Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest to poruszająca, zabawna, zmuszająca do refleksji powieść o stosunkach rodzinnych, panujących współcześnie w dwóch całkiem odmiennych kulturach - indyjskiej i amerykańskiej. Jest to też opowieść o tym, jak zaspakajane są w tych kulturach potrzeby człowieka. Tytuł książki nawiązuje do jedzenia w sensie dosłownym, jak też przenośnym (pożywienie dla ducha). Każda z tych kultur ma obszary „głodu“ i „sytości“, które podświadomie przenosi na poziom kulinarny. W pierwszej części powieści indyjska rodzina karmi swe dzieci do przesytu nadmierną troską i ingerowaniem w każdą sferę życia; w drugiej - młoda Amerykanka odczuwająca „głód“ emocjonalny popada w bulimię. Postacią łączącą obie części powieści jest Arun, Hindus, który przyjechał na studia do Ameryki.
Anita Desai - jedna z najbardziej znanych współczesnych pisarek indyjskich piszących po angielsku. Urodziła się w 1933 roku w Indiach w rodzinie Bengalczyka i Niemki. W swoim dorobku pisarskim ma powieści, opowiadania i utwory dla dzieci. Powieść "Czas postu, czas uczty" jak też dwie inne "Clear Light of Day" i "In Custody" kandydowały do nagrody Bookera. "In Custody" doczekało się adaptacji filmowej. Powieść "Fire On the Mountain" otrzymała nagrodę Winifreda Holtby'ego, przyznawaną przez Królewskie Towarzystwo Literackie w Londynie. Anita Desai jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego i Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wykłada w Massachusetts Institute of Technology oraz w Girton College w Cambridge.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anita Desai – jedna z najbardziej znanych współczesnych pisarek indyjskich piszących po angielsku – urodziła się w 1933 roku Indiach w rodzinie Bengalczyka i Niemki. W swoim dorobku pisarskim ma powieści, opowiadania i utwory dla dzieci. Powieść Czas postu, czas uczty, jak też dwie inne: Clear Light of Day i In Custody kandydowały do nagrody Bookera. In Custody doczekało się adaptacji filmowej. Powieść Fire on the Mountain otrzymała nagrodę Winifreda Holtby’ego, przyznawaną przez Królewskie Towarzystwo Literackie w Londynie.
Anita Desai jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Literackiego i Amerykańskiej Akademii Sztuki i Literatury. Wykłada w Massachusetts Institute of Technology oraz w Girton College w Cambridge.
Tym, o których jest moja opowieść
MamaPapa siedzą obok siebie na skrzypiącej ogrodowej huśtawce ustawionej na werandzie, z której roztacza się widok na ogród, podjazd i bramę. Nogi zwisają im swobodnie, a ze stóp zsuwają się klapki. Przed nimi stoi niski, okrągły stolik nakryty spłowiałym obrusem z wyhaftowanymi pośrodku kwiatami. Ustawiony za huśtawką wentylator owiewa ciepłym powietrzem ich głowy i karki.
Zazwyczaj opuszczone trzcinowe maty, mające chronić mieszkańców przed słońcem i kurzem, są zwinięte. Siedzące na nich gołębie gruchają czule i czyszcząc się z kleszczy, trzepoczą skrzydłami. Na kamiennej posadzce rozbryzgują się ptasie odchody, a w powietrzu leniwie unosi się pierze.
Rodzice bujają się rytmicznie, tam i z powrotem. Wyglądają na pogrążonych w drzemce – mają zamknięte oczy – ale czasem zamieniają ze sobą słowo.
– Na podwieczorek będą dziś racuszki. Czy to ci wystarczy? Może chcesz też słodycze?
– Tak, tak, tak. Koniecznie. Słodycze też. Powiedz kucharzowi. Zaraz powiedz kucharzowi.
– Uma! Uma!
– Niech Uma powie kucharzowi...
– Uma!
Uma staje w drzwiach; jest rozdrażniona.
– Czemu tak krzyczycie?
– Idź, powiedz kucharzowi...
– Przecież szykuję paczkę. Kazaliście, żeby była gotowa, zanim przyjdzie syn sędziego Datta. Właśnie miałam ją przewiązać sznurkiem.
– Ach tak... Racja, racja. Zrób paczkę. Musi być gotowa, musi być gotowa, kiedy przyjdzie po nią syn sędziego Datta. Co posyłamy Arunowi?
– Herbatę i szal...
– Szal? Jaki szal?
– No ten, który Mama kupiła...
– Mama kupiła?
Uma, zniecierpliwiona, wzrusza ramionami.
– Brązowy szal, który Mama kupiła Arunowi w Kashmir Emporium, Papo.
– Brązowy szal z Kashmir Emporium?
– Tak, Papo. Na wypadek, gdyby Arun marzł w Ameryce. Pozwól, że dokończę teraz pakowania, bo jeśli paczka nie będzie gotowa, kiedy przyjdzie syn sędziego Datta, będziemy musieli wysłać ją pocztą.
– Pocztą? Nie ma mowy. To bardzo kosztowne... Zbyt kosztowne. Zbędny wydatek, skoro syn sędziego Datta jedzie do Ameryki. Przyszykuj paczkę. No już, Umo!
– Najpierw powiedz kucharzowi, że smażone racuszki nie wystarczą. Papa chce, żeby były słodycze.
– Słodycze też?
– Tak, mają być słodycze. Jak wrócisz, podyktuję ci list do Aruna. Zabierze go syn sędziego Datta. Kiedy on wyjeżdża do Ameryki?
– Chcecie, żebym teraz pisała list? Przecież jestem zajęta robieniem paczki dla Aruna...
– No tak, no tak... Paczka dla Aruna... Racja, naszykuj paczkę. Niech będzie gotowa, skoro ma ją odebrać syn sędziego Datta.
Uma gwałtownie się oddala, mamrocząc coś pod nosem. Siwe włosy ma w nieładzie, a jej krótkowzroczne oczy rzucają wściekłe spojrzenia zza szkieł okularów. Rodzice, chwilowo wytrąceni ze swojego relaksu nagłym pojawieniem się tylu spraw – słodycze, paczka, list – znowu zaczynają się bujać, powoli i rytmicznie. Wpatrują się w rozedrgane od upału popołudniowe powietrze, jakby zaraz miała się z niego wyłonić taca z herbatą, słodyczami i racuszkami – ich wybawienie. Huśtają się coraz bardziej zniecierpliwieni.
Mama-i-Papa. MamaPapa. PapaMama. Trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek prowadzili osobne życie, że byli różnymi osobami, a nie MamąPapą, których wymienia się jednym tchem. A jednak Mama przyszła na świat w mieście Kanpur, jako córka kupca, i żyła pośród swej niezwykle licznej rodziny aż do osiągnięcia szesnastu lat, kiedy to wyszła za Papę. Z kolei Papa, mieszkający w Patnie syn urzędnika podatkowego owładniętego niepohamowaną ambicją zapewnienia mu możliwie najlepszego wykształcenia, zdobywał nagrody za wyniki w nauce, grywał w tenisa, odbył studia prawnicze, w końcu zaś otworzył praktykę adwokacką. O tym wszystkim dzieci dowiadywały się głównie ze starych zdjęć, oprawionych w ramki świadectw, zaśniedziałych medali i z rozmów z odwiedzającymi ich krewnymi. MamaPapa nieczęsto wspominali czasy, gdy nie byli jeszcze nierozdzielni. Kilka anegdot, opowiadanych przez każde z osobna, nabierało ogromnego znaczenia z uwagi na swoją wyjątkowość i rzadkość.
Mama wspominała: „Kiedy byłam młoda, dziewczętom w rodzinie nie dawano słodyczy, orzechów i łakoci. Kupionymi na targu specjałami obdzielano chłopców. Ale nasza rodzina nie była znów tak bardzo ortodoksyjna, żeby matka i ciotki nie podrzucały nam po kryjomu jakichś smakołyków”. I śmiała się na wspomnienie tych słodkich tajemnic.
Papa opowiadał: „Kiedy byłem dzieckiem, nie mieliśmy w domu prądu. Jeśli chcieliśmy się uczyć, siadaliśmy z książkami pod uliczną latarnią. W czasie sesji egzaminacyjnej zbierała się tam gromadka studentów głośno powtarzających materiał. Trudno było się skupić na prawie, gdy inni recytowali twierdzenia matematyczne, sanskryckie wersety czy daty z historii Anglii. Ale mimo wszystko dawaliśmy sobie radę i zdawaliśmy egzaminy”.
