Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czas wojny to porywająca powieść osnuta wokół dziejów biblijnego króla Dawida i jego żołnierzy. Autor wiernie przedstawia historię wojen żydowskich, lecz ukazuje ją w zupełnie niestandardowy i zaskakujący sposób. Dzięki temu wzbudza ona wielkie zainteresowanie także u współczesnego czytelnika. Ta fascynująca opowieść ukazuje bez żadnych upiększeń krwawą walkę na śmierć i życie, wprowadza w trudy obozowego życia oraz twardą, męską przyjaźń.
Bohaterscy wojownicy Dawida wsławili się nie tylko heroicznymi, wręcz szaleńczymi czynami, stając w obronie tego, co słuszne, lecz także swą bezgraniczną lojalnością, trwając przy swym dowódcy, nawet za cenę życia. Nakreślony przez Autora, z wielkim rozmachem, obraz życia Dawida ukazuje nam, że w istocie było ono nieustanną walką w takiej czy innej formie. Choć wizerunek grającego na cytrze i pilnującego owiec pasterza mocno tkwi w naszej świadomości, to prawdziwy charakter króla Dawida można poznać dopiero śledząc lata jego wojennych zmagań. Nie jest to postać bez skazy. Przecież nie kto inny, lecz on sam podstępnie wysłał na śmierć swego najlepszego żołnierza tylko po to, by zatuszować romans, jaki miał z jego żoną.
Barwny, współczesny język, plastyczne opisy scen walki, pełnowymiarowe postaci – wszystko to sprawia, że powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tak, iż nie można się od niej oderwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 455
Rok wydania: 2011
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest pierwszą z cyklu
CZAS BOHATERÓW
Jest to fikcyjna opowieść,jednak niektóre zawarte w niej imiona, obrazy, istotyi wydarzenia zaczerpnięto z życia autentycznych postaci.
Tytuł oryginału:
Day of War
Przekład:
Aleksandra Czwojdrak
Redakcja:
Beata Kaczmarczyk
Redakcja techniczna:
Paweł Lewandowski
Korekta:
Joanna Raczkowska
Projekt okładki:
Radosław Krawczyk
Zdjęcia na okładce:
shutterstock.com
Translation copyright © by Cliff Graham
Published by permission of Zondervan, Grand Rapids, Michigan
Copyright © 2011 by Oficyna Wydawnicza „Vocatio”.
All rights reserved.
Wszelkie prawa do wydania zastrzeżone.
Książka, ani żadna jej część, nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
W sprawie zezwoleń należy zwracać się do:
Oficyna Wydawnicza „Vocatio”
02-798 Warszawa, ul. Polnej Róży 1
e-mail:vocatio@vocatio.com.pl
Redakcja: fax (22) 648 63 82, tel. (22) 648 54 50
Dział handlowy: fax (22) 648 03 79, tel. (22) 648 03 78
e-mail:handlowy@vocatio.com.pl
Księgarnia Wysyłkowa
02-798 Warszawa 78, skr. poczt. 54
tel. (603) 861 952
e-mail:ksiegarnia@vocatio.com.pl
www.vocatio.com.pl
ISBN 978-83-7829-090-2
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Cassandrze, L.Y.H.B.,
moim synom Joshui i Leviemu, abyście poznali wojenne ścieżki,
oraz mojemu tacie, temu, który pierwszy mi je pokazał.
PRZEDSIĘWZIĘCIE tego rodzaju nigdy nie jest dziełem indywidualym. Wszelkie wartościowe rzeczy, jakie można znaleźć na stronicach tej książki, są zasługą wymienionych niżej osób.
Pragnę podziękować kadrze naukowej Baptystycznego Seminarium Teologicznego Liberty za wskazanie mi źródeł pomocnych w zachowaniu wierności historycznej i kulturowej, Toddowi Hillardowi, mojemu mistrzowi w pisarskim fachu, Nickowi Ewingowi, Mike’owi Altstielowi i Jessemu Ewingowi za przyczynienie się w ogromnej mierze do powstania tej idei, Bryanowi Yoscie z Yost Design Group, geniuszowi twórczemu, który tworzy naszą stronę internetową, Johnowi Cobbowi za wspaniałe ilustracje, Davidowi Walkerowi, Jerry’emu Smithowi i członkom wspólnoty Alamo City Christian Fellowship, którzy są wyrazistym przykładem serc na wzór króla Dawida, pułkownikowi (w stanie spoczynku) Jamesowi O’Nealowi za niezwykle przejmujące wtajemniczenie mnie w to, co dzieje się w umyśle żołnierza w ogniu walki, moim rodzicom i siostrom za okazaną mi pełnię wiary i ufności bez żadnych powodów, tak jak to tylko najbliżsi potrafią uczynić, Irene Graham za imponujący przykład tego, co to znaczy być sługą, Jane Walker za nieustanną gotowość do poświęcania długich godzin na omawianie osoby króla Dawida, Julie Mecca, której próby dostrzeżenia w tej opowieści czegoś wartościowego trudno doprawdy przecenić, Jimowi Millerowi, mojemu redaktorowi w wydawnictwie Tate Publishing, który „doznał” wizji tego przedsięwzięcia i który odtąd nie szczędził ani konstruktywnej krytyki, ani entuzjastycznych słów zachęty.
Oraz mojej żonie Cassandrze za jej niezłomną wiarę i naiwny optymizm, dzięki którym nie poddawałem się nawet w trudnych chwilach.
PRÓBOM pisania beletrystyki opartej na Biblii zawsze powinna towarzyszyć pewna obawa. Szczerze powiedziawszy, gdy po raz pierwszy przyszedł mi do głowy taki pomysł, zamarłem ze strachu. Pisarz tworzący powieść żyje w nieustannej paranoi, żeby się nie pomylić, nie przeinaczyć faktów, a jeśli jeszcze na dodatek planuje ułożyć opowieść osadzoną w realiach Księgi, która w jego przekonaniu zawiera odpowiedzi na wszystkie najważniejsze pytania życiowe, czeka go zaiste karkołomne zadanie.
