaczynał karierę zawodową w Royal Navy, spędził resztę życia za granicą, najpierw w Afryce, potem w państwach Zatoki. Był dla mnie kwintesencją podróżnika-tułacza: mocno opalony, dużo pijący zagorzały cynik – jedyny dorosły, który zawsze, nawet w czasach mojego dzieciństwa, zwracał się do mnie jak do kumpla (mam na myśli bluźnierstwa, czarny humor i tym podobne).
Jego brat, a mój ojciec, także przeżył okres włóczęgostwa. W 1966 roku, po skończeniu studiów medycznych w Glasgow, wbrew radom przyjaciół i krewnych zabrał żonę z dwójką małych dzieci do Kenii, gdzie uczył medycyny i praktykował w Nairobi. W ten sposób dzięki Imperium moje wspomnienia z bardzo wczesnego dzieciństwa kojarzą się z kolonialną Afryką. Bo chociaż Kenia była już wtedy niepodległa od trzech lat, a radio nieustannie grało szlagier Jomo Kenyatty Harambe, Harambe („Hej, wszyscy razem”), to jednak prawie nic się nie zmieniło od czasów Black Mischief[3]. Słabo znaliśmy suahili, ale mieliśmy własny parterowy domek i własną służącą – poczucie niezachwianego bezpieczeństwa. Była to magiczna epoka. Widok polującego geparda, śpiew kobiet Kikuju, zapach pierwszego deszczu i smak dojrzałego mango – to wszystko pozostawiło niezatarty ślad w mojej świadomości. Podejrzewam, że moja mama nigdy nie była bardziej szczęśliwa. I chociaż w końcu wróciliśmy do szarego nieba i zimowej brei w Glasgow, to nasz dom zawsze wypełniały kenijskie pamiątki. Skóra z antylopy na sofie, portret masajskiego wojownika na ścianie, topornie wyrzeźbiony, ale przepięknie zdobiony podnóżek, przy którym lubiliśmy z siostrą przycupnąć. Każde z nas miało bębenek ze skóry zebry, jaskrawy koszyk z Mombasy, packę na muchy z sierści antylopy, kikujską lalkę. Nie wiedzieliśmy o tym, ale dorastaliśmy w małym, postkolonialnym muzeum. Wciąż trzymam rzeźbionego w drewnie hipopotama, dziką świnię, słonia i lwa, które były swego czasu moimi największymi skarbami.
Tak czy inaczej, byliśmy z powrotem w domu i już nigdy nie wróciliśmy do Afryki. Do Szkocji nie powróciła ciotka mojego ojca Agnes Ferguson (Aggie – dla wszystkich, którzy ją znali). Urodzona w 1888 roku, córka mojego prapradziadka Jamesa Fergusona, ogrodnika, i jego pierwszej żony Mary, Aggie była uosobieniem siły imperialnego marzenia. W 1911 roku, zachęcona czarującymi obrazkami kanadyjskich prerii, zdecydowała się wraz ze świeżo poślubionym mężem Ernestem Brownem opuścić dom, rodzinę, przyjaciół w Fife i udać się na zachód. Zachętę stanowiła oferta darmowych 160 akrów dziewiczej ziemi w Saskatchewan. Jedynym warunkiem było to, że w zamian musieli zbudować tam dom i uprawiać rolę. Według rodzinnej legendy Aggie i Ernest zamierzali płynąć na „Titanicu”, ale przez przypadek na pokładzie znalazł się tylko ich bagaż, kiedy statek szedł na dno. Ten swego rodzaju fart oznaczał, że musieli zacząć nowe życie od zera. I jeśli Aggie i Ernest myśleli, że umknęli przed paskudną szkocką zimą, to szybko się rozczarowali. W Glenrock zastali wietrzne odludzie, panowały tam temperatury niższe niż w dżdżystym Fife. Było to, jak napisał Ernest do swojej bratowej Nelmie, „prawdziwie przeraźliwe [sic!] zimno”. Pierwsze schronienie, jakie zbudowali, było tak prymitywne, że nazwali je kurnikiem. Do najbliższego miasta Moose Jaw trzeba było jechać 95 mil. Od początku za swych najbliższych sąsiadów mieli Indian, na szczęście przyjaźnie do nich nastawionych.