Papa wspominał: „Najlepszy student na moim roku uczył się całymi dniami i nocami. W końcu dowiedzieliśmy się, jak był w stanie tego dokonać. Otóż podczas sesji obcinał sobie rzęsy, które, odrastając, kłuły go, gdy tylko zamykał oczy. Budził się więc i wracał do nauki”.
Opowieści Papy zwykle dotyczyły wydarzeń bolesnych, a mamine jedzenia – zwłaszcza słodyczy – oraz spraw rodzinnych. Chwile wspomnień były jednak krótkie i rzadkie. Mogłyby prowokować pytania – tyle niedomówień otwierało drzwi wyobraźni – gdyby nie to, że dzieci niezbyt wiele uwagi poświęcały przeszłości. MamaPapa w obecnej postaci wystarczali im w zupełności. Ich połączone istnienie zapewniało im wystarczającą powagę i autorytet, których nie trzeba było wzmacniać, odwołując się do osobnych losów każdego z nich.
Czasem, na mgnienie oka, można było ujrzeć rodziców takich, jakimi byli dawniej, zanim połączyła ich werandowo-huśtawkowa egzystencja bliźniąt syjamskich. Za każdym razem Uma czuła się wówczas zaskoczona, a nawet zażenowana, jak na przykład wtedy, gdy Mama grała z przyjaciółkami w remika. Robiła to po kryjomu, gdyż Papa żywił szlachetną pogardę do wszelkich form hazardu. Idąc do sąsiadów z przeciwka na przedpołudniową partyjkę, nie unosiła wprawdzie sari do kolan i nie przeskakiwała przez żywopłot, ale jakimś dziwnym sposobem sprawiała wrażenie, jakby właśnie tak robiła. Jej zachowanie – oraz niezwykłe słownictwo, jakim posługiwała się przy grze – stawało się zalotne, dziewczęce. Policzki zaokrąglały jej się, gdyż wpychała do ust betel1, którym ją częstowano (Papa krzywił się także i na tę słabość), a jej oczy błyszczały łobuzersko, gdy odrzucała głowę do tyłu i wybuchała nieskrępowanym śmiechem. Przyciskała karty do piersi i zalotnie trzepotała rzęsami. Kiedy Uma zaglądała jej przez ramię albo Aruna przytulała się do niej, by sprawdzić, czemu tak cieszą ją trzymane w ręku karty, Mama opędzała się od córek jak od pary uprzykrzonych much:
– Idźcie sobie. Idźcie pobawić się z dziećmi!
A potem wracała na lunch, powoli przeciskając się przez dziurę w żywopłocie i ciągnąc za sobą obie córki; w pobliżu werandy była już taka jak zazwyczaj: chłodna, opanowana, strofująca, lekko znużona.
Kiedy Papa po powrocie z biura pytał, co też porabiały przez całe przedpołudnie, z westchnieniem opadała na oparcie i wachlując się, mówiła:
– Cóż można było robić w taki upał? Nic.
Papa zawsze zachowywał się tak, jak komuś takiemu jak on wypadało, a nawet jeszcze stosowniej. Wezwawszy rano kierowcę, wsiadał do podstawionego samochodu z tak zaaferowaną miną, jakby najmniejsze opóźnienie groziło kataklizmem. Jeśli zdarzyło im się wstąpić po niego do biura, zastawały go za ogromnym biurkiem, niczym satrapę jakiejś niewielkiej prowincji, ocierającego kark ogromną chustką do nosa, wydającego suche polecenia swojej sekretarce, maszynistce i klientom. Każdym gestem i miną podkreślał swój autorytet, aż w końcu zamknął się w nim jak w ołowianym, połyskującym pancerzu.
Mama z namaszczeniem pakowała jego strój do gry w tenisa i posyłała go przez gońca biurowego, który specjalnie po to przyjeżdżał na rowerze. Przypiąwszy torbę do bagażnika, oddalał się, pedałując, a Mama, głęboko zamyślona, odprowadzała go spojrzeniem aż za bramę i na ulicę.
Uma zastanawiała się wtedy, czy Mama wyobraża sobie, jak Papa ukryty za stojącym w rogu biura ceratowym parawanem przebiera się w strój tenisowy, i zasłaniała dłonią usta, by stłumić rodzący się chichot.
Oczekując powrotu męża, Mama siadywała samotnie na ogrodowej huśtawce. Roztargnionym wzrokiem śledziła z werandy zabawy dziewczynek, które na wyschniętym trawniku układały ogródek z kamyczków, liści, patyków i płatków nagietka. Kiedy kłóciły się zbyt hałaśliwie, interweniowała rozdrażnionym głosem.
Światło popołudnia zanikało stopniowo w wieczornej mgiełce, gdy w końcu zajeżdżał samochód. Papa wysiadał z niego dziarsko i wymachując rakietą, dużymi krokami pokonywał schody na werandę. Ubrany był w posłane przez Mamę białe bawełniane spodenki, których szerokie nogawki zwisały luźno wokół jego chudych kolan. Metalowe sprzączki pozostawiły na pasku ślady rdzy. Mama często ganiła pracza za to, że przynosi uprane szorty z plamami od rdzy. Złościła się na niego także za łamanie dużych białych guzików, bo potem, z okularami na nosie i zaciśniętymi w skupieniu ustami, musiała przyszywać nowe. Papa miał też na sobie białą koszulkę z krótkim rękawem, obszytą zieloną lub niebieską lamówką. Błyszczał od wysiłku, poczucia sukcesu i potu.
– Wygrałem z Śankarem sześć do pięciu i sześć do dwóch – informował, mijając je w drodze do garderoby, a wokół kostek opadały mu sfatygowane bawełniane skarpety. Z pomrukiem zadowolenia rzucał na podłogę rakietę tenisową.
Na werandzie nikt nie odzywał się ani słowem. Mama siedziała olśniona jego sukcesem, jego męstwem. Po chwili rozlegało się stukanie wiadra i chlapanie wody. Rura kanalizacyjna w ścianie domu wypluwała strużkę mydlin, która płynąc przez suche liście i piasek, wpadała do mulistej kałuży pod krzewami bazylii i jaśminu, gdzie obserwowały ją dziewczynki.
Wracając do rzeczywistości, Mama wołała:
– Uma! Uma! Powiedz kucharzowi, żeby przyniósł Papie lemoniadę!
I Uma biegła.
Były też, oczywiście, spotkania towarzyskie – nieodłączny element kariery zawodowej Papy – niektóre z udziałem dzieci. Na przyjęciach Papa raczył się zazwyczaj niewielką porcją whisky z wodą i zaczynał dowcipkować, co rodzina uważała za poczynania dość przerażające. Jego żarty, zawsze skierowane przeciwko innym, podszyte były agresją, choć skrywaną pod pozorami jowialnej wesołości panującej podczas uroczystej kolacji czy przyjęcia w klubie. Kiedy już ciętymi uwagami sprawił, że jakiś niższy rangą sędzia pokoju wił się z zakłopotania, albo starszemu sędziemu przypomniał wstydliwy incydent, co skwitowane zostało jedynie kwaśnym skrzywieniem warg – wybuchał niepohamowanym śmiechem. Dowcip uważał za tym lepszy, im większe wywołał zażenowanie. Traktował to jak zwycięstwo – z odrzuconą do tyłu głową, śmiejąc się triumfalnie, zdawał się zyskiwać na wzroście, którym natura obdarzyła go raczej skromnie. Można się było dać oszukać i uwierzyć, że Papa dobrze się bawi. Rodzina nie miała jednak złudzeń: w rzeczywistości był roztrzęsiony, poruszony sytuacją, w której upatrywał potencjalne zagrożenie dla własnej pozycji. Rodzina przyjmowała więc z ulgą powrót Papy do normalnego stanu: do zwykłej małomówności w sytuacji, kiedy jego autorytet nie był narażony na szwank.
Trudno byłoby dziwić się dziecku, które uznałoby, że podstawowym zadaniem Papy jest groźne marszczenie brwi, a Mamy – strofowanie. Skoro wszyscy dorośli muszą odgrywać jakieś role, a takie były role rodziców, dzieci nie kwestionowały tego wyboru. Przynajmniej dopóty, dopóki były małe.
1 betel – używka przyrządzana ze świeżych liści pieprzu betelu, orzecha areki, gęstego mleka wapiennego, goździków i innych przypraw; ma działanie orzeźwiające i odkażające; z czasem barwi zęby żującego na czerwonobrunatno.
