Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybuch, przerażenie, panika. Samobójczy zamachowcy uderzają w sercu Ameryki. Giną niewinne osoby. Atak terrorystyczny, do którego nikt się nie przyznaje. Agentka Maggie O’Dell staje przed najtrudniejszą i najbardziej krwawą sprawą w swojej karierze. Przekopując się przez gruzowisko w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o sprawcę zamachu, O’Dell odkrywa, że najgorsze dopiero ma nadejść. Kolejne ataki, których konsekwencje będą niewyobrażalne. Czas ucieka, napięcie rośnie. Maggie O’Dell ma tylko 24 godziny, aby rozwiązać zagadkę. Musi się dowiedzieć, co będzie następnym celem i kto stoi za sprawą zamachów. Walcząc o ułożenie wszystkich elementów układanki, odkrywa, o co toczy się gra i to, że jej własny brat stoi na linii ognia…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Tłumaczenie:
Walter Platt Carlin 1922-2008
Niezastąpiony mąż, ojciec, oficer, dżentelmen, przyjaciel.
Piątek rano, 23 listopada
Mall of America
Bloomington, Minnesota
Rebecca Cory tylko lekko się zachwiała, gdy ktoś po raz kolejny pchnął ją łokciem między łopatki. Za pierwszym i drugim razem nawet nie zareagowała, w końcu jednak zerknęła przez ramię. Za nią stał wytatuowany mężczyzna w spodniach moro i obcisłym T-shircie, wobec tego postanowiła zignorować także i to uderzenie. Osiłek tak bardzo górował nad nią. Dziwne, bo nie trzymał w ręku kurtki, choć na zewnątrz temperatura ledwie przekraczała zero stopni i padał śnieg. Z drugiej jednak strony w zatłoczonym centrum handlowym taki strój był w sam raz.
Co prawda tylko rzuciła okiem na drągala, lecz zdołała zanotować w pamięci fioletowo-zielonego węża wytatuowanego na ręku. Koniec węża zawijał się na karku, zaś spod pachy wystawała ziejąca ogniem głowa. Wizerunek gada ciągnął się aż za łokieć. Ten sam łokieć, który trafiał ją między łopatki.
Powiedziała sobie, że musi uzbroić się w cierpliwość. Kolejka do baru kawowego w centrum handlowym posuwała się w miarę szybko, więc w końcu dotrze do lady. To już nie potrwa długo. Usiłowała skupić uwagę na świątecznych piosenkach, a dokładnie na tych paru dźwiękach, które przebijały się przez gwar tłumów oraz napady histerii i złości zniecierpliwionych dzieci.
…w zaczarowanej krainie śniegu.
Bardzo lubiła tę piosenkę, ale tutaj i teraz nie czuła, że jest zima. Pot lał się strużkami po jej plecach. Żałowała, że nie zostawiła płaszcza pod opieką Dixona i Patricka, którzy pilnowali z trudem zdobytego stolika w przepełnionym barze.
Rebecca nuciła do wtóru płynącej z głośników muzyki. Znała słowa wszystkich tych piosenek. Długą podróż z Connecticut do Minnesoty urozmaicali sobie, śpiewając bożonarodzeniowe przeboje. W dwadzieścia jeden godzin pokonali ponad dwa tysiące kilometrów. Przetrwali dzięki red bullowi, kawie wypijanej w przydrożnych całodobowych sklepach i sieci McDonald’s. Jeszcze tego nie odespała, chociaż wczoraj po uroczystej kolacji z okazji Święta Dziękczynienia, na którą zostali zaproszeni, nocowali w domu dziadków Dixona. Wszyscy troje dosłownie padli na łóżka jak kłody. To był jej pierwszy od lat świąteczny posiłek – nadziewany indyk, prawdziwe ziemniaki pureue i wszystkie stosowne dodatki. Dziadek Dixona odmówił modlitwę. Babcia nakładała im na talerze czy o to prosili, czy nie. Dixon nie miał zielonego pojęcia, jak wielkim jest szczęściarzem: rodzina, tradycja, stabilność, bezwarunkowa miłość. Rebecca miała okazję przekonać się, że to wszystko istnieje. Napełniło ją to nadzieją, choć w jej życiu tych wartości brakowało.
Mężczyzna znów szturchnął ją między łopatki.
Jasna cholera! – zaklęła w duchu, nie odwróciła się jednak. Co ja właściwie tutaj robię?
Nie znosiła centrów handlowych, lecz oto znalazła się w jednym z nich, i to nazajutrz po Święcie Dziękczynienia, w najgorszym dniu całego roku, gdy po sklepach buszują największe tłumy. Uległa namowom Dixona, zresztą to on przekonał ją do całej tej wy- prawy, obiecując niezapomnianą przygodę. Już w przedszkolu był w tym dobry, na przykład zdołał jej wmówić, że klej smakuje jak wata cukrowa. Można by pomyśleć, że tamto doświadczenie czegoś ją nauczyło. Powinna wiedzieć, że upodobanie Dixona do przygód ma wiele wspólnego z jego upodobaniem do waty cukrowej, bo najważniejsza we wszystkim, do czego tylko się zabierał, była towarzysząca temu adrenalina. Zresztą czego mogła spodziewać się po kimś, kto cytuje Batmana i Robina?
A biedny Patrick, który się z nimi wybrał, starał się zachowywać jak równy gość.
Patrick…
To zupełnie inna historia. Zdawałoby się, że powinien zaskarbić sobie jej sympatię. Tymczasem fakt, że ten absolutnie spokojny i poukładany człowiek zdecydował się przebyć ponad dwa tysiące kilometrów, żeby spędzić Święto Dziękczynienia w jej i Dixona towarzystwie, budził w niej podejrzenia. Miała wrażenie, że to za duże poświęcenie, nawet jeśli miał nadzieję, że się z nią prześpi.
Nie, jest niesprawiedliwa.
Wiedziała przecież, że Patrick nie ma w Connecticut żadnej rodziny, z którą mógłby spędzić długi świąteczny weekend. Jego matka mieszkała w Green Bay. Miał jeszcze przyrodnią siostrę w Waszyngtonie. Prosił ich, by w drodze powrotnej pojechali przez Wisconsin, to był jeden z pretekstów, dla których wybrał się w tę podróż. Sugerował, by wpadli przywitać się z jego mamą.
– Ale oczywiście nic się nie stanie, jeżeli jej nie odwiedzimy – zastrzegł natychmiast.
Taki właśnie był Patrick: cichy, dojrzały, solidny. Dixon mówił o nim, że jest nudny. Rebecca zaś twierdziła, że jest godny zaufania, i to jej się w nim podobało, choć nie była pewna jego intencji. Cieszyła się, że można na niego liczyć. I cieszyła się, że Patrick z nimi przyjechał, chociaż nawet sama przed sobą dosyć niechętnie się do tego przyznawała.
Zaprzyjaźnili się, pracując w barze „Champs” naprzeciwko Uniwersytetu Stanowego w New Haven. Patrick był barmanem, a Rebecca kelnerką. Ponieważ jednak była za młoda, by podawać do stolików alkohol, Patrick ją wyręczał, gdy brakowało akurat drugiej kelnerki w odpowiednim wieku. Zawsze chętny i cierpliwy, nawet wtedy, gdy był zawalony swoją robotą za barem.
Cierpliwy, uprzejmy, dobry… bardzo podejrzane.
To przedziwne, a może tylko smutne i żałosne, że właśnie te jego cechy wzbudzały jej nieufność. Zwłaszcza na początku, teraz już w mniejszym stopniu. Patrick był obok Dixona najlepszym kumplem Rebecki. Jej mama uważała, że to nie całkiem normalne, kiedy najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny są chłopcy.
– Uprawiasz z nimi seks? – chciała wiedzieć.
Kiedy Rebecca odparła:
– Ależ skąd! – sprawa wcale się nie skończyła.
Matka bowiem, a jakże, wpadła w jeszcze większą konsternację.
– Chyba nie jesteś lesbijką? – spytała nerwowo, reflektując się jednak natychmiast. – Oczywiście nie ma w tym nic złego.
W ciągu trzech minionych lat Rebecca obserwowała trudną, pełną awantur drogę swoich rodziców do rozwodu. Ojciec błyskawicznie ożenił się powtórnie z koleżanką z pracy, którą, jak utrzymywał, dopiero co poznał. Matka odwzajemniała mu się, umawiając się z różnymi mężczyznami. Mając to wszystko przed oczami, Rebecca już dawno postanowiła, że skupi się na własnej przyszłości, a katastrofę związku rodziców potraktuje jak przestrogę. Przyszłość była dla niej ucieczką i nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek, dysfunkcyjni rodzice czy chłopak, stanęli jej na drodze.
Poza tym Rebecca kochała zwierzęta, a zwłaszcza psy, to był jeden z pewników w jej życiu. Wiedziała, że opieka nad zwierzętami i leczenie ich będzie dla niej ratunkiem. W tym właśnie dostrzegała ocalenie przed szarym, żałosnym życiem. Miała świadomość, że studia weterynaryjne wymagają poświęcenia i ciężkiej pracy, ale nie bała się tego. Była na to gotowa. Może któregoś dnia założy własną klinikę. Będzie miała kilka psów, dwa konie i parę kotów. W małym mieszkaniu, dokąd przeprowadziły się po rozwodzie, matka nie pozwoliła jej trzymać nawet małego kundelka. Ale to nic. Dzięki temu, że nie miała żadnych zobowiązań, ze spokojną głową wyjechała do college’u i zamieszkała w kampusie. Nikt jej zresztą nie zatrzymywał, nikt za nią nie tęsknił, i nikt też nie odrywał jej od marzeń.
Kiedy matka spytała córkę, czy przyjedzie do domu na Święto Dziękczynienia, Rebecca o mały włos nie wypaliła, że nie ma domu. Ale matka by jej nie zrozumiała, a już na pewno nie pozwoliłaby na wyprawę przez pół kraju z Dixonem i Patrickiem. A zatem Rebecca skłamała.
Nie, w zasadzie to nie było kłamstwo.