Dwudziesty trzeci rozdział Drugiej Księgi Samuela to zaskakujący ustęp Pisma Świętego. Nie tchnie on być może pokrzepiającym ciepłem niektórych listów Pawłowych, nie podaje też zgrabnie ujętych reguł chrześcijańskiego życia cieszących się takim wzięciem w dzisiejszych księgarniach. A mimo to zawiera materiał zaskakująco ożywczy w zestawieniu z ugrzecznioną, zamerykanizowaną postacią wiary chrześcijańskiej.
Rozdział ten opowiada o Bohaterach z wojsk króla Dawida, z których większość wymieniono tylko w tym jednym miejscu Biblii. Lecz ich czyny były tak heroiczne i oszałamiające, a słabości ich dowódcy tak jaskrawe, że nawet te gołe fakty pobudzają wyobraźnię. Wraz z gronem najbliższych przyjaciół marzyliśmy kiedyś o tym, żeby ktoś nakręcił film albo napisał książkę o tych ludziach – co przeżywali, na ile znali Boga, jak wyglądało ich obozowe życie pod wodzą zaprawionego w bojach przywódcy, jakim był król Dawid. Ta książka jest wynikiem tych marzeń.
Z biegiem lat uświadomiłem sobie, że pragnąłbym podzielić się z innymi swoją fascynacją tymi prawdziwymi opowieściami o odwadze i męstwie. Czułem też potrzebę, aby pokazać – zwłaszcza mężczyznom – że Biblia to niekoniecznie wyidealizowany obraz Jezusa głaszczącego jagnięta. Biblia jest surowa, uczciwa i bezkompromisowa. Traktuje samą siebie bardzo poważnie. Wyniesione ze szkółki niedzielnej czy z lekcji religii wyobrażenia Dawida jako chłopca o słodkiej twarzyczce, który strzela z procy do brodatego wojownika, stanowią jedynie część całego obrazu. Za moich czasów rzadko kiedy wspominało się o tym, że chwilę później Dawid odciął Goliatowi głowę. Pismo Święte nigdy nie gloryfikuje wojny, ale też nie udaje, że ona nie istnieje. Uczciwe spojrzenie na Biblię skłania do wniosku, że Bóg nie zamierzał kryć przed nami boleśnie okrutnych czynów, do jakich zdolni są ludzie. Słusznie postąpimy, jeśli nie będziemy przykrawać Słowa Bożego do naszych wyobrażeń na Jego temat, lecz będziemy Je analizować włącznie ze wszystkimi ponurymi szczegółami, które pomagają ogarnąć skalę upadku człowieka i jego rozpaczliwą potrzebę odkupienia. Wojownicy Dawida chętnie godzili się wykonywać tę „czarną robotę”, którą dzisiejsi ludzie tak często zaniedbują: stawanie w obronie tego, co słuszne, ujarzmianie własnej skłonności do gwałtu i lojalność do końca, nawet za cenę życia. Być może ci bohaterowie nie byli takimi duchowymi gigantami, jak Mojżesz czy apostoł Paweł, lecz przecież Biblia nie szczędzi pochwał dla ich odwagi i chwalebnych czynów.
Życie Dawida było nieustanną walką w takiej czy innej formie. Choć jego wizerunek jako grającego na cytrze i pilnującego owiec mocno tkwi w naszej świadomości i został uwzględniony również w tej książce, to jednak w moim przekonaniu jego prawdziwy charakter ujawnił się właśnie podczas tych wojennych lat. Poznajemy wówczas zarówno jego dobre strony (desperackie trwanie wobec miażdżącej przewagi wroga w nadziei na Boży ratunek), jak i złe (wysłanie na śmierć swego najlepszego żołnierza w celu zatuszowania cudzołóstwa z jego żoną).
Ta powieść to plon wielogodzinnych badań, konsultacji z ekspertami oraz owoc pragnienia zachowania jak największej zgodności z rzeczywistością. Dostosowałem sposób mówienia poszczególnych postaci do ucha dzisiejszego czytelnika. Długie opisy, zwłaszcza hebrajskich tradycji i zwyczajów, skracałem bądź w ogóle pomijałem, nie z braku szacunku dla hebrajskiego dziedzictwa kulturowego, lecz aby zachować wartki tok akcji. Według mojej najlepszej wiedzy żaden element tej powieści nie jest sprzeczny z Biblią, ponieważ jednak nie jestem ekspertem w dziedzinie starożytnej antropologii hebrajskiej, muszę prosić spostrzegawczych czytelników o wybaczenie ewentualnych błędów.
Terminologia wojskowa zabrzmi znajomo w uszach wielu dzisiejszych żołnierzy. Ponieważ nasza wiedza o starożytnych odpowiednikach takich określeń jak „oddział szturmowy” czy „pułk” jest skąpa, a jednocześnie wiemy, że określeniami o takim znaczeniu się posługiwano, zastosowałem terminy współczesne, które są zrozumiałe.
Postaci są fikcyjne, jednak stworzone z zachowaniem szacunku dla kontekstu. Interpretacji ich myśli i motywów działania dokonałem samodzielnie. Pismo Święte stanowiło filtr, przez który przepuszczałem każdą próbę snucia opowieści. Jeśli cokolwiek kłóci się ze Słowem, nie było to przeze mnie zamierzone, i jeśli występują jakieś rozbieżności, jest to wyłącznie moja wina.
Inną kwestią wymagającą wyjaśnienia jest chronologia. W tekście biblijnym brak jest wyraźnych starań o zachowanie ścisłego porządku i następstwa w czasie. Pierwszorzędne znaczenie ma zazwyczaj teologiczny sens wydarzeń opisywanych przez autora księgi. Próby ustalenia czasu rozgrywania poszczególnych bitew wymagały ode mnie mozolnej pracy i muszę wyznać, że niejednokrotnie traciłem cierpliwość, kiedy co rusz trafiałem na sprzeczne opinie znakomitych badaczy. Ostatecznie, w kwestii chronologii obrałem stanowisko większościowe, a następnie przeprowadziłem „domysły strategiczne”, czyli domysły oparte na próbie symulacji myślenia dowódcy wojskowego, jakim był Dawid. W przypadku dostrzeżenia ewidentnych różnic między moimi wnioskami a Biblią bardzo proszę trzymać się Biblii. Wiele zawdzięczam też pracy badawczej Chaima Herzoga i Mordechaja Gichona na temat starożytnej hebrajskiej taktyki bitewnej.