Papa każe wyprowadzić samochód. Mija nieco czasu, zanim kierowca przebierze się w uniform, a potem zapuści silnik i wyjedzie z garażu (odkąd Papa zakończył karierę zawodową, samochód i kierowca również przeszli na częściową emeryturę i rzadko korzysta się z ich usług). Papa stoi na stopniach werandy, patrząc na powyginaną i przerdzewiałą karoserię samochodu, który, zgrzytając i jęcząc, powoli, niechętnie toczy się do przodu. Spojrzenie Papy jest pozbawione wyrazu. Na słowa Umy, że: „Któregoś dnia ten nasz rover stanie i już więcej nie ruszy – taki jest stary!”, w ogóle nie reaguje, jakby postanowił nie słyszeć jej i nie usłyszał. W końcu ów relikt zajeżdża przed portyk. Papa siada z przodu, obok kierowcy, i obaj czekają, aż Mama i Uma usadowią się na tylnych siedzeniach. Papa zabiera je na wycieczkę do parku. Przez całą niedzielę chodził tam i z powrotem po werandzie, co jakiś czas ćwicząc wymachy ramion ze złączonymi dłońmi lub robiąc przysiady, jakby w ten sposób składał hołd czasom, kiedy to grywał w tenisa, był młody i pełen sił. Mówił kobietom, że potrzebny im jest ruch, że za dużo czasu spędzają zamknięte w domu. Teraz więc zabiera je do parku.
Zatrzymują się przy zaniedbanej bramie parkowej, bardzo wysokiej i szerokiej, wykutej z żelaza w zawiłe, piękne wzory. Papa wyskakuje z auta i pośpiesznie wbiega za bramę. Niestety, w niedzielny wieczór w parku jest pełno ludzi. Siedzą grupkami, odpoczywając lub spacerując pomiędzy grządkami lilii kanna i naokoło wyschniętej fontanny. Na drodze Papy wyrasta tyle przeszkód – dziecko z balonikiem, matka z synkiem ciągnącym ją za skraj sari – że musi przeć do przodu z nisko opuszczoną, wysuniętą do przodu głową i rozstawionymi łokciami.
Mama i Uma usiłują za nim nadążyć, ale wkrótce tracą go z oczu. Przystają, by obejrzeć krzew przycięty na kształt pawia, kwitnące drzewo palisandru o osadzonych na nagich gałęziach kwiatach w kolorze delikatnego, zamglonego fioletu, odsuwają się od psa, który przed chwilą wytarzał się w błocie na ścieżce zalewanej wodą z gumowego węża, a teraz otrzepuje się zapamiętale, rozpryskując brudne krople; po chwili stają jak wryte na widok pomarszczonego starca w muślinowym dhoti1 o tak delikatnym splocie, że praktycznie przezroczystym, całkowicie pochłoniętego wykonywaniem ćwiczeń jogi, jakby był zupełnie sam, a nie w pełnym spacerowiczów parku. Widząc takie publiczne popisy, Mama szczelniej otula ramiona końcem sari i cmoka z dezaprobatą.
Daleko z przodu dostrzegają Papę: stawia wielkie kroki, jakby śpieszył na umówione spotkanie, nie przystaje, nie patrzy na nikogo i na nic. Mama fuka z irytacją i mówi Umie, że resztę spaceru odbędą we dwie, nie próbując dogonić Papy. Spokojnie okrążają park, trzymając się ścieżki pomiędzy ogrodzeniem a grządkami lilii kanna i ignorując sprzedawców orzeszków ziemnych i lodów, którzy wtykają swój towar przez pręty ogrodzenia i zachęcają do kupna. Pikantny zapach prażonej ciecierzycy sprawia, że Umie w ustach zbiera się ślinka; postanawia jednak nic nie mówić. Co jakiś czas miga im postać Papy: jego olśniewająco białe spodnie i energiczny krok sprawiają, że łatwo go zauważyć pośród bezładnie poruszającego się tłumu. Rzęsy Mamy trzepocą lekko, gdy go rozpoznaje. Z podziwu? Z dumy? Uma nie umie tego określić.
Właśnie kończą swoją rundkę przy bramie, gdzie czeka samochód i kierowca, gdy zjawia się również Papa. Punktualność iście magiczna. Oczywiście, on w tym samym czasie okrążył park trzykrotnie, ale nie pozwala sobie na zadowolenie.
– Wsiadamy – mówi niecierpliwie. – Czekałem na was. Jesteście tak powolne. Tak powolne. Wsiadamy. Wsiadamy. Prędzej. Prędzej!
Uma, gramoląc się do środka za Mamą, pyta:
– Ależ, Papo, czemu się tak śpieszymy?
Przez całą drogę do domu Papa wydaje kierowcy polecenia:
– Skręć tutaj. Tutaj, nie tam. Teraz przyśpiesz. Stój! Nie widzisz, że masz przed sobą autobus? Dobra, teraz gazu. Szybciej. Wleczesz się jak żółw!
– Czemu tak się śpieszymy? – płaczliwie dopytuje się Uma.
Po powrocie do domu Mama zawija się w zwoje sari i szepcze słabym głosem:
– Czy powiedziałaś kucharzowi, żeby miał pod ręką lemoniadę?
Uma idzie sprawdzić, co z tą lemoniadą, MamaPapa zaś, zrzucają z nóg sandały i sadowią się na huśtawce, kilkakrotnie zmieniając pozycję; znów stają się dwiema połówkami jednej całości, trwającymi przy sobie i pokazującymi światu tę samą, nieodgadnioną twarz.
Kiedy goście pytali rodziców o samopoczucie, odpowiedzi udzielało tylko jedno z nich, zwykle w pierwszej, rzadziej w trzeciej osobie liczby pojedynczej, ale zawsze w imieniu obojga. Gdy Papa wyrażał swoje zdanie na temat pochodzącego z ich okręgu parlamentarzysty albo oceniał szanse rządu w następnych wyborach, Mama milczała, bo mówił również za nią. Kiedy Mama opowiadała o wyprzedaży, na której zamierzała kupić ręczniki, lub o zwyżce cen srebra, stwarzającej, być może, okazję korzystnego sprzedania stołowych sreber, Papa mruczał tylko potakująco – jego myśli biegły tym samym torem. Różnice zdań zdarzały im się bardzo rzadko. Jeśli więc Mama zabroniła Arunie założyć naszyjnik z pereł na poranny seans w kinie „Regal” czy też Papa zadecydował, że Uma nie powinna brać dodatkowych lekcji muzyki, nie miało sensu odwoływanie się do drugiego z rodziców o zmianę werdyktu. Było to po prostu niemożliwe.
Oczywiście, zdarzało im się sprzeczać i dyskutować. Prawdę mówiąc, nawet codziennie i zawsze o tej samej porze – kiedy ustalano jadłospis. W tym przypadku nie wypadało ustępować pola bez walki: pogwałciłoby to rodzinną tradycję.
To wprost zdumiewające, jak inspirująco na te debaty wpływał jadalniany stół. Nie sposób przy tym nie zauważyć, że ostateczna decyzja niczym nie różniła się od wstępnej propozycji – jeśli więc Mama sugerowała podanie na początek zwykłej baraniny z ryżem w sosie curry, to właśnie ta potrawa zjawiała się na stole, niezależnie od tego, ile pomysłów wyszukanych dań, takich jak pilaw, kebab, kofta, rozważano w trakcie rozmowy... Należało to do rytuału.
Dziewczęta wiedziały od dawna, że między rodzicami nie ma żadnych nieporozumień ani niezgody. Różnice zdań zdarzały się zresztą tak rzadko, że tylko one, w najdrobniejszych szczegółach znające wszelkie odcienie domowego nastroju, mogły je zauważyć.
Jednak i w tej rodzinie doszło raz do poważnej różnicy zdań, porównywalnej ze stanem klęski żywiołowej. Pozostawiła ona domowników w stanie szoku, jak po pożarze czy powodzi. Sprawczynią była Mama, a nie Papa.
Uma była już dojrzałą kobietą – przynajmniej według niektórych oznak – Aruna zaś właśnie odkrywała, co to znaczy mieć miesiączki, kiedy Mama zaszła w ciążę.