Powiedziała po prostu, że ojciec ją zaprosił, by spędziła święta z jego nową rodziną. Zresztą taka była prawda. Ojciec zaproponował, żeby z nimi pojechała na Jamajkę, bo w tak ekstrawagancki sposób planowali spędzić te dni. To nie jej wina, że matka tego nie sprawdziła. Cóż, wolałaby połknąć ogień, niż zamienić słowo z byłym mężem.
Kiedy Rebecca wróciła do stolika, Patrick zdobył już cynamonowe bułeczki. Z miny Dixona odgadła, że Patrick kazał mu na nią poczekać.
Do listy jego zalet powinna dodać: zawsze niezawodny i układny.
Rebecca się uśmiechnęła, a w tle rozległ się głos Andy’ego Williamsa, który śpiewająco obiecywał „Będę w domu na święta”. Najwyraźniej centrum handlowe posiadało ten sam zestaw płyt świątecznych co Dixon.
– Biały śnieg, jemioły czar – zaśpiewał Dixon, kiedy postawiła przed nim red bulla. Dla siebie i dla Patricka przyniosła kawę.
Ledwie usiadła, a Dixon ugryzł solidny kęs cynamonowej bułeczki, równocześnie otwierając puszkę. Jej przyjaciel był uroczy, utalentowany i inteligentny, i kompletnie zapominał o całym świecie, kiedy miał obsesję na jakimś punkcie. Zresztą właśnie dlatego znaleźli się w tym centrum handlowym dzień po Święcie Dziękczynienia. Ostatnia obsesja Dixona dotyczyła czerwonego plecaka, który leżał u jego stóp.
– Chad i Tyler już tutaj są.
Pomachał do nich, oni nawet nie popatrzyli w jego stronę. Typowe, pomyślała Rebecca, lecz nie zwróciła Dixonowi uwagi, że ci dwaj zapaleni sportowcy wciąż uważają go za gamonia z podstawówki, który wlecze się za nimi jak ogon. Cała czwórka chodziła razem do szkoły, aż mama Rebecki wywiozła ją do Connecticut. Dixon wybrał college w West Haven częściowo z tego powodu, żeby znów być blisko Rebecki, ale gdy tylko przyjechał do rodzinnego domu w Minnesocie, Chad i Tyler jednym telefonem wciągnęli go w te swoje eskapady.
Rebecca zauważyła, że obaj mieli czerwone plecaki, identyczne jak Dixon. W co on się tym razem wpakował? Zwykle nie uczestniczyła w przygodach Dixona, nic więc nie wiedziała.
Zdjęła płaszcz i powiesiła go na oparciu krzesła. Poprawiła równo obciętą grzywkę, która przykleiła się do czoła, i wyprostowała plecy. Spodziewała się, że poczuje w nich ból od poszturchiwań wytatuowanego mężczyzny.
– Uzgodniliśmy, że zaczniemy od trzeciego piętra, potem będziemy schodzić niżej.
– Co wy właściwie zamierzacie? – spytał Patrick.
Rebecca miała ochotę kopnąć go pod stolikiem. Dixon angażował się w różne ważne sprawy, ale traktował je jak T-shirty z nadrukowanymi hasłami, które co tydzień zmieniał. Najprawdopodobniej za obecnym pomysłem stali Chad i Tyler. Dixon zaczytywał się w powieściach Vince’a Flynna i komiksach o superbohaterach – ostatnio jego ulubieńcem był Batman. Nieźle naśladował Homera Simpsona i wymieniał z pamięci wszystkie postaci z „Władcy pierścienia”. Na nocnym niebie potrafił wskazać Wenus, a czasem i Marsa, znał także nazwy trzech gwiazd z Pasa Oriona. Kiedy oznajmił Rebecce, że postanowił specjalizować się w ściganiu przestępstw dokonywanych przy użyciu narzędzi elektronicznych, pomyślała, że Dixon nigdy nie opuści świata fantazji na dość długo, by zająć się prawdziwymi zbrodniarzami. Tak, był inteligentnym, choć ekscentrycznym facetem. Miała nadzieję, że szybko sobie uświadomi, iż Chad i Tyler nie są mu do niczego potrzebni.
– Wiesz, że osiemdziesiąt procent sprzedawanych w Stanach zabawek zostało wyprodukowanych w Chinach? – zwrócił się do Patricka Dixon, przełknąwszy kolejny kęs cynamonowej bułeczki. – To tylko zabawki. Nie będę już wspominał o innych produktach. Na przykład o tych patriotycznych znaczkach z flagą, które wszyscy wpinają sobie w klapy… co do jednego made in China. – Znacząco przeciągnął głoski, jakby tylko to miał na poparcie swej tezy. Nieważne, że cały ten tekst zabrzmiał tak, jakby wyuczył się go na pamięć z propagandowej ulotki.
Patrick zerknął na Rebeccę, popijając kawę. Ona zaś puściła do niego oko, dając znak, że nic już nie da się zrobić.
– W zeszłym roku nasze firmy korzystały z pracy ponad pół miliona robotników w innych krajach – ciągnął Dixon. – Po to, by wyprodukować przedmioty codziennego użytku, bez których nie potrafimy się obejść.
– Na przykład twój nowy iPhone. – Rebecca wskazała na gadżet tkwiący w kieszeni koszuli Dixona. Nie rozstawał się ze słuchawkami, które wisiały mu na szyi. – Oczywiście wyprodukowany w Chinach, ale nie możesz bez niego żyć.
– To co innego. – Przewrócił oczami, patrząc na Patricka, jakby chciał powiedzieć, że Rebecca nie wie, o czym mówi. – Poza tym to prezent, nagroda za to, że cały dzień dźwigam ten plecak.
– Ach tak. – Rebecca tonem głosu dała do zrozumienia, że jej zdaniem tkwi w tym jakiś haczyk.
– Nie mogę też obejść się bez ciebie, panno Mądralińska – oznajmił Dixon.
– Naprawdę? – Uniosła wyzywająco brwi.
– Oczywiście.
Wyciągnęła rękę.
– To pożycz mi go na jeden dzień. Jesteś mi to winien, bo zgubiłeś moją komórkę.
– Wcale nie zgubiłem, tylko zapomniałem, gdzie ją położyłem.
Z twarzy Dixona zniknął uśmiech, jakby już zaczął sobie wyobrażać swoje życie bez natychmiastowego dostępu i połączenia ze światem. Kiedy Rebecca w duchu uznała, że z pewnością by tego nie zniósł, zdjął z szyi słuchawki i podał jej przez stolik iPhone’a. I znów się uśmiechnął.
– Tylko nie zepsuj. Dopiero co go dostałem.
– A co z plecakiem? – spytał Patrick.
Rebecca i Dixon spojrzeli na niego, jakby nagle kompletnie zapomnieli, o czym właśnie rozmawiali.
Patrick wskazał palcem.
– O co chodzi z tym plecakiem? – spytał znowu.
– Tam, mój przyjacielu, znajduje się tajna broń. – Dixon wrócił do swojego informacyjnego tonu. – Jest tam bardzo sprytne urządzenie, które emituje bezprzewodowy sygnał. Zupełnie nieszkodliwy dla ludzi – machnął ręką – ale dość skuteczny, żeby zakłócić pracę paru systemów komputerowych. Otrzeźwić kilku tych handlarzy. Kiedy ostatnim razem byłem w domu, Chad i Tyler zabrali mnie na spotkanie z jednym profesorem na uniwersytecie stanowym. Czaderski facet, jeździ harleyem.
Rebecca nie mogła powstrzymać uśmiechu. Dixon nie odróżniłby harleya od yamahy, ale nic nie powiedziała.
– Gość był w okopach, wie, o czym mówi. Był na Bliskim Wschodzie, w Afganistanie, w Rosji, w Chinach. Profesor Ryan, bo tak się nazywa, twierdzi, że dopóki nie uderzymy ludzi w ten ich wszechmocny portfel, nikogo nie będzie obchodziło, że co roku korzystamy z pracy setek tysięcy robotników w innych krajach i że inwazja z Południa odbiera nam dwa razy tyle stanowisk pracy w naszym kraju.
– Inwazja z Południa? – Rebecca wzniosła oczy do nieba, a potem spojrzała na Dixona. Przeżyła już tyle jego rozmaitych obsesji i cierpliwie wysłuchiwała wszystkich podniosłych mów, ale od czasu do czasu musiała mu dać do zrozumienia, że nie traktuje go poważnie. Za tydzień Dixon zapewne zajmie się ratowaniem wyrzuconych na brzeg wielorybów.
– Więc dlaczego twój plecak jest zamknięty na kłódkę? – spytał wciąż zaintrygowany Patrick.
Dixon w odpowiedzi lekceważąco wzruszył ramionami. Poza tym skończył już swoje przemówienie. Rebecca widziała to po jego minie. Był gotowy do działania i zniecierpliwiony, oglądał się przez ramię, szukając wzrokiem Chada i Tylera. Wtedy właśnie domyśliła się, że to był ich pomysł, a nie Dixona, który jednak dał się w to wciągnąć. Chciał być dobrym kumplem dla tych dwóch równych gości, zapalonych sportowców, za którymi w liceum łaził krok w krok. Co i rusz pakowali go w jakieś tarapaty. Rebecca nie rozumiała, dlaczego wiecznie się na to nabiera. Może kolejny semestr w college’u z dala od tych kolesiów przyniesie jakąś zmianę.
Tak, Dixon przyjechał tutaj dla swoich przyjaciół. Rebecca była o tym więcej niż przekonana. W początkowym etapie rozwodu jej rodziców Dixon zawsze stał u jej boku. Pomagał i wspierał, choćby dzwoniąc i zapewniając, że ona nie ma z tym absolutnie nic wspólnego. Rozśmieszał ją, gdy już była pewna, że nigdy się nie zaśmieje.
Tymczasem z iPhone’a popłynął temat przewodni z filmu „Batman”. Rebecca oddała telefon właścicielowi.
– Nie minęło jeszcze pięć minut – zaczęła.
– Nic na to nie poradzę. Jestem rozchwytywany. – Ale po kilku sekundach rozmowy na twarzy Dixona, tak dotąd pewnego siebie, pojawiła się panika. – Przyjadę najszybciej, jak się da.
