Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciąg dalszy uczuciowych perypetii dwóch par: Róży i Fryderyka – teraz już rodziców małej Mili – oraz Laury i Wolfiego, planujących wspólną przyszłość. Strzała amora nie omija też najmłodszych przedstawicieli klanu Borejków, przeżywających swoje pierwsze, dziecięce jeszcze, fascynacje. W pełnym humoru i ciepła świecie wykreowanym przez Małgorzatę Musierowicz, jak zwykle, można znaleźć chwilę ukojenia, ale i okazję do poważniejszych refleksji...
Wszystkie części serii Jeżycjada® dostępne tylko w Legimi! Czytaj i słuchaj dzięki synchrobookom®!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
CZARNA POLEWKA
Od pierwszego ich pocałunku minęły już dwa miesiące.
I co?
Ano nic; niewiele razy udało im się znów pocałować! Nie do wiary, zważywszy że mieli oboje – i ona, i Wolfi – doprawdy najlepsze chęci oraz mnóstwo szczerego zapału.
Rzecz jasna, wszystkiemu winna jest rodzina, powiedziała sobie Laura Pyziak ze złością. Mija oto czwarty rok nowego tysiąclecia, wokół swoboda obyczajowa aż furczy, a najbliżsi zachowują się nieadekwatnie. Przeszkody zaś, piętrzone przez nich na drodze dwojga niewinnych serc, wymyślono zapewne w Weronie, dobrych parę wieków temu, a może zresztą i jeszcze dawniej; na przykład w czasach, gdy dosłownie każda okolica miała smoka, trudniącego się zżeraniem młodych panien, które w związku z tym trzeba było zamykać w niedostępnych wieżach. Tak mniej więcej – jak jedna z owych bezwolnych owieczek – czuła się Laura od dwóch miesięcy.
A dziś sytuacja sięgnęła szczytów absurdu.
Upalnym popołudniem Laura weszła do swojego pokoju i od razu stwierdziła, że panuje tu duchota. Front kamienicy przy Roosevelta wystawiony był na wschód, toteż od rana słońce nagrzewało mieszkanie nawet przez gęste zasłony. Te jednak obecnie były rozsunięte. Okna zaś, które przed wyjściem z domu pouchylała, żeby wytworzyć miły przewiew, pod jej nieobecność ktoś zamknął.
Rozzłoszczona, podeszła do drzwi balkonu i szarpnęła energicznie mosiężną klameczkę.
Klameczka nic. Ani drgnęła.
Kolejne szarpnięcie omal nie wyrwało jej z korzeniami, lecz drzwi balkonowe nadal pozostawały zamknięte. Jeden rzut oka wystarczył teraz, żeby stwierdzić przyczynę tego stanu rzeczy: zostały zabite na głucho przy użyciu kilkunastu wielgachnych gwoździ! Od razu odgadła, kto jest autorem tego drastycznego aktu przemocy domowej: tak krzywo i chaotycznie nie wbiłby gwoździ nikt z członków rodziny – poza jednym. Tylko dłoń dziadka, filologa klasycznego, bibliotekoznawcy oraz bibliomana zdolna była do podobnej fuszerki.
Oburzona Laura padła na swój czarny fotel i zamknęła oczy, żeby nie widzieć tego, co domowy tyran znów wypiętrzył na ubogim szlaku jej życia emocjonalnego. Wypiętrzał tak już od maja. Wtedy to Wolfgang Amadeusz Schoppe dokonał brawurowego wejścia po rynnie na otwarty balkon wysokiego parteru. Stąd łatwo już nawiedził pokój Laury (do namiętnego pocałunku doszło niemal natychmiast, gdyż miłość wybuchła obustronnie od pierwszego wejrzenia). Odkąd absztyfikanta przydybano – i to dwukrotnie! – na takich praktykach, rodzina wzmogła czujność. Pod drzwiami zielonego pokoju trwały spontaniczne dyżury (Ignasia), wolność jego mieszkanki bywała dotkliwie ograniczana, jej rozkład zajęć – kontrolowany, a już o tym, żeby mogła wrócić do domu nieco później, nie było nawet mowy. Telefon komórkowy musiała mieć zawsze włączony i naładowany, tak by o każdej porze bliscy byli w stanie nawiązać kontakt z podejrzaną. A wszystko to wtedy, gdy chlubnie uzyskała ona świadectwo, jak by nie było, dojrzałości! Jej starsza siostra, Róża, przed niespełna miesiącem urodziła małą Milę, która (choć brat Wolfiego, Fryderyk, zdążył przylecieć zza oceanu na czas rozwiązania) pozostawała nadal dzieckiem nieślubnym. Widmo perturbacji miłosnych w życiu kolejnej wnuczki spędzało zapewne dziadkowi sen z oczu. Jasne. Można by go nawet zrozumieć, gdyby poprzestał na bezsenności. Jednak zabijanie gwoździami drzwi balkonowych uznać należy za grubą przesadę.
Laura kopnęła krzesło w nogę i ruszyła do pokoju dziadka. Teraz naprawdę zrobi mu piekło! Nie może to być, żeby osoba dojrzała, w pełni odpowiedzialna za swoje czyny, była traktowana we własnym domu jak niewolnica arabska. Miarka właśnie się przebrała.
– Jakim cudem mam rozwinąć sobie życie uczuciowe, skoro własny… – z tymi słowy na ustach Laura stanęła w drzwiach pokoju dziadków i umilkła, gdyż nie było tam nikogo.
W pobliskiej kuchni też było pusto. Wysokie okna, starannie zamknięte, rozgrzewał słoneczny żar. Na starym, wielkim stole, w pobliżu gniazdka, do którego podłączano też żelazko i mikser, spoczywał zamknięty laptop. Dowodziło to, że Babi jednak zdecydowała się na wyjazd. Stary budzik głośno cykał na starej lodówce, a ta jeszcze głośniej brzęczała. Opodal stał garnek zupy jarzynowej, której autora odgadła Laura także bez trudu: styl jej sympatycznego skądinąd ojczyma, Grzegorza Stryby, charakteryzował się nadmiarem grubo posiekanego koperku. Siorbnęła z chochli; jeszcze ciepłe. Młoda kalarepka, marchew i kartofelki. Ze śmietaną. Nalała sobie pełen talerz. Tylko że kiedy nagle, na dźwiękowym tle szumiącej spłuczki, dziadek wyłonił się z przyległej łazienki i z miną dość niepewną utknął w progu, jedząca Laura nie dysponowała już uprzednią siłą rażenia.
– Ha! – powiedziała tylko głucho, z ustami pełnymi zupy. – Gratuluję, dziadziu. Wbijając te gwoździe, położyłeś kres pewnej epoce.
Protoplasta wzniósł niewinne brązowe oczy i przesłał jej spojrzenie przepełnione wiernym uczuciem, upodabniając się tym samym, jak zwykle, do spaniela. Łysina dziadka wyemitowała piękną aureolę, gdy tak, stojąc w słońcu, przechylał z namysłem głowę (czemu towarzyszyło obwiśnięcie luźnej skóry policzka).
– A ciekaw jestem, jakiej – rzekł, odzyskując rezon.
– Co: jakiej?
– Epoce położyłem kres.
– Epoce wiary w to, że jesteś ostatnim reprezentantem stoików!
– Lepiej byłoby powiedzieć: przedstawicielem.
– Przecież to to samo.
– Ale ładniej.
– Ad rem1, dziadziusiu. Zabijanie gwoździami balkonu panny na wydaniu nie zdarzyło się nawet w zagrodzie Boryny!
1 Do rzeczy (łac.).
– Nie mogło – rzekł dziadek z triumfem. – W zagrodzie Boryny nie było balkonu ani też panny na wydaniu: staruch pchnął swatkę do domu Jagny. Ciekawe, swoją drogą (skoro już jesteśmy przy temacie), jak bardzo się zmieniły polskie obyczaje weselne. O posyłaniu swatów w ogóle dziś się nie słyszy. Bezceremonialna młodzież męska sama ładuje się dziewczynie do alkowy, włażąc po rynnie, rodzina zaś utrzymywana jest w przekonaniu, że nie ma nic do gadania. A przecie niegdyś – hej!! – rola jej była kluczowa. Młodzian nieodwołalnie musiał paść do nóg ojcu dziewoi. Bez zgody rodziców nic nie mogło się obejść, notabene zwyczaj wymagał, by targowali się oni i drożyli, a pozorowanie odmowy było stałym elementem negocjacji ze swatem. Panna natomiast obowiązkowo musiała okazywać zaskoczenie i zawstydzenie, zasłaniając twarzyczkę fartuszkiem.
– Dziadziu.
– Słucham, Tygrysku.
– Ja nie mam fartuszka.
– Nie ośmielę się tego negować.
– Nie mam też ojca, jak ci wiadomo. Przynajmniej – pod ręką. Trudno, żeby Wolfi padał do nóg komuś, kto jeszcze nigdy mnie nie widział.
– Masz jednakże dziadka! – rzekł z autentyczną męską mocą Ignacy Borejko. – Masz go pod ręką, w każdej chwili doby. I to mnie właśnie twój (dość zaskakujący, notabene) wybraniec będzie musiał paść do nóg albo już przynajmniej – objąć za kolana.
– Sam się obejmij za kolana! – burknęła Laura pod nosem.
Dziadek roztropnie udał, że niedosłyszy.
– Ja zaś wtedy – ciągnął tonem miłego oczekiwania – zwyczajowo wręczę mu wieniec z grochowin.
– He?!…
– Wedle tradycji jest to delikatny znak odmowy. Nieco mocniejszym akcentem bywało podanie kawalerowi zawczasu, w tej samej intencji, arbuza albo tak zwanej czarnej polewki. Do zamku nieproszony coraz częściej jeździł, w końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł i już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano i czarną mu polewkę do stołu podano. Oto obyczajowe świadectwo z Pana Tadeusza. W Wielkopolsce czarna polewka zwie się czerniną. Bazą tej zupy jest krew drobiowa. Kupię na rynku Jeżyckim butelkę juszki, utoczonej…
– Dziadku! – warknęła Laura. – Nie odbiegaj od tematu…
– Nie odbiegłem ani na jotę, nadal tkwimy w samym centrum tematu! – zaoponował Ignacy Borejko i, w przewidywaniu dłuższej wymiany zdań, zasiadł wygodnie za stołem kuchennym, sięgając mimochodem po owsiane ciasteczko. Miał niepohamowaną słabość do ciasteczek. – Sęk w tym, że nie da się odmówić rodzinie prawa głosu w materii tak delikatnej i tak ważnej zarazem, jak przyszłość matrymonialna młodej panny.
– Żyjemy w wieku dwudziestym pierwszym!
– Nie musisz mi o tym przypominać! – przypomniał jej dziadek, czyniąc dłonią gest wytwornego znużenia. – Jednak żyliśmy przecież oboje i w wieku ubiegłym, prawda? Osobiście, jako bardzo młody człowiek, w latach pięćdziesiątych owego złowrogiego stulecia, oglądałem na własne oczy narodziny socjalistycznego obyczaju. Obywał się on całkowicie bez rodziców.
– A widzisz!
– Tak. Młoda para w gumiakach i waciakach podjeżdżała ciężarówką do Urzędu Stanu Cywilnego, podpisywała papierek i powracała tą samą ciężarówką na plac budowy, ewentualnie – do hotelu robotniczego. Szybko, lecz brzydko, przyznasz to chyba.
– Przynajmniej nie było okazji do wręczania grochowego wieńca.
– I otóż to – rzekł dziadek. – Nie było.
– Wracając do drzwi balkonowych…
– Tak, ptaszyno?
– Kiedy będziesz łaskaw wyciągnąć te gwoździe?