Dziewczęta długo nie orientowały się w sytuacji; nie rozumiały, skąd te szepty po kątach, ukradkowe rozmowy, wizyty lekarza i u lekarza, narady ze starszymi krewnymi. Mama z oczami spuchniętymi od łez łkała, leżąc w poprzek łóżka. Papa za groźną miną ukrywał zmartwienie i zmieszanie. Atmosfera wprost nabrzmiała tajemnicą. Dziewczętom aż uszy płonęły od podsłuchiwania. Chodziło o coś niepojętego, na swój sposób pikantnego, nawet lubieżnego; choć nie rozumiały używanych słów, wyłapywały ogólny ton, a nawet sens wypowiedzi. W grę wchodziło coś obrzydliwie fizycznego – seksualnego. To słowo cisnęło im się na usta, więc zaciskały je z całych sił, by się przypadkiem nie wypsnęło. Umie stawał przed oczami widziany kiedyś na bazarze obraz oszalałej ze strachu świni, wyrywającej się z rąk rzeźnika; przypominała też sobie skowyt i poszczekiwania psów parzących się za domkami dla służby i polecenie Papy, by ogrodnik przepędził je kijem. Wizja Aruny była bardziej cywilizowana: podciągnięte w górę halki i sari, wierzgające w nocy pod moskitierą nogi. Gołe nogi. Nieraz dobiegały do nich zza zasłon zduszone odgłosy. W tym domu nigdy nie zamykano drzwi: zamknięte drzwi oznaczały tajemnice, brzydkie, wstydliwe tajemnice. Zamknięte drzwi były dla Mamy sygnałem, że należy przeszukać pokój i wykryć obrzydlistwo, nieczystą plamę. Nieczystą, bo z ludzkiej krwi, z kobiecej krwi. Rodziców nie należało jednak podglądać. Można było tylko w zawstydzeniu spuścić głowę. Usiłowały mimo to usłyszeć jak najwięcej. W końcu dowiedziały się od służących – aja2 powiedziała im to, co było oczywiste dla każdego, kto nie był zupełnie ślepy: była to późna ciąża.
Mama za wszelką cenę chciała ją usunąć. Nigdy nie czuła się gorzej; z płaczem mówiła, że gotowa jest przejść choćby przez piekło, byleby ustały dręczące ją ataki nudności. Ale Papa się uparł. Mają dwie córki, tak, zupełnie dorosłe, każdy to widzi, ale nie mają syna. Czy którykolwiek mężczyzna wyrzeknie się szansy doczekania syna?
Z ciążą trzeba było się więc pogodzić. Mama całe lato przeleżała w łóżku na wznak, nękana wymiotami i zmęczona własną tuszą . Wiszący nad nią wentylator sufitowy skrzypiał jednostajnie, a po ścianach, cmokając, ganiały się gekony. Siedząca u jej stóp aja– ongiś opiekunka malutkiej Aruny, wezwana teraz z rodzinnej wioski, w której spędzała stare lata – masowała Mamie nogi, wydając przy tym uspokajające i pocieszające dźwięki. Uma i Aruna, które bądź to ulegały ponurej atmosferze pokoju chorej, bądź też dawały się porwać pełnemu ekscytacji oczekiwaniu, ledwo zauważyły, kiedy nastąpił wreszcie kres tego trudnego lata i nadszedł monsun. W lepkim, parnym powietrzu zaroiło się od komarów, gekony nie nadążały łapać niezliczonych much, a Mamę przewieziono do Kliniki Położniczej i Pediatrycznej Królowej Marii, gdzie na świat przyszło dziecko, dla którego tak wiele wycierpiała – syn.
Syn.
Cała rodzina wstrzymała oddech, skupiona wokół szpitalnego łóżka Mamy, zapatrzona w ten cud świata. Pomimo że Aruna powiedziała: „Jaki czerwony! jaki brzydki”, zanim uciszono ją kuksańcami, i chociaż Uma wykazała się nieumiejętnością trzymania na rękach istotki tak kruchej i cennej, obie miały pełną świadomość wyjątkowości całego zdarzenia.
Twarz Mamy, wciąż jeszcze napięta po ciężkim porodzie, zaczęła się rozluźniać i przybierać wyraz naznaczonej cierpieniem dumy, który, co zauważyła po pewnym czasie Uma, od tej pory stale na niej gościł. Na początku jednak to Papa przyciągał ich uwagę. Póki był w szpitalu, tłumił emocje i powstrzymywał je całą siłą woli. Twarz miał aż wykrzywioną z wysiłku, pot ściekał mu po szyi i zalewał koszulę. Jedynym sposobem wyrażenia uczuć, na jaki sobie pozwolił, było wydawanie ostrym głosem poleceń pielęgniarkom, ai, dziewczętom, a nawet leżącej w łóżku Mamie. Następnie czym prędzej zabrał córki do domu, nie zerknąwszy nawet na syna. Prawdę mówiąc, odwracał od niego wzrok, jakby fizyczna obecność tak drobnej istoty nie miała nic wspólnego z tym tak ważnym wydarzeniem i jakby się obawiał rozczarowania.
Zaraz po przyjeździe do domu, gdy tylko wyskoczył z samochodu i wbiegł do środka, wykrzyczał swoją nowinę wszystkim obecnym. Zebrani przy drzwiach służący i starsi krewni mieli okazję zobaczyć najbardziej zadziwiający widok w swoim życiu – jak Papa w euforii przeskakuje, jedno po drugim, trzy stojące w holu krzesła, niczym młodzieniec skaczący przez kozioł, i z rękami wyrzuconymi w powietrze, z rozwianymi włosami wykrzykuje: „To chłopiec! Chło-o-piec! Arun, nareszcie Arun!”. Kiedy bowiem oczekiwali drugiego dziecka, on, spodziewając się syna, wybrał dla niego imię: Arun. Tymczasem urodziła się druga córka. Rozczarowani rodzice nazwali ją Aruną.
Uma i Aruna, które z portyku obserwowały całą scenę, przytuliły się do siebie, oniemiałe z wrażenia.
Uma nigdy nie przestała się dziwić temu nieprawdopodobnemu zdarzeniu, o wiele bardziej pamiętnemu niż same narodziny brata. Jeśli zaś chodzi o Arunę, był to dla niej początek trwającego całe życie buntu i przemożnej potrzeby potwierdzania własnej wartości.
Mama, po powrocie do domu jeszcze słaba, wyczerpana i nerwowa, próbowała nauczyć Umę, jak należy prawidłowo składać pieluszki, rozcieńczać mleko wodą, kołysać do snu płaczące wniebogłosy niemowlę pokryte potówkami niczym śladami ognia. Niestety, Uma – jak zwykle niezgrabna i nieodpowiedzialna – upuszczała i rozbijała różne przedmioty, a od swojego stanowczo za małego, zbyt drogocennego i delikatnego brata odsuwała się z przerażeniem.
– Muszę odrabiać lekcje – mówiła matce. – Mam rozwiązać zadania matematyczne i napisać wypracowanie...
– Zostaw to wszystko – odpowiadała Mama ostro.
Wcześniej też się zdarzało, że Mama wydawała Umie podobne polecenia. Nigdy nie brała poważnie obowiązku odrabiania prac domowych, bo sama nigdy do szkoły nie chodziła. „Miałyśmy prywatnego nauczyciela”, odpowiadała nonszalancko, kiedy dziewczęta pytały ją, jakim cudem nie musiała chodzić do szkoły. „Przychodził do naszego domu, żeby uczyć nas... trochę śpiewu... trochę... hm... ”, traciła wątek. „Uciekałyśmy przed nim i chowałyśmy się”, przyznawała ze śmiechem.
Uma próbowała jej wytłumaczyć, że jeśli nie odrobi lekcji, dostanie uwagę i będzie musiała zgłosić się do Matki Agnes.
– Ale my już nie poślemy cię więcej ani do Matki Agnes, ani do szkoły – oznajmiła w końcu Mama.
Wyraz twarzy Umy, która podniosła wzrok znad stosu krzywo poskładanych pieluszek, chyba ją zirytował. Poruszyła niecierpliwie palcami u stóp i powiedziała ostro:
– Nie wrócisz już do szkoły, Umo. Zostaniesz w domu, żeby pomóc przy Arunie.
Uma rozejrzała się wokół siebie, szukając wyjaśnienia i pomocy. W sprawach nauki na pewno stanie po jej stronie Papa. Sam był wykształcony i to właśnie on posłał ją do szkoły klasztornej.