Mimo wszystko czarno-białe zdjęcia „ich domku na prerii”, które wysyłali krewnym na każde Boże Narodzenie, opowiadają historię sukcesu i spełnienia, ciężko zdobytego szczęścia. Jako matka trójki dzieci Aggie nie wyglądała tak szaro jak emigrująca panna młoda. Ernest ogorzał od słońca i stał się barczysty od pracy na roli, zgolił też wąsy, wyprzystojniał, pozbył się smutnego dotąd wyrazu twarzy. Wzmocniony od zewnątrz dom wyparł kurnik. Stopniowo, w miarę jak coraz więcej Szkotów osiedlało się w tym rejonie, ich poczucie odosobnienia zanikało. Możliwość świętowania Hogmanay[4] razem z rodakami, z dala od domu, dodawała im otuchy, gdyż „nie obchodzili oni tak uroczyście Nowego Roku jak naród szkocki”. Obecnie ich dziesięcioro prawnucząt mieszka w różnych częściach Kanady, w kraju, którego roczny dochód na mieszkańca jest nie tylko o 10 procent wyższy niż w Wielkiej Brytanii, ale też ustępuje pod tym względem jedynie Stanom Zjednoczonym. Wszystko dzięki Imperium.
Powiedzieć zatem, że dorastałem w cieniu Imperium, byłoby kreśleniem zbyt mrocznego obrazu. Dla Szkotów Imperium symbolizowało jasne światło. I choć na mapie z lat siedemdziesiątych XX wieku pozostało z niego niewiele, to moją rodzinę tak przenika imperialny etos, że nigdy nie zakwestionowano jego ważności. Rzeczywiście, spuścizna Imperium była tak powszechna i trwała, że traktowaliśmy ją jak normalny element cywilizacji rodzaju ludzkiego. Tego wyobrażenia nie zmieniły ani wakacje w Kanadzie, ani systematyczne zniesławianie katolickiej Irlandii, które były w tamtych czasach stałym elementem życia na południu Clyde. Dorastałem, wciąż myśląc z samozadowoleniem o Glasgow jako o „drugim mieście” (Imperium), czytając dość bezkrytycznie powieści Anglika Henry’ego Rydera Haggarda (1856–1925), autora powieści przygodowych, i Szkota Johna Buchana (1875–1940), polityka i pisarza, który w latach 1935–1940 pełnił funkcję gubernatora generalnego Kanady. Rozkoszowałem się wszystkimi charakterystycznymi dla imperialnych sportów rozgrywkami – najlepsze z nich to turnieje rugby „Brytyjskich Lwów” w Australii, Nowej Zelandii i w Afryce Południowej (aż nam, niestety, przerwano)[5]. W domu jedliśmy „imperialne herbatniki”, w szkole urządzaliśmy „imperialne polowania”.
Argumenty przeciw
Co prawda zanim zostałem nastolatkiem, idea świata rządzonego przez mężczyzn w czerwonych mundurach, o zaciętych górnych wargach i z charakterystycznymi hełmami, stała się czymś na kształt żartu, idealnym materiałem na takie komedie, jak Awantura w Khyberze. It Ain’t Half Hot Mum (Wcale nie jest tak gorąca, mamusiu) i Latający Cyrk Monty Pythona. Prawdopodobnie archetypiczną linię tego gatunku przedstawia film Sens życia według Monty Pythona, w którym Tommy, cały we krwi, śmiertelnie ranny w bitwie z Zulusami, entuzjastycznie krzyczy: „Jak rozumiem, zabiłem tych piętnastu tępaków, sir. W ojczyźnie by mnie powieszono! A tutaj dostanę zasrany medal, sir”.
