Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciało zwisało z sufitu. Ręce i nogi były związane kablem, a ściany pokrywały rozbryzgi krwi. W kuchni stało otwarte pudełko na jedzenie na wynos, nad którym unosiła się chmara much. W środku znajdowała się ludzka śledziona, a może wątroba, trudno powiedzieć. Taki widok zastała agentka Maggie O’Dell na miejscu zbrodni. Pierwszym, które oglądała na własne oczy, a nie na zdjęciach policyjnych techników. Dotąd próbowała przeniknąć umysły zabójców zza biurka, jednak przy tworzeniu profilu tego mordercy ma jej pomóc praca w terenie. Giną kolejne ofiary, sprawca działa według określonego wzorca, ale do czasu. Nieoczekiwanie skupia uwagę na Maggie O’Dell i zmienia zasady gry. Prowokuje i zaprasza do okrutnej zabawy, w której zwycięży ten, kto pierwszy dopadnie przeciwnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 341
Tłumaczenie:
Pamięci Patti El-Kachouti
(28.12.1954 – 13.11.2016)
Twoja dobroć i odwaga zawsze będą dla mnie inspiracją
Hrabstwo Shenandoah, Wirginia
Z czoła skapywał mu pot, ale i tak siłą woli zwiększył tempo. Był w dobrej formie, po prostu wyszedł z wprawy. Podniecenie i adrenalina przyśpieszały mu tętno. Znał na pamięć ukryte w głębi lasu ścieżki, tyle że dawno już tu nie polował.
W dole, w pobliżu potoku, wznosiły się okazałe dęby, ale tu, na górze, sosny rosły tak gęsto, że musiał się między nimi przeciskać. Kusza wydawała się cięższa niż zwykle. To przez nią poruszał się wolniej, chociaż przewiesił pasek przez głowę i lewe ramię, by broń znalazła się na plecach. Ale i tak kusza zahaczała o niższe gałęzie, szarpiąc go do tyłu. Powtarzał sobie, że robił to dziesiątki razy, tylko trochę zardzewiał. Każdemu może się zdarzyć. Najważniejsze, że kusza była nowa i lepsza niż poprzednia. Działała szybciej i była wyposażona w laserowy celownik.
Sprzedawca w sklepie sportowym zapewnił go, że od trzydziestu czterech do pięćdziesięciu siedmiu kilogramów siły naciągu to więcej niż dość, by trafić jelenia wirginijskiego ze średniej odległości.
– Jak szybko? – spytał.
– Wystarczająco szybko. – Sprzedawca spojrzał na niego, jakby miał do czynienia ze zwykłym klientem, a nie z doświadczonym myśliwym.
– Potrzebuję takiej siły naciągu, żeby prędkość wylotowa wynosiła co najmniej dziewięćdziesiąt jeden metrów na sekundę. Dzięki temu strzała zyska wystarczająco dużo energii kinetycznej, żeby zredukować trajektorię, zwiększyć precyzję strzału i gładko trafić ofiarę.
Dopiero wtedy sprzedawca spojrzał na niego z szacunkiem, powoli rozjaśniając twarz w uśmiechu.
– W stanie Wirginia nie obowiązuje żadne regulaminowe minimum ani maksimum dla siły naciągu – odparł.
– Więcej znaczy szybciej.
– Zgadza się, proszę pana.
– Więc przejdźmy do dwustu.
Sprzedawca znów się uśmiechnął i skinął głową. Już wiedział, że ma do czynienia z nie byle jakim myśliwym.
Przeciętni szarzy ludzie często są niedoceniani. Zwykle uważał za dar losu, że postrzegano go jako szarego człowieka. Cieszył się, że się nie wyróżniał. Inni wkładali zbyt wiele wysiłku w to, żeby ich zauważono, natomiast on postępował przeciwnie, robił, co w jego mocy, by zniknąć w tłumie albo – jak w tym przypadku – by dopasować się do otoczenia.
Niczym opadające z nieba smużki chmur pojawiła się mgła. Na płaskim terenie jego posuwiste kroki, kiedy szedł po sosnowych igłach, brzmiały raczej jak popiskujące w zabawie wiewiórki niż groźne kroki tropiącego drapieżnika. Znajdując się na górze, już zyskiwał przewagę, ale doświadczony myśliwy powinien znać swoją ofiarę. Przewidzieć każdy jej ruch. Od wielu dni prowadził obserwację. To miejsce przy potoku było bezpieczną przystanią. Po kamieniach spływała krystalicznie czysta woda. To było idealne miejsce do zaspokojenia pragnienia.
Dzień wcześniej znalazł informacje o tym terenie i zabrał się do pracy. Zbudował solidną jak skała podporę, na której mógł oprzeć kuszę. Kiedy uklęknął, widział wszystko idealnie. Przed wyruszeniem w drogę odciągnął kurek, pewien, że trzy wbudowane mechanizmy zabezpieczające zapobiegną strzelaniu na sucho. Teraz wystarczyło naciągnąć cięciwę, położyć palec na spuście, wycelować.
I czekać.
Nie musiał długo czekać. Przez mgłę dojrzał w dole jakiś ruch. Uśmiechnął się pod nosem. Wystarczyły trzy dni i nawet tam, w środku lasu, rodziła się skłonność do pewnej rutyny. Działanie według ustalonych wzorów dawało poczucie komfortu, mogło zażegnać niebezpieczeństwo. Tyle że jednocześnie ten, kto działa rutynowo, staje się przewidywalny.
Jego tętno znów zaczęło szaleć. Włoski na karku stanęły mu dęba. Zdawało się, że zakończenia nerwów ożyły, kiedy tak trwał w pozycji gotowy do strzału. Tego właśnie zbyt długo mu brakowało. Tego fantastycznego podniecenia, które rozpala wszystkie zmysły.
Trzymał palce na miejscu, w pogotowiu, i patrzył przez celownik.
Sekundy zamieniały się w minuty.
Cierpliwości, powiedział sobie, starając się ignorować spływającą po plecach strużkę potu. Ani drgnął. Nawet nie mrugnął. Patrzył, jak cel powoli przesuwa się w siatce celownika. Mgła zgęstniała, utrudniając widzenie, lecz on skupił się na jednej plamie koloru, którą rozpoznał, na której polegał.
Wycelował, wstrzymując oddech. Wiedział, że ma tylko jedną szansę.
Bezbłędna wiązka laserowa.
Patrzył, jak strzała trafiła do celu. Precyzyjnie, prosto w nogę.
Znów się uśmiechnął.
Trzy dni wcześniej, kiedy gra się zaczęła, powiedział tej kobiecie, że pewnie pożałuje zakupu pomarańczowych odblaskowych butów do biegania.
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
Quantico, Wirginia
Agentka specjalna Maggie O’Dell wymknęła się do swojego małego, zagraconego pokoju i zamknęła drzwi. Koperta, którą trzymała pod pachą, była wypchana i grubsza, niż się spodziewała. Zirytowała się, czując lekki skok adrenaliny. Przynajmniej zdawała sobie sprawę, że ekscytowanie się zawartością przesyłki było jednak czymś dziwnym. Ktoś mógłby nawet uznać, że chorobliwym.