Umie nie byłoby łatwo wyrazić słowami, dlaczego szkoła klasztorna tak ją pociągała. Banalnie brzmi wyliczanie takich szczegółów, jak choćby: ścisłe zasady porannego apelu, na który nie wpuszczano dziewcząt, jeśli podczas oględzin przy drzwiach wejściowych okazało się, że miały niewyczyszczone pantofle, zaniedbane lub pomalowane paznokcie, a we włosach kolorowe wstążki zamiast białych; pianino, na którym siostra Teresa wygrywała melodie pobożnych hymnów, bębniąc zawsze z takim samym przekonaniem i w jednostajnym rytmie; Matka Agnes, cudownie wyciszona i skupiona, trzymająca modlitewnik, z którego czytała głębokim, spokojnym głosem, dochodzącym do ich uszu jak szmer powoli płynącej, ciemnej rzeki; porządek w jej biurze, do którego Uma dość często trafiała, wysyłana z uwagami od nauczycielki, i po którym chciwie się rozglądała, podziwiając wiszący na ścianie wizerunek złotowłosego Jezusa tulącego baranka, oleodruk nad kominkiem, przedstawiający załzawioną twarz dziecka wpatrzonego w róg złoconej ramy, gdzie lśni srebrzysta gwiazda, czy też stojący na biurku wazon z polerowanego mosiądzu, zawsze pełen świeżych, ułożonych w sztywny bukiet białych kwiatów, czyste bieżniki z białego lnu na szczycie regału z książkami i ogromny, głośno tykający zegar stojący przy drzwiach, widok z okna na ślicznie utrzymany ogród, długie werandy otaczające dziedziniec, na który można było patrzeć, ale gdzie nie wolno było wchodzić, bo rosnąca tam trawa była zbyt cenna, a róże zbyt rzadkie...
Prawdopodobnie wyliczyłaby gry, w które grywały z zapałem na boisku przy akompaniamencie wibrującego dźwięku gwizdka panny D’Souzy. Opisałaby nieskazitelną czystość gabinetu lekarskiego, gdzie znaleźć można było lek na każdy ból głowy, każde stłuczenie i skaleczenie; nowiutkie zeszyty o poliniowanych kartkach i szeleszczące sucho, pachnące farbą podręczniki wręczane na początku każdego semestru wraz z nowiusieńką linijką i gumką. Wspomniałaby bezdyskusyjnie mądre powiedzonka i przysłowia powtarzane przez zakonnice („Co się stało, to się nie odstanie”, „Zaszyj dziurkę, póki mała”), obchody Bożego Narodzenia i Wielkanocy oraz imieniny świętych patronów.
Wyznałaby, jak cieszył ją porządek, racjonalność całego systemu, w którym każdy element spełniał swoją funkcję i istniał w konkretnym celu. Wyjaśniłaby, jakie zadowolenie dawał jej fakt, że żadne pytanie nie pozostawało bez odpowiedzi, żadna wątpliwość bez wyjaśnienia. W pierwszej klasie głośniej od pozostałych dzieci śpiewała:
„Wiem, że Jezus kocha mnie,
W Biblii znajdę słowa te”.
Wiedziała, że w małej kaplicy, do której nie wpuszczano dzieci, odbywało się coś tajemniczego. Tylko czasami przez krótką chwilkę udawało się jej zobaczyć zakonnicę pogrążoną w modlitwie, klęczącą przed ołtarzem, gdzie pośród cieni przebłyskiwała złocista smuga. Miało to jakiś związek z najgłębszymi uczuciami, jakich doznawała podczas wspólnej modlitwy, przy powtarzaniu słów:
„Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego.
Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach.
Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć:
orzeźwia moją duszę”.3
Najwyraźniej ten zakonny świat, dla postronnego obserwatora tak prosty i surowy, ukrywał obszary ciemne i tajemnicze, rozświetlone złocistymi pasmami nadziei.
Nie mogła więc zrozumieć, dlaczego inni, na przykład Aruna, przeklinali go i tak mocno nienawidzili. Czemu? Uma zjawiała się w szkole pierwsza i codziennie robiła wszystko, żeby zostać po ostatnim dzwonku. Dla niej lekcje nigdy nie trwały dostatecznie długo. Jakoś musiała przetrwać koszmarne weekendy, kiedy na nowo wciągano ją w wir trywialnych spraw domowych, które wydawały jej się przeciwieństwem tego życia, jakie chciała prowadzić – pełnego powagi i dostojeństwa; a potem przychodziły niekończące się wakacje letnie, podczas których jej banalna egzystencja traciła w upale ostatnie resztki sensu. Uma niecierpliwie oczekiwała piętnastego lipca, dnia rozpoczęcia następnego semestru nauki. W pośpiechu kupowała nowe podręczniki, radowała się ich świeżością, obkładała w szary papier, by pozostały czyste, i nie mogła się już doczekać dnia, kiedy zacznie z nich korzystać.
Co prawda, nie dało się zaprzeczyć jednemu nieprzyjemnemu faktowi: otóż mimo szaleńczego entuzjazmu, jaki Uma przejawiała wobec nauki, była bardzo słabą uczennicą. Dlaczego? To takie niesprawiedliwe! Zakonnice cmokały, kręciły głowami, wzywały Mamę do szkoły albo posyłały uwagi Papie i każdego roku po egzaminach mówiły z wielkim żalem, że, niestety, Uma nie otrzymała promocji, bo nie zdała ani jednego egzaminu: niedostateczny z angielskiego, hindi, historii, geografii, arytmetyki, rysunków, a nawet z robót ręcznych! Czegokolwiek się tknęła, wszystko obracało się przeciwko niej. Wciąż na nowo wycierała w zeszycie błędy coraz to brudniejszą i mniejszą gumką, pociła się nad rachunkami, usiłowała zapamiętać daty, nauczyć się poprawnie pisać „rzeżucha” i za każdym razem spotykała ją porażka. W jej dzienniczku aż czerwono było od ocen niedostatecznych. Inne dziewczęta, w których dzienniczkach dominowała optymistyczna zieleń i błękit, symbole sukcesu i aprobaty, w dniu rozdania świadectw spoglądały na nią z litością, ona zaś płakała ze wstydu i uczucia zawodu.
Teraz więc Mama oznajmiła z poczuciem słuszności:
– Wiesz, że znowu nie zdałaś. Po co w takim razie chcesz wracać do szkoły? Zostań w domu i opiekuj się młodszym bratem. – A widząc, że Umie drżą ręce, gdy wciąż usiłuje składać pieluszki, nieco złagodniała. – Jaki pożytek ze szkoły, skoro wciąż powtarzasz klasę, Umo? – spytała rozsądnie. – W domu będziesz szczęśliwsza. Nie będziesz musiała odrabiać lekcji. Jesteś już duża. Spróbujemy znaleźć ci męża. Nie zaraz – dodała, na widok przerażonej twarzy Umy. – Ale niedługo. Do tego czasu będziesz pomagać mi przy Arunie i nauczysz się obowiązków gospodyni. – Ujęła Umę za rękę. – Potrzebna mi twoja pomoc, córko – powiedziała słodko, z błaganiem w głosie.
Uma wyrwała dłoń z uścisku.
1 dhoti – dolna część męskiego ubrania.
2 aja – niania.
3 Psalm 23 według Biblii Tysiąclecia.
– Umo, podaj ojcu owoce.
Uma chwyta w obie dłonie misę z owocami i z hałasem stawia ją przed ojcem. Banany, pomarańcze, jabłka – wszystko dla niego.
On, ledwie mrugnąwszy okiem, ignoruje je. Siedzi z założonymi rękami, patrząc ponad misą nieruchomym spojrzeniem niewidomego.
Mama od razu wie, co jest nie tak. Trąca Umę w łokieć.
– Pomarańcza – wydaje polecenie.
Uma nie może dłużej udawać, że nie zna potrzeb Papy i jego zwyczajów. W końcu usługuje mu od ponad dwudziestu lat. Wybiera z misy największą pomarańczę i podaje ją Mamie, która dokładnie obiera owoc i dzieli go na cząstki. Potem z każdej cząstki zdziera delikatną błonkę, wyjmuje włókienka i pestki, aż wreszcie pozostaje tylko doskonale wypreparowany miąższ. Oczyszczone cząstki trafiają, jedna po drugiej, na brzeg talerza Papy. On zaś bierze je kolejno koniuszkami palców i wkłada do ust. Wszyscy siedzą nieruchomo, podczas gdy on raz po raz powtarza ten sam ruch. Usta Mamy są zaciśnięte w wyrazie skupienia i uwagi, z jaką traktuje swoją rolę.
Na koniec, gdy na talerzu przed nią piętrzą się same łupiny, pestki i włókna, na talerzu Papy zaś nie ma nic oprócz delikatnej smugi soku, Mama rzuca Umie spojrzenie. Jej ciemne oczy błyszczą radością i dumą ze spełnionego obowiązku.