Zalecaną literaturę uzupełniającą dla osób zainteresowanych zgłębianiem ustaleń naukowych, na których opiera się ta powieść, zawarłem w Aneksie.
Na koniec jedna uwaga: w książce nie brakuje scen przemocy. Starałem się nią nie epatować, chciałem jednak wiernie oddać rzeczywistość starożytnej wojny. Powieść nie jest jednak krwawsza niż sama Biblia, bardziej natomiast krwawa niż większość książek opartych na Biblii. Porusza ona również wątki wybitnie dla dorosłych – o pokusie seksualnej i pożądliwości, zaprezentowane w sposób pokazujący niszczycielski potencjał takich skłonności, co wymaga od czytelnika odpowiedniej dojrzałości, pozwalającej zrozumieć sens wydarzeń. Prosiłbym o staranne przemyślenie tej kwestii przed zaleceniem książki młodszemu czytelnikowi. Naszym pragnieniem w Men of War Ministries jest, aby czytelnikami Czasu wojny byli przede wszystkim ojcowie i synowie, lecz w przypadku młodszych „wojowników” powinno to nastąpić dopiero w odpowiednim czasie.
Jest to pierwsza z serii książek o dokonaniach militarnych króla Dawida zaprezentowanych z perspektywy jego wojowników. Dziękuję, że po nią sięgnęliście. Mam nadzieję, że pierwszym odruchem czytelnika po zakończeniu jej lektury będzie otworzenie starego, wysłużonego egzemplarza Biblii i spojrzenie na nią świeżym okiem i z nowym zachwytem.
Bo każdy but pieszego żołnierza,
każdy płaszcz zbroczony krwią
pójdą na spalenie, na pastwę ognia.
Księga Izajasza 9,4 (BT)
MŁODY człowiek patrzył w koryto strumienia, w zamyśleniu obserwując promienie słońca mieniące się w strugach lodowatej wody. Było na tyle płytko, że widział, jak nurt delikatnie opływa kamienie, mknąc z wiosennych roztopów na północy i spłukując z doliny resztki zimy.
Jeden z kamieni był okrągły i nieduży, i wyglądał idealnie. Wyciągnął go z potoku i wytarł do sucha o kraj tuniki. Kamień był gładki, bez grudek i bez uszkodzeń, doskonałego kształtu, jakby od zawsze czekał właśnie na niego. Teraz będzie ich już pięć.
Szemrząca woda koiła stopy po całodziennym marszu. Kręgosłup zesztywniał od tobołka, który młodzieniec dźwigał na plecach, a sandały uwierały bardziej, niż to zwykle bywało po takiej podróży. Pozwolił stopom rozkoszować się zimną wodą i zamknął oczy, nasłuchując.
Spadek terenu pozwolił mu znaleźć to ustronne miejsce w samym środku doliny, osłonięte przed czujnym wzrokiem tych za nim i tych przed nim. Będą czekać, wiedział o tym, miał niewiele czasu. Otworzył oczy i spojrzał na skarpę po drugiej stronie strumienia. Już niedługo – pomyślał. Czekali. On też.
Muł na dnie strumienia zapadał się pod jego stopami. Przeszedł na drugi brzeg i zatrzymał się przed piaszczystą skarpą. Jeszcze kilka kroków i znajdzie się na górze, widoczny jak na dłoni dla całego mrowia mężczyzn na wzgórzach okalających dolinę. Wypełniali jego umysł swą obecnością, w ich szeregach wyczuwał strach i żądzę śmierci. Oddychał płytko, jeszcze raz ćwicząc w myślach koordynację ruchów. Rozmach, cel. Rozmach, cel. Tak trzy razy z rzędu i przerwać.
W dali dostrzegł swoich pięciu braci: jednego na przedpolu, a czterech w szeregach wojska. Wszyscy ogromni, ale nie tak jak ten przed nim. Żaden z jego braci nie wyszedł razem nim, by stawić czoła temu ogromnemu harcownikowi. Mają rodziny, muszą obrabiać pola… A on był dla nich zawsze jak piąte koło u wozu. Zawsze przy owcach. Nie poważali go, nie zauważali w nim nic godnego szacunku. Był dla nich zawsze tylko synem ich ojca. Nie przyszłoby im nawet do głowy, żeby go tutaj wesprzeć. Zresztą przecież nie znali Tarczy.
Dziś zobaczą.
Trzymając kij na ramieniu, zaczął wspinać się na piaszczystą skarpę nad potokiem. Słońce stało dokładnie nad jego głową, cienia prawie nie było. Wdrapując się, mówił coś cicho, jakby rozmawiał z kimś, kto wspina się obok. Często mówił na głos w chwilach zagrożenia, choć nikogo nie było w pobliżu, a niewielu wiedziało o tym, że przemawia tak od świtu do nocy, bez względu na trudności, jakie ma akurat do pokonania. Kto go znał, wiedział, że modli się do swego Boga.
Dotarł na szczyt skarpy i przed nim znów rozpostarł się obraz pola bitwy. Błyszczące szeregi zbroi i chorągwi okalały gardziel doliny. Były ich niezliczone tysiące, odgłosy wrzasków i urągań, przedtem tłumione przez skarpę nad potokiem, teraz dotarły do niego z całą siłą.
Cisza sprawiała mu przyjemność – ale nadszedł już czas. Skupił umysł na krzykach ludzi, którymi gardził. Kawałek dalej, na niewielkim występie skalnym, na tle nagiego zbocza wiodącego do jego wojska, stał ów ogromny wojownik.
Był najpotężniejszym człowiekiem, jakiego którykolwiek z nich widział, wyższym nawet, niż gdyby dwaj jego pobratymcy stanęli jeden drugiemu na ramionach. Miał oszczep tak ogromny, że przypominał raczej oścień na woły, a z tyłu swej ciężkiej zbroi przypasał bułat. Zbroję nosił taką, jak cały jego ród: nagolenice osłaniające nogi, metalowy pancerz na piersi i gruby hełm z brązu ozdobiony końskim włosiem na czubku. Tors okrywała kolczuga przypominająca rybie łuski, lśniąca w południowym słońcu, błyszcząca tak jasno, że trzeba było odwracać wzrok.