Od kilku lat funkcjonariusze służb ochrony porządku publicznego z całego kraju przesyłali jej informacje dotyczące spraw, których nie byli w stanie rozwikłać. Zazwyczaj nie przysyłali zbyt wiele – skrawki dowodów, niewyraźne polaroidy i niepełne kopie raportów koronera – a wszystko to z nadzieją, że Maggie cały ten bałagan poskłada niczym fragmenty układanki i stworzy logiczną całość.
W większości przypadków udawało jej się opracować wyczerpujący profil psychologiczny sprawcy. Co więcej, robiła to, nie będąc na miejscu zbrodni. W ciągu minionych dwudziestu sześciu miesięcy w małym pokoju w czeluściach Wydziału Badań Behawioralnych FBI przygotowała profile psychologiczne, które pomogły zatrzymać i aresztować ośmiu – a przypuszczalnie nawet dziewięciu – morderców. O’Dell zyskała renomę, ale sukces pociągnął za sobą taką liczbę próśb o pomoc, z którą trudno jej było sobie poradzić.
Ostatnio stale nosiła przy sobie co najmniej jedną teczkę z dokumentami. Podczas lunchu, pomiędzy spotkaniami czy w domu skulona na sofie kartkowała, przeglądała, raz jeszcze sprawdzała, szukała czegoś, co mogło jej umknąć. Zajmowało jej to niemal cały czas. Greg, mąż Maggie, oskarżył ją, że jest opętana pracą. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zaczęła się obawiać, że Greg może mieć rację. Tego dnia tak się śpieszyła, by poznać szczegóły nowej sprawy, że nawet nie zjadła lunchu.
To fakt, że właśnie dzięki niej wielu morderców straciło szansę na powiększenie listy swych ofiar. Każda pomyślnie zakończona sprawa dawała jej poczucie swoistej mocy. Ale z tą mocą łączyła się ogromna odpowiedzialność, a także równie wielkie zobowiązanie wobec tych, którzy oczekiwali od niej wsparcia. Do tego stopnia, że nie chciała odrzucić żadnej prośby, nie znosiła dokonywać selekcji, wybierać i odrzucać. Niestety – a może na szczęście dla jej psychicznego i fizycznego zdrowia – jej szef, zastępca dyrektora Cunningham, wprowadził pewne ograniczenia.
– Musi pani od czasu do czasu odpocząć, agentko O’Dell – powiedział, gdy zaczynała pracę. – Nie mogę dopuścić do tego, żeby się pani wypaliła przed trzydziestką.
Maggie niby pamiętała te słowa, ale teraz, gdy znalazła się sama w swoim pokoju, niecierpliwie otworzyła kopertę i wysunęła jej zawartość na biurko. Jej wzrok natychmiast przykuły zdjęcia. To nie były nieostre polaroidy. Na zbliżeniu karku ofiary zobaczyła coś, co mogło być otarciem po sznurze. Na kolejnym zdjęciu widniały ślady po ugryzieniu, czerwone wylewy na miękkiej wewnętrznej części ramienia.
Nie sięgnęła po żadne ze zdjęć, by się przyjrzeć z bliska. Zostawiła je tak, jak się ułożyły, wysuwając się z koperty wraz z innymi dokumentami. Cofnęła się, wsparła ręce na biodrach i przekrzywiła głowę, próbując ogarnąć wzrokiem je wszystkie.
Po chwili skupiła się na raporcie koronera, nie biorąc go do ręki. Przebiegła wzrokiem pierwszą stronę od początku do środka, aż znalazła to, czego szukała. Denat nazywał się David Robards, lat dwadzieścia jeden, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, sześćdziesiąt osiem kilogramów wagi.
W raporcie z autopsji przyczynę śmierci określono jako „nierozstrzygniętą”. Ale Maggie już wiedziała, że pierwsze raporty policyjne mówiły o „utonięciu związanym z alkoholem”. Tylko tyle informacji zgodziła się przyjąć od detektywa Michaela Hogana. Nie krył zdumienia, kiedy go powstrzymała przed przekazaniem większej liczby szczegółów.
– Najpierw muszę obejrzeć zdjęcia – wyjaśniła. – Kiedy będziemy rozmawiać następnym razem, poproszę, żeby mi pan w taki sposób opowiedział o miejscu zbrodni, jakbym tam była obok pana.
Hogan zgodził się bez słowa sprzeciwu. Wszyscy tak robili. Gdy o tym myślała, dziwiła się, że tak niewielu z nich kwestionuje metody jej pracy, zupełnie jakby była jasnowidząca, a oni nie śmieli zakłócać magii, której nie rozumieli, ale którą szanowali.
Była pod wrażeniem, może nawet zbyt podekscytowana tym, że Hogan przesłał jej wyjątkowo bogatą dokumentację sprawy, sporo zdjęć, a nawet kilka plastikowym woreczków z dowodami. Zazwyczaj dostawała znacznie mniej.
Zanim jednak na dobre zajęła się przesyłką, raz jeszcze wróciła pamięcią do znanych już jej szczegółów. David Robards był jedną z trzech ofiar, które znaleziono w ciągu dziewięciu miesięcy. Wszystkimi ofiarami byli młodzi biali mężczyźni, studenci college’u, choć z różnych uniwersytetów. Każdy z nich przed zaginięciem bawił się i pił z przyjaciółmi. Ich ciała znaleziono w rzece wiele dni, a czasami tygodni później.
Zerknęła na wybór zdjęć. Słowa „związane z alkoholem” nie wyjaśniały otarć po sznurze na karku Robardsa ani tego, co wyglądało na ślad po ugryzieniu na wewnętrznej stronie ramienia.
Na dźwięk stukania do drzwi wzdrygnęła się.
– Proszę – powiedziała, choć tak naprawdę miała ochotę powiedzieć „odejdź”.
Preston Turner uchylił drzwi na tyle, by wsadzić do środka dużą głowę i prawe ramię. Kojarzył się Maggie z futbolistą grającym na obronie, który zabójczą szarżą może zmiażdżyć napastników drużyny przeciwnej. Była pewna, że gdyby tylko miał taką fantazję, mógłby do niej wejść bez pukania, po prostu wyłamując drzwi.
– O’Dell, rety, cieszę się, że jesteś – powiedział z uśmiechem. – Delaney ma jakąś rodzinną sprawę. Chciałabyś pojechać ze mną na autopsję?
Zawahała się nie dlatego, że jej przeszkodził, ale z powodu niespodziewanego zaproszenia. Żaden z agentów nigdy jej nie prosił, żeby mu towarzyszyła.
– Jasne – odparła nonszalanckim tonem, bo tak mówili koledzy, więc i ona powinna. Z tego samego powodu spytała: – Może po drodze zatrzymamy się i coś kupimy na lunch? – Podczas tej rozmowy chowała materiały od Hogana z powrotem do dużej koperty, stojąc do Turnera tyłem.