– Gdzie jest miseczka do obmywania palców? – pyta głośno.
Zjawia się miseczka. Papa moczy czubki palców i wyciera je w serwetkę. Tylko jemu w tej rodzinie przysługuje serwetka i miseczka do obmywania palców; to symbole jego statusu.
Mama siada swobodniej. Ceremonia dobiegła końca. Przeprowadziła ją bez zarzutu. Wszyscy są zadowoleni.
O tej porze dnia kucharz zamykał kuchnię i szedł do swojego domku ukrytego za drzewami guawy1, by tam, wyciągnięty na wyplatanym sznurkowym łóżku, drzemać aż do podwieczorku. Mama i niemowlę spali w zaciemnionej żaluzjami sypialni, dziewczęta zaś pozostawiano same sobie pod kręcącym się wentylatorem sufitowym, na łóżkach bez pościeli, w pokoju, który chwilowo dzieliły ze starszą kuzynką Mamy, zaproszoną do pomocy przy dziecku. Starsza kuzynka nie potrzebowała już tyle snu, uważała, że to słabostka młodych ludzi, więc namówiła dziewczynki na partyjkę kart. Siedziały po turecku na łóżku, rzucając bez entuzjazmu karty, co jakiś czas wydając okrzyk zniechęcenia lub triumfu czy też pochylając się, by zgarnąć wygraną.
– Idę się napić wody. Zaraz wracam – wymamrotała Uma i wysunęła się za drzwi. Aruna obserwowała ją czujnie, bo już w trakcie gry zauważyła, że siostra bynajmniej nie myśli o kartach. Uma starannie przygotowała się do tego popołudnia. Choć z przerażenia zasychało jej w gardle i trzęsły się ręce, zaplanowała wszystko dokładnie. Najpierw zakradła się do spiżarni, gdzie w rogu, za wysokim stosem talerzy, ukryła wcześniej portfelik, a w nim, ciasno zwinięte, wszystkie swoje oszczędności. Bezgłośnie nałożyła sandały przygotowane zawczasu za dzbanem z pitną wodą, stojącym na przylegającej do kuchni werandzie, zeskoczyła na ziemię i wbiegła pośpiesznie w cień drzew guawy. Wiedziała, że we wszystkich pokojach w całym domu zaciągnięto zasłony dla ochrony przed stojącym w zenicie słońcem, a wokół każdej werandy pospuszczano trzcinowe maty. Liczyła na to, że rodziny służby zamieszkałej na terenie posesji pogrążone będą w głębokim śnie. Co prawda, spośród gałęzi drzewa nim2dolatywało wołanie kukiela3 – przeszywające, dramatyczne, narastające – ale był to jakby głos samego lata; zwracało uwagę na początku, gdy oślepiające słońce i upalny letarg były nowością, a z czasem stawało się tylko elementem tła, jedną z nitek w wytartej, spłowiałej letniej tkaninie.
Uma przebiegła z pochyloną głową wzdłuż żywopłotu. Ogrodnik mieszkał w chatce niedaleko bramy, ale zasadził wokoło tyle krzewów, żywopłotów i pnączy, że prawie nie mógł dojrzeć osób na podjeździe; zwracał na nie uwagę tylko wtedy, gdy wyraźnie go o to poproszono. Tak jak przewidywała, leżał na wyplatanym łóżku rozstawionym obok krzewu hibiskusa; z niedokręconego kranu kapała woda, tworząc błotnistą kałużę i przyjemnie chłodząc śpiącego. Oddech wydobywający się z jego otwartych ust brzmiał jak pozbawiona melodii piosenka. Uma poruszała się tego popołudnia wyjątkowo cicho, suwała sandały po żwirze, żeby nie było słychać jej kroków.
W pewnym momencie jednym skokiem znalazła się za bramą i popędziła co sił w nogach. Przyciskając mocno portfelik – malutki, z żółtego plastiku, otrzymany w prezencie od starszej kuzynki Mamy – pobiegła pasmem nawarstwionej ziemi i odpadków, oddzielającym drogę od rowu. Uma nigdy nie poruszała się zbyt sprawnie (wprawdzie z zapałem uprawiała w szkole gry zespołowe, ale nie radziła sobie w żadnej z nich), a że podłoże było tu nierówne, potykała się i kulała tak, że wzbudziłaby litość w każdym przechodniu. O tej porze dnia nie było tam jednak nikogo, zresztą w całej dzielnicy panował niewielki ruch. Uma biegła aż do skrzyżowania, gdzie powinien znajdować się postój rikszarzy. Rzeczywiście. W cieniu dużego drzewa deszczowego oczekiwały trzy pojazdy. Kierowcy wyciągnięci na siedzeniach, zwiesiwszy nogi na zewnątrz, pogrążeni byli we śnie. Na głośne wołanie Umy: „Zabierzcie mnie do szkoły Panny Marii, do szkoły Panny Marii, szybko!”, jeden z nich poruszył się, usiadł, poprawił czerwono-biały kraciasty turban i ruchem ust dał jej do zrozumienia, by wsiadła. Pedałując ulicą w żarze południa, dyszał i sapał tak strasznie, że Uma obawiała się, iż lada chwila powali go porażenie słoneczne. A wtedy ona nie dotrze do szkoły, do Matki Agnes i... „Hrr, hrr, hrr” – rzęziły płuca rikszarza i skrzypiały pedały roweru. Wzbijający się z drogi pył dokuczliwie atakował im twarze i oczy. W końcu, zdyszani i pokryci kurzem, dotarli do szkoły Panny Marii. Po opłaceniu rikszarza – który głośno domagał się coraz to większej sumy, aż w końcu zmuszona była oddać mu wszystko, co miała – Uma stanęła pod bramą i uświadomiła sobie, że o tej porze także zakonnice odbywają sjestę i że nie wypada przerywać Matce Agnes odpoczynku. Nigdy dotąd nie odważyła się jej przeszkodzić.
Mimo to nie cofnęła się. Nie miała innego wyjścia. Śpiesząc wyłożonymi kamienną posadzką korytarzami, minęła pozamykane na lato sale lekcyjne, wbiegła po schodach do klauzury, gdzie nigdy jeszcze nie była, bo uczennice nie miały tam wstępu. Również tutaj wszystkie przeszklone drzwi na werandach były zamknięte i miały zaciągnięte zasłonki. Jak poznać, które prowadziły do pokoju matki przełożonej? Wszystkie zasłonki uszyto z takiej samej błękitnej bawełny. W odróżnieniu od drzwi prowadzących do klas, w tutejszych wyczyszczono szybki i wypolerowano mosiężne klamki. Po bokach ustawiono paprotki w doniczkach, a u progu położono wycieraczki. Wokół nie było żywej duszy.
Wtem zza zakrętu wyłoniła się Matka Agnes i długimi krokami, szeleszcząc habitem, zmierzała w stronę Umy, która nie mogła zrozumieć, jakim sposobem zakonnica znalazła się o tej porze poza swoim pokojem. Przecież nie mogła jej szukać? A jednak na to wskazywała jej twarz wynurzająca się spod kornetu i wypowiedziane słowo: „Dziecko?”.
Uma rzuciła się w jej kierunku, objęła z całych sił rękami w pasie, ukryła twarz w nakrochmalonych, białych bawełnianych spódnicach i wybuchnęła głośnym szlochem. Rozpaczała bardzo nieatrakcyjnie: miała mokrą całą twarz, włosy rozczochrane, skrzywione usta, z oczu ciekły jej łzy, a z nosa puścił się katar. Rękoma wczepiła się mocno w spódnice i pasek Matki Agnes. Przez cały czas łkała wniebogłosy: „Matko, o Matko!”, a kiedy zakonnica próbowała uwolnić się z jej objęć i odsunąć ją od siebie, rzuciła się do jej obutych w sandały stóp i, leżąc na podłodze, lamentowała przejmująco.
– Uma! – Zakonnica w końcu ją rozpoznała. Wyglądała na pogodzoną z faktem, że czeka ją rozmowa z kolejną uczennicą, która nie zdała egzaminów i przyszła błagać o promocję. – Bardzo cię proszę, wstań! Wejdźże do mojego pokoju. Tak nie można, wiesz o tym, dziecko. – Nachyliwszy się, podniosła Umę z podłogi i przytuliła jej głowę do piersi. Zaskoczona Uma wdychała zapach mydła odkażającego i krochmalu, a także ślad innej woni – słodkiej, piżmowej, religijnej – podczas gdy Matka Agnes szeptała nad jej głową modlitwę (a przynajmniej coś, co brzmiało jak modlitwa).