Zasnute lekką mgłą pole dudniło od jego szyderstw miotanych pod adresem Boga Hebrajczyków. W spiekocie upalnego dnia sylwetka olbrzyma zdawała się przemieniać w jakiegoś złego ducha. U jego boku stał giermek, również imponującej postury, choć nie aż tak monstrualnych rozmiarów, jak jego pan. Młody człowiek wiedział, że trzeba będzie zmierzyć się z nimi dwoma i z całym ich pogańskim rodem. Będzie musiał stawić czoła im wszystkim.
Pogróżki olbrzyma nie przestawały dudnić mu w uszach, więc odwzajemnił się własnymi, choć wiedział, że będą jak grochem o ścianę. Tamci nigdy nie słuchali. Nie pozostało mu nic innego, jak zrobić to, co miał do zrobienia.
Olbrzym szczerzył zęby w uśmiechu, przez otwór w przyłbicy wylewała się kędzierzawa broda. Ponownie, jeszcze głośniej, wykrzyczał swe posępne pogróżki i podniósł ramię, by podsycić entuzjazm w swych szeregach.
Młodzieniec uśmiechnął się, patrząc na harcownika, który wciąż nie wiedział, co go czeka.
Niebawem się dowie.
Młody człowiek rzucił na ziemię swą laskę pasterską i wyciągnął procę. Była wykonana z dwóch linek skręconych z koziej sierści, przymocowanych do skórzanego rzemienia. Gdy bębny wojenne armii zebranej po drugiej stronie doliny zaczęły wybijać zapowiedź pojedynku, sięgnął do kieszeni ukrytej na wysokości pasa. Walczyć mieli wojownicy obydwu armii, ale obaj królowie chcieli, żeby ich ludzie byli gotowi do ataku w chwili, gdy przegra wojownik nieprzyjaciela. Starcie dwóch żołnierzy miało rozstrzygnąć wynik bitwy, jednak w obydwu armiach kipiała zbyt wielka wzajemna nienawiść. Krew miała polać się strumieniami, niezależnie od wyniku pojedynku.
Wyciągnął jeden z kamieni, które znalazł w korycie potoku, i umieścił go w skórzanym pasku u nasady procy. Palec wskazujący jego dłoni pokrywały odciski, których nabawił się, ćwicząc do upadłego, by osiągnąć jak największą biegłość w posługiwaniu się tą bronią. Nigdy dotąd go nie zawiodła. Nie zawiedzie i teraz.
Bębny grały coraz głośniej. Żołnierze przeciwnika śmiali się, skryci za żelaznym orężem. Mieli wyraźną przewagę w ludziach i uzbrojeniu. Młodzieniec słuchał i obserwował, jak wrzeszczą i uderzają w tarcze, ziejąc nienawiścią do zgrai słabo wyekwipowanych Hebrajczyków, kulących się ze strachu w dolinie. Obcy byli barbarzyńcami. Wyczuwali rzeź niczym stado hien. Patrzył na nich gniewnie, słysząc, jak urągają jego Bogu. W jego sercu wzbierała wściekłość.
I wtedy poczuł ogień.
Najpierw zapłonął w piersiach. W okamgnieniu objął ramiona. W palcach wzbierała mu energia i zdawało się, że mięśnie za chwilę wyrwą się z ciała, jeśli nie da jej ujścia. Zacisnął powieki, słuchając dudnienia bębnów. Przenikało ono skórę i czuł, że narastający w środku żar za chwilę go rozsadzi.
Odgłos ognia ryczącego w uszach przytłumił resztę zmysłów i od tej chwili młody człowiek nie czuł już nic, tylko ten żar, który ogarniał go silniej niż kiedykolwiek dotąd. Proca drżała w jego dłoniach. Bębny huczały, żołnierze zaczęli uderzać mieczami zgodnie z ich rytmem, podniósł się krzyk.
Otworzył oczy i poprzez piekący ból dostrzegł, że olbrzym sadzi ku niemu potężnymi susami, za każdym z nich pokonując jakieś trzydzieści łokci, a giermek biegnie tuż za nim. Młodzieniec krzyknął, chcąc dać ujście napięciu, lecz ogień w jego ciele rozgorzał tym mocniej. Nawet nie wiedział, kiedy sam też puścił się biegiem, skacząc z głazu na głaz i naprężając procę. Kamień idealnie wpasował się w rzemień. Zakręcił nim młynka.
Rozmach.
Zwolnił nieco.
Cel.
Biegł dalej i dalej kręcił procą. Wiedział, że nierozsądnie jest strzelać w biegu, ale nie mógł dłużej tłumić wewnętrznego ognia.
Rozmach…
Kręcił coraz szybciej.
Cel.
Olbrzym już nadbiegał, nie było czasu do stracenia.
Rozmach – szybciej – cel!
Krzyknął – pewien, że ogień za chwilę go strawi. Lecz nie – pchał go naprzód poprzez kamienie i tumany pyłu.
Za ostatnim zamachem puścił linki i kamień ze świstem przeszył powietrze. Gdy mknął ku czarnej sylwetce wojownika, młody człowiek wyszeptał w duchu: Daj mi swą Tarczę w dniu bitwy.
BENAJA, syn Jehojady, nigdy jeszcze nie widział zamieci śnieżnej, ale wiedział już, że nie przypadnie mu ona do gustu. Na południu, skąd pochodził, nigdy nie padał śnieg. Mężczyzna uznał, że tak powinno być wszędzie.
Jako chłopiec słuchał bajań o zamarzniętym deszczu. Opowiadali o nim wędrowcy ze wschodu, kiedy zatrzymywali się w jego wsi, żeby napoić wielbłądy i uzupełnić zapasy na drogę. Snuli opowieści o ogromnych połaciach bieli, jaka okrywa ziemię i zabija bydło. W tamtych czasach, w zapale młodego serca spragnionego przygód, pragnął ujrzeć to na własne oczy. Lecz tak jak wiele innych tajemnic tego życia, również i ta szybko straciła na atrakcyjności, gdy tylko uświadomił sobie, jak bardzo utrudni mu ona zadanie.