– Bardzo zabawne, O’Dell. Więc Delaney już dał ci cynk.
– Jaki cynk?
– Powiedział, że nie znoszę autopsji.
Odwróciła się i spojrzała na niego, i dopiero teraz zobaczyła jego zaciśnięte zęby i prawą dłoń kurczowo trzymająca klamkę. Agenci Turner i Delaney traktowali ją jak młodszą siostrę, odkąd pomogła im rozwikłać ciągnącą się od trzech lat sprawę seryjnego podpalacza. W minionym tygodniu zaprosili ją nawet w bufecie do tak bardzo pożądanego „męskiego stolika”, gdzie jedli lunch z trzema innymi kolegami. Delaney wpadł do niej parę razy, żeby spytać, nad czym pracuje.
Nie miała nic przeciw. Obaj byli szanowanymi agentami, poza tym Maggie było miło, że w zdominowanym przez mężczyzn wydziale są i tacy koledzy, których bardziej interesuje jej talent profilera niż to, jak wygląda w granatowym kostiumie ze spodniami. A jednak nigdy by nie zgadła, że Preston Turner, czarujący twardziel, źle znosi autopsje.
– Delaney nic mi nie mówił.
– Nie? Uhm. – Turner udawał, że to nic takiego, i zerknął na zegarek, jakby nagle czas stał się bardzo ważny.
– Nie jadłam lunchu – wyjaśniła.
– Okej, w takim razie gdzieś się zatrzymamy i kupimy ci coś do jedzenia. – Przytrzymał dla niej drzwi. – Prawdę mówiąc, jakoś się nie zmartwię, jeśli trochę się spóźnimy.
Hrabstwo Warren, Wirginia
Wybrał inny zjazd z międzystanowej. Kiedy człowiek nabiera zbytniej pewności siebie i jeździ stale tą samą drogą, nigdy nie kończy się to dobrze. Chociaż z drugiej strony patrząc, obecnie był bardziej uzależniony od GPS-u, niż sobie tego życzył. Tak czy inaczej, życie to ciągłe ryzyko i dostrzeganie okazji, które inni mijają, bezmyślnie jadąc dalej. Coś o tym wiedział, bo nieprzewidywalne zachowania zawsze mu się opłacały.
Aż do tej pory.
Po dziesięciu minutach jazdy po asfaltowej dwupasmówce w tylnym lusterku zobaczył radiowóz. Odruchowo zerknął na prędkościomierz. Jeśli w ogóle przekroczył dozwoloną prędkość, to najwyżej o trzy kilometry na godzinę. Mimo to gdy znów podniósł wzrok, w lusterku ujrzał mrugające światła radiowozu pędzącego tuż za nim.
To idiotyczne. Nie zrobił nic, co dałoby im prawo do takiego zachowania. Było też o wiele za wcześnie, by zgłoszono kradzież samochodu. Zwolnił i ostrożnie, tylko dwoma kołami, zjechał z asfaltu na błotniste pobocze.
Nadstawił uszu, wstrzymując oddech, i siedział absolutnie nieruchomo. Nie szukał nerwowo prawa jazdy, nie sięgnął do przegródki na rękawiczki, gdzie niektórzy właściciele samochodów trzymają dowód rejestracyjny. W każdym razie liczył, że akurat ten właściciel właśnie tam go trzymał. Zamiast tego siedział nieruchomo, nasłuchując jakichś nadzwyczajnych dźwięków, i patrzył w boczne lusterko. Widział, że dupek się nie śpieszy. Czy chodziło o numer rejestracyjny, który temu gliniarzowi z czymś się skojarzył? Wreszcie policjant wysiadł z radiowozu i dumnie ruszył w jego stronę.
Znał ten krok. Uniform opięty na piersi i ramionach dla podkreślenia mięśni, nad którymi tak ciężko pracował. Naciągnięte na czoło rondo kapelusza, tak że niemal dotykało oprawy okularów. Powstrzymał złośliwy uśmieszek, kiedy zauważył, że to okulary lustrzanki. No jasne, nie mogło być inaczej. To wszystko wchodziło w skład ich szkolenia. Kurs podstawowy: jak zaznaczać swój autorytet.
Czekał, aż dupek znajdzie się o krok od drzwi jego samochodu, dopiero wtedy nacisnął przycisk opuszczający szybę w oknie.
– Dobry wieczór, panie oficerze – powiedział z szacunkiem.
Te słowa zaskoczyły policjanta. Większość ludzi natychmiast nerwowo się dopytuje, o jaką przewinę chodzi, i z góry zaprzecza wszystkim oskarżeniom. Przyjaźnie nastawiony, a nie konfrontacyjny czy broniący się atakiem kierowca? To było nieprzewidywalne.
– Prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Rzeczowy i wymagający aż do granic nieuprzejmości. Dupek sądził pewnie, że znów podkreślił swoją pozycję, tymczasem tak naprawdę się odsłonił. Właśnie udowodnił, że poziom jego pewności siebie nie jest na tyle wysoki, by pozwolił wymienić z kierowcą przyjazne powitanie, nie naruszając przy tym jakże cennego policyjnego autorytetu.
– Tak, sir.
Powoli wyjmował portfel z kieszeni kurtki. Wykonywał bardzo spokojne i przemyślane ruchy. Nie chciał, żeby policjant nagle poczuł się zagrożony zbyt gwałtownym gestem, który mógł źle zinterpretować. Wyjął prawo jazdy i podał policjantowi. Dokument był fałszywy, ale profesjonalnie podrobiony i mógłby oszukać nawet cyfrowy skaner. Znajdowało się w nim jedno z wielu nazwisk, którymi się posługiwał, i zdjęcie odpowiadające jego obecnemu wyglądowi. Nieszkodliwy przeciętny facet w średnim wieku.
Faktem było, że od lat nie używał swojego prawdziwego nazwiska. Tylko paru ludzi wciąż go znało jako Alberta Stucky’ego, ale nawet oni by go nie rozpoznali, bo z każdym nowym nazwiskiem, z każdą nowo przybraną tożsamością, zmieniał też swoją powierzchowność. Był niczym kameleon, który zrzuca skórę i staje się nową osobą. Trzy tygodnie wcześniej był ślepym i mocno kulejącym weteranem.
Za to z dowodem rejestracyjnym może mu pójść trudniej.
– Czy mogę wyjąć dowód rejestracyjny z przegródki na rękawiczki? – spytał, zanim wyciągnął rękę.
– Niech pan wyjmie.
– To samochód przyjaciółki – wyjaśnił, otwierając przegródkę. On tylko informował dobrego policjanta. Nie było w tym cienia wymówki, nie miał powodu się bronić. – Nie lubi zostawiać go na lotnisku, więc często ją odwożę, a potem zabieram samochód.