– Co się stało? – Rebecca pochyliła się nad stolikiem. Hałas w centrum handlowym jeszcze się wzmógł. Przez głośniki za ich plecami anonsowano wizytę Świętego Mikołaja.
– Dzwonił dziadek. – Dixon pobladł. – Właśnie zabrali babcię do szpitala. Miała zawał.
– O mój Boże, Dixon.
– Chcesz, żebyśmy z tobą pojechali? – Patrick zaczął wkładać kurtkę.
– Tak, chyba tak. – Podczas wstawania Dixon potknął się o leżący u jego stóp plecak. – O kurde. – Rozejrzał się dokoła, wypatrując czegoś za tłumami ludzi. – Obiecałem to Chadowi i Tylerowi. – Ze zbolałym wzrokiem dźwignął plecak i rzucił go na stolik, jakby nagle wydał mu się za ciężki.
– Nie przejmuj się tym – powiedziała Rebecca, chwytając plecak. Zaskoczona jego wagą, mimo wszystko zarzuciła go na ramię, jakby nie sprawiało jej to żadnego problemu. – Mam się tylko z tym przejść, tak?
– Nie mogę cię o to prosić.
– Nie prosisz mnie. Sama się zaoferowałam. Idź już.
– Jak się dostaniecie do domu?
– Coś z Patrickiem wymyślimy. – Uścisnęła go jedną ręką, bo tylko tak mogła to zrobić z tym dziwnie ciężkim plecakiem.
Dixon podał jej iPhone’a. Nie chciała go wziąć, ale się upierał.
– Umowa to umowa.
Odprowadzali go wzrokiem, jak znikał w tłumie. Czteroosobowa rodzina zajęła ich stolik w barze. Rebecca i Patrick umówili się, że spotkają się za godzinę przy sklepie firmy GAP. Rebecca weszła do toalety, wciąż myśląc o babce Dixona. Znała ją od dziecka. Pani Lee zawsze traktowała Rebeccę jak członka rodziny, a podczas tej wizyty oddała jej nawet dawną sypialnię swojej córki.
– Wiem, że jest trochę staroświecka, ale jakoś nie mogłam się zdobyć na zmianę tapety – oznajmiła pani Lee, pokazując Rebecce pokój i wyjaśniając, że jej córka ze wszystkich kwiatów najbardziej lubiła stokrotki.
Minęła już bar, kiedy sobie uprzytomniła, że zostawiła w toalecie plecak Dixona. Powiesiła go na haku na drzwiach kabiny. Przeklęła pod nosem i zawróciła szybkim krokiem, by go odzyskać.
Raptem zobaczyła Chada. Miała nadzieję, że jej nie zauważył, bo szedł w przeciwnym kierunku. Wciąż na niego patrzyła, gdy nastąpił wybuch. Odnosiła wrażenie, że wszystko dzieje się jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie. Stała jak sparaliżowana, widząc błysk czerwonego i białego światła, które ogarniało i pochłaniało Chada. Huk eksplozji dotarł do niej w momencie, gdy poleciały szyby i w górę wystrzeliły płomienie.
Jakaś niewidoczna siła zbiła ją z nóg. Potem poczuła, jakby uniosła ją fala gorącego powietrza, której ciśnienie napierało na klatkę piersiową. I znów cisnęło ją na podłogę wraz z deszczem odłamków metalu i szkła i czymś mokrym, co paliło skórę i płuca. Nie mogła się ruszyć. Przygniatał ją jakiś ciężar, przygwoździł do podłogi. Każdy oddech sprawiał ból. Poczuła swąd przypalonych włosów.
Kiedy otworzyła oczy, pierwsze, co zobaczyła, to oderwaną od ciała ludzką rękę, która leżała jakieś trzydzieści centymetrów od niej. Przez pełną przerażenia sekundę myślała, że to jej ręka, aż dojrzała na niej zbryzganego krwią zielonego wytatuowanego smoka.
Wokół wyglądało, jakby padał śnieg, coś połyskującego powoli spływało na dół. Rebecca znowu opuściła powieki. Ponad zbolałymi jękami usłyszała głos Doris Day, która śpiewała:
– Niech pada śnieg, niech pada śnieg, niech pada śnieg.
A potem rozległy się rozdzierające krzyki.
Newburgh Heights, Wirginia
Maggie O’Dell włożyła do piekarnika blachę z nadziewanymi grzybami, a potem wyjrzała przez okno w kuchni. Harvey zabawiał gości na podwórzu za domem, podskakiwał wysoko i łapał w powietrzu frisbee. Biały labrador wyraźnie się popisywał, a roześmiani goście na jego życzenie gonili go po opadłych liściach. Trójka dorosłych poważnych ludzi zachowywała się jak dzieci. Maggie się uśmiechnęła. Pies najskuteczniej budzi w ludziach dziecko, które w nich siedzi.
– Nadzwyczajnie to wyszło – stwierdziła Gwen Patterson, wskazując brodą, ponieważ ręce miała zajęte krojeniem cebuli.
Z początku Maggie sądziła, że przyjaciółka ma na myśli wspaniałe przekąski, które przygotowały. To była prawdziwa uczta, godna uroczystego koktajlu, a nie wspólnego oglądania telewizyjnej transmisji studenckiej ligi piłki nożnej. Ale Gwen nie mówiła o jedzeniu.
– Chodzi mi o to, że zebraliśmy się tutaj wszyscy razem – wyjaśniła. – Wszyscy razem w jednym miejscu, które nie jest miejscem zbrodni… i nie ma tu ciała ofiary.
– Tak, za to jest darmowe żarcie i piwo – rzekła Maggie. – To powinno wystarczyć.
– Prawda. – Gwen się uśmiechnęła. – Nie powiedziałaś, dlaczego twój brat nie dojechał.
– Pewnie dostał ciekawszą ofertę – odparła Maggie, ciesząc się, że stoi plecami do Gwen. Nie chciała, by przyjaciółka dojrzała rozczarowanie na jej twarzy. Lepiej było obrócić to w żart. W końcu nic takiego się nie stało. Gdyby Maggie nie miała się na baczności, Gwen zaraz zaczęłaby ją wypytywać, badać. Cóż, była psychologiem. – Nie mam prawa oczekiwać, że skoro nagle wtargnęłam do jego życia, to natychmiast się do siebie zbliżymy. – Zaryzykowała i zerknęła przez ramię. Oczywiście dobrze się domyślała. Gwen przestała siekać cebulę i podniosła wzrok. – Jest jeszcze Boże Narodzenie – dodała Maggie, starając się mówić pogodnym tonem, choć wiedziała, że to strzał w ciemno. Nawet z Patrickiem o tym nie rozmawiała. Jedna odmowa przez telefon zupełnie jej wystarczyła. – Sądzisz, że mamy dość jedzenia? – zmieniła temat. To miał być dzień odpoczynku. Żadnych stresów, tylko oglądanie rozgrywek ligi studenckiej z najbliższymi przyjaciółmi, wspólne picie piwa i jakaś zabójcza salsa.
– Jest tego mnóstwo – zapewniła ją Gwen i wróciła do siekania cebuli.
Maggie stała z rękami na biodrach, oceniając wzrokiem kuchenny blat zastawiony tacami i talerzami przekąsek. Nigdy dotąd nie urządzała przyjęcia. Swoją drogą, w niewielu też uczestniczyła. Prawdę mówiąc, rzadko zapraszała gości do siebie. Zabawne, że mając długoterminową gwarancję na życie, człowiek robi rzeczy, których by się po sobie nie spodziewał. Niecałe dwa miesiące wcześniej Maggie i jej szef, zastępca dyrektora FBI Kyle Cunningham, zostali zarażeni wirusem eboli. Maggie przeżyła. Cunningham nie miał tyle szczęścia.
– Nie wiem, czy to wystarczy. Mam za sobą dwie wycieczki z Racine – powiedziała Maggie, starając się odsunąć od siebie wspomnienie izolatki, w której ją zamknięto, i bezradności, z jaką obserwowała, gdy jej szef z pełnego energii przywódcy i mentora zamieniał się w wychudzonego inwalidę podłączonego do rozmaitych kroplówek i urządzeń. Zamknęła oczy, nadal stojąc tyłem do Gwen, i chwyciła się blatu, udając, że przygląda się temu, co na nim stoi. Zachowaj spokój, napominała siebie. Zrelaksuj się. Oddychaj. Baw się. – Patrząc na nią, nigdy byś nie zgadła, ile potrafi zjeść.
Jak na zawołanie Julia Racine stanęła w drzwiach. Jej jasne krótkie włosy były potargane, do bluzki przykleiło się kilka wyschniętych liści, a na kolanie, na dżinsach widniała smuga brudu. Wniosła z sobą do kuchni zapach jesieni. Wyglądała raczej jak gwiazda punk rocka niż detektyw do spraw zabójstw z Waszyngtonu.
– Twój pies oszukuje – oznajmiła, przeczesując włosy palcami i obejmując wzrokiem kuchnię. – Zna wszystkie sztuczki. – Jednak kiedy przeniosła wzrok z Maggie, która płukała seler w zlewozmywaku, na siekającą cebulę Gwen, jej beztroska ustąpiła zakłopotaniu.
Maggie od razu zrozumiała, że Racine poczuła się skrępowana, i to nie tylko dlatego, że znalazła się akurat w jej kuchni. Czułaby się tak w każdej kuchni. Wysoka, szczupła pani detektyw skrzyżowała ramiona na piersi i stała wciśnięta w kąt. Pewnie wolałaby biegać na zewnątrz z Harveyem, Benem i Tullym. Racine nie przywykła do towarzystwa kobiet. Maggie doskonale to rozumiała. Sama też zbyt wiele godzin spędzała z kolegami z pracy. Julia pod wieloma względami była podobna do Maggie sprzed lat.
– Za tobą – Maggie wskazała na szafkę, o którą opierała się Racine – są kwadratowe talerze na przekąski. Mogłabyś je wyjąć i postawić na blacie? I jeszcze szklanki.