Zimny powiew znów uderzył go w twarz. Benaja przystanął i przysłonił oczy dłonią, czekając, aż wiatr nieco przycichnie. Ścieżkę zasypał śnieg, musiał więc uważnie szukać drogi między oblodzonymi kamieniami. Wiedział, że jest zbyt zimno jak na tę porę roku, wiosną górska kraina zwykle rozkwitała, pławiąc się w promieniach słońca. Lecz teraz biel wieńcząca wysokie urwiska i ponure szare niebo zapowiadały, że może być jeszcze gorzej.
Przykucnąwszy za jakimś ogromnym głazem, mocniej uchwycił oszczep i nasłuchiwał. Wiatr wył tak, że można by wyłowić inne dźwięki najwyżej w promieniu kilkunastu kroków. Za licznymi na stoku głazami kryły się groty i nyże.
Wiedział, że potwór mógł zaczaić się w którejś z nich, i starannie badał wzrokiem każde zagłębienie w skale, wypatrując złocistej sierści. Zmarszczywszy brwi, zaczął posuwać się dalej wzdłuż ścieżki. Mówili, że jest ogromny, wielkości trzech mężów, długości ze dwudziestu łokci. Bzdura, jakie stworzenie mogłoby liczyć sobie dwadzieścia łokci! Starszy wioskowy powiedział, że bestia przybywa późną nocą, i Benaja zaczął podejrzewać, że takie szacunki rozmiarów zwierzęcia zrodziły się być może pod wpływem alkoholu.
Ale ponieważ całe życie polował na lwy, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że zwierzętom tym wystarczy, by raz zabiły, a już będą sądziły, że człowiek to łatwy łup. Ludzie z wioski nie będą bezpieczni, dopóki bestia żyje. Najlepiej było polować na lwy w trzyosobowych grupach, lecz ponieważ reszta wojowników z jego pułku maszerowała właśnie daleko na północ, zwerbował do pomocy czterech miejscowych. Wydali mu się dzielni, jednak trzej byli już dość mocno posunięci w latach, a czwarty zaledwie przestał być dzieckiem. Wszyscy mężczyźni zdolni do walki na otwartym polu szykowali się do wojny na północy, gromadząc ekwipunek i ćwicząc się w wojennym rzemiośle w obliczu spodziewanego najazdu Filistynów. Król powołał pod broń i rolników, i pasterzy, tak iż we wsiach niewielu pozostało mężczyzn zdolnych do cięższego wysiłku.
Ta osada była tak nieduża, że Benaja o mały włos przeoczyłby ją, gdy wreszcie wczesnym rankiem wynurzył się z lasu. Zauważył, że jej mieszkańcy przywiązują dużą wagę do wyglądu swoich domostw, z przyjemnością patrzył na starannie postawione kamienne mury i dachy kryte glinianymi dachówkami. Osadnicy pomyśleli nawet o urządzeniu kilku zakątków wspólnych, ze swobodnym wstępem dla każdego mieszkańca wioski.
Widział zabudowania, gdzie rolnicy zwozili ziarno, by je wymłócić na klepisku. Słomę wiązano w snopy i rzucano pod ściany spichlerza z równiutko ciosanych kamieni. Podczas żniw żeńcy odcinali krzemiennymi ostrzami wierzchołki tych snopów, żeby ograniczyć ilość słomy rozrzuconej po klepisku.
Zaraz koło spichlerzów postawiono tłocznię oliwy i choć nie czas był jeszcze na zbiory, niektórzy już krzątali się dokoła, przygotowując ją na zbliżające się oliwne żniwa. Prasa dźwigniowa mieściła kilka koszów oliwek wstawianych do zbiornika, nad którym znajdował się kamień. Z kamiennej ściany tuż powyżej sterczała belka z rowkami do zawieszania obciążników – tak powstawał ucisk na prasę, która wytłaczała z owoców obfitość oliwy spływającej do naczynia umieszczonego pod koszami.
Lecz Benaja zorientował się, że jest to społeczność głównie pasterska. Owce dopiero co urodziły, w całym regionie setki zwierząt wymagało strzyżenia. Wcześniej zapędzano je do sadzawki, gdzie pasterze szorowali wełnę do czysta, po czym wypuszczali owce, które becząc, wybiegały na brzeg, suszyć się w słońcu. Tyle że tego dnia słońce zamiast suszyć wełnę wcale się nie pokazało. Benaja widział irytację pasterzy mijanych po drodze.
Przystanął na chwilę, by popatrzeć na jednego, mocującego się z jakąś niesforną owcą. Zwierzę beczało jak opętane, wreszcie mężczyzna uderzył je w pysk. Na próżno. Uderzył więc mocniej, aż pociekła krew. Ten drugi cios okazał się wystarczająco silny, by owca zechciała w końcu pogodzić się ze swoim losem i uspokoić się nieco. Pasterz, widać wprawiony w ściganiu niesfornych zwierząt po górach, ścisnął ją między kolanami, a podwinąwszy suknię, zatknął jej kraj za pas i przeczesał palcami zachlapaną wełnę, by wygrzebać z niej błoto i martwe owady.
Gdy skończył, puścił zwierzę, a ono rzuciło się na oślep przez wodę w poszukiwaniu reszty stada, roztrzęsione, ale już czyste, z cienką strużką krwi wyciekającą jeszcze z nozdrzy. Mężczyzna otarł czoło i zauważył przyglądającego mu się Benaję. Spostrzegł jego wojskowy ubiór i oręż, i skinął głową zaniepokojony. Żołnierz odwzajemnił pozdrowienie i poszedł dalej.
Niektórzy robotnicy ciosający kamienie i przygotowujący sprzęt do żniw co jakiś czas przerywali pracę, żeby posilić się owsianką ze zsiadłego koziego mleka, zwaną leben. Twarde chleby maczano w occie i podawano jeden drugiemu. Niektórzy wsypywali do ust garść prażonego ziarna i żuli podczas pracy.
Gdy zbliżał się do wioski, po drodze mijały go karawany rolników i pasterzy z górskiej krainy: muły uginały się pod ciężarem juków, wozy zaprzężone w woły z trudem toczyły się po kamieniach, zwierzęta czasem nie chciały zakręcać i ich właściciele bili je cienkimi trzcinami, dotkliwie nawet dla grubej skóry.