Pod paczkami chusteczek higienicznych i trzema szminkami znalazł papier, który rozpoznał jako dowód rejestracyjny. Wyjmując dokument, zerknął na niego i zanotował w pamięci adres oraz imię i nazwisko. A więc właścicielką auta była Susan R. Fuller. Jakoś dotąd nie znał jej nazwiska, choć wiedział o niej to i owo.
Zostawił przegródkę otwartą, żeby pokazać, że nie ma nic do ukrycia, potem usiadł prosto i podał dokument przez otwarte okno.
Nie zdejmując okularów, policjant przyjrzał się prawu jazdy i sprawdził dowód rejestracyjny.
– Dokąd poleciała?
– Słucham?
– Pana przyjaciółka.
Nie spodziewał się tego pytania.
– Na Florydę, do Fort Lauderdale.
– Na wakacje?
Musiał szybko myśleć, bo gliniarz był dobry. Niedopowiedziane pytanie brzmiało: Skoro jesteś jej przyjacielem, to czemu nie pojechałeś z nią na wakacje?
– Nie, niestety w interesach.
Kapelusz policjanta przesunął się do tyłu, ale z powodu okularów Stucky i tak nie był w stanie stwierdzić, czy gliniarz wciąż czytał dokumenty, czy może szukał jakiejś wskazówki. Czegoś, co by go upewniło, że ten kierowca kłamie.
– Co to za interesy?
– Słucham?
– Czym się zajmuje ta pani?
– Susie jest właścicielką małego butiku w Gainesville. Biżuteria, kolorowe apaszki, tego rodzaju rzeczy. Wie pan, gdzie jest Red Lobster? – Prawdę mówiąc, pracowała w cukierni obok butiku, ale sztuka polegała na tym, żeby gościa trochę zaskoczyć. Odwrócić role. Zadać mu pytanie kompletnie niezwiązane z bieżącą sytuacją. Gość zacznie główkować, gdzie jest Red Lobster. Ale Stucky nie czekał na odpowiedź, tylko mówił dalej: – To jest w takim wypasionym centrum handlowym dla zamożniejszej klienteli przy drodze międzystanowej. Pewnie pan tamtędy przejeżdżał. – Miał nadzieję, że policjant nie zwrócił uwagi na butik z damskimi dodatkami ani nie miał żadnego powodu bywać w tamtej eleganckiej okolicy, gdzie rzadko dochodziło do incydentów wymagających policyjnej interwencji.
Ku jego zdumieniu policjant oddał mu dowód rejestracyjny, ale zatrzymał prawo jazdy. Wskazał ręką na tył samochodu.
– Jedno z tylnych czerwonych świateł nie działa. Będę musiał wystawić panu mandat.
Stucky powstrzymał się przed powiedzeniem: „Ale to przecież nie jest nawet mój samochód”. Zamiast tego patrzył, jak policjant maszeruje z powrotem do radiowozu. Teraz już każdy jego nerw był w pogotowiu.
Wiedział, że dupek chciał sprawdzić numery tablicy rejestracyjnej, i co gorsza, prawo jazdy. Nieważne, czy uwierzył w jego historię lub choćby jej część. Nadal chciał, żeby Stucky się pocił, zamierzał mocniej go przycisnąć, przekonać się, czy zdoła go złamać.
Sukinsyn.
Prawo jazdy było pewne. Musi się uspokoić. Zawsze dbał o to, żeby mieć kartę kredytową i prawo jazdy na to samo nazwisko. Łatwo było je zdobyć. Tym razem postarał się nawet o kartę biblioteczną. Kiedy indziej dołączał kartę członkowską Costo albo Sam’s Club. Starał się wprowadzać pewne zmiany, żeby nie poczuć się zbyt bezpiecznie i nie lekceważyć przeciwnika. To stanowiło element jego głównej zasady, wedle której należy być nieprzewidywalnym.
Tymczasem policjant właśnie do niego wracał.
Stucky przekrzywił głowę i nadstawił uszu. Cisza. Nie był jednak pewien, jak długo to jeszcze potrwa. Przez te cholerne okulary lustrzanki nie mógł spojrzeć policjantowi w oczy i nie wiedział, co może go spotkać. Bądź cierpliwy, mówił sobie. I gotowy. Obcasem prawego buta postukał w nóż myśliwski schowany pod siedzeniem kierowcy. Obecność tego przedmiotu sprawiła, że był już całkiem spokojny, gdy policjant stanął z powrotem przy drzwiach samochodu.
Potem bez słowa podał mu prawo jazdy… oraz mandat.
Kiedy Stucky wziął od niego jedno i drugie, uwagę policjanta przyciągnęło coś innego. Odwrócił się i spojrzał w stronę radiowozu. Stucky skorzystał z okazji i zerknął na jego identyfikator, powściągając uśmiech.
Pan Twardziel zasłużył na swoje nazwisko.
Przesunął się, żeby spojrzeć w boczne lusterko, zaciekawiony, co takiego zwróciło uwagę tego dupka. Zbliżał się jakiś samochód. Pierwszy, jaki Stucky napotkał, odkąd zjechał z międzystanowej.
Policjant najwyraźniej z nim skończył, a jednak nadal stał w miejscu i nie sprawiał wrażenia, że zamierza odejść. Co więcej, Stucky dostrzegł w nim cień niepokoju. Widział to w jego zaciśniętej szczęce, zdawało się niemal, że zgrzytał zębami. Stucky zerknął znów w boczne lusterko. To była czarna furgonetka, ale nie wyglądało na to, by pędziła zbyt szybko. Mimo to przyciągnęła uwagę policjanta, jakby się jej spodziewał.
Furgonetka zwolniła tylko trochę, zjeżdżając na drugi pas, żeby szerokim łukiem ominąć policjanta i samochód stojący na poboczu. Stucky patrzył na twarz dupka. Wreszcie zobaczył jego oczy za okularami. Zaintrygował go dojrzany w nich cień złości. Do tego stopnia skupił się na dupku, że kiedy furgonetka ich mijała, zdążył dostrzec niewiele więcej niż długie jasne włosy za oknem pasażera.
Policjant dopiero po chwili przypomniał sobie, że zatrzymał samochód na poboczu. Zastukał knykciami w drzwi auta, dając Stucky’emu znak, że jest wolny.
– Niech pan jedzie. – Znów panował nad sobą, a przynajmniej udawał, że ma wszystko pod kontrolą.
Kiedy Stucky włączył bieg, zobaczył, że policjant ogląda się przez ramię i wciąż patrzy na tylne światła furgonetki, które mrugnęły, a potem zniknęły za zakrętem. Stucky ruszył, zanim policjant wsiadł do radiowozu. Szybko przyśpieszył, nie przekraczając dozwolonej prędkości, żeby się od niego oddalić. Za zakrętem spojrzał w lusterko i już nie widział radiowozu. O mały włos nie minął starej polnej drogi po drugiej stronie linii drzew.
Zatrzymał się po krótkim poślizgu i spojrzał w boczne lusterko. Cofnął się na drogę gruntową, plując ziemią w błotniki, aż nabrał pewności, że jego samochód jest niewidoczny z dwupasmówki, bo zasłoniły go sosny.