– Nigdy – oznajmił z przekonaniem dziadek. – A wiesz dlaczego? Dlatego, że ja nie umiem wyciągać gwoździ.
– Ale wbijać umiesz!
– Też nie umiem.
– Widzę. A wbijasz.
– Łatwiej wbijać niż wyciągać. Przy wyciąganiu miewam zawsze kłopot z główką.
– Z głową.
– Z główką. Z główką. Główka, należycie wbita, zupełnie nie poddaje się obcęgom. Nie mam pojęcia, jak oni to robią.
– Kto?!
– Fachowcy. Trzeba mi było kiedyś przyjrzeć się ich metodzie. Ale zawsze wolałem raczej sobie poczytać. Vita brevis, ars longa, tempus praeceps, experimentum periculosum, iudicium difficile…2 Ileż to razy pokaleczyłem sobie ręce, usiłując opanować przeróżne praktyczne umiejętności! Bez skutku, zresztą. Ale, ale, czy Wolfgang Amadeusz potrafi aby wbijać gwoździe?
2 Życie krótkie, sztuka długotrwała, sposobność przemijająca, doświadczenie niebezpieczne, sąd trudny (Hipokrates).
– Bądź pewien, że tak. Wolfi wszystko potrafi.
– A – wyciągać?… o, przepraszam, nie chciałem niczego insynuować. Ten drogi Wolfi, mimo wszystko, nie posunąłby się do takich metod, jak włamanie.
– Proszę, proszę, dziadziu! No, no. Insynuacja bez insynuacji. To kunsztowne, brawo.
– A właściwie: jakie on ma zamiary?
– A właściwie: co to za pytanie?
– Jest to pytanie całkowicie naturalne w ustach seniora rodu. Na czym więc stoimy w tej sprawie?
– Stoimy na wielkiej kupie nietaktów, podlanej oślizgłym sosem donosicielstwa! – wybuchnęła Laura.
– Ignaś przecież chce tylko twojego dobra! – zakrzyknął ze wzburzeniem dziadek, dziwnie jakoś od razu wiedząc, o kim mowa, i jak zwykle biorąc stronę tego małego lizusa. – Młodzi mężczyźni, zwłaszcza ci o nazwisku Schoppe, biegli są w sztuce bezkarnego uwodzenia dziewcząt, szczególnie tych (jak się okazuje) o nazwisku Pyziak, i wobec tego powinni się znajdować pod naszym stałym, czujnym, z natury rzeczy nieżyczliwym, nadzorem. Ty zaś, jako istota bezbronna i ufna, powinnaś być przed Wolfgangiem starannie chroniona.
– Chcesz mnie chronić przed miłością?!
– To nie jest prawdziwa miłość, jestem tego pewien.
– Uważasz, że mnie nie można kochać prawdziwie? – z rozpaczą krzyknęła Laura.
– Nonsens!
– A może myślisz, że to ja nie potrafię naprawdę kochać?
– Jestem pewien, że potrafisz; kwestia w tym kogo. Można się obawiać, że Wolfgang Amadeusz tylko na pozór jest taki sympatyczny. On się nazywa Schoppe! To źle wróży. Zawsze miej na uwadze krzywdę, jaką jego rodzony brat Fryderyk uczynił twojej rodzonej siostrze…
– Dziadku, przecież Fryderyk wrócił, zrozumiał, wszystko naprawił…
– O! – bynajmniej nie wszystko! Bynajmniej.
– Na pewno wkrótce naprawi. Daj mu szansę.
– Już dałem. Na kredyt. I nic. Zwala winę za tę zwłokę na biurokrację. Kościelną i urzędową. Z ich to rzekomo powodu nie zdążył jeszcze doprowadzić do ołtarza matki swego dziecka.
– Przecież to może być prawda. Czasu miał niewiele.
– Co słyszę?! – wzburzył się Ignacy Borejko. – Pamiętaj, że byłem młodzieńcem. Znam ja się (nie z własnego, rzecz jasna, doświadczenia) na tych sztuczkach. Poza tym, my tu odbiegliśmy od tematu. Mówimy o sytuacji życiowej twojej siostry, podczas gdy powinniśmy skupić się na twojej.
– Ja nie mam żadnej sytuacji, na której mógłbyś się skupiać! Niestety! Więc daj mi spokój, dziadku, jeżeli mnie kochasz.
– Jeżeli! – niewdzięczna!
– Jeszcze trochę, a dobiegnę dwudziestki…
– A to zaiste okropne… cha, cha!
– Nie ma tu nic do śmiechu. Osoby w moim wieku miewają już za sobą bogate doświadczenia, ze ślubem i macierzyństwem włącznie.
– A o czym ja mówię?! – zdenerwował się dziadek. – Tak jest, miewają, i to jest bardzo niedobrze. Najpierw powinny zająć się studiami, potem pracą dyplomową, a wreszcie – doktoratem.
Laura zesztywniała z bezsilnej złości, zacisnęła usta w wąską linijkę, po czym pojęła, że tak gadać mogą i przez tydzień, gdyż leciwy przodek, skądinąd bardzo jej drogi, widzi wszystko całkowicie na opak.
– Przerwijmy ten bezsensowny dialog – rzuciła z nagłą decyzją. – Szkoda zdrowia. Ktoś inny z tobą porozmawia, dziadku, i to – zapewniam cię! – już niebawem.
To rzekłszy, wyszła z domu, zapowiadając, że wróci późno i że nie zamierza się nikomu tłumaczyć.
2
– Co dziadek zabił czym? – nie zrozumiał Wolfgang, kiedy ukochana wypełniła swym jasnym sopranem jego telefon komórkowy.
– Balkon! Gwoździami! – zawibrowała mu w uchu Laura.
Wolfi, który był audiofilem oraz melomanem, odruchowo odsunął komórkę o parę centymetrów od głowy, gdyż i tak było dobrze słychać.
– Jest to dosyć ciężki numer, krucafuks – przyznał oględnie. Oględność miała źródło w tym, że mimo woli czuł respekt przed owym elokwentnym dżentelmenem o sarkastycznym spojrzeniu, pełnym iskierek nieprzewidywalności.
Laura odparła, że numer jest więcej niż ciężki, i zażądała, żeby Wolfi natychmiast stawił się na spotkanie w parku przed Operą, bo pilnie muszą coś omówić.
Wolfi uwielbiał stawiać się na spotkanie z Laurą. Była istnym cudem, była spełnieniem wszystkich jego marzeń: taka piękna, zgrabna, skośnooka, delikatna jak sarenka i zarazem mocna jak silnik BMW, obdarzona anielskim głosem i muzycznym talentem! Laura miała przy tym charakter ostry i zdecydowany, temperament ognisty, umysł zaś – nietuzinkowy. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i – jak się okazało – trafił od pierwszego razu na dziewczynę swojego życia, która w dodatku odpowiedziała na jego uczucie całkowitą wzajemnością. Wydawałoby się, że lepiej już być nie może i że teraz wszystko między nimi ułożyć się musi w sposób idealny. Niestety! – istniała jeszcze wrogo nastawiona rodzina (a nawet: dwie…) i to był nie lada powód do zmartwienia. Pilnowali jej jak smoki, a on sam też nie miał lekko.
– Nie mogę wyjść, Tygrysku – musiał teraz wyznać, zakrywając usta stuloną dłonią i jednocześnie różowiejąc z zakłopotania. Był blondynem o jasnej cerze, podobnie jak jego rodzeństwo, Fryderyk i Żaba. Zdradliwe rumieńce oblewały ich z nagła, w każdej właściwie chwili życia, ze szczególnym uwzględnieniem chwil najmniej odpowiednich.
– Kto to dzwoni? – dopytywała się tymczasem jego mama. Siedziała co prawda w swoim pokoju, z mokrym ręcznikiem na głowie, wsparta łokciami o zamknięte pianino – ale nic jej nie umykało. Trudno zresztą, żeby cokolwiek umknęło komukolwiek w mieszkanku tak małym i ciasnym. Wolfi już chciał odpowiedzieć: „kolega”, ale zawstydził się sam przed sobą. Nie odpowiedział więc wcale. Wszedł do malutkiej łazienki i zamknął drzwi na zasuwkę. Przysiadł na umywalce, włożywszy na głowę szlafrok kąpielowy swojej siostry (od którego, oczywiście, jechało na kilometr tymi jej kwiatowymi kosmetykami) i pod taką zapierającą dech osłoną, z właściwym mu romantycznym zapałem, powiedział Laurze, że ją kocha.
– Wiem – odrzekła z typową dla niej stanowczością.
– Ale, Tygrysku, ja nie mogę się ruszyć z domu. Mama jest chora.
– A cóż jej dolega? Czy to samo, co mojemu dziadkowi?
– Boli ją głowa.
– Dziadka też boli głowa. Na myśl o nas. Jest to dokładnie ta sama przypadłość. Utnij to w sposób stanowczy. Powiedz mamie, że jej kupisz ibuprom, i natychmiast wyjdź. Trzeba umieć się decydować. Jeżeli teraz tego nie zrobisz, to już na zawsze zostaniesz przy tym łożu boleści, zmieniając kataplazmy.
– Zmieniając co?…
– Kataplazmy. Słuchaj, mnie się kończą impulsy. Czekam na ciebie przed Operą. Koło fontanny. Raczej się pośpiesz, bo jeszcze ci zabiją gwoździami drzwi wyjściowe. Oni wszyscy mają paranoję! – To rzekłszy, Laura się rozłączyła, a Wolfi zdjął ze łba szlafrok i wyszedł z łazienki, tylko po to, by natychmiast usłyszeć zbolałe pytanie:
– Kto to dzwonił? Ta dziewczyna? – Mama zrobiła się nad wyraz czujna po wpadce Fryderyka. Teraz starała się być zawsze na bieżąco i Wolfi żywił obawy, że faktycznie udawało się jej wiedzieć o wszystkim.
– Tak, mamo! TA dziewczyna! – odparł, dotknięty. – Na imię ma Laura, jak dobrze wiesz. Inne do mnie już nie dzwonią.
– I czego znowu chciała? Żebyś zaraz gdzieś leciał, prawda? Oj, synku, synku, to się źle skończy, przestań ty się z nią widywać. Jeszcze się ojciec dowie i dostanie zawału. Te Pyziakówny!… Sam widzisz, czego sobie Fryderyk narobił…
– Nie mów mi o nim! – krzyknął Wolfi, nie panując nad sobą. – Narobił to on przede wszystkim mnie. Nie mogę się pokazać na Roosevelta, nikt mi tam nie wierzy, krucafuks, mają mnie za nie wiadomo kogo, traktują jak nie wiadomo co, a teraz jeszcze to!
– Jeszcze co? – chciała wiedzieć mama.
– Nic, nic – burknął, wbijając wzrok w podłogę. Omal się nie wygadał. Tego tylko brakowało, żeby się rodzice dowiedzieli o gwoździach starego Borejki. Od razu by mieli pogląd na to, kto w tej sprawie zawinił. Za wszystko, cokolwiek się stało, winili odruchowo swego młodszego syna, zaś wszelkie możliwe zasługi równie odruchowo przypisywali swemu pierworodnemu. Smutne, ale Wolfi już się do tego przyzwyczaił. – Wychodzę! – oznajmił tak stanowczo, jak tylko potrafił. – Kupię ci ibuprom.
– Przecież ja mam ibuprom.
– To ci nie kupię – zgodził się Wolfi. Porwał z przedpokoju swój rower, zarzucił go na ramię i wyszedł. Dobrze, że w domu nie było ojca. Dopieroż by się zaczęło gadanie o pułapkach biologicznych.