Benaja był mężczyzną okazałej postury, o szerokim torsie i potężnych ramionach. Gdy szedł przez wioskę, odziany w ciemny płaszcz podróżny, dzieci wodziły za nim szeroko otwartymi oczami; musiał wydać im się jakimś widmem, które wynurzyło się z porannej mgły.
Był wysoki w porównaniu z resztą swojego plemienia. Idąc, nie przestawał rozglądać się na wszystkie strony swymi głęboko osadzonymi brązowymi oczami, tak jak to mają w zwyczaju wszyscy doświadczeni wojownicy. Czarne włosy i brodę przystrzyżone miał krótko, przedwiośnie było porą bitewną, w czasie której królowie wiedli swe armie na wojnę. Wyruszając, Benaja spodziewał się cieplejszej pogody, chcąc nie chcąc musiał więc odbywać drogę w grubym i utrudniającym swobodne poruszanie się wełnianym płaszczu. Pod nim miał tylko krótką tunikę sięgającą ud, przetykaną na krawędziach błękitną nicią, zgodnie z prawem i obyczajami jego ludu i jego Boga. Nadmiar materiału stwarzałby zagrożenie.
Wojownik miał ze sobą dwa różne oszczepy, łuk i kołczan ze strzałami, miecz, a przy pasie sztylet, wszystko z żelaza, co przykuwało w tej chwili wzrok otoczenia. Żelazo widywało się rzadko, zwłaszcza w formie oręża.
Starsi powitali go, gdy już zdołał ich odszukać, a on pokrótce wyjaśnił, kto go przysłał i po co. Spytali, czemu przyszedł sam, ale wyjaśnił, że reszta ciągnie na północ jak wszyscy żołnierze w kraju, tak że tylko on mógł przybyć.
Czterech mężczyzn zgłosiło się, żeby mu towarzyszyć, ale gdy Benaja dokonał przeglądu ich uzbrojenia, od razu spostrzegł, że podobnie jak w innych znanych mu górskich osiedlach nikt w zasadzie nie posiadał broni z prawdziwego zdarzenia. Mieli rdzewiejące lemiesze i inne narzędzia gospodarskie. Jak się okazało, najmłodszy potrafił strzelać z procy, dał mu więc sakwę pełną pocisków i polecił strzec jej jak oka w głowie. Pozostałym kazał zostawić prymitywne narzędzia walki i rozdzielił między nich swoje własne uzbrojenie. Miecz dał Jairasowi, jednemu z wiejskiej starszyzny, który uparł się z nimi iść. Gdy zapytali go, skąd ma żelazo, nie odpowiedział.
Zwierzę zabiło już kilka osób, w tym małego chłopca, który powędrował sam do lasu rozgoryczony docinkami starszego rodzeństwa. Jego pogrążeni w żalu bliscy jako jedni z pierwszych przyszli z błaganiem. Matka płakała, jak to kobieta, ale to rozpacz w oczach ojca była tym, co utwierdziło Benaję w zamiarze wytropienia drapieżnika. Ten wyraz twarzy był mu aż zbyt dobrze znajomy.
Teraz wspinali się w górę, idąc tropem zwierzęcia. Szli już kilka godzin. Słońce od czasu do czasu wyzierało zza sinego nieba, by po chwili znów zniknąć za zasłoną śniegowych chmur. Benaja popędzał ludzi, nie dając czasu na odpoczynek, z obawy, żeby w chwilach wytchnienia nie stopniała ich determinacja. Nie szli szybko, mimo to pod ubraniem zaczął już zbierać się pot, co groziło zamarznięciem. Mroźna okolica dawała się we znaki zwłaszcza starszym uczestnikom wyprawy, którzy ledwo za nim nadążali.
Od czasu do czasu starał się wlać nieco otuchy w ich serca, twierdząc, że do południa powinni znaleźć drapieżnika, ponieważ lwy jako zwierzęta terytorialne niechętnie opuszczają obszar swych łowów. Nie dbał o to, żeby posuwać się cicho, bo i tak wcześniej zostały wypuszczone psy myśliwskie, których ujadanie rozlegało się od czasu do czasu między wzgórzami.
Było już późne popołudnie. Im wyżej wchodzili, tym zimniej się robiło. Benaja widział, jak czterech ludzi z wioski wypuszcza ustami kłębki pary, i zastanawiał się, ile jeszcze wytrzymają, zwłaszcza w obliczu tego, co czekało ich wśród górskich skał. Od czasu do czasu sprawdzał trop. Lew podążał mniej więcej ścieżką, którą ludzie wykuli przez przełęcz. Benaja przypuszczał, że to właśnie dzięki niej zwierzę zapuściło się tak daleko, idąc za zapachem ludzkiego ciała, a nie mogąc porwać żadnej owcy, ponieważ wszystkie stada sprowadzone w dół na czas strzyżenia znajdowały się teraz w okolicach wioski. Lwy polują nocą, chłopiec musiał być łatwym łupem.
Ścieżka wiodła ku pokrytym śniegiem skalistym występom na zboczu. Powoli zaczynało się zmierzchać i Benaja zastanawiał się w duchu, czy nie zarzucić pościgu i nie wrócić nazajutrz. Wytężał słuch, starając się złowić uchem poprzez wiatr jakiś odgłos ptaków albo ostrzegawczy pisk góralków. Co kilka chwil kopał w ścieżkę, by tuman kurzu i lekkiego jak proch śniegu pokazał kierunek wiatru.
Spojrzał na pozostałych. Wyglądali na zmęczonych, ale skoncentrowanych. Mieli jeszcze siły na kilka godzin. Więc pójdą dalej. Poczuł, że palce stóp zaczynają mu cierpnąć, jak zwykle podczas długiej wspinaczki, kiedy krew nie dociera do nich należycie.
W tej samej chwili za zakrętem ścieżki na przodzie zaczęły ujadać psy. Otworzył szeroko oczy i wytężył wszystkie zmysły. Zaczął biec i słyszał, że inni biegną za nim. Oblodzone kamienie irytująco spowalniały tempo, ale nie można było posuwać się szybciej. Złamana noga nie ułatwiłaby zadania.
Gdy okrążyli jeden ze skalistych występów, roztoczył się przed nimi widok na przełęcz między górami, a Benaja mógł nareszcie ocenić sytuację. Za niewielką rozpadliną, przy skale, pod którą ujadały psy, czaił się osaczony ogromny samiec.