Potem czekał.
Chciał się przekonać, co, do diabła, zdenerwowało policjanta. Coś mu mówiło, że pod gładkim mundurem kryje się jakaś historia. Nie wspominając o tym, że dupek omal go nie złapał, co poważnie rozzłościło Stucky’ego. Za to wraz z ulgą, że jednak się wymknął, przyszło poczucie mocy. Poczucie, że jest się niezwyciężonym.
Miał ochotę powiedzieć dupkowi:
– Nie odkryłeś mojego sekretu, ale może ja poznam twój.
Zanim zacznie się martwić, miał jeszcze parę godzin. Zresztą nigdzie się nie śpieszył. Mimo to przekrzywił głowę i nasłuchiwał, obserwując drogę. Spodziewał się, że radiowóz pojawi się lada moment. Susan R. Fuller nigdzie się nie wybierała. Zastrzyk zadziałał jak zwykle. Poza tym, że to ona musiała wykopać tylne czerwone światło.
Richmond, Wirginia
– No, no! Ona jest naprawdę nieźle poharatana!
To były pierwsze słowa Turnera, kiedy zajechali na miejsce. Żadnego powitania, żadnych przeprosin za spóźnienie. Zerknąwszy na ciało, Maggie zdała sobie sprawę, że słowa Turnera to niedopowiedzenie, zanim jeszcze koroner spojrzał na nich wilkiem znad połówkowych okularów. Spóźnili się dwadzieścia minut, chociaż w fast foodzie dla kierowców spędzili tylko pięć.
– Na pewno nie ma mi pan za złe, że zacząłem bez pana, agencie Turner.
Stan Wenhoff był wyraźnie niezadowolony, choć tak naprawdę trudno było zobaczyć jego minę. Stał z opuszczoną głową, przygarbiony, wlepiając wzrok w swoje dłonie. Zdążył już otworzyć ciało i zaczął badać urazy wewnętrzne. Maggie wiele razy z nim pracowała. Wyraz jego twarzy rzadko ulegał zmianie, na stałe zagościła w nim pełna dystansu dezaprobata. Wiedziała też, że w jego pracy brak emocji może być zaletą.
Wreszcie Wenhoff na moment podniósł wzrok, skinął głową w jej stronę i powiedział:
– Agentko O’Dell, miło panią znów widzieć. – Potem zwrócił się do Turnera: – Maski, fartuchy, ochraniacze na buty. – Wskazał skalpelem metalową półkę przy ścianie za ich plecami, a potem przeszedł do rzeczy: – To nie jest zaginiona radna z Bostonu.
Wszystkie media w kraju nagłośniły tę historię. Wciąż pojawiały się zdjęcia i wywiady ze spanikowanymi członkami rodziny. Kobieta przepadła bez śladu parę dni wcześniej, jej samochód znaleziono na parkingu restauracji, w której często bywała.
Teraz, stojąc nad ciałem, Maggie zastanawiała się, skąd brała się pewność Wenhoffa. Potargane włosy, siniaki i rany cięte na opuchniętej twarzy nie pozwalały rozpoznać ofiary.
Jakby czytając w jej myślach, koroner oznajmił:
– Ta kobieta zaginęła znacznie wcześniej, przed tygodniem, może nawet dwa tygodnie temu.
– Nie wygląda mi na to, żeby tak długo nie żyła – stwierdził Turner, stając za Maggie i zaglądając ponad jej ramieniem.
Nie stanął obok niej, tylko trzymał się z tyłu, a jego twarz zakrywała szczelnie założona maska. Jej maska nadal wisiała na szyi. Autopsje nie robiły na niej wrażenia. W college’u poczyniła wstępne kroki, by skończyć studia medyczne, ale po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że dla lekarza ważny jest dobry kontakt z ludźmi i umiejętności towarzyskie, czego jej brakowało. Prawdę mówiąc, lepiej czuła się ze zmarłymi, a ponieważ miała dyplom z psychologii, wiedziała też, że jej preferencje nie są całkiem normalne. Jakby tego było mało, poza studiami z psychologii, była stypendystką na medycynie, ale nie takiej, która przygotowuje do leczenia ludzi, ale na medycynie sądowej.
– Nie zmarła zaraz po zniknięciu. Oceniam, że gdy znaleziono jej ciało, nie żyła zaledwie od paru dni.
– Gdzie je znaleziono? – spytała Maggie, patrząc na Wenhoffa, który skinął głową Turnerowi, żeby odpowiedział.
– W hrabstwie Shenandoah.
– To północna Wirginia. – Próbowała wyobrazić sobie tę okolicę. Wiedziała również, że w stanie Wirginia działały cztery biura koronera. Wenhoff był patologiem kryminalnym dla okręgu centralnego. Hrabstwo Shenandoah nie należało do jego jurysdykcji.
– Filmer jest na wakacjach – wyjaśnił. – Zastępuję go. Takie moje szczęście. – Wskazał blat. – Robotnik leśny zwrócił uwagę na jaskrawą plamę w lesie.
Na osobnej tacy leżał but do biegania. Pomimo plam z błota, Maggie widziała, że but jest jaskrawopomarańczowy i z odblaskiem.
– Czy to możliwe, że biegała w lesie i zgubiła drogę?
– Z tego, co wiem, do lasu prowadzi tylko jedna droga dojazdowa – odparł Turner. – Las nie jest dla wszystkich dostępny. To ze dwieście pięćdziesiąt hektarów, ale nie ma tam żadnych szlaków turystycznych, nie wolno polować ani wędkować. Wstęp wzbroniony.
– Więc mogła się zgubić.
– I błąkała się tam przez dwa tygodnie? – Wenhoff potrząsnął głową. – Znam tę okolicę. To górzysty teren, musiałaby tam dojechać. Ziemia została ofiarowana państwu, ale pod warunkiem, że teren otrzyma status lasu państwowego. Nosi nazwę Devil’s Backbone. To nie jest miejsce, gdzie ktoś chciałby uprawiać jogging. Kto wie, jak do tego lasu trafiła, ale wygląda na to, że została tam porzucona i zdana na własne siły. Jest odwodniona i niedożywiona, ma ślady ukąszeń insektów, a także zadrapania i skaleczenia na nogach i rękach.
Koroner odłożył skalpel i sięgnął po miskę. Maggie i Turner pochylili się, by zajrzeć do środka. Kiedy Wenhoff oznajmił, że to zawartość żołądka, Maggie słyszała, jak Turner głośno wciągnął powietrze. Nie obejrzała się na niego. Wenhoff albo nie zauważył reakcji agenta, albo się nią nie przejął, ponieważ miał coś ważniejszego do roboty. Grzebał w tym paskudztwie, żeby im pokazać, co znalazł.
– Maleńkie owoce jagodowe, być może dzikie jabłka, nie jestem pewien. I to. – Dźgnął solidniejszy kawałek. – Moim zdaniem to surowa ryba.