Zbiegł z pojazdem po schodach, wskoczył na siodełko i ruszył tak jak lubił: ostro, z szurgotem opon. Na dworze był ciężki upał, powietrze jakby przedburzowe, ale niebo lśniło gładkim, spłowiałym błękitem. Kiedy rower śmignął przez podwórko między blokami, gorący wiatr sypnął Wolfiemu w twarz piaskiem, odrzucił mu z czoła włosy i wytargał go za uszy. Ech! Chciałoby się teraz, walcząc z wiatrem, iść brzegiem morza albo płynąć kajakiem po leniwej, chłodnej rzece! Niestety! – trwały jeszcze egzaminy wstępne, czas był, nawiasem mówiąc, nieco stresujący, a zresztą gdyby nawet nie – to Wolfi i tak za nic w świecie by się stąd nie ruszył.
Powodem była Laura.
Jakie to dziwne. W kwietniu nie miał pojęcia o jej istnieniu. Teraz nie mógłby istnieć bez niej. Był kompletnie uzależniony od tej finezyjnej, nieco groźnej, a zarazem – jakże ponętnej istoty! Przypomniał sobie nagle jej skośne, kpiące spojrzenie oraz te piękne usta – i omal nie wleciał pod autobus, ponieważ zakręciło mu się w głowie, a myśl jego odbiegła w zgoła inne rejony.
Do parku przed Operą dojechał w tempie ekspresowym i znalazł się przy ławce pod platanem akurat w tej chwili, gdy Laura zbiegała po stromej ścieżce od ulicy Fredry. Widział, jak jej pistacjowa sukienka furkocze wokół kolan i jak jedwabiście lśnią w słońcu jej krótkie, ciemne włosy oraz gołe ramiona.
Niestety, miał też sposobność ujrzeć to, czego dziewczyna jeszcze nie dostrzegła, a mianowicie: jej męczącego braciszka, Ignacego Grzegorza. Mizerny szatyn o urodzie dziewczęcia i oczach zranionej sarny podążał za Laurą tym swoim kłapiącym truchtem, w bezpiecznej odległości, z dużą godnością, lecz niespiesznie, i najwyraźniej oddawał się swemu ulubionemu zajęciu, to jest – szpiegowaniu.
Nie do wiary, miał nawet przy sobie mały aparat fotograficzny, a na szyi – lornetkę! Kiedy zauważył, że został namierzony, momentalnie zboczył z trasy i puścił się cwałem wokół otoczonej szałwią cembrowanej sadzawki. Z jej środka tryskała fontanna, bujnymi swymi pióropuszami znacznie ograniczając widoczność, toteż dziwaczne stworzenie na moment znikło Wolfiemu z pola widzenia – lecz nie z pola uwagi.
– Twój brat cię śledzi! – uprzedził ukochaną, zanim rzuciła mu się w objęcia.
– A niech go tam! – odpowiedziała niedbale, oplatając mu szyję chłodnymi ramionami, a następnie gorąco go całując. – Och. Jak ja się za tobą stęskniłam!
Wolfi też się za nią stęsknił nieludzko, ale odrobinę go krępował fakt, że jej braciszek robił im właśnie zdjęcie. Stał oto dokładnie naprzeciwko nich, po drugiej stronie fontanny, i bez żenady celował w nich obiektywem, najwidoczniej przekonany, że kurtyna wodna stanowi idealny kamuflaż dla jego wywiadowczych działań.
– Muszę mu kiedyś coś wyjaśnić ręcznie – mruknął Wolfi, odrywając usta od usteczek Laury, lecz zarazem nie odrywając oczu od bladego mózgowca, tkwiącego po drugiej stronie wodnej przesłony. – Myślisz, że to pomoże?
Laura uważała, że nie.
– On już taki jest – dorzuciła niedbale. – Ale, do kroćset, mój przyjacielu! – jak mawiał d’Artagnan – spuśćmy na to zjawisko zasłonę miłosierdzia. Niech sobie leci do domu, na skargę. Już nam nie zaszkodzi.
– Już nie? – zdziwił się Wolfi.
– Nie. Nie po tym ekscesie dziadka. Coś pękło, coś się skończyło. Daj buzi.
Natychmiast uczyniono zadość jej życzeniu. Zapadła słodka cisza. Wolfi zastanawiał się mgliście, dlaczego przy całowaniu Laury kompletnie mu nie przeszkadza fakt, że i ona mocno pachnie kosmetykami. Dziwne i ciekawe. Pocałował ją jeszcze raz. Tak jest. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie nawet.
– Znów! – zauważył.
– Co? – wyszeptała ona, z zamkniętymi oczami.
– Strzelił nam fotkę. To teraz ja go strzelę w ucho, poczekaj no momencik! – tu Wolfi wykonał nagły ruch, jakby chciał puścić się biegiem wokół sadzawki, ale nawet nie musiał się tak bardzo wyplątywać z ramion Laury, bo Ignacy Grzegorz, spłoszony jak leśne ptaszę, poderwał się czujnie i na swych bladych, cienkich nogach czym prędzej opuścił okolice fontanny.
– Daj mu spokój – poleciła Laura z niezwykłą u niej pobłażliwością. – A niech sobie gromadzi te dowody rzeczowe. Pocałuj mnie, ale mocno-mocno.
– Rozkaz! – rzekł Wolfi. – Ja to bardzo lubię.
Tym razem już nikt nie zrobił im zdjęcia.
– Rzecz w tym – odezwała się wreszcie Laura, delikatnie skłaniając Wolfiego do zajęcia miejsca na ich ulubionej ławce pod platanem – że teraz sytuacja musi się zmienić. Zgodzisz się chyba ze mną, że traktowanie dorosłej w końcu kobiety, którą niewątpliwie jestem, jak bezwolnej owieczki, którą już od dawna nie jestem (a nawet wątpię, czy kiedykolwiek byłam), zakrawa na ponurą farsę i że w żadnym przypadku nie można pozwolić, by podobne brutalizmy miały jeszcze miejsce w moim życiu.
– Zgadzam się.
– Wiedziałam, że się zgodzisz! – ucieszyło Laurę. – Nie sądziłam tylko, że tak szybko.
– Hm? – zdziwił się Wolfi, obejmując ją w talii.
– Wręcz natychmiast! – dorzuciła Laura tonem pochwały. – No, dobrze więc, to już idź. Im prędzej, tym lepiej. Rozumiesz, najlepiej działać przez zaskoczenie. W ten sposób zwiększają się szanse na to, że dziadek wyrazi zgodę.
– Na co wyrazi? – dopytywał się zaciekawiony Wolfi.
– Na nasz ślub.
– To my już planujemy coś w tym rodzaju?
Od razu wyczuł, że pytanie to było niefortunne. Laura bowiem zamarła z wyrazem potępienia na swojej uroczej, kociej twarzyczce.
– Jak to? – spytała po dłuższej chwili, a oczy jej błysnęły jak dwa stalowe ostrza. – Czy nie dość jeszcze tych krzywd i kombinacji? Czy ja w ogóle mogłabym planować cokolwiek innego niż godziwy, legalny, sakramentalny związek? – kontynuowała ze szlachetnym ogniem. – Czy sądzisz, że wbiłabym nóż kolejnego rozczarowania w serca moich bliskich? Twoi, notabene, też nie byliby zachwyceni kolejną awanturką w wykonaniu kolejnego syna.
– Oj, nie – przyznał Wolfi.
– No, więc widzisz.
Na chwilę zapadła cisza. W tle szumiały pióropusze fontanny. Wymalowany tramwaj przejechał dostojnie przed gmachem Opery, a z bocznego jej skrzydła dobiegły wprawki mezzosopranu.
– O, jak bardzo się zmieniły polskie obyczaje weselne! – zauważyła Laura, wzdychając z ubolewaniem. – Chłopcy nie padają już do nóg ojcom swych oblubienic. Doprawdy, niewiele brakuje, by sytuacja wróciła do stanu z ponurych lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nie uwierzysz, ale wtedy obywano się bez oświadczyn, a także – bez rodziców. Młoda para, w gumiakach i waciakach…
– Coś ty – zamruczał on, całując ją czule w skroń. – Pójdę i wbiję się w garnitur.
– Wolfi…!
– Tylko niech mi ktoś wyprasuje koszulę, bo jak ja prasuję, to zaraz jest pożar. No i co, krucafuks, wielkie mi cuda, kupię jakąś roślinność i będę się oświadczał. Jak trzeba, to trzeba. Musisz być moja i już.
– Wolfi…
– Co, moja jedyna?
– Jesteś jedyny na świecie.
– Coś ty – rzekł on i uśmiechnął się z zachwytem. – To ty jesteś moja jedyna na świecie.
Wymiana zdań nie odznaczała się dużym zróżnicowaniem, ale za to bez reszty przepojona była uczuciem.
– Jesteś tak szczery i prawdziwy – powiedziała gorąco Laura, gładząc go po rumianych policzkach i odgarniając mu z oczu jasną czuprynę – że aż mi się to wydaje niewiarygodne.
– Ech, no bez przesady – rzekł Wolfi tonem starego szelmy, mrużąc oko. – Może nie jestem aż taki znowu wspaniały. Ale co tam! – ostatnio się udoskonalam, i to spektakularnie, a wiesz dlaczego? Dlatego, że mam ciebie.
Laura spojrzała na niego z bliska, z bardzo bliska – z tak bliska, że przeszły go dreszcze, bo poczuł, że te stalowe oczy wnikają mu w głąb duszy.
– Jesteś wspaniały! – stwierdziła wreszcie tonem niezbitej pewności. Objęła go z całej siły i wcisnęła nos w jego ucho. – Wiesz? – wyszeptała przenikliwie, jakby mu powierzała jakąś straszliwą tajemnicę, aż znów mu po plecach przebiegły mrówki. – Ja chyba przy tobie bardzo się zmienię. Ja chyba przy tobie, no słowo daję, stanę się dobra!
3
Wszedł Fryderyk i natychmiast naczynia wieńcowe Ignacego Borejki zareagowały odpowiednio niemiłym skurczem. Mimo wysiłków, jakie stale podejmował, nie był w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny sympatii dla tego zimnego przedstawiciela nauk ścisłych, tego przemądrzałego blondyna o jakże suchej, schludnej urodzie i zaciśniętych wargach. Podejrzewał go o egotyzm, brak zasad moralnych, cynizm, hipokryzję, nadgorliwość zawodową i nieczułość. Największą zaś z wad młodego pana Schoppe był brak odpowiedzialności za własne uczynki, których owoc, w postaci trzytygodniowego noworodka, rzewnie popiskiwał w przyległym pokoju, żaląc się zapewne na to, że wciąż jeszcze jest owocem przedmałżeńskim. Dzieci wiele rozumieją.
– Dzień dobry – rzekł z nagła Fryderyk, który, wszedłszy bez pukania (drzwi wejściowych zwykle nie zamykano tu na klucz ani też na zatrzask), niespodziewanie w mrokach przedpokoju natknął się na dziadka Róży i z trudem powstrzymał sam siebie przed odruchową ucieczką.
– Salve!3 – oschle odpowiedział Ignacy Borejko. – Czym mogę ci służyć, młodzieńcze?
3 Witaj! (łac.).
Chętnie pozwalał sobie na traktowanie z wysoka młodego pana Schoppe; uwielbiał też udawać, że go nie poznaje. Fryderyk, jeśli chciał, mógł to sobie tłumaczyć roztargnieniem starca, czy też jego słabą pamięcią. Czym wolał zresztą.
– Cóż – bąknął intruz. – Przyszedłem do Róży.
– Czy być może! – zakrzyknął dziadek. – Ale Róża nie jest sama!
– A kto z nią jest? – wpadł oczywiście w pułapkę młokos.
– Od przeszło trzech tygodni towarzyszy jej dziecko. Nie wiem, czy jesteś tego świadom.