Racine przestraszyła się tej prośby, ale Maggie już zabrała się do kolejnego zadania, nie dając dodatkowych instrukcji. Kątem oka zobaczyła jeszcze, że Racine znalazła naczynia i wyjęła je, jakby nigdy nic.
Rzuciła świeżo umytą wiązkę selera na papierowy ręcznik obok deski do krojenia, która służyła Gwen. Wyciągnęła dwie łodygi, jedną podała Racine, a drugą zaczęła sama gryźć. Tym razem, kiedy Julia pochyliła się nad blatem, nie wyglądała już tak bardzo nie na miejscu.
– Więc… – Racine odgryzła kawałek selera, a jej słowo zawisło w powietrzu. Najwyraźniej poczuła się pewniej. – Co jest między tobą a Benjaminem Plattem?
Maggie zerknęła na Gwen.
– Dobre pytanie – przyznała Gwen, a potem wzruszyła ramionami w obronnym geście.
Maggie zdała sobie sprawę, że jeszcze pożałuje, iż przyciągnęła Julię do kuchni.
– Przystojniak z niego – ciągnęła Racine nieproszona. – To znaczy jeśli podobają ci się takie żołnierskie typy.
– On jest lekarzem – odparowała Maggie.
– Wojskowym lekarzem – sprostowała Gwen.
Maggie przerwała swoje zajęcie. Zignorowała Gwen, za to spojrzała na Racine, patrząc jej prosto w oczy, aż pani detektyw poczuła nagłą potrzebę przesunięcia talerzy i szklanek, które dopiero co postawiła na blacie. Maggie zastanowiła się, czy ta młoda twardzielka nie jest przypadkiem zazdrosna… o Platta. Bo nie o nią, rzecz jasna. Co prawda przed laty, kiedy się poznały, Racine wyznała wprost, że Maggie jej się podoba. Zaczęła ją podrywać. Jakoś zdołały jednak wyjść z tej sytuacji, a nawet się zaprzyjaźniły. Tylko zaprzyjaźniły. Chociaż zdarzało się, że Maggie zadawała sobie pytanie, czy Julia wciąż po cichu nie liczy na coś więcej.
Może wpłynęły na to przejściowe komplikacje w życiu uczuciowym Racine. Tego dnia nawet nie wspomniała o swojej ostatniej partnerce, chociaż Maggie zaprosiła je obie. Zamiast wypytywać o tajemniczą kochankę, która, o ile Maggie dobrze pamiętała, służyła w wojsku w stopniu sierżanta, Maggie powiedziała tylko:
– Lubię towarzystwo Bena.
W tym momencie zadzwoniła jej komórka, przerywając rozmowę. Maggie odetchnęła z ulgą.
– Maggie O’Dell, słucham.
Gdy tylko usłyszała głos swojego nowego szefa, kark jej zesztywniał. Świąteczny weekend dobiegł końca.
Bloomington, Minnesota
Nazywali go Kierownikiem Projektu. Nie miał nic przeciwko temu. Lepszy taki przydomek niż któryś z tych, jakimi obdarzano go w przeszłości. Na przykład John Doe Numer Dwa. Kierownik Projektu brzmi zdecydowanie lepiej. Wciąż jeżył się trochę na wspomnienie ksywki John Doe Numer Dwa. Zawsze to on wszystkim zawiadywał. Nigdy nie był numerem drugim. Nieważne, że kiedy wzięto go za Numer Dwa, wyszło mu to na dobre. Poza tym od tamtej chwili minęło prawie piętnaście lat.
Na jego nowym prawie jazdy widniało nazwisko Robert Asante, a on cierpliwie poprawiał każdego, kto nie wymawiał tego poprawnie.
– Osontej – mówił. – Sycylijskie – dodawał, jakby to miało jakieś znaczenie, podczas gdy tak naprawdę zależało mu tylko na tym, by uwierzyli, że oliwkową karnację zawdzięcza sycylijskim przodkom, a nie ojcu Arabowi. Chociaż najbardziej kryły go oczy w kolorze indygo, które z kolei odziedziczył po amerykańskiej matce. Każdy, kto wątpił w jego pochodzenie, zwykle odkładał na bok wszelkie obiekcje, gdy popatrzył mu w oczy. W końcu ilu może być na świecie niebieskookich arabskich terrorystów?
I ilu z nich nosi złotą obrączkę na palcu lewej ręki? Z kolei każdy, kto prosił go o okazanie dokumentów, miał okazję zobaczyć zdjęcie wsunięte do przegródki w portfelu. Zdjęcie jego rodziny, pięknej kobiety o blond włosach i dwóch małych dziewczynek. Nawet bezprzewodowa słuchawka w prawym uchu Asantego, skórzana kurtka, którą nosił do dżinsów, T-shirt oraz firmowe sportowe buty wskazywały, że jest bezsprzecznie amerykańskim biznesmenem. Wiedział, że drobne detale robią wielką różnicę. To im zawdzięczał swój przydomek Kierownik Projektu.
Wycofał się na parking i siedział teraz w swoim samochodzie po drugiej stronie ulicy, w bezpiecznej odległości od centrum handlowego. Był dość blisko, by słyszeć echo eksplozji, a równocześnie wystarczająco daleko, żeby uniknąć chaosu, który zapanował na skutek wybuchu. Wybrany przez niego parking znajdował się też poza obszarem penetrowanym przez kamery ochrony. Podczas jednej z wielu prób dokładnie wszystko sprawdził. Chociaż to akurat nie miało wielkiego znaczenia. Przednią szybę przysypał śnieg, zasłaniając wnętrze samochodu przed wzrokiem przypadkowych przechodniów.
Wcześniej na ekranie kieszonkowego komputera obserwował, jak jego kurierzy zajmują pozycje. Trzej kurierzy. Trzy oddzielne sygnały w jego uchu. Trzy osobne zielone mrugające światełka przeskakujące po ekranie komputera, dzięki którym nadzorował ich ruchy.
Śledzenie kurierów na bieżąco było proste. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że Asante wyposażył ich w system GPS. Teraz, lekko dotykając przycisku, po kolei zdetonował ładunki. Perfekcyjnie zaplanowana misja była niczym gra wideo z dotykowym ekranem. Wysadzał kurierów w powietrze jednego po drugim, a detonacje dzieliły ledwie sekundy.
Najpierw Kurier Numer Jeden, potem Kurier Numer Dwa i w końcu Kurier Numer Trzy.
Słyszał echo poszczególnych wybuchów. Każde z nich niosło potwierdzenie, że wszystko zadziałało.
Nic nie mogło się równać z tym skokiem adrenaliny. To lepsze niż narkotyki. Lepsze niż seks, lepsze nawet niż mała szklaneczka słodowej whisky z dobrego starego rocznika. Wciąż czuł mrowienie w palcach. Ale może to tylko przez to lodowate powietrze.
Oparł plecy o zimne i sztywne winylowe siedzenie, które aż zaskrzypiało. Po setkach godzin, tygodniach, miesiącach planowania, pierwszy krok został zrobiony. Kilka razy odetchnął głęboko, nie przejmując się obłoczkiem pary dobywającym się z ust. Nie czuł zimna, adrenalina buzowała w jego żyłach.
Był gotów potwierdzić wykonanie zadania. Wtedy usłyszał ten dźwięk w swoim uchu. Najpierw cichy.
Blip.
Pauza. Może monitor się popsuł.
Kolejny blip.
To niemożliwe!
Rzucił się naprzód, podniósł wyżej komputer.
Urządzenie znowu nadało sygnał. Potem trzy sygnały.
Na ekranie zaczęło mrugać zielone światełko do wtóru wkurzającego sygnału. Asante przystawił mały ekran do twarzy. Nie wierzył własnym oczom.
Jeden z jego kurierów przeżył.
Mall of America
Patrick Murphy zjeżdżał właśnie ruchomymi schodami, kiedy nastąpił pierwszy wybuch. Schody dziwnie się zakołysały. Klienci z całej siły chwycili się poręczy i patrzyli wokół przestraszeni i zaciekawieni, ale nikt nie wpadł w panikę. W końcu lada chwila miał się pojawić Święty Mikołaj. Może kierownictwo centrum zaplanowało jakieś efekty specjalne, na przykład fajerwerki. Budynek był wystarczająco duży na takie atrakcje. Patrick nigdy dotąd nie był w czteropiętrowym centrum handlowym, gdzie mieściły się park rozrywki, teatr i akwarium. To naprawdę robiło ogromne wrażenie.
Nie, ta pierwsza eksplozja nie wywołała paniki, co najwyżej zaintrygowane spojrzenia odwróconych głów na ruchomych schodach. Nikt nie krzyczał, nie rzucał się nerwowo. Aż do drugiego wybuchu. Teraz trudno już było się pomylić. Coś było nie tak.
Niewiele myśląc, Patrick obrócił się gwałtownie. Instynkt kazał mu biec w przeciwnym kierunku. Ruszył w górę zjeżdżających w dół schodów, przepychał się łokciami przez tłum ludzi, którzy zbiegali jak szaleni, torując sobie drogę wypakowanymi torbami. Patrick starał się wspiąć wyżej, parł naprzód. Złapał się poręczy i omal nie stracił równowagi. Poręcz przesuwała się w przeciwną niż on stronę. Masą ciała usiłował pokonać ten tabun ludzi. Miał sylwetkę pływaka, szerokie bary, szczupłą talię, długie nogi, a także cierpliwość i wytrzymałość człowieka, który wiele trenował. Ale to okazało się niemożliwe, jak płynięcie w górę wartkiego nurtu, jakby wpadł w prąd odpływowy.
Ubrany w parkę mężczyzna o figurze wspomagającego z obrony rzucił do Patricka, żeby zszedł mu z drogi, po czym pchnął go w żebra. Nastoletnia dziewczynka krzyczała mu w twarz, przerażona kurczowo trzymała się poręczy, nie pozwalając Patrickowi przejść dalej.