– Nie sushi? – spytał Turner z nadzieją w głosie.
Wenhoff potrząsnął głową.
– Nie, wciąż ma płetwy.
Turner jęknął. Maggie słyszała, że cofnął się o krok.
– Więc twierdzi pan, że musiała się żywić surową rybą, którą sama złapała? Czyli mogła się zgubić w lesie – trwała przy swoim Maggie.
– Powiedziałem: porzucona, a nie zabłąkana.
– Jaka to różnica? – spytał Turner.
– Zabłąkana sugeruje, że była tam sama i zgubiła drogę. Porzucona zaś, że ktoś ją zostawił na tym pustkowiu. – Wenhoff odstawił miskę na blat i wrócił do ciała. – Sama sobie tego nie zrobiła.
Pociągnął w dół płótno, które zasłaniało dolną połowę ciała. Maggie od razu wiedziała, co koroner miał na myśli. Lewa łydka została przestrzelona strzałą, jej część wciąż tkwiła w ciele.
Turner cicho gwizdnął.
– Wiedziałem, że powinienem był przeczytać cały raport szeryfa.
– Ktoś ją postrzelił strzałą z łuku? – Maggie nachyliła się, by przyjrzeć się z bliska.
– Bełtem z kuszy – sprecyzował Wenhoff. – To tylko moje spekulacje, ale uważam, że do tego potrzebna była broń o dużej prędkości i sile działania. W tamtych okolicach poluje sporo myśliwych z kuszą, ale te strzały z włókna węglowego? Trudno je złamać, mogą poranić człowiekowi ręce. – Wskazał dłonie denatki pokryte drobnymi skaleczeniami.
– Przynajmniej wiedziała, żeby jej nie wyciągać – zauważył Turner.
– Wygląda na to, że rana wokół strzały zaczęła się goić – powiedziała Maggie, uważnie się przyglądając. – Dlatego sądzi pan, że porzucona w lesie spędziła tam kilka dni.
– Zgadza się.
– Skoro wielu myśliwych używa kuszy, skąd pewność, że to nie był wypadek? – spytał Turner.
Wenhoff pokręcił głową i nieco sfrustrowany spojrzał na agentów.
– Bo wypadek tego nie tłumaczy. – Chwycił płótno załamane na wysokości stopy ofiary i ściągnął je do końca.
W lewej stopie brakowało dużego palca. Został odcięty.
Hrabstwo Warren, Wirginia
Ze swojej kryjówki na gruntowej drodze Stucky widział, jak czarna furgonetka wjechała na długi kręty podjazd po drugiej stronie zakrętu. Policjant najwyraźniej znał jej cel, bo się nie śpieszył. Prawdę mówiąc, od chwili, gdy Stucky zaparkował, minęło dobre dziesięć minut, nim pojawił się radiowóz, który zatrzymał się tuż obok podjazdu.
Przez drzewa Stucky widział podwójnej szerokości przyczepę mieszkalną i budynki gospodarcze. Odsunął na bok małą przenośną lodówkę i wziął worek leżący na podłodze po stronie pasażera. Nie zdejmując wzroku z radiowozu ani przyczepy, sięgnął w głąb worka w poszukiwaniu lornetki. Furgonetka stała obok brudnego jasnobrązowego suva na podwórzu od frontu. Na sznurku niczym jasne żagle na wietrze trzepotała pościel. Okna przyczepy były zasłonięte, więc nic przez nie nie widział.
Dupek parkował na poboczu asfaltowej drogi jakieś pięć, sześć metrów od początku podjazdu. Stucky zastanawiał się, co takiego nabroili właściciele czarnego pikapu, że ściągnęli tu gliniarza. I dlaczego aż tak go zirytowali.
Zerknął na zegarek. Susan R. Fuller nigdzie się nie wybierała, nawet jeśli się obudziła. Uruchomił silnik i powoli cofał się polną drogą, starając się jechać po śladach kół. Nie chciał utknąć w błocie na tym pustkowiu. Z jednej strony drogi rósł rząd drzew, z drugiej gęsty las, gdzie mógł się ukryć razem z samochodem.
Przekręcił kierownicę i przednie koła w prawo, potem zaciągnął hamulec ręczny, żeby samochód nie zjechał tyłem ze wzgórza. Pomyślał, że z góry będzie lepiej widział, a kiedy wziął lornetkę i wysiadł, zobaczył, że radiowóz jedzie krętym podjazdem.
Co ty, do diabła, kombinujesz?
Szybko skrył się w gęstwinie drzew, szukając miejsca, skąd będzie lepiej widział podwórze od frontu i przyczepę. Dojrzał jakiś ruch, odsunął rosnące przed nim gałęzie. Policjant wysiadł z radiowozu i skierował się do drzwi przyczepy.
Niech to szlag!
Stucky nie widział głównych drzwi przyczepy, bo drzewa rosły zbyt gęsto, ciągnęły się w dół aż do samego podwórza. Dostrzegł tylko jakieś fragmenty, jakieś drobiazgi.
Może powinien wejść jeszcze wyżej.
Podekscytowany, ciężko oddychając, w pośpiechu zaczął się wspinać. Gałęzie smagały twarz, pnącza czepiały się nogawek spodni, sosnowe igły chrzęściły pod stopami. Musi zobaczyć, co planuje ten dupek.
Czemu tak się wściekł?
Pokonał zbyt długą drogę, by tylko wlepić komuś mandat.
Wreszcie Stucky znalazł dogodny prześwit i przystawił do oczu lornetkę. Zmarszczył nos i ustawiał ostrość, zirytowany, że trwa to zbyt długo. Kiedy zobaczył powiększony i rozmyty obraz, zakręciło mu się w głowie. Oparł się o pień drzewa. Chwilę potem widział już przyczepę idealnie ostro, wciąż jednak nie mógł zajrzeć do środka przez zasłonięte okna. W pewnym momencie zdawało mu się, że zobaczył poruszający się cień, lecz nic więcej. Znajdował się zbyt daleko, żeby cokolwiek dobrze widzieć albo słyszeć.
Stucky spojrzał na zegarek. Minęło piętnaście minut i nikt nie wyszedł głównymi drzwiami przyczepy, ale dostrzegł jakiś ruch na jej tyłach. Może to tylko trzepoczące na sznurze pranie? Patrząc przez lornetkę, widział w powiększeniu różne fragmenty przyczepy i podwórka. Kiedy w końcu odsunął ją od oczu, był pewien, że coś albo ktoś jest za przyczepą.
Niech to szlag!
Cokolwiek się tam działo, nie mógł tego dojrzeć.
Rozejrzał się wokół po lesie. Nieco dalej w dole zobaczył kolejną gruntową drogę. Znajdowała się bliżej przyczepy. Było tam też wystarczająco dużo drzew, by się ukryć. Musi się przekonać, co zamierza ten dupek.
Pobiegł przed siebie, patrząc uważnie pod nogi, kiedy przemykał między drzewami i przeskakiwał leżące na ziemi gałęzie. Gdy dotarł do samochodu, serce mu waliło, tętno szalało. Wsiadł i natychmiast usłyszał stukanie w bagażniku.