– Tak, proszę pana! – uciął zuchwały Fryderyk.
– No, no, no – wyraził swe zaskoczenie Ignacy Borejko. – Trudno by przypuścić. Czy ta świadomość ma charakter ciągły, czy też cała sprawa przypomina ci się od czasu do czasu, powiedzmy – raz na miesiąc? – zastygł, ułożywszy twarz w wyraz pytający.
Fryderyk Schoppe mocno poczerwieniał i równocześnie zaczął sapać przez nos.
– Właściwie – rzekł – dobrze, że pan o tym wspomniał…
– Dobrze, hę? – mruknął dziadek.
– Chciałbym z panem przez chwilę porozmawiać.
– Ależ właśnie to robimy, a ta chwila przeciąga się mocno.
– Usiądźmy może – zaproponował Fryderyk.
– Tutaj? – zakpił dziadek, lecz wnet pojął, ujrzawszy posępną minę młodzika, że kres jego wytrzymałości jest bliski. Bez słowa już zatem ruszył przed siebie długim korytarzem, którego całą jedną ścianę pokrywały znajome grzbiety zakurzonych książek. Jak zwykle widok ów dodał mu wigoru. – Pozwól za mną – powiedział, otwierając drzwi niewielkiego pokoju, który od lat już tak wielu dzielił z Milą, swoją żoną. Notabene, szczęśliwym trafem nie było jej w domu: Gabriela i Grzegorz zawieźli ją, wraz ze słoikami typu twist, do najmłodszej z córek, Patrycji (chodziło o wspólne przyrządzanie dużych ilości galaretki na zimę; Pulpecja miała tego roku klęskę urodzaju w uprawach porzeczek czerwonych i czarnych). Gdyby Mila była dziś obecna, oczywiście nie potrafiłaby zapanować nad sympatią, jaką darzyła marnego Fryderyka i niewątpliwie pobłażliwością swoją naruszyłaby męską, surową aurę rozmowy, która miała tu się odbyć. Prawdę mówiąc, do rozprawy takiej Ignacy Borejko palił się już od dłuższego czasu, lecz świat kobiecy tego domu nieustannie mu ją udaremniał. – Śmiało, śmiało – zachęcił Fryderyka i zatarł ręce. – Tu nam nikt nie przeszkodzi. – Wszedł pierwszy, po czym pieczołowicie zamknął za wchodzącym drzwi. (Nie bez uciechy zauważył, że delikwent się wzdrygnął).
Zasiadł w ulubionym fotelu, pod wielkim filodendronem. Otoczony tu był przez swoje najważniejsze książki: wypełniały one proste regały oraz oszklone szafy, podręczne półki i etażerki. Na postumencie trwała dumnie głowa Seneki, zaś Marek Aureliusz spoglądał z okazałej reprodukcji, ustawionej na biurku.
– Ave, Caesar!4 – rzekł w myśli dziadek i na jego usta same wypłynęły tak dobrze znane słowa: – Zawsze masz możność żyć szczęśliwie, jeśli pójdziesz dobrą drogą i zechcesz dobrze myśleć i czynić. A szczęśliwy to ten, kto los szczęśliwy sam sobie przygotował. A szczęśliwy los – to dobre drgnienie duszy, dobre skłonności, dobre czyny5.
4 Bądź pozdrowiony, Cesarzu! (łac.).
5 Marek Aureliusz, Rozmyślenia. Przeł. Marian Reiter.
Fryderyk, jak najsłuszniej, wziął to do siebie.
– Nie ma pan chyba powodu wątpić w moje dobre skłonności, myśli i czyny? – spytał z niepewną miną, wyraźnie nie identyfikując cytatu.
– Czy nie mam?! – uniósł się nagłym gniewem Ignacy Borejko – Ha! Powód ten leży obecnie w ubogim pokoiku na zapleczu mojej łazienki i gorzko zawodzi, bo nie zechciałeś go uznać za swą legalną córkę! Róża zaś, ta łagodna, słodka istota została przez ciebie potraktowana najpierw niegodziwie, a potem w dodatku i okrutnie! W dniu, kiedy mała Mila przyszła na świat, ty byłeś w Warszawie, a powróciłeś nieodpowiedzialnie dopiero po tygodniu! Róża powinna cię teraz przegonić ze swojego życia, i to bez wahania! Szkoda, żeś nie widział jej łez! Ja je zapamiętam na zawsze!! (Same wykrzykniki – pomyślał autokrytycznie i nakazał sobie spokój. Bez powodzenia).
Fryderyk Schoppe zrobił się malinowy, jak to blondyn.
– Po pierwsze – rzekł nerwowo – do Warszawy pojechałem w sprawie pracy.
– Której nie dostałeś! – nie powstrzymał się dziadek.
– Tak czy inaczej, nie mogłem zerwać spotkania z dyrektorem instytutu i pognać pierwszym pociągiem do Poznania. Po drugie, Róża mi to już dawno wybaczyła.
– Dawno?! Jak dawno, hę?
– Tydzień temu.
– Byłeś tu tydzień temu?
– Jestem tu codziennie.
– A to jakim prawem?! – krzyknął dziadek, powstając. Na Jowisza, znów go wyprowadzono z równowagi.
– Jak to: jakim?! Jestem ojcem jej dziecka! – rzekł Fryderyk nie bez dumy, co dziadka Róży doprowadziło do furii.
– I to cię upoważnia do składania jej wizyt w moim domu? – wybuchnął. – Ha! Mylisz się, młody człowieku, to upoważnia cię jedynie do wzięcia na siebie odpowiedzialności! To nie ty masz Róży składać wizyty w moim domu, to ja mam ją odwiedzać u ciebie!
– Ona nie chce się do mnie przeprowadzić.
– Nic dziwnego, nie łączy was ślub, wciąż jeszcze nie masz stałej pracy, a mieszkasz z rodzicami, w bloku, kątem, jak sam twierdzisz.
– Nie załatwię z dnia na dzień kredytu mieszkaniowego! Cuda się nie zdarzają.
– To dość oczywiste, powiedziałbym. A nie mogłeś o tym pomyśleć jakiś czas temu?
– W Stanach?
– Wcześniej, młodzieńcze! Wcześniej!!!
– Nie wracajmy do tego! – zapienił się Fryderyk na swój beznamiętny sposób. – Myśmy już sobie z Różą wszystko wyjaśnili. Ona nie ma do mnie pretensji.
– Nie, z pewnością. Ona nie. Ja – tak. Dziewczyna nie ma ojca, bo ją porzucił. Teraz to samo robi ojciec jej dziecka. Pogratulować. Zwłaszcza że dziecko niebawem nie będzie już na tej ziemi miało mnie, który zapewniałem rodzinie męską stabilność i niewzruszone ojcowskie uczucia! – Dziadek mimo woli pociągnął nosem. – Biedna mała Mila – powiedział cicho. – Biedne, odrzucone maleństwo.
– O czym pan mówi! – wzburzył się Fryderyk, tracąc z lekka swe dotychczasowe opanowanie. – Ja jej nie porzucam, wręcz przeciwnie! Latam jak kot z pęcherzem, załatwiam pracę, szukam kredytu…
– Młody człowieku, a cóż mnie obchodzi twój pęcherz! – przerwał mu zirytowany dziadek. – Poza tym, proszę nie podnosić głosu. Przypominam, że rozmawiasz ze starszym od siebie…
– …któremu wolno podnosić głos na młodszych? – obraził się Fryderyk. Już dawno zerwał się był z krzesła, a teraz stał niemal na baczność, sztywny i zestresowany. – Za co mnie to spotyka? Przecież wszedłem tu w dobrej wierze! Chciałem wyjaśnić całą sprawę, porozmawiać…
– A cóż tu wyjaśniać!? – huknął Ignacy Borejko i złapał się za serce. – O czymże tu bez końca rozmawiać?! Tylko natychmiastowe naprawienie błędów mogłoby ci uratować twarz! A ty tymczasem doprowadzasz mnie do ataku serca!
– Przecież ja chcę je naprawić!
– Jest już zbyt stare i zmaltretowane!
– Błędy!!! Naprawić błędy! – krzyknął młodzian, wyrzucając ręce w górę, łapiąc się nimi za głowę i nareszcie okazując jakieś ludzkie namiętności.
– Voluntario nihil difficile6, młodzieńcze. Wniosek: skoro nie możesz, to znaczy, że nie chcesz. Czy dobrze rozumuję?
6 Dla chcącego nie ma nic trudnego (łac.).
– Zawiadamiam pana stanowczo, że się z Różą ożenię.
– O! – krzyknął dziadek, trzęsąc palcem wskazującym. – Oho-ho! Stanowczo? Zawiadamiasz? O! Co to, to nie!
– Nie rozumiem! – nie rozumiał Fryderyk.
– Nie tak się to załatwia, mopanku! Nie ma zgody! Czarna polewka! Czarna polewka! – zawrzasnął Ignacy Borejko, po czym, wyczerpany długotrwałym stresem, padł na łóżko, oburącz uciskając swe naczynia wieńcowe. – Doktora! – jęknął, ale nie doczekał się pomocy, gdyż wzburzony Fryderyk opuścił jego pokój zaraz po słowach „czarna polewka”. Dźwięki, dobiegające z oddali, świadczyły o tym, że udał się do Róży, lecz jej sterany dziadek nie miał już sił na interwencję. Leżał, wciąż przyciskając dłonią serce, i spoglądał ze skruchą w niezadowolone oblicza Seneki oraz Marka Aureliusza. Co racja, to racja. Znów nie postąpił jak przystało na ostatniego ze stoików. Ale, z drugiej strony, ha! – niby jak miałby prawdziwy stoik reagować w takich okolicznościach?! Każdego z nich szlag by trafił na miejscu w obliczu podobnej arogancji. A znów jeśli idzie o Fryderyka – o, ten na pewno by się nie uchował w czasach starożytnych! Z wolna dochodząc do siebie, dziadek jął igrać w myśli wyobrażeniem wrzeszczącego młodziana w modnych okularkach, strącanego w przepaść ze Skały Tarpejskiej na Kapitolu, co najpierw spotkało przeciwnika Romulusa, zwanego Lucjuszem Tarpeiusem, a już następnie było udziałem wszystkich zdrajców. Taki zabieg z pewnością pozbawiłby młodego pana Schoppe jego wyniosłej pozy! Ho, ho! Od tych myśli nieco się dziadkowi polepszyło samopoczucie – do chwili, gdy wzrok mu zahaczył o tapczan żony. Kształt jej głowy jeszcze był odciśnięty w miękkiej powierzchni poduszki i wyglądał jakoś dziwnie znacząco. Ignacy Borejko odkaszlnął z zakłopotaniem i przyznał w cichości ducha, że być może rozmowa z Fryderykiem zakończyłaby się w sposób bardziej konstruktywny, gdyby Mila była przy niej obecna.
Ale zaraz zepchnął tę myśl do podświadomości, gdzie walało się już sporo podobnych reliktów. Nie, nie. Męskie sprawy powinni załatwiać pomiędzy sobą mężczyźni. Jego żona żywiła nieuzasadnioną i niepodważalną ufność w dobre zamiary, dobre serce i dobrą wolę Fryderyka, który to niezmierzony ogrom dobra z pewnością kiedyś (tylko ciekawe, kiedy? – he, he!) dać miał konkretne rezultaty.
I to właśnie niezłomne przekonanie stanowiło o nikłej skuteczności metod kochanej skądinąd, lecz naiwnej Mili.
Skuteczny bowiem jest ten, kto nie żywi nieuzasadnionych złudzeń, nie wprowadza taryfy ulgowej i nie idzie na żadne ustępstwa, zwłaszcza wobec pozbawionych zasad młokosów. Albo prawe zachowanie, mopanku, albo Skała Tarpejska. Starożytni wiedzieli, co robią.