Ale gdy przełożona wreszcie się dowiedziała, z jakiego powodu Uma do niej przybiegła i czego się po niej spodziewa, zaczęła postukiwać mosiężnym nożem do papieru o brzeg biurka, przymknęła oczy, a twarz ukryła w cieniu kornetu.
– Hm, no tak – mówiła, słuchając szlochów Umy. – Tak, twój ojciec napisał do mnie. Wiem. Uważa, że skoro znów nie przeszłaś do następnej klasy...
Uma wydała z siebie kolejny jęk. Zdążyła zapomnieć o braku promocji i dopiero uwaga zakonnicy jej o tym przypomniała.
– Obiecuję, że będę się pilnie uczyć! – płakała na cały głos. – Następnym razem zdam. Niech Matka mu powie, że następnym razem zdam!
Im więcej Uma lamentowała, tym przełożona wydawała się mniej przekonana. Kiedy Uma zaczęła bełkotać coś o dziecku, o tym, że nie umie go kąpać, że boi się zapinać mu pieluszki, cierpliwość przełożonej się wyczerpała.
– Dziewczęta muszą umieć robić takie rzeczy – powiedziała.
W Umę jakby piorun strzelił. Nigdy by się nie spodziewała, że Matka Agnes powie coś podobnego. A teraz w dodatku opowiada o Maryi i Dzieciątku Jezus... Ale chyba nie uważa, że Maryja była taką samą matką, jak mama Umy? Chyba nie sądzi, że Jezusek kiedykolwiek leżał zapłakany w kołysce, z włosami opadającymi mu na czoło i uszy, i że ślina ciekła mu z kącików ust, jak choremu kotkowi? Że trzeba było mu zmieniać pieluszki – i że te pieluszki brzydko pachniały? Uma patrzyła na Matkę Agnes z niedowierzaniem, bo jednak to wszystko powiedziała. I chociaż przełożona zakończyła rozmowę, dając Umie święty obrazek wyjęty z szuflady biurka – mały obrazek o pozłacanych brzegach, ukazujący woskoworóżowego Jezuska na spowitych w błękit kolanach woskowobiałej Maryi – i zalecając jej modlić się do Maryi o wytrwałość i nigdy nie zapominać o modlitwie, nie zmieniało to w niczym faktu, że jednocześnie odprawiała ją ze szkoły i pozbawiała swojej opieki.
Zakonnica wstała, podnosząc też Umę. Trzymała ją jeszcze za ramiona, próbując tchnąć w nią własną wiarę i przekazać jej swoją siłę, gdy Uma nagle omdlała i wysunęła jej się z rąk. Kiedy Matka Agnes otrząsnęła się z szoku, Uma leżała rozciągnięta na bawełnianym dywaniku przy biurku.
Nie było to zwykłe omdlenie. Dziewczynka miała drgawki, a z ust wyciekało jej pasemko piany. Jęczała i rzucała głową na boki. Matka Agnes próbowała ją podnieść, ale Uma zaczęła miotać się tak gwałtownie, że przełożona musiała wezwać pomoc.
A potem hańbiący powrót w szkolnej furgonetce w towarzystwie siostry Teresy i pielęgniarki szkolnej, szeroko rozwarte oczy Aruny i szalone wymyślania Mamy przypisującej całą winę różowo-błękitno-złotemu obrazkowi, który Uma dostała od Matki Agnes i wciąż jeszcze ściskała w garści. Mama złorzeczyła mu, jakby ten święty obrazek był zatruty czy też rzucił zły urok na jej córkę.
– Spójrz tylko, co wyprawiają te zakonnice – mówiła z furią do Papy. – Co wtłaczają dziewczynkom do głów! Zawsze uważałam, że szkoła klasztorna to zły pomysł. Mówiłam, żeby trzymać je w domu. Ale czy mnie kto słuchał? A teraz...!
Później, kiedy Mama się uspokoiła, pokazała Umie, jak naoliwionymi palcami należy masować ciałko niemowlęcia. Masaż łaskotał dziecko, więc wierciło się pod jej dotykiem jak ryba usiłująca wyrwać się z sieci. Uma bezskutecznie zagryzała wargi, aż w końcu wbrew woli parsknęła śmiechem.
Mama odwróciła się od niej z westchnieniem ulgi: nareszcie, jej zdaniem, wszystko było w porządku – mogła powierzyć niemowlę opiece starszej córki.
– Przecież to może zrobić aja... Tamto też może zrobić aja... – Uma próbowała protestować, kiedy na jej głowę posypały się polecenia i rozkazy.
Mama znów się nasrożyła.
– Wiesz, że nie możemy powierzyć dziecka służącej – powiedziała surowo. – Potrzebna mu właściwa opieka.
Uma przypomniała jej, że aja opiekowała się i nią, i Aruną, kiedy były małe, ale z miny Mamy wynikało jasno, że tym razem sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Powtórzyła stanowczym głosem:
– Właściwa opieka!
Właściwa opieka. Mama z całą determinacją roztoczyła ją nad swoim synem, tak że nikt nie mógł zarzucić jej najmniejszego zaniedbania czy też wypomnieć niechęci, z jaką sprowadziła go na świat. Nawet jeśli powierzała go opiece Umy czy ai, polecając go wykąpać lub przebrać, czujnie nadzorowała te czynności. Przy posiłkach nie odstępowała go ani na krok, zdecydowana wlać mu w gardło odmierzoną porcję mleka, czy tego chciał, czy nie. Później w ten sam sposób wmuszała w niego zalecone jajko na miękko i wywar mięsny. Papa po powrocie z biura pytał srogo o ilości jedzenia spożywanego przez syna. Oczekiwał konkretnej i satysfakcjonującej odpowiedzi.
Narodziny Aruna nie doprowadziły bynajmniej do rozpadu MamyPapy na dwie osobne jednostki – Mamę i Papę. Wprost przeciwnie, Arun zadziałał jak spoiwo, które połączyło ich ze sobą jeszcze silniej. Nawet jeśli Mamie udawało się uszczknąć dla siebie nieco prywatności – zagrać w remika, potajemnie uraczyć się betelem czy też porozmawiać na babskie tematy z córkami, to jednak jeśli w grę wchodził Arun, ona i Papa znów stawali się jednością. On zadawał pytania dotyczące wychowania i opieki nad synem, a ona udzielała odpowiedzi. Wszystkie jej obowiązki i powinności były tak samo solennie rozliczane, jak odebrane z pralni świeżo wykrochmalone prześcieradła.
W większym niż kiedykolwiek dotąd stopniu stała się teraz prawą ręką Papy, jego małżonką. Uczynił ją bowiem nie tylko swoją żoną, ale także matką swego syna. Cóż za honor! Cóż za prestiż! Mama chodziła z dumnie podniesioną głową, rozglądając się wokoło, czy wszyscy to zobaczyli i odnotowali tę zmianę. Równie dobrze mogłaby nosić medal.
Ich życie jednak zmieniło się tylko pod niewieloma względami, takimi na przykład, jak wspólne zainteresowanie rozwojem syna. Sfera towarzyska pozostała nienaruszona. Mama nadal stroiła się w jedwabie i obwieszała biżuterią, by towarzyszyć Papie podczas spotkań w klubie, na uroczystych kolacjach i ślubach. W końcu miała Umę, Arunę i aję po to, żeby zastąpiły ją przy łóżeczku syna. Im zaś zdawało się, że Mama wychodzi teraz jeszcze dumniejsza. Można by rzec, że osiągnęła tyle samo co Papa i że teraz dorównywali sobie pod każdym względem.
Czy to była miłość? – zastanawiała się rozgoryczona Uma. Czy na tym polegała miłość romantyczna? I zaraz wzdychała, wiedząc, że takie pojęcia nigdy nie przyszłyby Mamie do głowy: nie czytała książek i nie chodziła do kina. Kiedy jej przyjaciółki lub sąsiadki plotkowały o zawartym przez kogoś „małżeństwie z miłości”, ona na znak wzgardy unosiła nieco górną wargę. Też coś – małżeństwo z miłości! Mama wiedziała lepiej.
Uma zauważyła również, że Mama i Papa spoglądali na Aruna z identycznym wyrazem twarzy: z rodzajem dumy przemieszanej ze zwątpieniem, obawą i niepewnością. Był ich synem i bezsprzecznie powinien wzbudzać dumę. To chyba oczywiste? Kiedy jednak patrzyli na tę drobniutką istotkę, która – jak się zdawało – przez całą wieczność nie potrafiła unieść głowy, a potem długo poruszała się na czworakach, zanim wreszcie przyjęła pozycję pionową, w ich oczach pojawiał się wyraz powątpiewania, a nawet lęku – szybko tłumiony i odganiany.