Sierść miał w kolorze wypłowiałej żółci, poplamioną posoką którejś z ostatnich ofiar. Kępy czarnego futra układały się w grzywę, okalając łeb i okrywając barki. Mięśnie prężyły się i pulsowały niczym tłoki wioskowej prasy oliwnej, a stawy i ścięgna drgały ze skrywaną siłą na każde szczeknięcie psa. Ryk nie milkł, tak głośny, że cały stok zdawał się drżeć od echa. Ten starszy nie przesadził co do rozmiarów – tak wielkiego lwa Benaja jeszcze nie widział.
Któryś z młodych psów spostrzegł, że nadchodzą, i na chwilę zapomniał o czujności. Lew mruknął i machnął łapą, pozbawiając go czucia. Pozostałe psy zawyły i jęły kąsać go od tyłu, a choć nie miały większych szans, walczyły dzielnie.
Benaja przystanął raptownie i chwycił za ramię młodzieńca z procą.
– Ty! Biegnij w prawo! Ja zajdę od lewej i będę szył strzałami. Zabijemy go takim ogniem krzyżowym!
Chłopiec skinął głową. Na młodej twarzy Benaja dostrzegł strach, lecz chłopak pobiegł co sił w nogach. Pozostałym wojownik nakazał iść za sobą. Polecił, aby szli w pewnych odległościach na wypadek ataku, i zmusił swoje nogi do forsowania stoku po lewej stronie lwa. Wciąż ześlizgiwał się po śniegu i lodzie, każdy kolejny krok był nie lada wysiłkiem.
Podeszli na odległość dziesięciu długości. Pies powalony przez lwa leżał w kałuży krwi, skowycząc, jego towarzysze nie ustępowali. Lecz zaciekle uderzając łapą, drapieżnik dosięgnął w końcu ostatnich dwóch psów i zabił je na miejscu. Gdy ryknął, z jego paszczy uszła para. Wojownik zauważył, że młodzieniec z procą z przerażenia stanął jak wryty.
– Strzelaj! Już! – krzyknął.
Dygoczącymi dłońmi chłopiec próbował włożyć pocisk do procy, lew tymczasem zniżył łeb i położył po sobie uszy, szykując się do ataku. Znów ryknął.
Benaja był już wystarczająco blisko, a łuk, który nosił na plecach, w jednej chwili znalazł się w jego dłoniach. Chwycił go mocno i osadził strzałę na cięciwie. Ruchy miał tak wyćwiczone, że lew w ułamku sekundy znalazł się na celowniku.
Zwierzę z przysiadu wystrzeliło w górę i popłynęło w powietrzu wprost na przerażonego chłopca. Benaja znów krzyknął, żeby wypuścił pocisk. Zanim bestia na nim wylądowała, młodzieniec zdążył wyrzucić kamień, który jakimś cudem uderzył rozwścieczone zwierzę w nozdrza. W tej samej sekundzie wojownik wypuścił strzałę. Jeszcze jedno mruknięcie i lew już był na chłopcu, lecz Benaja spostrzegł, że jego strzała tkwi w boku zwierzęcia.
– Wsadź ramię do paszczy! – krzyknął do chłopaka.
Był coraz bliżej, klnąc pod nosem na śnieg i lód. Rzucił swój łuk jednemu z mężczyzn i schwycił w locie rzucony mu oszczep. Chłopiec krzyczał przeraźliwie, gdy lew wydzierał mu z tułowia jasnoczerwone kawałki mięsa. Benaja z trudem powstrzymał się przed pochopnym rzutem. Biegł co sił w nogach. Gdy wreszcie znalazł się na miejscu walki, cisnął oszczep między żebra zwierzęcia. Nie miał czasu, żeby sprawdzić, czy dzieli go bezpieczna odległość od chłopca, i z przerażeniem patrzył, jak grot broni przeszywa zwierzę na wylot i uderza niedorostka w czubek głowy.
Krzyknął i mocno przytrzymał drzewce. Lew znów zaryczał. Ściskając kurczowo włócznię, Benaja krzyknął do reszty, żeby się pospieszyli. Widział zalaną krwią twarz młokosa, wytężającego siły i odsuwającego się jak najdalej od kłapiących szczęk. Znów krzyknął i zakasłał chrapliwie, nie wypuszczając z rąk oszczepu.
Pozostali trzej dotarli wreszcie i zdołali wbić swój oręż w cielsko bestii. Lew puścił chłopca, który stoczył się na bok, zalany krwią i poszarpany. Klatka piersiowa była rozorana, prześwitywały przez nią nagie kości. W mroźnym powietrzu brzegi ran zaczynały czernieć. Chłopak jęczał w szoku, przyciskając dłonie do krwawiącej piersi. Oszczep Benai zdarł tkanki z czubka jego głowy. Matowa biel obnażonej czaszki szybko pokryła się czerwienią.
Na szczęście bestia już dogorywała. Żołnierz polecił swoim pomocnikom trzymać broń w pogotowiu, dopóki nie ustaną ostatnie drgawki. Wielu mężów zginęło od ciosu pazurów zwierzęcia, które uznali za martwe.
Lew, już osłabiony, zamachnął się znowu, wydając głuchy pomruk. Wykaszlał posokę z płuc, a odór gnijącego ciała i krwi nadawał jej woń miedzi. Benaja czuł gotującą się w drapieżniku nienawiść, aż ostatni raz uderzył łapą, gryząc kamienie i ziemię, by w końcu znieruchomieć.
Wojownik wyjął oszczep z cielska i z wściekłością odrzucił na skały opodal. Rozpaczliwie próbował złapać oddech, aż płuca zesztywniały mu na moment od mroźnego powietrza. Czoło miał zroszone potem, który spływał, szczypiąc go w oczy. Reszta cofała się niepewnie, jeden z mężczyzn poślizgnął się na lodzie i runął jak długi. Dwaj pozostali sięgnęli po bukłaki z wodą i mocowali się z nimi, żeby rozwiązać otwory, nie umiejąc strząsnąć resztek gorączkowej energii pulsującej wciąż w dłoniach i ciałach. Oddechy z ich ust zdawały się zamarzać w powietrzu.