4
Ignacy Grzegorz Stryba, w poczuciu dobrze spełnionej misji, oddalał się ulicą Wieniawskiego, ku kościołowi Dominikanów. Był raczej w pogodnym nastroju. Trochę się zląkł, kiedy amant Laury robił te groźne miny, ale tylko na moment; wiadomo było, że w jej obecności Wolfi nie odważy się zaatakować kogoś tak ważnego, jak młodszy brat. Z nim bowiem Laura zawsze się liczyła. I jak najsłuszniej. Jej młodszy brat był człowiekiem wyjątkowym. Proszę uprzejmie, świeży przykład: w tych niewątpliwie niekomfortowych warunkach udało się przecież Ignasiowi sporządzić dokumentację śledczą, godną Sherlocka Holmesa.
Bardzo się starał dorównać Holmesowi.
Miał przy tym miłe wrażenie, że idzie drogą wytyczoną i zaaprobowaną przez tatę.
To właśnie tata zwrócił mu uwagę na fakt, że w bibliotece domowej znaleźć można komplet dzieł Artura Conan Doyle’a. Następnie, spojrzawszy synowi głęboko w oczy, dodał z naciskiem, że dobrze by było, gdyby chłopiec w jego wieku miał szansę zapoznać się z innymi autorami niż Homer oraz z gatunkami literackimi innymi niż epopeje, ody i aforyzmy (mówił to głosem cichym, lecz stanowczym, rzucając przy tym szybkie spojrzenia w stronę drzemiącego dziadka).
Przekonawszy się, że słowa taty miały swoją wagę, a zalecana przez niego lektura przynosi wiele uciechy oraz wielostronnych pożytków, Ignaś jął zatapiać się metodycznie w lekturze licznych i pasjonujących opowiadań o wielkim detektywie. Tata zaprenumerował też różne ciekawe serie filmów kryminalnych na DVD. Z przyjemnością witał Ignaś kolejne wydarzenia w życiu rodziny, przy okazji których mógł weryfikować metody śledcze poszczególnych detektywów i nawet wprowadzać je w czyn. Kto na przykład wytropił amanta Laury, który miał zwyczaj włazić do jej pokoju po rynnie? Naturalnie, nie każdy wielki detektyw miał do dyspozycji aparat cyfrowy czy internet. On – owszem. Ostatnio tata pozwalał mu korzystać ze swojego malutkiego cyfrowego kodaka (wiedząc, że Ignaś nigdy niczego nie popsuje), a czasem – jeśli akurat nie tkwił sam przy pracy – dopuszczał go do swojego komputera.
Krótko mówiąc, za sprawą taty przed Ignacym Grzegorzem Strybą otworzyły się ostatnio nowe, nieznane dotąd sfery życia i po namyśle przyznać musiał, że zdają mu się one nieporównanie bardziej atrakcyjne od świata filologii klasycznej.
Dziadzio nic jeszcze o tym nie wiedział. I dobrze. Był zresztą naprawdę bardzo zadowolony, kiedy jego ulubiony wnuk oraz imiennik zaoferował mu swoje usługi detektywistyczne. Dla dobra Laury – wytłumaczył mu dziadzio – należy bacznie jej strzec. Rodzina Schoppe pokazała już dość moralnej degrengolady, toteż nowego niebezpieczeństwa z tej strony można się obawiać dosłownie w każdej chwili. Dodał, że w dawnych czasach strzeżenie czci młodej dziewczyny należało do obowiązków jej braci i to im padał do kolan zalotnik, jeśli w rodzinie brak było ojca czy dziada. Bracia mieli przy tym pełne prawo odmówić epuzerowi ręki swej siostry lub też spuścić jegomościowi tęgie lanie, jeśli wykroczył poza przyjęty kodeks honorowy czy nawet obyczaj. Taki Fryderyk zaś – dorzucił dziadzio z przekonaniem – już by leżał pod lasem, z kulą w piersi, położony trupem (oczywiście w pojedynku) przez brata uwiedzionej panny. Takie to dawniej bywały zwyczaje!
– To może się wydawać nieco staromodne – ciągnął dziadzio – lecz pamiętaj, Ignasiu, że staromodne zasady, jako dziedzictwo mądrości pokoleń, z reguły są należyte oraz wypróbowane, czego nie możesz być pewien w odniesieniu do tych, które świeżo następują. Każde kolejne pokolenie wprowadza swoje zmiany w obyczajach i w kodeksie honorowym, lecz wierz mi, nie są to zmiany na lepsze. Spytasz dlaczego? Cóż, mala herba cito crescit7,
7 Złe ziele szybko rośnie (łac.).
wskutek czego cnota (z natury rzeczy o ileż trudniejsza niż występek) staje się przedmiotem niechęci i szyderstw, na co uwagę zwracał już Horacy… – i tak dalej.
Dziadzio niejednokrotnie dawał do zrozumienia, że cieszyłby się, gdyby Ignaś został w przyszłości filologiem klasycznym („Masz ku temu wrodzone predyspozycje, mój chłopcze!”) oraz naukowcem; dlatego starannie przygotowywał wnuka do wybranych celów. Ignacy Grzegorz jednakże pieścił już w głębi duszy całkiem inne marzenie: chciał założyć własną agencję detektywistyczną i odnosić w niej sukcesy tak wybitne, żeby aż zwrócono na niego uwagę w CIA, co zaowocowałoby propozycją długofalowej współpracy i w efekcie – karierą międzynarodową.
Kariera międzynarodowa była czymś, co niezmiernie imponowało Ignacemu Grzegorzowi Strybie. Miał obecnie lat już prawie jedenaście. Zostało mu więc niewiele czasu na przygotowania, i równie niewiele na realizację swoich planów; jeszcze raz tyle – i już będzie dorosły. Naprawdę, można było dostać zawrotu głowy wraz z zadyszką, kiedy się zaczęło obliczać i organizować czas. W istocie – nie było ani minuty do stracenia! Owszem, łacina też może się przydać, gdyby tak przyszło do, dajmy na to, śledztwa w sprawie kradzieży średniowiecznych manuskryptów, lecz jednak języki nowożytne muszą tu mieć pierwszeństwo. A więc biegle: angielski, francuski, hiszpański i niemiecki, a może nawet i chiński, plus wszechstronna wiedza ogólna, obycie towarzyskie, nienaganny strój oraz (co jest normą w sferach agenturalnych i detektywistycznych) – doskonałe kontakty z pięknymi kobietami wszystkich kręgów społecznych; jakże to wszystko niezbędne i jak czasochłonne! A jeszcze dodać do tego należało kształcenie sprawności fizycznej (w tej dziedzinie Ignaś jednak nie mógł się zaliczać do orłów) i – rzecz absolutnie nieodzowna – zdobycie prawa jazdy na samochody osobowe i ciężarowe; ach tak, i jeszcze licencji pilota. Niekiedy wszak trzeba okiełznać terrorystów, którzy zabili obsługę samolotu, i samemu poprowadzić maszynę aż do szczęśliwego lądowania.
Na myśl o tym, że miałby z kimś walczyć, i to w powietrzu, tysiące kilometrów ponad ziemią, Ignacy Grzegorz Stryba dostał zaraz lekkich dreszczy wraz z mdłościami i postanowił natychmiast, że w swojej agencji zatrudni kuzyna Józinka. Ten krewki, rudowłosy Człowiek Pięści nie będzie miał nic przeciwko używaniu brutalnej, nagiej siły, nawet w przestworzach. Tak, stanowczo, powinno ich być dwóch. Stanowiliby jedność, niezwyciężony duet agentów wszechstronnie uzdolnionych, przy czym ten bardziej uzdolniony, krótko mówiąc – Człowiek Intelektu, byłby oczywiście szefem całego przedsięwzięcia.
Podjąwszy tę ważką decyzję personalną, przyszły szef agencji współpracującej z CIA westchnął ze znużeniem i postanowił przysiąść na małą chwilkę w parku Moniuszki, gdzie cień starych kasztanowców kładł się dużą płaszczyzną na trawniku. Lekki wiatr przeczesywał korony drzew, dzięki czemu nie było tu tak okropnie gorąco, jak w innych częściach miasta.
Nic więc dziwnego, że mnóstwo ludzi zajmowało ustawione wzdłuż ścieżek ławki. Jedna z nich tylko, ta koło piaskownicy, była jakimś cudem wolna, a raczej: zajęta w niewielkim stopniu przez niewielką, opaloną brunetkę, ubraną w żółtą spódniczkę mini i pomarańczowy podkoszulek. Na widok zbliżającego się rówieśnika dziewczynka podkuliła nogi, na twarz przywołała wyraz urażonej niewinności, po czym skierowała spojrzenie w bok.
Ignacy Grzegorz Stryba zasiadł z godnością na przeciwległym końcu ławki, plecy oparł wygodnie o nagrzane listwy, założył nogę na nogę i kiwając stopą, powrócił do snucia planów zawodowych. Na tym przyjemnym i konstruktywnym zajęciu minęło parę chwil. Drzewa szumiały, po ścieżce przemieszczały się plamy słońca, po plamach słońca przemieszczały się wróble, a po ocienionym trawniku właśnie skończyli się przemieszczać jacyś niewyraźni ludzie podejrzanej konduity. Gdzie przystanęli, tam i siedli: całkiem blisko piaskownicy. Ich wygolone na łyso, blade głowy wyglądały na tle zieleni jak monstrualne pieczarki.
Ignaś ofiarował im chwilę przelotnej obserwacji, używając do tego celu babcinej lornetki, okładanej, notabene, masą perłową, po czym wydobył z kieszeni aparat cyfrowy taty i zajął się przeglądaniem dzisiejszych swych zdobyczy. Piękne to były, skądinąd, ujęcia. Wolfi i Laura, poprzedzeni tryskającą fontanną, całowali się z zapałem na tle klombów i zieleni, całkiem jak ta para niemłodych internautów w filmie Masz wiadomość. Znakomicie! Ignaś był pewien silnego efektu, jaki wywoła, pokazując te dowody dziadkowi.
Tymczasem jednak (pstryknąwszy dyskretnie zdjęcie ludziom podejrzanej konduity) zrobił wrażenie na swej sąsiadce. Nagle zauważył, że przysunęła się ona bliżej i że ciekawie zagląda przez jego ramię, kontemplując scenę pocałunku przy fontannie, widoczną na wyświetlaczu jego kodaka. Długi, spiralny lok osunął się jedwabiście z jej czoła i połaskotał detektywa w policzek.
Ignacy Grzegorz chrząknął, ściągnął potępiająco usta i wyłączył funkcję przeglądania. Dziewczynka odsunęła się zaraz z cichym śmieszkiem, po czym wyjęła z kieszonki mały telefon komórkowy Samsung i osłoniwszy go dłonią, zaczęła coś oglądać na małym ekraniku, starając się najwyraźniej obudzić zainteresowanie sąsiada.
Tak jakby nie miał on swojej komórki! Schował kodaka do kieszeni, a z drugiej wydobył telefon, otrzymany od taty (tata kupił sobie nowy, za złotówkę!). Ignaś wybrał numer domowy, poczekał, aż dziadzio odbierze, po czym przemówił niskim, władczym oraz energicznym tonem, jakim, wedle jego obserwacji, zwykli się posługiwać użytkownicy telefonów komórkowych (szczególnie agenci): – Cześć, to ja – powiedział, patrząc rozkazująco w przestrzeń. – Niedługo wracam – dorzucił. – Z materiałem dowodowym. Rewelacja!