Trzeci wybuch nastąpił gdzieś bliżej, wibracje mocniej zakołysały schodami. Wtedy Patrick się poddał. Znowu się odwrócił i pozwolił tłumowi nieść się jak fali niżej i niżej. Ale gdy tylko dotarli na dół, znów puścił się do góry, zadowolony, że schody są w zasadzie puste. Gnał, jakby go ktoś gonił. Czuł już zapach siarki i dym, mimo to nie zatrzymywał się. Może te wszystkie treningi na coś mu się jednak przydadzą, nawet jeśli nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie pierwszy raz polegał na swoim instynkcie. Zwykle mu ufał, choć ostatnio stracił trochę wiary.
W minionym roku zmienił specjalizację na studiach, a równocześnie swoją przyszłość. Taki zwrot na ostatnim roku college’u to pewnie nie najlepszy pomysł. I dość kosztowy dla kogoś, kto ciężko pracuje i ledwie wiąże koniec z końcem. Coś, co z początku Patrick uznał za swoje powołanie, a co zamieniło się w specjalizację, w końcu stało się jego pasją. A wszystko dzięki ojcu, którego nigdy nie poznał. Wiedział jednak, że to nie dodatkowe zajęcia z pożarnictwa kazały mu teraz biec do góry, gdzie widział już dym. Ani te wszystkie godziny, które spędził jako ochotnik w straży pożarnej. Chociaż strażakom wpaja się przecież, że mają za wszelką cenę dostać się do płonących budynków, kiedy inni chcą stamtąd uciec.
Ta energia, ten pośpiech, ten instynkt, które przejęły nad nim władzę i pchały naprzód w stronę epicentrum wybuchu, miały niewiele wspólnego z jego nowym szkoleniem, za to wszystko z Rebeccą. Rozstał się z nią w barze na trzecim piętrze, gdzie, sądząc z odgłosów, nastąpiła eksplozja. Nie mógł jej tam zostawić i wyjść. Musi się upewnić, czy nic jej się nie stało. Ile to razy ona się o niego troszczyła, upewniała się, czy z nim wszystko w porządku. Każdego wspólnie przepracowanego w „Champs” wieczoru.
– Nie wyglądasz najlepiej – mawiała w przerwach między kolejnymi zamówieniami i dolewaniem kawy.
Potem, pod koniec wieczoru, kiedy już posprzątali, oboje tak zmęczeni, że ledwie trzymali się na nogach, a przecież czekała ich jeszcze nauka, Rebecca wskakiwała na stołek przy barze i mówiła:
– Więc powiedz mi, co się dzieje. – Siedziała w milczeniu i słuchała, naprawdę słuchała, patrząc na niego w skupieniu i przyjaźnie. Potrafiła słuchać jak nikt inny.
Poczuł na skórze krople wody z urządzeń natryskowych, a jednak oczy wciąż piekły go od dymu. Wyjął okulary przeciwsłoneczne i zasłonił nos T-shirtem. Trzymał się blisko ściany, żeby rozhisteryzowani ludzie go nie stratowali. Potem znowu zaczął się przepychać, powoli, starając się, by mimo szarych przydymionych szkieł nic nie umknęło jego uwadze. Uważał, żeby nie deptać po rozmaitych odłamkach i śmieciach. Część z nich była skutkiem eksplozji, część – jak resztki jedzenia czy rozsypana zawartość toreb z zakupami – porzucili w panice klienci.
Wówczas Patrick przypomniał sobie plecaki.
Niemal obsesyjnie pamiętał złe przeczucie, które mu towarzyszyło, gdy słuchał, jak Dixon Lee opowiada o niewinnym żarcie. Przez cały czas, gdy Dixon przedstawiał plan polegający na wysyłaniu bezprzewodowych sygnałów, które w jakiś sposób miały zakłócić systemy komputerowe w centrum handlowym, Patrick miał wrażenie, że coś tu nie gra. Powinien był już wtedy posłuchać swojego instynktu.
W jakim celu ktoś zamykał plecaki na kłódkę, skoro mieli tylko przespacerować się z nimi po centrum i zepsuć kilka komputerów?
Rebecca potknęła się i od razu sobie przypomniała, żeby nie spuszczać wzroku. Nie miała ochoty patrzeć na to, w co się tym razem wpakowała. Wciąż wycierała twarz, a ilekroć zerknęła na swoje dłonie, widziała krew, nie zawsze swoją. Próbowała przeczesać palcami długie włosy, ale kaleczyła się odłamkami metalu i szkła, które w nich utknęły.
Drżała z zimna, widziała jak przez mgłę, serce waliło jej jak młot, a każdy oddech sprawiał ból. Gardło miała zapchane, a język spuchnięty. Musiała go niechcący przygryźć. Kiedy próbowała wciągnąć powietrze, ostra woń kwasu połączona z zapachem siarki i cynamonu, przyprawiała ją o mdłości.
Niewysoki siwowłosy mężczyzna zderzył się z Rebeccą, o mały włos jej nie przewrócił. Obejrzała się za nim i zobaczyła, że przyłożył rękę do zakrwawionego, pozbawionego ucha boku głowy. Ludzie przepychali się i przemieszczali. Niektórzy byli ranni i krwawili. Wszyscy śpieszyli do wyjścia, byle stąd uciec, nawet jeśli na skutek szoku plątały im się nogi i tracili orientację. Po drodze porzucali wszystko, co nie było im niezbędne. Rebecca wdepnęła w kałużę. Miała nadzieję, że to jakiś napój musujący lub kawa, choć mogła to być krew, wiedziała to doskonale. Kiedy usiłowała ominąć kolejną kałużę, poślizgnęła się na kawałku pizzy.
Zwolnij, powiedziała sobie. Nie było to łatwe w tym chaosie pędzących ludzi, którzy wciąż na siebie wpadali.
Dzieci płakały. Matki brały je na ręce, zostawiając wózki, nosidełka, torby z pieluchami i pluszowe zabawki. Niektórzy krzyczeli z przerażenia, inni z bólu. W miejscach, gdzie doszło do wybuchu, unosiły się smugi dymu, a niewielkie płomienie lizały wystawy sklepów, mimo że systemy przeciwpożarowe uruchomiły spryskiwacze umieszczone w wysokim suficie.
Przez głośniki oznajmiono, że budynek zostanie zamknięty. Mówiono coś o „incydencie w centrum handlowym”. Ponad tym całym zgiełkiem i zamętem Rebecca nadal słyszała świąteczne melodie.
A może tylko je sobie wyobrażała?
Bing Crosby właśnie śpiewał jej do ucha, że wróci do domu na święta. Wydało jej się to równocześnie makabryczne i pocieszające. To był jedyny ślad normalności w tym piekle, dlatego musiała się go trzymać, kuśtykając po rozrzuconym jedzeniu, odłamkach szkła, połamanych stołach i kałużach krwi. Gdzieniegdzie leżeli ranni, którzy nie byli w stanie się podnieść. Niektórzy w ogóle się nie ruszali.
Nie wiedziała, co robić, dokąd się udać. Szok ograniczył zdolność logicznego myślenia. Dreszcze wstrząsały całym ciałem, falami, nad którymi nie umiała zapanować. Dzięki studiom potrafiła rozpoznać u siebie oznaki szoku. Objawy u psów i u ludzi są podobne – zagubienie, przyśpieszony rytm serca, słaby puls, nagłe ochłodzenie ciała i w końcu omdlenie.
Otoczyła się ramionami. I wówczas to odkryła. Ból przeszył lewą rękę. Jakim cudem dotąd tego nie zauważyła? Z rękawa wystawał kilkucentymetrowy kawałek szkła. Nie musiała zaglądać pod płaszcz, by wiedzieć, że wbił się w ramię. Zrobiło jej się niedobrze. Ze strachu, że upadnie, chwyciła się poręczy, a mimo to osunęła się na kolana.
Nie patrz na to, nie panikuj, oddychaj, nakazywała sobie.
Kiedy dojrzała policjanta, ogarnęła ją ulga, dopóki nie rozpoznała, że to tylko pracownik ochrony centrum handlowego. Nie miał przy sobie broni.
Tak, to prawda. Wiedziała to.
W ostatniej klasie średniej szkoły pracowała w sklepie z artykułami dla zwierząt w miejscowym centrum handlowym.
Mężczyzna był już dość blisko. Rebecca słyszała, jak nerwowo mówił do ściskanego w ręku walkie-talkie:
– Jest źle. Bardzo źle.
Wyglądał młodo. Pewnie był niewiele od niej starszy.
– Nie widzę nikogo innego z czerwonym plecakiem – dodał.
Mimo szoku Rebeccę przeszły ciarki.
Plecaki.
Próbowała się podnieść, obrócić i spojrzeć w stronę, gdzie ostatnio widziała Chada.
Ale nie zobaczyła Chada. Nie zobaczyła nawet rannego Chada, który kuśtyka jak ona.
Widziała tylko spaloną ścianę. Dym. Odłamki i szczątki. I leżący na ziemi stos tlących się śmieci.
Chad?
Zakręciło jej się w głowie. Gardło miała zaciśnięte. Obawiała się, że zaraz zwymiotuje.
Nie, nie będzie o tym myślała. Nie wolno jej o tym myśleć.
Przeniosła spojrzenie w innym kierunku. Teraz już stała, z całej siły ściskając poręcz, aż kłykcie jej pobielały. Chwiała się na nogach. W miejscu, gdzie była damska toaleta, ujrzała czarną dziurę. W tej toalecie zostawiła plecak Dixona, powiesiła go na drzwiach pierwszej kabiny. Plecak, z którym miała przespacerować się po centrum handlowym.
O Boże! Już wiedziała.
To stąd ta eksplozja. To plecaki.
Kiedy zdała sobie sprawę, co się stało, osunęła się znów na kolana. Trafiła na coś lepkiego, lecz nie przejęła się tym ani trochę. Ile tak naprawdę brakowało, żeby zamieniła się w tlący stos?
Jej uszu dobiegł płynący gdzieś spod płaszcza temat przewodni z „Batmana”. Mimo otaczających ją jęków i pędzących w popłochu ludzi wcale jej to nie zdziwiło. Do tej nienormalnej rzeczywistości motyw przewodni z „Batmana” pasował jak ulał.
Newburgh Heights, Wirginia
Maggie O’Dell nie tak zaplanowała sobie ten dzień.