Kiedy dostałem się do Oksfordu w 1982 roku, Imperium nie było już zabawne. Wówczas Unia Oksfordzka wciąż wysuwała poważne wnioski typu: „Ta instytucja wyraża żal z powodu kolonizacji”. Młody i głupi, pochopnie przeciwstawiłem się temu wnioskowi i na tym skończyła się moja polityczna kariera na studiach. Przypuszczam, że właśnie wtedy przejrzałem na oczy – nie każdy spoglądał na imperialną przeszłość Brytanii przez różowe okulary z taką pewnością siebie jak ja. Już sam fakt, że byłem przygotowany, by bronić swego poglądu, wydawał się niektórym moim rówieśnikom skandaliczny. Na samym początku, od kiedy zacząłem zajmować się tą kwestią, zdałem sobie sprawę, że mnie i moją rodzinę perfidnie wprowadzono w błąd: koszty Imperium Brytyjskiego w rzeczywistości znacznie przewyższyły związane z jego istnieniem korzyści. Imperium okazało się mimo wszystko jedną ze Złych Rzeczy w historii.
Nie ma potrzeby szczegółowo przedstawiać argumentów przeciwko imperializmowi. Sądzę, że można je zawrzeć w dwóch grupach: te, które podkreślają negatywne konsekwencje dla kolonizowanych, i te, które zwracają uwagę na negatywne konsekwencje dla kolonizatorów. Argumenty należące do pierwszej kategorii podają zarówno nacjonaliści, jak i marksiści, od mogolskiego historyka Gholama Hosseina Khana, autora pracy dotyczącej historii Indii Seir Mutaqherin (1789), po palestyńskiego akademika Edwarda Saida, autora książki Orientalizm (1978), a przy okazji też Lenin i tysiące innych. Do drugiego obozu, czyli tych, którzy podnoszą negatywne skutki imperializmu dla kolonizatorów, należą liberałowie, począwszy od Adama Smitha, który przez wiele lat utrzymywał, że Imperium Brytyjskie było, nawet z punktu widzenia Wielkiej Brytanii, „stratą pieniędzy”.
Głównym nacjonalistyczno-marksistowskim założeniem było oczywiście to, że imperializm doprowadził do wyzysku ekonomicznego. Każdy aspekt rządów kolonialnych, łącznie ze szczerymi podobno wysiłkami Europejczyków, by poznać i zrozumieć rdzenne kultury, zakładał maksymalizację „nadwyżki wartości”, którą można było wydobyć od poddanych narodów. Liberalne założenia są bardziej paradoksalne. To właśnie dlatego, że imperializm wypaczył mechanizmy rynku – używając wszystkiego, od siły militarnej do preferencyjnych ceł w biznesowych machinacjach na korzyść metropolii – na dłuższą metę utrzymanie Imperium nie leżało również w jej interesie. Zgodnie z tym poglądem liczyła się więc swobodna ekonomiczna integracja z resztą świata, nie zaś wymuszona integracja Imperium. Dla Wielkiej Brytanii lepsze byłoby zatem inwestowanie w krajowy przemysł niż w daleko położone kolonie. Koszt obrony Imperium nie stanowiłby wówczas obciążenia dla podatników, którzy w tej sytuacji mogliby wydawać swoje pieniądze na dobra konsumpcyjne. Jeden z historyków w artykule zamieszczonym w nowej Oxford History of the British Empire (Oksfordzkiej Historii Imperium Brytyjskiego) posunął się bardzo daleko w swoich spekulacjach, twierdząc, że gdyby Brytania pozbyła się Imperium w połowie lat czterdziestych XIX wieku, to mogłaby osiągnąć zyski z „dywidendy dekolonizacji” w postaci dwudziestopięcioprocentowej obniżki podatku. W rezultacie pieniądze, które zaoszczędziliby podatnicy, mogłyby być wydane na elektryczność, samochody i trwałe dobra konsumpcyjne, co przyczyniłoby się do przemysłowej modernizacji kraju.