Dziadzio coś tam jeszcze mówił na temat nagminnego nadużywania słowa „rewelacja”, lecz Ignaś już go nie słuchał. Rozłączył się, schował telefon i wstał, nawet nie patrząc na dziewczynkę. Kątem oka dostrzegł oczywiście, że ona mu się przygląda, lecz nie zamierzał dawać wścibskiej osobie ani cienia satysfakcji; ominął ją wzrokiem, po czym energicznie ruszył przed siebie i rychło znalazł się za osłoną krzaków.
Osłona krzaków to jest coś, co detektywi lubią najbardziej. Zza tej osłony przyjrzał się wścibskiej brunetce.
Była bardzo ładna.
Miała pełno lśniących loków, ujętych żółtą wstążką, miała też zadarty nos i opalone kolana. W gruncie rzeczy, jak się tak dobrze przyjrzeć, cała była bardzo opalona, na idealnie gładki kolor brązowy.
Czekoladka po prostu.
Ignaś zrobił jej ukradkiem zdjęcie.
Nie zawadzi mieć i taką dokumentację. Kto wie, czy dziewczynka ta nie zostanie kiedyś zamieszana w jakąś sprawę kryminalną. A wtedy fotografia, zrobiona jej w tym właśnie miejscu i o tej właśnie porze, stanie się cennym dowodem i spowoduje przełom w śledztwie, prowadzonym przez ociężałą jak zwykle policję.
Ledwie to pomyślał – a już się stało!
Podejrzani podnieśli się nagle z trawnika i ruszyli ścieżką obok piaskownicy. Jeden z nich – dosyć nieświeży i niemiły chłopak, z takich, co to kopcąc papierosy, okupują bramy, parkingi i chodniki – przeszedł obok Czekoladki i bez słowa wyrwał jej, wprost z ręki, telefon komórkowy!
Nie byłoby się godnym miana detektywa (amatora), gdyby się – z niesamowitym, wprost imponującym refleksem – nie zarejestrowało tego kryminalnego faktu za pomocą kodaka!
Cyk! – i gotowe.
Zszokowana dziewczynka trzymała jeszcze pustą rękę zawieszoną w powietrzu, gdy Ignacy Grzegorz Stryba wyłonił się (nic absolutnie nie tracąc na godności) z chaszczy za jej plecami.
– Bez obaw – rzekł tonem autorytatywnym, uspokajająco wyciągając przed siebie sztywną dłoń. – Cavere decet, timere non decet8.
8 Przystoi być ostrożnym, nie przystoi się lękać (łac.).
Siedziała, patrząc na niego z przerażeniem, wciąż niezdolna do wymówienia słowa.
– Ja się tym zajmę! – obiecał jej natychmiast. – Występek nie może królować na ulicach naszych miast. – Namyślił się przez sekundę i wprowadził małą autokorektę: – I wsi, oczywiście. Oraz miasteczek.
Spojrzał przenikliwie w prawo, gdzie grupa złoczyńców znikała właśnie za rogiem starej willi i bez słowa rzucił się biegiem przez trawnik, na skróty. Intelekt włączył mu się na wysokie obroty, podobnie jak wyobraźnia; biegnąc tak, czuł nieomal za plecami łopot peleryny Supermana, a stopy unosiły go ponad powierzchnią ziemi.
5
Te malutkie rączki były – zdaniem Róży – absolutnym cudem doskonałości.
Fryderyk natomiast skłaniał się ku adoracji przeciwległych kończyn małej Mili; jedwabiste stópki o miniaturowych paluszkach (każdy z perfekcyjnym paznokietkiem) były tak małe, że mieściły mu się w jednej dłoni! Róża pozwoliła mu je potrzymać, chociaż początkowo obawiał się, że mógłby coś w nich uszkodzić. Wyglądał rozbrajająco. Nigdy by nie przypuściła, że może być tak niepewny siebie, wzruszony i przejęty.
– Mój drogi – powiedziała z tym nowo nabytym poczuciem spokojnej, władczej wyższości, które nasilało się w niej, ilekroć mowa była o małej Mili. – Noworodek jest idealnie przystosowany do życia, jakie ma prowadzić. No, śmiało, pogimnastykuj jej nóżki! Zobacz, jak w nich świetnie pracują stawy i mięśnie.
Fryderyk pokraśniał z emocji i wyznał, że boi się coś dziecku złamać, wykręcić lub oberwać.
– Na przykład co? – spytała Róża, tłumiąc śmiech. – Nogę?
– Na przykład. To byłoby straszne.
– Odważ się, naprawdę. Nic się nie stanie.
Fryderyk się odważył.
– No, widzisz – powiedziała Róża.
– Tak – rzekł on emocjonalnie. – Rzeczywiście. Wiesz, nie przypuszczałem, że noworodek może być taki piękny. Jakoś tak zawsze miałem w pamięci moją siostrę. Kiedy ją po raz pierwszy zobaczyłem, doznałem wstrząsu. Ona była zupełnie inna.
– A ty – dużo młodszy.
– Poza tym mała Mila jest taka dorodna. Aż błyszczy!
– Cztery i pół kilo zdrowego noworodka!
– Ja sobie tego nie umiem wyobrazić. Takie duże dziecko! Podziwiam cię. Naprawdę nie wiem, jak ty sobie dałaś radę z tym rodzeniem.
– Och – powiedziała Róża spokojnie. – Nie twierdzę, że było lekko. Ale odrobina dzielności dużo zmienia.
– Żałuję, że mnie przy tym nie było. Bardzo żałuję.
– Wiem. Wiem.
– A twój dziadek – nie wie.
– Niech on się lepiej nie wtrąca – rzuciła Róża. Bacznie spojrzała na Fryderyka – na tę jego kochaną, pociągłą twarz o jasnych oczach, na poważne, czułe i wrażliwe usta, na wysokie czoło o wąskich skroniach, osnute dziś jakby chmurą – i zapytała:
– Czy mi się wydaje, czy też naprawdę jesteś dzisiaj jakiś podenerwowany?
– Ja? Nie, skąd.
– Rozmawiałeś z dziadkiem.
– Tak, rzeczywiście. Ale nie jestem podenerwowany.
– Czyżby?
– Malutka różnica zdań, zupełnie się tym nie przejmuj.
– Ani myślę. Dziadek każdemu funduje malutką różnicę zdań. Dobra, stara szkoła erystyki. W sztuce prowadzenia sporów, jak sam nas nauczał za Schopenhauerem, ważne jest, żeby finał był efektowny. Ale jeszcze ważniejsze jest – mieć naprawdę dobry punkt wyjściowy.
– Miał go.
– Niech zgadnę. Nieślubny owoc?
– No, cóż…
– Kochanie, masz się tym kompletnie nie martwić. Już to sobie przecież omówiliśmy. – To mówiąc, Róża dołożyła starań, by przelać w swego ukochanego maksimum otuchy i pogody. W tym celu przeniosła małą Milę do łóżeczka, a Fryderyka wzięła w ramiona. Poprawiła mu zjeżdżające z nosa okulary i ucałowała go czule. Biedny chłopak miał ciężki okres tego lata. Po powrocie ze stypendium w Houston zaczął szukać pracy, usiłując złapać coś lepszego niż marne pół etatu na uczelni. Szło mu tak sobie. Dziadek oczywiście nie chciał zrozumieć, że skoro i tak spóźnili się nieco ze ślubem, to miesiąc mniej czy więcej nie miał już znaczenia. Jej osobiście tylko odrobinę przeszkadzał fakt, że ślub był sprawą przyszłości, że nie mieli pracy ani większych nadziei na własne mieszkanie, a jeśli chodzi o zasoby finansowe – mogli chwilowo liczyć tylko na oszczędności Fryderyka, plus oczywiście dobrowolne dotacje ze strony jej niebogatej rodziny.
– Ja i tak, po prostu, jestem szczęśliwa – wyznała, całując go raz po razie, co Fryderyk przyjął jak mannę z nieba, a mianowicie zamknął oczy, uśmiechnął się błogo, z niedowierzaniem, i wystawił twarz na grad pocałunków. Mimo to zdawał się jej jakiś smutny czy też – nieswój.
– Naprawdę, bardzo szczęśliwa! – zapewniła go gorąco. – Tak czy inaczej, jesteśmy rodziną! Mam małą Milę, mam ciebie, niczego więcej mi nie trzeba. – (Prawdę mówiąc, nie do końca była to prawda, ale co tam. Powiedziała to w dobrym celu).
Fryderyk się trochę pocieszył.
– Bo wiesz, że wszystko będzie dobrze – rzekł z nadzieją. – Wierzysz w to, prawda? Daj mi tylko trochę czasu, bądź tylko cierpliwa…
– Ależ jestem. Leżę sobie, karmię małą Milę, patrzę, jakim jest cudem… ach, jestem przekonana, że będzie podobna do ciebie. Czasem, jak tak spojrzy bokiem… o, popatrz, teraz! Cały ty.
Fryderyk westchnął ciężko i oparł chmurne czoło o jej policzek.
– A ja mam nadzieję – powiedział – że będzie całkowicie przypominać ciebie. We wszystkim…
– Nie, nie będzie. Nie jest ruda. Czuprynkę ma jasną.
– …bo ty jesteś niezwykła. Dusza twoja dusz naszych lepszą jest połową, korona naszych zasług nad twoim lśni czołem9– rozrzewnił się Fryderyk, wielbiciel poezji i utajony romantyk. – Mała Mila będzie miała twoją łagodność, twoją mądrość, siłę i odpowiedzialność…
9 Kornel Ujejski, Do kobiety.
– Hej! – przerwała mu, trzeźwo i bez ceregieli, rzeczowa jak zwykle Róża, której na dźwięk słowa „odpowiedzialność” przyszło do głowy ściśle określone podejrzenie. – Czy mój dziadek cię zdołował?
– Skąd wiesz? – wyrwało się jej ukochanemu. – Nie, nie, absolutnie.
A więc miała rację.
– Powiedz mi zaraz, jaki był finał rozmowy! – zażądała. – No? Konkluzja!
– E – zastanowił się Fryderyk. – Nie, chyba ci nie powiem.
Róża położyła mu ręce na uszach.
– Patrz mi w oczy! – nakazała. – I odpowiadaj! Co dziadek powiedział na zakończenie?
Fryderyk uciekł spojrzeniem w bok, ale przywołała go do porządku, ciągnąc za ucho.
– No?
– Powiedział: czarna polewka – wypłynęło z niego ochrypłym szeptem. – No, widzisz? Zmartwiłaś się – dodał, patrząc na nią z troską. – I masz wypieki.
Róży rzeczywiście zrobiło się gorąco.
– W jakim sensie czarna? – spytała bez tchu. – W dosłownym?
– „Nie ma zgody! Czarna polewka! Czarna polewka!” – zacytował Fryderyk, kręcąc głową. – Widzisz tu coś mało dosłownego?
– Ale co ty mu właściwie powiedziałeś? Czym go tak rozjuszyłeś?
– Ja – jego?! – zaprotestował Fryderyk. – Powiedziałem tylko, że na pewno się z tobą ożenię. Odpowiedź już znasz.
– O, mamusiu – zdenerwowała się Róża.
– No, właśnie. Wiem, oczywiście, co go tak oburza: to, że u nas wydarzenia biegną, no… w nie całkiem tradycyjnej kolejności. I w niezupełnie tradycyjny sposób.
– Można to tak ująć – zgodziła się Róża, nadal wyraźnie zmartwiona.
– Ale, ostatecznie, nie kolejność ma tu znaczenie i nawet nie tradycja. Miłość ma znaczenie. I dobra wola. Życie ma znaczenie. A ono jest trudne.
– Babci, oczywiście, nie było przy rozmowie?
– Zgadłaś.
– I co teraz? – bezradnie spytała Róża, łamiąc ręce. – Skoro dziadzio już coś powiedział, będzie przy tym obstawał do upadłego. Och, przewiduję kłopoty.