Mama popadła w nerwicę na tle żywienia Aruna: każde karmienie kompletnie ją wyczerpywało, a później musiała jeszcze stawić czoło przesłuchaniu, jakiemu poddawał ją Papa na okoliczność sukcesu bądź odniesionej porażki. Arun wyczuwał chyba jej nerwowość i napięcie towarzyszące karmieniu. Jak tylko w zasięgu jego wzroku pojawiał się kieliszek z jajkiem na miękko lub miseczka rosołu, zaciskał zęby i odwracał głowę, udając zainteresowanie zabawą. Nikt nie był w stanie zachęcić go do jedzenia. Mama, Uma i aja próbowały na zmianę wciskać mu w usta po łyżeczce jedzenia, kiedy się tego nie spodziewał. Czasem udawało im się trafić na moment jego nieuwagi, dzięki czemu połykał zawartość łyżki, zanim się zorientował, co to jest. Zazwyczaj jednak odwracał zręcznie buzię lub wypluwał to, co w niego wmusiły. Mamę często doprowadzało to do łez, a Umę do ataków wściekłości. Papa zaś mówił: „A widziałyście syna państwa Dźośich? Już gra w krykieta!”.
Minęły lata, zanim zorientowano się, co smakuje Arunowi, i przyjęto do wiadomości, że nie tknie dań mięsnych, przy których obstawał Papa. Arun był urodzonym wegetarianinem.
Papa był tym faktem skonfundowany. Spożywanie mięsa stanowiło jedną z tych rewolucyjnych zmian, jakie dokonały się w życiu jego i jego braci pod wpływem wykształcenia. Potomków tradycyjnie wegetariańskiej rodziny nauczono jeść mięso, tak jak nauczono ich grać w krykieta czy mówić po angielsku. W ich pojęciu te trzy sprawy łączyły się nierozdzielnie. Udało im się nawet przekonać poślubione później żony o zasadności pójścia w tym względzie z duchem czasu, a także przekazać upodobanie do mięsa dzieciom. Papa szydził zawsze z tych krewnych, którzy podczas wizyt uparcie trzymali się swego jadłospisu opartego na przetworach mącznych i warzywach, z niechęcią spoglądając na dania mięsne, które Papa kazał podać na obiad.
A teraz jego własny syn, jego jedyny syn demonstrował pragnienie powrotu do zwyczajów przodków, ludzi pokornych i niepokaźnych fizycznie, którzy nigdy niczego w życiu nie osiągnęli. Papa był tym głęboko zirytowany. Zalecił podawać Arunowi tran. Mama i Uma miały mu go wlewać łyżką do gardła. Jakimś sposobem. Jedną ręką ściskając chłopcu nos, Uma spróbowała zmusić go do otwarcia ust. Otworzył je rzeczywiście, ale zaraz zamknął, zacisnąwszy zęby na jej palcu. Krzyknęła z bólu i patrzyła, jak po palcu spływa strużka krwi.
– Widzicie? – wykrztusiła. – Widzicie, co mi zrobił?
– Pamiętasz, jak mnie kiedyś ugryzłeś? – przypomniała mu, trzymając ćwiartkę zielonej guawy tuż poza zasięgiem jego rąk.
Ukrywali się w kępie bugenwilli. Uma pokroiła na małe kawałki zerwany wcześniej niedojrzały owoc i posypała go solą. Absolutnie niedozwolony przysmak. Arun, który praktycznie cały czas chorował (przebył już świnkę, odrę, ospę wietrzną, zapalenie oskrzeli, malarię, grypę, astmę, krwawienia z nosa i inne dolegliwości), na pewno nie powinien jeść niedojrzałego owocu, od którego bolały zęby i szczypało w gardle. A mimo to wpychała mu pojedyncze cząstki do ust – i sama też jadła – w poczuciu błogiej nieodpowiedzialności. Zacisnęli powieki, krzywiąc się od kwasu, który atakował kubki smakowe u podstawy języka. Piekły ich uszy, a z kącików oczu spływały kłujące słone łzy. Otworzyli oczy i roześmiali się.
– Widzisz? Widzisz ślad po ugryzieniu? – Uma wymachiwała bratu palcem przed nosem. Chciała, żeby pamiętał, tak jak ona wciąż pamiętała.
Arun spojrzał spod półprzymkniętych powiek w taki sposób, że siedząca w kucki Uma poruszyła się niespokojnie: nie powinna była się spodziewać, że on pozna się na jej żarcie.
– Czy mam powiedzieć MamiePapie, czym mnie nakarmiłaś? – spytał sprytnie. – Wiesz, co ci zrobią, jak się dowiedzą?
Uma aż podskoczyła i jej długie włosy wplątały się w ciernie bugenwilli. Wyglądała teraz tak, jakby na nich zawisła. Arun zanosił się śmiechem.
1 guawa – niewielkie drzewo, wysokości 3–4 metrów, obficie owocuje, owoce są słodkie, lekko kwaskowate, bardzo pożywne, choć niezaliczane do wykwintnych, doskonałe do przetworów.
2 nim – Azadirachta indica, średniej wielkości drzewo o właściwościach leczniczych.
3 kukiel – Endynamis scalopacea, ptak wielkości wrony, z rodziny kukułek; cieszy się sympatią ze względu na swój oryginalny głos brzmiący jak wznosząca się gama ko-el; stąd też indyjska nazwa tego ptaka: koel.
Mama i Papa są na przyjęciu weselnym. Uma odmówiła pójścia. Odkąd Papa przeszedł na emeryturę, rodzice tak rzadko wychodzą z domu, że Uma nauczyła się cenić każdą chwilę samotności. Kolację kazała podać sobie do pokoju, a potem przeglądała swoją kolekcję kartek pocztowych i bransoletek. Usłyszawszy, że ktoś kręci się po sąsiednim pomieszczeniu, szybko je schowała. Ale to tylko aja, która przyniosła świeżo uprane rzeczy i chce je poukładać. Wnosi do pokoju naręcze halek. Uma łapie za szczotkę i zaczyna się czesać, dając do zrozumienia, że już szykuje się do snu.
– Daj, dziecko, ja to zrobię – proponuje aja.
Zniecierpliwiona Uma z początku odmawia. Nie życzy sobie towarzystwa. Sądziła, że jest w domu sama. W końcu ustępuje. Aja odbiera jej szczotkę i rytmicznymi ruchami rozczesuje jej włosy. Uma znów czuje się jak sześciolatka.
Aja po raz pierwszy pojawiła się w ich domu, kiedy Uma miała trzy lata, a Aruna właśnie przyszła na świat. A po raz drugi – po dłuższej przerwie – by pomóc przy Arunie, którego narodziny tak poważnie rozstroiły Mamę, i już pozostała w rodzinie, chociaż Arun wyrósł i dłużej nie wymagał jej opieki, a w końcu opuścił dom. Mama przywykła do jej obecności i lubi wydawać jej różne drobne polecenia. Nazywa to „robotą poufną”, choć Papa uważa, że mogłaby wykonywać ją Uma – bez pieniędzy. Aja wie, że musi udowadniać Papie, że nie je chleba za darmo. Ilekroć więc ktoś spojrzy w jej stronę, zaraz wynajduje sobie jakieś zajęcie. Także Mama dba o zachowanie pozorów i z łatwością wymyśla kolejne zadanie. Mówi na przykład: „Dowiedz się, czy można już odebrać rzeczy z prania”. Albo: „Powiedz kucharzowi, żeby na podwieczorek podał owoce mango”. Kiedy naprawdę nie ma już nic więcej do zrobienia, Mama kładzie się z lekkim westchnieniem; wtedy aja podchodzi do niej z uszanowaniem, wiedząc, że to znak, iż Mama życzy sobie masażu stóp. Przykuca i zaczyna ugniatać oraz masować jej stopy. Mama z początku się opiera i nawet pokrzykuje zirytowana, że wcale tego nie chce (jednak nie na tyle głośno, by można było jej odmowę traktować poważnie).
Umie nie zależy na takich fizycznych dowodach oddania. Uchyla gwałtownie głowę. Ma już dość tego maltretowania.
– Gdzie jest Lakszmi? – pyta o córkę ai, odwieczny temat dramatycznych opowieści.