R.J. Tully włączył w pokoju telewizor, ale zamiast spekulacji komentatorów sportowych do uszu Maggie docierały urywki wiadomości, gdyż Tully przełączył kanał.
– Jeszcze nic nie mówią – poinformował zebranych wokół barku, który oddzielał kuchnię od salonu.
– Zastępca dyrektora Kunze powiedział, że to stało się dosłownie przed chwilą – rzekła Maggie. – Nawet miejscowa policja jeszcze nie pojawiła się na miejscu.
– Więc skąd on już wie, że to atak terrorystyczny? – spytał Benjamin Platt.
– On nie wie, ale wie osobisty przyjaciel gubernatora. – Maggie starała się powtórzyć informacje przekazane przez jej nowego szefa. Zresztą niewiele tego było. A równocześnie robiła w myśli listę rzeczy, które musi z sobą zabrać.
– Więc to on zawiadomił FBI? – włączyła się Racine.
Maggie wzruszyła ramionami. Pozytywną stroną posiadania przyjaciół, którzy są jednocześnie kolegami z pracy, jest to, że lepiej niż inni rozumieją, co znaczy ta profesja. Ma to jednak również złe strony, ponieważ ci przyjaciele nigdy nie przestają być kolegami z pracy.
– Uważają, że w centrum handlowym nastąpiły przynajmniej dwie eksplozje – powiedziała Maggie. – A może nawet trzy. Uważają też, że to nie był jedyny cel.
– Ale dlaczego posyłają tam akurat ciebie? – Gwen nie kryła irytacji. – Jesteś psychologiem, na Boga, a nie specjalistą od bomb.
– Natychmiast potrzebują portretu psychologicznego sprawcy. Wiedzą, co robią – rzekł Tully z wycelowanym w ekran telewizora pilotem w dłoni. Nadal przerzucał kanały, ale wyłączył głos. – Muszą możliwie jak najszybciej poskładać fragmenty tej układanki, zanim jakiś świadek wydarzeń zacznie zgadywać, co widział czy słyszał.
Maggie zerknęła na niego, by sprawdzić, czy nie czuje się rozczarowany, że z nią nie pojedzie. Przed wprowadzeniem cięć budżetowych i przed zawieszeniem Tully’ego stanowili w pracy nierozłączną parę. Co prawda Tully nadal otrzymywał pensję, ilekroć jednak agent posłuży się bronią ze śmiertelnym skutkiem, protokół wymaga, by został zawieszony w swoich obowiązkach. Niecałe dwa miesiące wcześniej Tully zastrzelił mężczyznę, którego dawniej uważał za przyjaciela. Agencja uznała ten czyn za usprawiedliwiony. Maggie wiedziała, że Tully również się z tym pogodzi… za jakiś czas. Jeszcze nie w tej chwili.
– No dobrze, więc Kunze chce, żeby na miejscu był psycholog. Co nie znaczy, że musi to być Maggie. – Gwen bawiła się nożem, którym dopiero co kroiła warzywa. Maggie zauważyła, że przyjaciółka wbiła w drewnianą deskę ostry czubek, a potem go wyciągnęła i znowu wbiła w deskę jak ktoś, kto nerwowo postukuje piórem. – Akurat ty musisz tam lecieć?
Uśmiechnęła się. Gwen była od niej o piętnaście lat starsza i czasami traktowała ją jak matka. Mimo uśmiechu na twarzy Maggie, wszyscy patrzyli na nią z troską. Ta sama sprawa, przez którą Tully został czasowo zawieszony w pełnieniu obowiązków, doprowadziła do tego, że Maggie wylądowała w izolatce w USAMRIID-zie, Wojskowym Instytucie Badań Chorób Zakaźnych, pod opieką pułkownika Benjamina Platta.
– Nic mi nie jest – zapewniła. – Zapytajcie mojego lekarza, jeśli mnie nie wierzycie. – Wskazała na Bena, który spoglądał na nią z powagą i wcale nie przytaknął.
– Kunze mógłby wysłać kogoś innego – upierała się Gwen. – Dobrze wiesz, dlaczego posyła ciebie. – W pełnym niepokoju głosie pobrzmiewała złość.
Maggie ją wychwyciła, najwyraźniej odnotowali to także wszyscy pozostali. Nawet leżący w kącie Harvey podniósł łeb, ściskając w łapach kość. Zapadło kłopotliwe milczenie, które nagle przerwał dźwięk minutnika, jakby przypominając zebranym, że ten dzień miał wyglądać zupełnie inaczej.
Maggie wyłączyła dzwonek i piekarnik.
Znowu zaległa cisza.
– Okej – rzekła w końcu Racine. – Poddaję się. Jestem tutaj chyba jedyną osobą, która nie rozumie, o co chodzi. Dlaczego nowy zastępca dyrektora…
– Tymczasowy zastępca dyrektora – natychmiast poprawiła ją Gwen.
– Tak, prawda. Wszystko jedno. Dlaczego posyła tam O’Dell? Mówicie tak, jakby było w tym coś osobistego. Czegoś nie chwytam?
Maggie spojrzała w oczy Gwen, przekazując jej swoje rozdrażnienie. Przecież to żenujące. Być może w Minnesocie wielu ludzi straciło życie, a Gwen przejmuje się polityką departamentu i wyimaginowanymi urazami.
Ostatecznie to Tully zaspokoił ciekawość Racine:
– Zastępca dyrektora Ray Kunze oświadczył Maggie i mnie, że dopuściliśmy się zaniedbań w sprawie George’a Sloane’a.
– Zaniedbań?
– On ich obwiniał! – wypaliła Gwen.
– Tego nie powiedział – zaprotestowała stanowczo Maggie, chociaż pamiętała, jak zabolały ją słowa, których użył Kunze.
– No więc insynuował – poprawiła się Gwen – że Maggie i Tully, cytuję: „przyczynili się do śmierci Cunninghama”.
– Oznajmił nam, że teraz musimy się wykazać – dodał Tully.
Maggie nie mogła uwierzyć, że z takim spokojem wyjaśniał sytuację, ze wzrokiem wlepionym w ekran telewizora, jakby podawał im wyniki ostatnich meczów. Ten temat wywoływał w niej odmienne reakcje, o czym Gwen doskonale wiedziała. Może nawet przejęła na siebie jej złość, która Maggie zaczęła już ciążyć. Nie byłoby tak źle, gdyby Kunze nie obudził w niej poczucia winy, które przecież i tak jej doskwierało. Bywały takie dni, gdy oskarżała się o śmierć Cunninghama niezależnie od zarzutu Kunzego, że dopuścili się zaniedbań.
Powinna wiedzieć, bo miała fachowe przygotowanie, że doznaje czegoś, co w psychologii nazywa się poczuciem winy ocalonego. Ale czasami, zwykle późną nocą, gdy leżała w łóżku sama, patrząc na sufit sypialni, myślała o tym, jak Cunningham się zaraził, a przecież oboje mieli kontakt z tym samym wirusem. Obraz niszczejącego ciała i to, jak szybko z pełnego sił, żywotnego człowieka jej szef i mentor zamienił się w bezradną istotę, przyprawiał ją o ssanie w żołądku, ból, któremu towarzyszyły nudności. To było bardzo realne fizyczne doznanie. Cunningham nie żył. Ona przeżyła. Jak to się stało?
– Więc wysyła cię do Minnesoty, żeby uspokoić swojego kumpla gubernatora – podjęła Gwen. – Akurat ciebie. W biurze w Minneapolis na pewno jest ktoś, kto mógłby się tym zająć.
– Gwen. – Maggie przygryzła dolną wargę. Chciała jej powiedzieć, żeby się zamknęła. Takich dyskusji nie należy prowadzić w obecności Bena i Julii, a nawet Tully’ego.
– To po prostu nie w porządku.
Nagle ich uwagę przyciągnął telewizor. Tully tak długo naciskał przycisk na pilocie, aż wystarczająco głośno słyszał najnowsze wiadomości stacji FOX.
– Otrzymaliśmy informację, że w Mall of America prawdopodobnie doszło do wybuchu bomby – oznajmił głos z offu, podczas gdy na ekranie pojawiło się centrum handlowe widziane z lotu ptaka. Przypuszczalnie pokazywano archiwalne zdjęcia, gdyż parking nie był zapełniony, a na drzewach rosły zielone liście. – Operatorzy dziewięćset jedenaście otrzymali masę telefonów – ciągnął ten sam bezcielesny głos. – Służby ratownicze, a także nasz helikopter, są już w drodze. W tej chwili to wszystkie informacje, które możemy państwu przekazać. Mall of America to największe centrum handlowe w Stanach Zjednoczonych. W dniu dzisiejszym spodziewano się tam ponad stu pięćdziesięciu tysięcy klientów. Właśnie dziś wypada tak zwany Czarny Piątek, tradycyjnie dzień największego ruchu w sklepach.
W salonie Maggie zapanowała cisza. Nikt już nikogo nie oskarżał. Nikt o nic nie pytał. Nikt się nie kłócił.
Ben splótł ręce na piersi i lekko przeniósł ciężar ciała na drugą nogę, ramieniem dotykając Maggie.
– Zapomnij o polityce – rzekł spokojnie, cicho, jakby chciał ją upewnić. – Rób to, co robisz najlepiej. – Zanim mu odpowiedziała czy zapytała, co miał na myśli, dodał: – Złap tych drani.
Mall of America
– Mamy problem – warknął Asante do bezprzewodowego zestawu słuchawkowego. Unikał ludzi na parkingu. Niektórzy stali na lodowatym zimnie i tylko patrzyli, inni biegli do swoich samochodów.
– Jaki problem?
Asante ledwie usłyszał pytanie.
– Jeden z naszych kurierów wciąż żyje.
W słuchawce zapadła cisza, Asante pomyślał nawet, że połączenie zostało przerwane.
– Jak to możliwe? – dobiegł go w końcu głos z drugiej strony.
– Ty mi powiedz.
– Były trzy wybuchy. Nikt nie powinien tego przeżyć.
– Widziałeś ich? – W głosie Asantego pobrzmiewało oskarżenie.
– Oczywiście.
Jednak pewność rozmówcy zachwiała się, kiedy Asante syknął z irytacji.
– Widziałeś każdego z osobna?