Fryderyk objął ją mocno i przez chwilę oboje milczeli, czerpiąc otuchę z bliskości i ciepła swoich ciał. Ich dziecko – śliczne, zdrowe i promienne – leżało cichutko, otulone w kocyk, pogrążone we śnie tak głębokim, jakby jeszcze ciągle miało prawo do okresowego pobytu w innym wymiarze.
Dziwne, że mogło tu spać tak spokojnie. Wąski, długi pokoik, który Róża i Laura zamieszkiwały w dzieciństwie, wciśnięty był pomiędzy korytarz, łazienkę i klatkę schodową kamienicy, a okno wychodziło na tłoczną ulicę Roosevelta; nigdy nie było tu cicho. Z zewnątrz dobiegały wszystkie możliwe wielkomiejskie hałasy, z klatki schodowej – łupnięcia ciężkich drzwi bramy, zaś ściana łazienki sporadycznie transmitowała przeciągłe jęki, wydawane przez stare rury wodociągowe. Podłoga korytarza natomiast, przed stu laty ułożona z desek, skrzypiała przy każdym kroku. W tej chwili także.
Dwie pary nóg przemaszerowały za drzwiami, każda w swoim tempie – od wejścia, przez przedsionek i długi korytarz, w głąb mieszkania. A tam – wszystko wskazywało na to, że w pokoju dziadków – rozległ się nagle daleki, straszliwy odgłos, coś jakby ryk rannego łosia.
Fryderyk drgnął nerwowo i powiedział, że chyba już musi znikać. Pochylił się nad łóżeczkiem i ostrożnie pocałował czółko małej Mili. Potem uściskał Różę, zapowiadając, że przyjdzie jutro. Najlepiej o tej porze, kiedy dziadek uda się do Biblioteki Raczyńskich.
– I wierz mi – dorzucił, wzdrygając się ponownie, bo z oddali dobiegł nagły, głuchy rumor, jakby upadło coś ciężkiego. – Ja naprawdę… dołożę wszelkich starań. Nie wiem, czy go jeszcze do siebie przekonam. Ale też nie jestem pewien, czy mi to potrzebne.
6
W progu, dokładnie na wprost Seneki, wykwitła triumfująca Laura, a za nią stanęła kolejna (tym razem średnia) pszennowłosa latorośl męczącej rodziny Schoppe.
Ignacy Borejko sam się zdziwił swoją reakcją – ale oto ryknął, jakby mu ktoś wbił spiżową klingę w brzuch. Widok zadowolonego z siebie blondyna o naiwnych oczkach, ubranego w maturalny garnitur i niedoskonale wyprasowaną koszulę, uczesanego na mokro i w dodatku dzierżącego oburącz ostentacyjny bukiet z kokardą, był sam w sobie niemiły, przede wszystkim z powodu niejasnego, lecz niewątpliwego podobieństwa Wolfganga do brata; a w dodatku nasuwał najgorsze podejrzenia.
Jak najsłuszniej zresztą.
Zaskakując go kompletnie, beztroski brat Fryderyka przybliżył się dwoma śmiałymi krokami, machnął bukietem, przełożył go do lewej ręki, po czym ujął prawą dłoń dziadka i bez uprzedzenia wycisnął na niej długi, mokry pocałunek.
Ignacy Borejko wrzasnął, wyrwał mu rękę i odruchowo wytarł ją w połę marynarki. Tymczasem niezrażony niczym chłystek pochylił się nisko i objął jego kolana, co bardzo przestraszyło dziadka i skłoniło go do gwałtownego uskoku w tył. Niestety, w tyle, za nim, nie było już nic prócz wielkiego filodendrona; ten, strącony raptownie z taboretu, gruchnął o ziemię z ciężkim, głuchym łoskotem rozbitej donicy.
Dziadkowi mignęła myśl, że Mila go za to udusi, lecz nie zdążył nawet bardzo się zmartwić, bo Wolfgang Amadeusz Schoppe właśnie się oświadczał.
– Mam zaszczyt prosić pana o rękę Laury! – zakrzyknął z wigorem, uwalniając się od bukietu przez energiczne wręczenie go seniorowi. – Właśnie czekam na wyniki egzaminów wstępnych na reżyserię dźwięku, Wydział Fizyki UAM, ale przez cały czas zarabiam na zmywalnych tatu… ekhm, mniejsza z tym zresztą. W dodatku fundusz inwestycyjny akcji przynosi mi stałe dochody, ponieważ na giełdzie jest hossa jak nie wiem co, z tendencją zwyżkową. Mam samochód i rower, choć chwilowo jeszcze nie mam mieszkania. Chciałbym ożenić się z Laurą i proszę pana o zgodę! – tu umilkł i zamarł, wpatrzony z przesadnym nieco oddaniem i ufnością w oczy dziadka swojej ukochanej.
Zapadła straszna cisza.
– Rozwaliłeś mi filodendron – dokonał genialnego uniku Ignacy Borejko.
– Sam go rozwaliłeś! – krzyknęła Laura zza pleców młodzieńca, lecz ten (niegłupi!) uciszył ją gwałtownym skinieniem. Ciekawe, że posłuchała bez oporów.
– Żona się chyba rozpłacze – brnął dziadek, wymownie przewracając oczami. – Wyhodowała go z takiej malutkiej sadzonki… – prawdę mówiąc, sam był bliski płaczu. To, co się dzisiaj wyrabiało w tym domu, przechodziło ludzkie pojęcie, a już na pewno – przekraczało granice własnej jego wytrzymałości. Poczuł drżenie naczyń wieńcowych i już-już chciał uciec w atak serca, gdy natrafił wzrokiem na spojrzenie Laury. „Ani mi się waż!” – mówiło to spojrzenie, a wspierał je gest wystawionego ostrzegawczo palca.
Nie wiedząc, co począć, Ignacy Borejko usiadł w swoim fotelu i spojrzał w oczy Senece. Czuł się bardzo, bardzo źle.
– Słabo mi – powiedział.
– Wcale ci nie wierzę – oświadczyła bezlitośnie jego wnuczka. – No, dalejże, dziadziu, wypowiedz się, z łaski swojej. Czyż Wolfi nie poprosił cię przed chwilą o moją rękę, i to ściśle w myśl wymaganych przez ciebie kanonów? – Jej śliczna twarzyczka wyrażała rozbawienie i nadzieję zarazem, stalowe oczy błyszczały bojowo, a na policzkach płonął rumieniec.
– I owszem – musiał przyznać, kierowany poczuciem sprawiedliwości. – Ściśle. Niemal. Niemal ściśle.
– Prawie tak samo jak wuj Florek, kiedy oświadczał się o ciocię Patrycję, prawda? A może nawet i ściślej: wuj Florek nie nawiązał do tradycji staropolskiej. Dobrze to pamiętam.
– I owszem, ja też. Nie nawiązał.
– A jednak się zgodziłeś. I chyba tego nie żałujesz.
– Podchwytliwe – ocenił jej słowa dziadek. – Podstępne i niegodziwe są twoje argumenty.
– A to dlaczego?
– Dlatego, że wasza sytuacja jest inna.
– Ja bym powiedziała, że jest bardzo podobna.
– I na tym się zasadza twoja wielka pomyłka.
– Tu nie ma mowy o pomyłce, dziadziu. A więc?!…
– A więc – odmawiam! – powiedział dziadek na długim wydechu.
– Co??! – krzyknęła Laura, a Wolfgang Amadeusz spojrzał na niego z rozbrajającym niedowierzaniem.
– Odmawiam, odmawiam, odmawiam! – zawołał Ignacy Borejko, zrywając się z fotela, po czym napiął mięśnie karku. Spodziewał się, że zaraz wybuchnie awantura; jego ukochana wnuczka zawsze, odkąd pamiętał, w ten właśnie sposób zwykła reagować na próby storpedowania jej szalonych pomysłów i zachcianek. Sprężył się teraz, gotów do odpierania tradycyjnego ataku furii.
Ale nic takiego nie nastąpiło.
Laura stała naprzeciwko niego, z namysłem patrząc mu w oczy i wspierając się rękami o biodra. Minę miała skupioną, całkiem jakby na odmianę szykowała się (o, znał Tygrysa aż nazbyt dobrze!) do walki na argumenty. Wolfgang Amadeusz, popatrując bystro to na niego, to na Laurę, zdawał się czerpać dziwną uciechę z tej próby sił. Ale był też troszkę niespokojny, o czym świadczyć mogło podrygiwanie jednej z jego stóp, obutych w czarne, wielkie trzewiki o wystrzępionych sznurowadłach.
Dziadek demonstracyjnie zwrócił mu bukiet z kokardą.
Wolfi machinalnie go przyjął.
To wystarczyło.
– Jaki naprawdę jest powód tej rekuzy? – eksplodowała Laura. – Zachowaliśmy się jak należy. Nie zawiedliśmy niczyjego zaufania. Wszystko, czego chcemy od rodziny – to szacunek i zgoda na nasze plany.
– Macie mój szacunek – rzekł Ignacy Borejko. – Nie macie mojej zgody. Spytasz dlaczego? Cóż. Zwyczaj nie przewiduje, by senior rodu tłumaczył się ze swej decyzji odmownej. Rekuza, grochowy wieniec, czarna polewka. Wszystko to ludzkość wymyśliła po to, by oszczędzić epuzerowi upokorzenia. Po co miałby wysłuchiwać, że wydaje się rodzinie kandydatem nieodpowiednim?
– A! – zrozumiał sytuację absztyfikant. – A więc to chodzi o mnie, a nie o naszą niedojrzałość.
– Chodzi przede wszystkim o tę niedojrzałość, młody człowieku! Macie po dziewiętnaście lat…
– Ciotka Patrycja też miała dziewiętnaście lat! – przypomniała gwałtownie Laura.
– Cóż, nie tylko ona. Wszyscy mieli kiedyś dziewiętnaście lat – rzekł dziadek sentencjonalnie i nie bez melancholii. – Ale nie wszyscy w tym wieku rwali się do ślubu. Można mieć różne opinie na ten temat, przyznaję. Moja jest taka, że małżeństwo to poważna sprawa i że, w tym wieku zwłaszcza, nie można się ważyć na nie po dwóch miesiącach przelotnej znajomości.
– Czyli mogę oczekiwać, że za jakiś czas zrewiduje pan decyzję? – zaczął oczywiście negocjować sprytny młodzieniaszek, a błękitne oczka zaiskrzyły mu się wiadomą ochotą.
– Nie – wyprowadził go z błędu Ignacy Borejko. – Nie możesz. Upływ czasu zmieni tu niewiele. Musiałbyś jeszcze się wykazać nie lada dojrzałością, młodzieńcze. Przejść poważne
próby…
– A do tego czasu balkon pozostanie zabity gwoździami? – przerwała mu Laura, fukając ze złości.
– Uwierzcie mi, moi drodzy! – rzekł dziadek z mocą – Najbliższe lata powinniście spędzić na wytężonej pracy, na zdobywaniu kwalifikacji, na inwestowaniu w swą wiedzę i w rozwój waszych, tak młodych jeszcze, osobowości.
– Czy to jest twoje ostatnie słowo? – spytała Laura z zimnym spokojem.
– Ostatnie! – rzucił z desperacją. Czuł, owszem, że ów spokój wnuczki skrywa coś groźnego. A jednak nie mógł – nie mógł, jako żywo! – udzielić innej odpowiedzi. Starość jest okropna, pomyślał. Najgorsze w niej jest to, że widziało się już tyle głupstw i nieszczęść. Zbyt dobrze też się wie, że ilość możliwych wariantów rozwoju każdej sytuacji jest ograniczona. Kiedy zaś starość łączy się z erudycją, która skutkuje znajomością podstawowych wątków fabularnych oraz mało urozmaiconej, w gruncie rzeczy, dramaturgii wydarzeń powszednich – cóż, wtedy człowiek zaczyna uchodzić za moralizatora, nudnego tetryka i zgryźliwego obrońcę nikomu niepotrzebnych szańców.