Prawie sto lat temu pisarze, tacy jak John A. Hobson i Leonard Hobhouse, zajmowali podobne stanowisko. Byli oni w pewnym sensie spadkobiercami brytyjskich polityków: zwolennika liberalizmu gospodarczego Richarda Cobdena (1804–1865) i liberała Johna Brighta (1811–1889). W Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów (1776) Adam Smith wyraził swoje wątpliwości co do mądrości „tworzącego się narodu konsumentów, którzy powinni się czuć zobowiązani do kupowania w sklepach od różnych, rodzimych producentów wszystkich tych towarów, które ci mogli im dostarczyć”. Ale to właśnie Cobden pierwotnie domagał się, żeby ekspansja brytyjskiego handlu szła w parze z polityką zagraniczną zakładającą całkowity brak ingerencji. Sam handel, jak utrzymywał, był świetnym panaceum, które
podobnie jak dobroczynne odkrycie medyczne, służyć będzie krzewieniu zdrowego i bezpiecznego gustu wśród cywilizacji wszystkich narodów świata. To nie bele towarów opuszczają nasze wybrzeża – to rozprzestrzenia się ziarno owocnej myśli wśród członków mniej oświeconych społeczności. To nie kupiec wizytuje siedziby naszego przemysłu – on wraca do swojego kraju jako misjonarz wolności, pokoju i sprawnych rządów – podczas gdy nasze parowce, odwiedzające teraz każdy port w Europie, i nasza wspaniała kolej, przemawiają w imieniu wszystkich narodów, stanowiąc pochwałę i dowód wartości naszych oświeconych instytucji.
Decydującym argumentem dla Cobdena było to, że ani handel, ani nawet rozprzestrzenianie się brytyjskiej „cywilizacji” nie potrzebowały wzmocnienia ze strony imperialnych struktur. Rzeczywiście, użycie siły nie pomogłoby osiągnąć niczego, jeśli godziłoby w dobrotliwe reguły światowego wolnego rynku:
Co się tyczy naszego handlu, to nie można go ani podtrzymywać, ani znacznie osłabiać za granicą z użyciem siły czy przemocy. Zagranicznych klientów, którzy korzystają z naszego rynku, nie sprowadziły tutaj strach przed potęgą czy wpływy brytyjskich dyplomatów; nie pojmała ich nasza flota ani wojsko. I nie przywiodło ich uczucie miłości do nas, albowiem „nie ma miejsca na przyjaźń w handlu” – takoż jednakowo sentencja ta odnosi się do narodów, jak i do jednostek. Kierując się wyłącznie własnym interesem, kupcy europejscy, tak jak inni kupcy, wysyłali swoje statki załadowane towarami do naszych portów. Taki sam impuls pchał wszystkie narody, w różnych okresach historii, do Tyru, Wenecji i Amsterdamu. I jeśli z upływem czasu i w toku zmian można było znaleźć kraj, gdzie bawełna i wełna były tańsze niż w Anglii (a jest to prawdopodobne) lub gdzie indziej na świecie, to wtedy do takiego miejsca – nawet jeśli, powiedzmy, byłoby zakopane w najdalszym zakątku globu – tłumy handlarzy przybędą. Żaden zaś człowiek ani flota, ani armia nie sprawią, że Manchester, Liverpool i Leeds nie podzielą losu ich dumnych poprzedników w Holandii, we Włoszech i w Fenicji.
Dlatego też nie było potrzeby, by istniało Imperium. Handel zająłby się sam sobą – wszystkim innym również, włącznie ze światowym pokojem. W maju 1856 roku Cobden posunął się jeszcze dalej, oznajmiając, że szczęśliwy byłby „dzień, w którym Anglia nie miałaby ani akra ziemi w kontynentalnej Azji”.
Wspólnym elementem we wszystkich tych dyskusjach było i pozostanie jednak przekonanie, że międzynarodowa wymiana mogłaby i może przynieść Imperium korzyści bez kosztów. Wyrażając się bardziej zwięźle: czy można mieć globalizację bez kanonierek?
Przypisy