– Tak. Widziałem, jak wszyscy trzej pojawili się w barze. – Znowu chwila wahania, oznaka lęku przed przyznaniem się do winy. – Kurier Numer Trzy przyprowadził z sobą dwójkę przyjaciół. Nie myślałem, że to jakiś problem.
Asante milczał, chociaż chciał tamtemu przypomnieć, że nie płaci mu za myślenie. Wiedział już, że może ufać wyłącznie sobie, niezależnie od tego, jak chętnych i jak zdolnych współpracowników sobie dobiera. To była bolesna lekcja, której nauczył się na długo przed Oklahoma City. Zawsze, ale to zawsze trzeba mieć plan rezerwowy, tak samo jak mieli je McVeigh czy Nichols przy każdym swoim projekcie bez względu na jego skalę.
– Wracam do środka.
W słuchawce znowu cisza. Asante dokładnie wiedział, co myśli jego rozmówca: „Chyba oszalałeś”. Ale oczywiście nie będzie miał odwagi zakwestionować planu Kierownika Projektu.
– Co mam robić? – spytał cicho, niepewnie i prawdopodobnie z nadzieją, że szef nie każe mu iść razem z nim.
– Dowiedz się, kim jest ta dwójka. – Ledwie skończył mówić, Asante usłyszał w słuchawce westchnienie ulgi.
A potem ruszył w drogę. Brnął przez śnieżycę na tyły centrum handlowego, do tego samego wejścia, którym wcześniej uciekł na zewnątrz. Zanim opuścił samochód, ten bezpieczny azyl, zamienił baseballówkę drużyny Carolina Panthers na niebieską czapkę z napisem „Ratownik”. Zmienił też obuwie, zdjął buty do joggingu i włożył buty turystyczne, celowo o trzy numery za duże. Ślad podeszwy bywa równie zdradziecki jak odcisk palca, a w przymarzniętym śniegu taki ślad może się dobrze zachować. Wcześniej wypchał buty w palcach skarpetkami, by w razie konieczności wygodnie mu się w nich biegło.
Buty do joggingu wrzucił do worka marynarskiego razem ze wszystkimi innymi rzeczami, które mogły mu się przydać, w tym strzykawkę z toksycznym koktajlem, którą na wszelki wypadek zawsze przy sobie nosił. To był jeszcze jeden ważny szczegół, zabezpieczenie dla Kierownika Projektu, który chciał kontrolować dosłownie wszystko, łącznie z własną śmiercią, gdyby przyszło co do czego. Dzisiaj wykorzysta tę strzykawkę w innym celu. Wstrzyknie truciznę pozostałemu przy życiu kurierowi.
W swoich planach nie miał powrotu do centrum, ale przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, na wypadek gdyby okazało się to jednak niezbędne. Tak długo studiował wszystkie detale związane z funkcjonowaniem centrum handlowego, że znał je na pamięć. W ciągu kilku sekund ochrona oznajmi przez głośniki, że nastąpił pewien incydent i zarządzi ewakuację i zamknięcie budynku. W sklepach opadną kraty i żaluzje. Kioskarze zabezpieczą towar i także zamkną swoje kramiki. System spryskiwaczy na trzecim piętrze został już pewnie aktywowany. Ruchome schody i wszystkie elementy parku rozrywki zatrzymały się z piskiem i zgrzytem. Po uruchomieniu spryskiwaczy została zaalarmowana straż pożarna. Asante spodziewał się lada moment usłyszeć syreny. Prawdę mówiąc, był zdziwiony, że jeszcze ich nie słyszy, ale śnieg mógł trochę utrudnić dojazd. Zaraz po straży przyjedzie miejscowa policja, a gdy tylko pojawi się podejrzenie, że to bomba, przyślą tu oddział pirotechników i snajperów. Ochrona centrum nie nosiła broni. Asante sądził, że ma co najmniej dziesięć minut, a najwięcej trzydzieści, nim z ziemi i powietrza nastąpi masowa inwazja uzbrojonych sił reagujących w sytuacjach kryzysowych.
Grzęznąc po drodze w śniegu, nastawił swój zegarek dla nurków tak, by odliczał sekundy. Trzydzieści minut to więcej niż dosyć, by odnaleźć i zgładzić zbłąkanego kuriera.
Patrick stłukł szybę, żeby dostać się do gaśnicy. Ileś tam metrów dalej eksplozja wysadziła w powietrze sklepowe witryny i zburzyła ceglane ściany, a w przeciwpożarowej gablotce nie pękło nawet szkło. Wyjął zawleczkę, w każdej chwili gotów do użycia gaśnicy, ale przed nim był tylko dym, a nie płomienie. Mimo wszystko ruszył przez szare opary, gęste i wilgotne jak mgła w letni ranek. I znowu wybrał zły kierunek. Zaczekał, aż strumień klientów go minie, a potem usiłował dalej przeć naprzód.
Przez głośniki mechaniczny głos z całym spokojem powtarzał tę samą informację:
– W centrum handlowym doszło do incydentu. Uprasza się o zachowanie spokoju. Proszę powoli kierować się do najbliższego wyjścia.
Wciąż puszczano świąteczne piosenki. Nikt nawet tego nie zauważył.
Patrick zatrzymał się, żeby pomóc kobiecie, która została odepchnięta na bok. Chciała wyjąć dziecko z wózka spacerowego. Maluch rozpaczliwie płakał, choć nie wyglądał na poszkodowanego. Spanikowana matka patrzyła szeroko otwartymi oczami.
– O mój Boże, o mój Boże – mamrotała pod nosem.
Ręce jej się trzęsły, nerwowo ciągnęła kocyk i paski, które przytrzymywały dziecko w wózku. Potknęła się i zakołysała jak ktoś, kto za dużo wypił. Patrick spostrzegł, że jest bosa. Krwawiące stopy były pokaleczone przez odłamki, które zasypały podłogę. Rozejrzał się i zobaczył leżące nieco dalej buty na średniej wysokości obcasie. Podniósł je i zaoferował kobiecie.
– Pani stopy – powiedział, wskazując na nie palcem.
Sprawiała wrażenie, jakby go nie słyszała. Nawet nie podniosła na niego wzroku. Gdy trzymała już dziecko na rękach, pobiegła w stronę ruchomych schodów, porzucając wózek, torbę z pieluchami, torebkę… i swoje nowe buty. Nie zauważyła, że jej stopy zostawiają na podłodze krwawe ślady.
Dogasił jeden pożar, zwęglony już prawie kiosk z telefonami komórkowymi. Rozpoznał kilka sklepów i wiedział, że znajduje się blisko samoobsługowych barów. To musi być zaraz za rogiem. Dym był tutaj gęstszy, widoczność znacznie gorsza. Patrick musiał iść przy ścianie i uważnie patrzeć pod nogi. Podłoga była śliska i przykryta rozmaitymi śmieciami, które chrzęściły pod stopami. Obawiał się, że gumowe podeszwy jego conversów z linii OneStar okażą się za cienkie dla większych kawałków szkła czy metalu. Przez zasłonę dymu dostrzegł znak wskazujący drogę do toalety. Wisiał do góry nogami wysoko nad jego głową. Zdał sobie sprawę, że to właśnie tutaj ostatnio widział Rebeccę.
Nareszcie.
Tyle że teraz nie miał przed sobą żadnych drzwi. Drzwi toalety zniknęły, została po nich wielka wyrwa w przechylonej i osmalonej ścianie. Cegły sterczały albo zwisały, jakby ktoś zbudował mur z klocków, a potem go trącił. Z jednego z otworów sączyła się woda. Smród przypominający zepsute jaja, a może ścieki, zalewał wszystko wokół. Patrick modlił się w duchu, żeby Rebecca zdążyła wyjść z toalety, zanim nastąpił wybuch.
W tym samym momencie potknął się i wpadł na kanciaste cegły, rozcinając sobie dłoń, ale przynajmniej zdołał utrzymać równowagę. Kiedy spuścił wzrok, ujrzał najpierw długie ciemne włosy i pomyślał, że potknął się o manekin. Nogi były tak dziwnie ułożone i splecione razem, jakby zrobiono je z plastycznego tworzywa i wepchnięto do pojemnika na śmieci. Za to w oczach, które na niego patrzyły przez zsunięte na twarz potargane włosy, nie było nic sztucznego. Szczęka kobiety była dosłownie rozdarta, tworząc nienormalnie szeroki uśmiech. Patrick chciał się pochylić i pomóc jej wstać, ale potem cofnął się gwałtownie, uświadamiając sobie, że kobieta nie żyje.
Spojrzał ponownie na powykręcane nogi, o które zawadził, i po raz pierwszy poczuł się jak na karuzeli, nie był pewien, czy utrzyma pion.
Nogi tej kobiety zostały oderwane od reszty ciała.
Szkółka leśna Lanoha
Omaha, Nebraska
Nick Morrelli wyjął kartę kredytową. Wiedział, że jego siostra Christine go obserwuje, więc starał się nawet nie mrugnąć, nie wzdrygnąć ani nie chrząknąć, żeby oczyścić gardło. Christine tylko na to czekała.
Powiedziała mu już, że nie musi płacić za świeżo ściętą, wysoką na ponad dwa i pół metra jodłę. Prawdę mówiąc, powtórzyła to trzy razy, doprowadzając do tego, że wręcz nalegał, udawał, że nic się nie stało. No bo w końcu co takiego się stało? Czy to takie ważne, że właśnie rzucił intratną posadę w biurze prokuratora okręgowego hrabstwa Suffolk w Bostonie i wrócił do Omaha? Przecież nie został wyrzucony z pracy, nikt nie kazał mu odejść. To był jego autonomiczny wybór.
Wybór, nie impuls.
Impulsem nazywały to jego matka i Christine.
– Twój ojciec wie, że go kochasz, Nicky – powiedziała matka, kiedy oświadczył, że przenosi się do Nebraski. – Wcale nie oczekuje, że porzucisz swoje życie, by przy nim być.