– No już, Susan, wykop mi drugie tylne czerwone światło! – krzyknął przez ramię. – Nikt cię tu nie słyszy.
Gdy zapalił silnik, stukanie ustało. Pomyślał o drugim zastrzyku. Zerknął na worek na podłodze, a potem na zegarek. Jeśli chciał się przekonać, co działo się za przyczepą, nie miał czasu za zastrzyk.
Był tak podniecony, że docisnął gaz. Błoto zassało opony, samochód gwałtownie skręcił.
Powoli, powiedział sobie, zdejmując nogę z pedału. Nie zdawał sobie sprawy, jak strome było wzgórze, gdy wjeżdżał na nie tyłem. Zjazd zaczął przypominać ślizg w błocie. Szarpnął dźwignię skrzyni biegów. Opony wciąż się ślizgały, ale samochód zwolnił, a w końcu z poślizgiem się zatrzymał. Wtedy Stucky znowu usłyszał walenie w bagażniku.
Zaciągnął hamulec ręczny i wyłączył silnik. Zaciskając zęby, chwycił worek marynarski i sięgnął do bocznej kieszeni, gdzie trzymał dodatkową napełnioną strzykawkę. Potem sięgnął pod siedzenie kierowcy i podniósł nóż myśliwski. Zanim otworzył drzwi samochodu, kątem oka dostrzegł jakiś ruch. W dole na głównej drodze. To był policyjny radiowóz.
Sukinsyn!
Stucky pochylił się, ledwie widział cokolwiek nad kierownicą. Jego samochód stał jakieś trzydzieści metrów od głównej drogi. Czy drzewa wystarczająco go zasłaniają? Bo ten drań kierował się z powrotem w tę stronę.
Walenie się nasiliło.
Przysiągłby, że cały samochód kołysał się od tych stukotów. Przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech, jakby to robiło jakąś różnicę, i patrzył, jak radiowóz coraz bardziej się zbliża. Siedział nieruchomo, w jednej ręce ściskając strzykawkę, w drugiej nóż myśliwski, gotowy użyć jednego i drugiego.
Po plecach strużką spływał mu pot. Tak mocno zacisnął zęby, aż poczuł przeszywający ból. Teraz jego serce waliło w rytm stukotów w bagażniku. Potem nagle zobaczył, że radiowóz przyśpieszył, a po paru sekundach przemknął obok wjazdu na gruntową drogę. Stucky widział jeszcze sylwetkę za kółkiem, kapelusz policjanta wciąż nasunięty nisko na czoło. Okulary, zza których patrzył prosto przed siebie. Dupek nawet nie zerknął w stronę dziwnie zaparkowanego samochodu.
Tylne czerwone światła mignęły jeszcze przez sekundę, po czym zniknęły za zakrętem. I po radiowozie.
Stucky wciąż tkwił w miejscu, jakby się spodziewał, że dupek zawróci. Sprawdził godzinę na zegarku i wytrzymał tak pięć minut. Przywykł do czekania i obserwowania. Przyzwyczaił się do wtapiania się w otoczenie i stawania się niewidzialnym. Chociaż musiał przyznać, że Susan R. Fuller nadwyrężała resztki jego cierpliwości.
Minęło kolejne pięć minut. Radiowóz nie wrócił.
Stucky cisnął strzykawkę z powrotem do worka, wsunął nóż myśliwski do kieszeni kurtki i włączył bieg.
– Okej, przekonajmy się, co ty, do diabła, zmajstrowałeś.
Hrabstwo Warren, Wirginia
Deszcz zaczął się od lekkiej mżawki, ale kiedy zajechali do Ollie’s Bar and Grill, Maggie żałowała, że nie wzięła ze sobą firmowej kurtki. Kto by przypuszczał, że w środku lata zrobi się tak przenikliwie zimno?
Turner namówił ją, żeby poszła z nim i Delaneyem na drinka. Uparcie twierdził, że potrzebuje jej pomocy i chce przegadać szczegóły autopsji.
– Nigdy nie przedstawię mu tego tak, jak trzeba – powiedział.
Wyjście z Turnerem i Delaneyem na drinka po pracy to było coś więcej, niż zaproszenie Maggie do męskiego stolika w bufecie. Co prawda chodziła już z kolegami na drinka, ale zwykle większą grupą, na przykład żeby uczcić czyjeś urodziny. Tym razem było inaczej. Teraz mieli rozmawiać o sprawie, po godzinach, jak koledzy z pracy.
Nagrała Gregowi wiadomość na sekretarce, chociaż nie musiała tego robić. Odkąd Greg został partnerem w firmie prawniczej, pracował do wieczora i w większość weekendów. Nie pamiętała, kiedy ostatnio usiedli razem do kolacji. Żyli jak współlokatorzy, ich ścieżki czasem się krzyżowały, ale coraz częściej po prostu zostawiali sobie wiadomości. Maggie zazwyczaj naprędce połykała coś kupionego na wynos i po sprawie. Tak naprawdę nieobecność Grega wcale jej nie przeszkadzała.
Kogo ona oszukuje? Wolała być sama. To lepsze niż wysłuchiwanie krytykanckich tyrad męża, strofowania i wykładów na temat jej pracy. Ostatnio wyjawił, jak bardzo mu się nie podoba, że jego żona jest agentką FBI, i nie zamierza zatrzymywać tej opinii dla siebie.
Delaney wyglądał na wykończonego, krótkie włosy miał zmierzwione i wilgotne od deszczu. Mimo to uśmiechnął się i pomachał, przywołując ich do jakże pożądanego narożnego boksu, który udało mu się sprytnie zająć. Naprawdę miał szczęście, bo lokal był zatłoczony.
– Wszystko gra? – spytał go Turner.
W tym momencie Maggie sobie przypomniała, że Turner wspominał o pilnej rodzinnej sprawie, którą musi załatwić Delaney. Nie, nie pilnej sprawie. O rodzinnym problemie. Przyjrzawszy się bliżej, dostrzegła, że Delaney ma przekrwione oczy. Kilka razy potarł brodę wnętrzem dłoni, więc kiedy odpowiedział Turnerowi:
– Taa, wszystko dobrze… – to Maggie wiedziała, że nie mówił prawdy.
Szybko zajęła miejsce naprzeciw Delaneya, a Turner wśliznął się obok niej, wzrokiem szukając kelnerki. Maggie nadal przyglądała się Delaneyowi, choć udawała, że jest zainteresowana menu restauracji.
– Nie pożałujesz, jak weźmiesz burgera – poradził jej Delaney.
– A ty go zamówisz?
– Dla mnie tylko piwo. Spotykam się później z Karen.
Karen była jego żoną. Maggie bezskutecznie próbowała wywnioskować, czy „rodzinny problem” został rozwiązany. A może Delaney przerwał coś ważnego tylko po to, żeby się z nimi spotkać w sprawie autopsji.