Ha! – trudno. Ktoś musi być stary. Ktoś musi marudzić i zrzędzić, przestrzegać, mantyczyć i napominać. Ktoś, słowem, musi złożyć swe zwiędłe ciało na stosie ofiarnym, wzniesionym dla dobra klanu. Laura nie może wyjść za mąż teraz, bo jest za młoda. Nadto, nie powinna poślubić tego właśnie chłopca, gdyż pochodzi on z wrażego plemienia. Trudno, oczywiście, obciążać młokosa odpowiedzialnością za winy Fryderyka, jednakże małżeństwo Wolfganga z rodzoną siostrą niezamężnej (z jego rodzonym bratem!) Róży byłoby czymś niewymownie przykrym dla tej ostatniej. Słowem – pana Wolfiego należy już pożegnać.
– Vale!10 – zwrócił się Ignacy Borejko do średniej latorośli rodziny Schoppe. Lecz chłopca już nie było; Laura uprowadziła absztyfikanta wraz z jego nadmiernym bukietem, nie racząc nawet się pożegnać.
10 Żegnaj! (łac.).
Tym sposobem odebrała swemu dziadkowi możliwość zakończenia sceny jakąś naprawdę zgrabną puentą. Inna sprawa, że był zbyt wyczerpany, by wymyślać puenty. Nie minęły nawet dwie godziny, a on już dał dwie rekuzy dwóm braciom Schoppe, narażając się na gniew i łzy dwóch swoich wnuczek. To mogło znużyć każdy organizm. Wielcy stoicy (był tego pewien!) nigdy nie musieli stawiać czoła równie trudnej sytuacji. W jej obliczu na pewno żaden z nich nie zachowałby się tak spokojnie i rozumnie jak on; a przecież płacił przy tym niewspółmiernie wysoką cenę za swoją niezłomność. Cóż. Dla stoika rzecz to zwyczajna. Conscientiae satis fiat, nil in famam laboremus: sequatur vel mala, dum bene merentis11.
11 Kierujemy się jedynie sumieniem, nie robimy niczego dla ludzkiej opinii. Niechże o nas będzie i zła, bylebyśmy zasługiwali na dobrą (Seneca, Myśli. Przeł. Stanisław Stabryła).
7
Józef Pałys, poważny i małomówny czwartoklasista, znany w rodzinie jako Józinek i nie całkiem trafnie nazwany przez kuzyna Człowiekiem Pięści (sam, zapytany o zdanie w tej sprawie, określiłby się zapewne mianem Człowieka Rozwagi), przemierzał brudne i upalne ulice swego miasta, kierując się od śródmieścia ku gmachowi Opery i usiłując jak najszybciej dotrzeć na położony w jej pobliżu pochyły skwerek, zwany Teatralką. O godzinie wpół do szóstej rozpocząć się tam miał mecz futbolowy pomiędzy reprezentacją Jeżyc a bandą podwórkową zza Cytadeli. Czarnoskóry zawodnik Walenty Oracabessa (środkowy napastnik Jeżyc) dziś podczas porannego treningu niechcący przedziurawił piłkę, wskutek czego on, Józef, jako kapitan drużyny, musiał lecieć w ten upał przez pół miasta, żeby od pewnego lalusia z klasy równoległej pożyczyć nowiutką, skórzaną futbolówkę. Ten grzeczny chłopiec otrzymał ją na zakończenie roku szkolnego, jako nagrodę dyrekcji za doskonałe wyniki w nauce i pracy społecznej. (Dyrekcja jest bezbłędna, jeśli chodzi o dobór nagród; Józinka, na przykład, wyróżniła słowniczkiem ortograficznym). Całe szczęście, że się pamiętało o tym doniosłym wydarzeniu! Laluś tak się zdziwił nagłą wizytą, że pożyczył piłkę bez słowa protestu, a zwłoka w spełnieniu nieoczekiwanej prośby wynikła stąd jedynie, że wzorowy uczeń kompletnie nie pamiętał, czy wrzucił swą nagrodę do piwnicy, czy też do graciarni. Co widząc, można było jedynie westchnąć i zaznaczyć, że pożyczka jest długoterminowa. Wzorowy uczeń przystał na to bez szemrania. A co miał powiedzieć zresztą.
Dosyć z siebie zadowolony (człowiekowi zawsze poprawia się samopoczucie, kiedy widzi, że jest skuteczny i operatywny), kapitan drużyny Jeżyc gnał co sił w muskularnych nogach na Teatralkę, gdzie zapewne gromadzili się już zawodnicy. Właśnie dochodził do ulicy Wieniawskiego, oddzielającej gmach Opery od zielonej pochyłości skweru, gdy oczom jego ukazał się uczony kuzyn, Ignacy G. Stryba (Tak! Ten gamoń tak właśnie podpisywał swe książki oraz zeszyty szkolne!), pędzący histerycznym sprintem pod górkę, z teatralną lornetką dyndającą na zapadłej piersi, z włosem rozwianym i z obłąkanym wzrokiem, z telefonem komórkowym w jednej ręce, a cyfrowym aparacikiem – w drugiej.
– Śpieszę się, Józinku, daj mi spokój! – wydyszał, kiedy rozważny kuzyn złapał go za łokieć, by po raz kolejny udzielić mu przestrogi, związanej z beztroskim eksponowaniem sprzętu elektronicznego, zwłaszcza w tej części Jeżyc.
– Śpieszysz się? A do czego? Do tego, żeby dostać w kubek? – spytał Józef Pałys, poirytowany jak zawsze w towarzystwie tej niewydarzonej istoty, w żyłach której płynęła substancja o składzie podobnym rzekomo do składu jego krwi. Nie odczuwał żadnej tożsamości z tym ciotecznym bratem. Poczuwał się jednak do obowiązku chronienia go od zguby. – Mało razy mówiłem, miągwo jedna, że ci wyrwą komórkę? Schowaj to zaraz, słyszysz? Zanim cię zobaczą!
– Nie bój się, Jó-zi-zinku! – wysapał ten idiota, spływając rzęsistym potem.
Józef Pałys wyrwał mu telefon, co było dziecinnie proste, po czym wcisnął go miągwie w kieszeń portek.
– Nie boję się! – warknął. – Tylko mi szkoda tej komórki!
– Ja wiem, że mi jej zazdrościsz… – zaczął wyrozumiale Ignacy G. Stryba, lecz na swoje szczęście nie dokończył zdania. Wzrok mu zawadził o most Teatralny, gęba się zamknęła z trzaskiem, a cienkie nogi zaczęły przebierać w miejscu. Wtem podskoczył, wystartował i pobiegł przez jezdnię, cudem unikając zderzenia z tramwajem, po to jedynie, by się przewrócić na przeciwległym krawężniku.
Podniósł się i wyprostował dziwnie szybko, jak na siebie. Opiekuńczy wzrok kuzyna odprowadził niedojdę, biegnącego bezładnie chodnikiem i ginącego w tłumie na przystanku. Akurat podjechał tramwaj i ludzie ruszyli kupą do obu jego wagonów. Miągwa zawieruszył się gdzieś i zniknął.
Dobra, nie zginie.
Do domu miał już, w końcu, tylko parę kroków.
Kapitan drużyny Jeżyc spojrzał na zegar, widoczny na wieży Zamku, stwierdził, że czas jest najwyższy, i zbiegł z trawiastego zbocza na wytarte boisko. Paru zawodników już siedziało na murawie, zażerając się chipsami i żłopiąc colę. Walenty Oracabessa, ubrany jedynie w czerwone jedwabne gacie, kontrastujące z czekoladowym kolorem jego pulchnych łydek, żwawo pochłaniał loda Magnum. Na płaskim, czarnym nosie miał śmietankową plamę.
Nadejście kapitana z nową, czystą i gatunkową piłką powitano gorącym aplauzem. Padły też, niestety, nieuniknione pytania o Ignacego G. Strybę, którego oryginalny przemarsz nie umknął uwagi zawodników. Trzeba się było tłumaczyć, dlaczego dziwoląg ten nie raczył dołączyć do nich, tylko poleciał dalej.
Cóż. Nie pierwszy to raz. Tłumaczenie normalnym chłopakom zachowań kuzyna było stałym elementem życia Józefa Pałysa. Miągwa został dokooptowany do drużyny na prośbę swojej mamy (czyli cioci Gabrysi, za którą Józef przepadał i której niczego nie mógł odmówić), a ponieważ nieszczęśnik nic nie umiał, wolno mu było jedynie sędziować. Z funkcji tej wywiązywał się jak noga, więc też kapitan, niewiele myśląc, wyznaczył mu od razu dublera. I całe szczęście. Zresztą, mówiąc otwarcie, w meczu tak ważnym, jak dzisiejszy, uczony kuzyn nie przydałby się na wiele; mógłby co najwyżej donosić wodę mineralną z kiosku.
Czas mijał, jak to mówią w telewizji, nieubłaganie. Zawodnik Oracabessa skończył loda i trenował obecnie drybling na skraju boiska, zachwycony nową piłką. Wkrótce piłkę przejął niezdarnie Jarek Dziuba, u którego, jak to głupio mówią sprawozdawcy, raził brak lewej nogi.
– Lewą wzmocnij, Dziuba, lewą! – pouczył go Józef Pałys i z przyjemnością stwierdził, że zawodnik posłuchał go od razu.
Jest to po prostu kwestia autorytetu.
Samopoczucie kapitana – rzecz tak niezwykle istotna w życiu każdej drużyny piłkarskiej – było coraz lepsze. Rychło nadciągnęła spocona banda przeciwników i można było przystąpić do rozgrywki.
I wtedy to się stało.
– Kapitanie – odezwał się Walenty Oracabessa, podciągając gatki, które miały trochę za luźną gumkę. – Przyjechała Staszka. Powiedziała, że może tu wpadnie zobaczyć, jak mi idzie.
Józef Pałys poczuł w jednej chwili straszne bicie serca.
Staszka! Trolla! Jest tutaj!
Miała wrócić najwcześniej jesienią. Leczyła się w Niemczech. A on ją uwielbiał i nie mógł się doczekać jej powrotu.
Stwierdził, że serce wali mu w gardle z wrażenia, że trzęsą mu się ręce, ale – co najgorsze! – także i kolana. Kolana!!! – Przed meczem!
Musiał usiąść na moment, żeby jakoś dojść ze sobą do ładu. Oburącz objął się za nogi i zaczął je energicznie masować.
Walenty spojrzał na niego ze zdziwieniem, bo drużyna zza Cytadeli rozproszyła się już po boisku, zaś sędzia-dubler zasiadł na swoim turystycznym stołeczku i raźno trenował gwizdanie na trzy różne sposoby.
– Co, nie gramy?
– Dalej, Pałys! – wrzasnął od bramki kapitan przeciwników. – Co jest, wymiękasz?
– Chwilę! – odkrzyknął, rozcierając kolana.
– Noga? – spytał ze zrozumieniem Jarek Dziuba, podchodząc bliżej i kucając obok niego. – Która?
Józef Pałys zwrócił się nagle do Walentego:
– Jest zdrowa?
– Wygląda, że tak – odparł mały Oracabessa, pochylając się troskliwie. – A co, skręciłeś?
– Ja? Gdzie miałem skręcić?
– Nie wiem gdzie. Może jak zbiegałeś z górki.
– Miałem skręcić, jak zbiegałem?
– Pałys, co jest z tobą?! – wrzasnął znów z oddali przeciwnik.