Nick chciał wówczas jej odpowiedzieć, że stary Antonio Morrelli właśnie tego pragnął. Chciał, żeby wszyscy zostawili to, co dla nich ważne, i dostosowali swoje życie do niego, zwłaszcza teraz, gdy zdawało się, że śmierć jest blisko. Po potężnym wylewie przed paru laty ojciec Nicka został sparaliżowany i przykuty do łóżka. Obecnie porozumiewał się wyłącznie oczami. Może Nick tylko sobie to wyobrażał, a jednak przysiągłby, że wciąż widzi w tych oczach – już wodnisto-niebieskich, nie lodowato-błękitnych – to samo co dawniej rozczarowanie i żal, ilekroć ojciec na niego spojrzał.
Przez większą część swojego życia Nick starał się spełniać oczekiwania ojca, starał się mu dorównać. Antonio Morrelli był rozgrywającym w drużynie Nebraska Huskers, więc Nick oczywiście grał na pozycji rozgrywającego w Nebraska Huskers, tyle że zabawił tam tylko jeden sezon. Cóż za zawód dla ojca, który o rok przeciągnął studia, byle grać dłużej. Ojciec studiował prawo, a zatem Nick wybrał ten sam wydział, tyle że nie chciał praktykować jako prawnik, nie miał też ochoty objąć posady, którą ojciec zostawił dla niego w założonej przez siebie firmie prawniczej.
Nick startował nawet z powodzeniem w wyborach na szeryfa hrabstwa. Z tego właśnie stanowiska stary Morrelli odszedł na emeryturę jako żywa legenda. Ale Nick okazał się lepszy od ojca, wytropił mordercę, którego stary szeryf Morrelli nie zdołał ująć. Można by pomyśleć, że Nick wynagrodził ojcu swoje inne braki. Wreszcie odniósł sukces. A jednak Antonio Morrelli postrzegał to inaczej. Jego zdaniem syn zrobił z niego pośmiewisko, zepsuł mu opinię.
Przeprowadzka do Bostonu była prawdopodobnie pierwszą rzeczą, którą Nick zrobił z własnej woli i dla siebie, nie oglądając się na ojca, który nigdy nie był prokuratorem okręgowym. Nigdy nie występował w tak głośnych sprawach, w których Nick miał szansę uczestniczyć, od handlu narkotykami po podwójne morderstwo. Takimi sprawami Nick zajmował się na co dzień jako zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Suffolk. A jednak i tego było mu mało. Najwyraźniej to mu nie wystarczyło, ponieważ teraz znów był tutaj, wrócił do domu, wciąż czegoś szukał. Miał tylko nadzieję, że na liście jego niespełnień nie ma już aprobaty ojca.
Matka uważała jednak, że Nick wciąż jej potrzebuje. W jej ustach brzmiało to tak, jakby Nick zmienił miejsce zamieszkania ze względu na ojca, którego pogarszający się z każdym dniem stan sugerował, że może to być jego ostatnie Boże Narodzenie. Christine zdawała się z kolei sądzić, że Nick przeniósł się, by zastąpić ojca jej nastoletniemu synowi, którego sama wychowywała. Po części miała rację. Nick kochał Timmy’ego i pragnął brać czynny udział w jego życiu, ale szczerze mówiąc, przynajmniej gdy sam o tym myślał, musiał przyznać, że powody, którymi się kierował, nie aż wcale tak szlachetne czy wzniosłe. W rzeczywistości były dość egoistyczne.
Tak, zależało mu na tym, by być blisko rodziny podczas tych ostatnich świąt, gdy byli jeszcze wszyscy razem. Ale pragnął również pozbyć się poczucia samotności, które nagle zaczęło mu ciążyć. Bostoński apartament wypełniała pustka, która zaczęła nawet wnikać w jego pracę. Zupełnie jakby coś stracił, i nie chodziło bynajmniej o byłą narzeczoną Jill Campbell. O dziwo, jej brak miał niewiele wspólnego z doświadczaną przez Nicka samotnością. Co gorsza, wyjazd z Bostonu wcale mu nie pomógł. Pustka podążyła za nim. To poczucie wydrążenia było czymś, co nosił w sobie. Może to nie najlepsze określenie, ale dokładnie tak to odczuwał.
Nowa praca w korporacji ochroniarskiej wysokiego szczebla odwracała uwagę Nicka od innych rzeczy. Podobało mu się, że ma nowe wyzwanie. Płaca była bardzo dobra… a w każdym razie miała taka być, zatrudnił się bowiem dopiero przed miesiącem.
– Wiem, że jesteś trochę przygnębiony – powiedziała Christine, przerywając jego myśli.
– Nie jestem przygnębiony.
– To nic złego.
– Nie jestem przygnębiony.
Jej spojrzenie mówiło: „Nie wciskaj mi kitu”.
Okej, więc może był trochę przygnębiony. Przygnębienie bardzo pasuje do wydrążenia.
– To zrozumiałe. – Christina sądziła chyba, że w samym środku szkółki leśnej powinni porozmawiać o jego życiu. – Niedawno zerwałeś zaręczyny. Kiedy to było? Jakieś pięć miesięcy temu?
– Nie jestem przygnębiony z powodu Jill – odparł stanowczo Nick przez zaciśnięte zęby, licząc, że siostra wreszcie zostawi go w spokoju. A jednocześnie zdał sobie sprawę, że najpewniej tylko potwierdził jej obawy. Gdyby znała go tak dobrze, jak jej się wydawało, wiedziałaby, że to nie ma nic wspólnego z Jill.
– Skoro nie chodzi o Jill – podjęła Christine na pozór obojętnym tonem, przyglądając się metce z ceną na świątecznych wieńcach – to pewnie chodzi o Maggie.
Z równym skutkiem mogła mu wsadzić nóż między żebra. Przez ostatni miesiąc przekonywał sam siebie, że Maggie O’Dell ma własne życie i nie jest zainteresowana tym, by stać się częścią jego życia. Zrobił wszystko, na co było go stać. Jeszcze trochę i zostałby psychopatycznym prześladowcą. To już koniec. Pora iść dalej. Powtarzał to sobie raz za razem, bez końca. Rozum słyszał to wyraźnie. Serce – kompletnie ignorowało.
– Wiem – odezwała się Christine, biorąc jego milczenie za potwierdzenie. – To skomplikowane.
Wcale nie było aż tak skomplikowane. Nick poznał Maggie cztery lata temu, kiedy rozpracowywał pewną sprawę, piastując urząd szeryfa Platte City w stanie Nebraska. Pojawiła się w jego życiu jako psycholog kryminalny FBI zajmujący się profilami zbrodniarzy. Była inteligentna, twarda, a przy tym piękna. Nick znał wiele kobiet – był związany z wieloma kobietami – ale nigdy nie spotkał nikogo takiego jak Maggie O’Dell. Natychmiast między nimi zaiskrzyło. Tak przynajmniej zapisało się to w pamięci Nicka. Ale ona była mężatką.
Po zakończeniu sprawy pozostawali w kontakcie, a gdy Maggie wreszcie zakończyła procedurę rozwodową, Nick dał jej wiele okazji, żeby poczuła się nim oczarowana, oznajmił nawet głośno, że jest otwarty na nowy związek. Na poważny związek, coś, co Nick Morrelli rzadko brał pod uwagę. Ale Maggie z jakiegoś powodu go odtrąciła. Może nie była jeszcze gotowa. Chciał w to wierzyć. Nigdy dotąd żadna kobieta go nie odrzuciła, to było dla niego zupełnie nowe doświadczenie.
Ostatniego lata ich ścieżki znów się skrzyżowały. Kolejna sprawa powiązana z tamtą sprzed czterech lat. Spotkanie przywołało wszystkie wspomnienia i niektóre uczucia. Nick nawet nie zdawał sobie sprawy, że wciąż w nim tkwią. Te uczucia natarły z taką siłą, że zerwał swoje zaręczyny.
Potem zrobił jedyną rzecz, którą potrafi robić. Ścigał Maggie kartkami, e-mailami, kwiatami, prośbami o spotkanie, choć ona mieszkała w Waszyngtonie, on zaś w Bostonie. Wydawało mu się, że zachowuje się jak przykładny konkurent. Do momentu gdy odkrył, że w życiu Maggie jest ktoś inny. Pozwolił jej odejść niepostrzeżenie, zmarnował swoją szansę. Tym razem okazało się, że jest za późno.
Pozwolił jej odejść do faceta, który nazywa się Benjamin Platt. Nick sprawdził numery rejestracyjne land rovera zaparkowanego przed domem Maggie. Platt był pułkownikiem armii Stanów Zjednoczonych, wojskowym lekarzem, naukowcem i żołnierzem. Nick nie był pewien, czy nawet wysoki, ciemnowłosy i czarujący rozgrywający, który później został prawnikiem, ma jakiekolwiek szanse konkurować z tym gościem.
– Możemy skupić się na świętach? – poprosił po zbyt długiej chwili ciszy.
Christine zrobiła taką minę, jakby wiedziała, że racja jest po jej stronie. Nie podobało mu się, że dla starszej siostry jest niczym otwarta księga.
Zanim Christine się odezwała, przerwali im dwaj sprzedawcy, którzy wyszli na środek sklepu.
– W Mall of America wybuchła bomba – oznajmił jeden z nich. – Prawdopodobnie zginęły dziesiątki ludzi.
Klienci podeszli bliżej alejki do kas, żeby lepiej słyszeć sensacyjne nowiny.
– To my chronimy to centrum – powiedział Nick do Christine. Ledwie wyjął z kieszeni kurtki telefon komórkowy, kiedy ten zaczął dzwonić.
Mall of America
Asante stracił trochę czasu, walcząc z falą rozhisteryzowanych ludzi. Zachowywali się idiotycznie. To dlatego po akcji zawsze się ulatniał, żeby tego nie widzieć. Niektórzy jego byli współpracownicy znajdowali przyjemność w tym chaosie – lubili czuć zapach strachu, patrzeć, jak ludzie trzymają się życia pazurami, słuchać krzyków i jęków dobywających się z ludzkich gardeł w chwilach największej bezradności. Albo też, jak postrzegał to Asante, w momencie, kiedy człowiek jest najbardziej żałosny. Wystarczyło mu jedno spojrzenie, by wiedzieć, że ma rację.