Przestań, skarciła się w duchu.
Ostatnio ciągle to robiła. Przyglądała się wszystkiemu i wszystkim i wszystko analizowała, jakby jej umysł nie mógł się wyłączyć. Jakby każdy fragment informacji stanowił podstawę do stworzenia profilu psychologicznego. Jakby wciąż musiała ćwiczyć swój umysł. Poprzedniego dnia przyłapała się na tym, że stworzyła pełny profil sprzedawczyni ze sklepu spożywczego. Na swoją obronę mogła tylko powiedzieć, że stała w długiej kolejce, a sprzedawczyni wyjątkowo się guzdrała, no i na domiar złego kiepsko zakamuflowała siniak nad lewym okiem.
Turnerowi udało się przywołać kelnerkę.
– Kochanie, życie nam pani ratuje. – Nagrodził młodą kobietę szerokim uśmiechem.
Maggie już widziała, jak to robił. Może wyglądał na bejsbolistę twardziela, ale potrafił być czarujący. Teraz czarował też Maggie, zwracając się do kelnerki:
– Wygląda na to, że mamy ochotę na kolację. Co wybierasz, Maggie?
Był tak uprzejmy, że pozwolił jej zamówić pierwszej. Zazwyczaj jeżyła się, kiedy agenci traktowali ją zbyt grzecznie, ale zdusiła złość. W końcu Turner ją zaprosił, ponieważ szanował jej wiedzę i umiejętności.
Przypomniała sobie, że na lunch zjadła tylko tłuste frytki i popiła dietetyczną pepsi w drodze do koronera. Zamówiła burgera i sałatkę, a do tego butelkę Sama Adamsa. Kiedy przyniesiono jedzenie, musiała się pilnować, by nie połknąć wszystkiego naraz. Jadła nieśpiesznie małymi kęsami, a między nimi opisywała rany ofiary morderstwa, ignorując przy tym postękiwania Turnera.
– To była naprawdę masakra, człowieku – stwierdził Turner, patrząc na Delaneya. – Jaki wariat strzela w nogę kobiety, a potem odcina jej palec, żeby go zabrać jako łup?
– Czy palec jest łupem? – spytał Delaney.
Kiedy Maggie podniosła wzrok znad sałatki, zdała sobie sprawę, że to ona była adresatką tego pytania.
– Sądząc z tego, jak to wyglądało, palec został odcięty post mortem – odparła, jakby było to odpowiedzią na pytanie. Gdy agenci nadal patrzyli na nią z oczekiwaniem, zrozumiała, że jej słowa są oczywiste tylko dla niej, więc dodała: – Tak, uważam, że wziął to jako łup.
– Pokręcony drań – skomentował Delaney.
Turner potrząsnął głową i odsunął od siebie talerz, a Maggie ugryzła kolejny kęs hamburgera.
– To dość ekstremalne, co? – Turner spojrzał na nią. – To znaczy wiemy, że nie był to przypadek, i raczej możemy odrzucić ewentualność, że zrobił to jakiś facet, który chciał się na niej zemścić, czy wkurzony mąż, tak? – Wypił łyk piwa i czekał na reakcję Maggie, nie spuszczając z niej wzroku.
– Mordercy zabierają jako łupy rozmaite dziwaczne rzeczy: bieliznę, zęby, prawa jazdy. Jeffrey Dahmer trzymał w lodówce kolekcję penisów.
Turner się skrzywił, a Delaney uśmiechnął się na widok jego miny.
Maggie ciągnęła:
– Jerry Brudos przechowywał w zamrażarce odciętą stopę jednej z zamordowanych kobiet. Lubił ją wyjmować i przymierzać swoją kolekcję skradzionych szpilek.
– Czyli jednak palec nie jest aż takim dziwactwem – stwierdził Delaney. – Ale mówisz o seryjnych mordercach. Myślisz, że ten też już zabijał?
Ręka Maggie z widelcem pełnym sałatki zawisła w powietrzu. Agenci znów na nią patrzyli, oczekując na odpowiedź, którą uważała za oczywistą. Ale może jedyną oczywistą rzeczą było to, że spędziła zbyt wiele czasu, studiując seryjnych morderców.
– Nie wiem, czy już wcześniej zabijał, czy nie – oznajmiła. – Ale mogę wam powiedzieć, że ci, którzy zabijają raz, rzadko zabierają łupy.
Las Państwowy Devil’s Backbone
Nieznośny deszcz!
Gdyby nie pojechał okrężną drogą i nie spędził popołudnia na szpiegowaniu durnego dupka, uniknąłby ulewy, która leśną drogę zamieniła w błotnisty tor przeszkód. Jednak nagroda w sumie była warta zniweczonych planów. To, co znalazł w podwójnej przyczepie, zaskoczyło go i zrobiło na nim wrażenie. Stucky nie mógł się doczekać, kiedy tam wróci. Podekscytowany czekał na pierwsze reakcje.
Jego zmiana w pracy zaczynała się dopiero nazajutrz wieczorem. Rano zamierzał zadzwonić do biura szeryfa hrabstwa. Wiedział, z którego automatu telefonicznego skorzysta. Z tego na stacji benzynowej przy międzystanowej, gdzie zawsze był duży ruch. To przy zjeździe, który znajduje się zaraz za innym zjazdem, tym, po minięciu którego zatrzymał go pan Twardziel. Bez końca powtarzał sobie w myślach, co im powie:
– Bardzo proszę, żeby ktoś to sprawdził. Myślę, że stało się coś strasznego.
I poda im adres.
Wiedział, że dyspozytor w biurze szeryfa będzie się dopytywał, kto dzwoni, i dociekał, w jaki sposób informator jest powiązany z mieszkańcami przyczepy. Ale na to też się przygotował. Był ekspertem od wcielania się w różne postaci. I nie chodziło tylko o fizyczną przemianę, zmianę fryzury czy koloru oczu, zgubienie kilogramów lub przybranie na wadze czy też utykanie. Potrafił skutecznie odgrywać swoje role, więc był też przekonany, że potrafi udać histerię.
– Nie, nie mogę podać swojego nazwiska, bo wtedy on mnie też może zaatakować.
– Ale o kim pan mówi?
– Jestem tylko przerażonym obywatelem. Nic więcej nie mogę powiedzieć.
Potem nerwowo powtórzy adres i rozłączy się. To takie proste. Później znów pojedzie między te drzewa i tym razem zatrzyma się bliżej. A potem na piechotę podejdzie do miejsca, gdzie będzie czekał i obserwował.
Najpierw jednak musi pokazać nieszczęsnej i coraz bardziej zdenerwowanej Susan R. Fuller jej nowy dom.
Tytuł oryginału: Before Evil
Pierwsze wydanie: 2017 by Prairie Wind Publishing, Omaha
Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media
Redaktor prowadzący: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Joanna Morawska
© 2017 by S.M. Kava
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji HarperCollins Publishers, LLC.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce: copyright by Tim Robinson. Trevillion Images.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-276-3497-9
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.