Trzeba się było natychmiast zająć okaleczonym chłopcem. Benaja zaczął opatrywać jego rany wełnianymi bandażami, nasączając je oliwą, którą miał przy sobie. Same rany zasypał solą, żeby nie dopuścić do zakażenia, i docisnął skórę tam, gdzie została oderwana. Młodzieniec był w szoku, Wojownik uderzył go w twarz i kazał patrzeć sobie prosto w oczy. Polecił jednemu z mężczyzn przytrzymać chłopaka i zacisnął węzeł, żeby zatamować krew, która spokojnie spływała na śnieg, tworząc szkarłatną kałużę. Zdziwił się, widząc w tym osobliwe piękno. Chłód paraliżował mu myśli. Dopiero po chwili usłyszał wołające go głosy. Podniósł wzrok, otrząsnął się i przypomniał sobie, co ma robić.
Popatrzył na mężczyznę w średnim wieku w wyblakłej szarej szacie i z nosem zniekształconym od jakiegoś starego złamania.
– Biegnij do wioski i uprzedź waszego medyka. Tylko się nie pośliźnij. Jak złamiesz nogę, na nic się nie przydasz – powiedział.
Mężczyzna skinął głową i ruszył w drogę. Benaja jeszcze raz obejrzał zabandażowane rany chłopca i dał znak pozostałym dwóm, żeby pomogli go podnieść.
– To jak ci na imię? – zapytał.
Plując krwią, chłopak odparł:
– Harata, syn Eleba.
Wzrok miał nieprzytomny, a wskutek upływu krwi jego skóra przypominała barwą śnieg.
– Harato, synu Eleba, dobrześ dziś walczył. Wrócisz do swojej kobiety, tylko nie wolno ci zasnąć.
Harata odwrócił wzrok zażenowany, krzywiąc się od urazów na żebrach.
– Ja… nie mam kobiety. Ale się staram.
Benaja uśmiechnął się i klepnął go lekko w zdrowy bark. Dał znać pozostałym dwóm, żeby ułożyli chłopca na jego płaszczu, który leżał już rozciągnięty na ziemi, gotowy służyć jako nosze.
W oddali dostrzegł człowieka, którego odesłał do wioski. Biegł za szybko po ośnieżonej ścieżce. Jeszcze niżej widać było kolejny wał chmur śnieżnych nadciągający powoli w ich stronę. Skrzywił się i przeczesał palcami brodę, a potem w nerwowym odruchu, którego jakoś nie potrafił się pozbyć, chwycił kołnierz tuniki i odciągnął go od karku. Jeśli się nie pospieszą, zabłądzą.
Odliczywszy, równocześnie złapali chłopca i ułożyli go na tkaninie. Trzymając płaszcz za rogi, zaczęli równomiernym krokiem i możliwie jak najostrożniej schodzić z przełęczy w kierunku wioski. Śnieg padał już obficie, wypełniając te gołe połacie ziemi, które ostały się podczas poprzedniej zamieci.
W śnieżycy Benaja stracił orientację i zapytał jednego z mężczyzn, jak daleko jest do wioski. Tamten ocenił, że jego zdaniem droga może zająć ładnych parę godzin. Dotarliby więc na miejsce już po zmroku, jednak jeszcze zanim drapieżniki wyruszą na łów. W okolicy grasowały nie tylko lwy, ale i wilki, i hieny. Woń krwi przyciągnęłaby je nawet z daleka.
Po kilku minutach kuśtykania osiągnęli wreszcie stabilny rytm, obaj niosący dokładnie zsynchronizowali kroki. Ranny chłopiec kolebał się nieco między nimi, ale przynajmniej posuwali się sprawnie naprzód. Benaja nabrał nadziei, że zdołają zejść z przełęczy przed kolejną śnieżycą. Zaczął już oddychać spokojniej.
Wtedy zaatakował ich drugi lew.
Zwierzę czaiło się tuż przy występie skalnym, który mijali wcześniej. Wyczuło jednak zbliżające się psy i uciekło, lecz nie mogło oprzeć się woni śmierci i krążyło wokół całej grupy, wyczekując na stosowną chwilę. Poczuli go, zanim jeszcze dojrzeli. Ledwo Benaja się obejrzał, a już w twarz zionął mu gorący ryk, głowa zaś otrzymała cios od potężnych łap. Wzniósł ramię tuż przed paszczą, wydając zachrypły krzyk i czując, jak uginają się pod nim nogi. Siła bestii była niewyobrażalna, widział jedynie złotą sierść i czuł miażdżący uścisk. Słyszał pomruki i krzyki, lecz nie mógł nic zrobić, bo ramiona miał całkowicie unieruchomione. Zanim zdążył obmyślić jakąś obronę, lew ścisnął go tylnymi łapami i zaczął szarpać bok tułowia, na szczęście ochroniła go skórzana żołnierska tunika. Od razu uświadomił sobie, że to też samiec. Jeszcze większy niż tamten.
– Zabierzcie… stąd… chłopaka! – wykrztusił ostatkiem sił, przygnieciony przez lwa.
Spowijało go gorąco i para buchające z lwiej paszczy. Ryk tuż nad uchem przyprawiał o zawrót głowy. Próbował walczyć, ale zdołał tylko przetoczyć się na bok, byle dalej od pozostałych dwóch i od rannego chłopca. Robiło mu się słabo od ohydnego zjełczałego odoru gnijącej padliny.
Staczał się razem z lwem po stoku, jego ręka nadal tkwiła w paszczy bestii, panika przyprawiała o obłęd. Pozostali patrzyli tylko, oniemiali z zaskoczenia. Szczęki kłapały i zaciskały się na ramieniu Benai chronionym przez skórzany naramiennik. Po chwili zorientował się, że walczą na krawędzi jakiegoś urwiska, nad przepaścią albo nad rozpadliną. Wtem poczuł przypływ siły i zrzucił z siebie zwierzę z całą mocą, na jaką mógł się zdobyć, jednocześnie wpychając mu kciuk w oko. Drapieżnik ryknął i puścił jego rękę. Wojownik spostrzegł, że lew ześlizguje się po gołoborzu i stacza w głąb jakiegoś jaru.
Otarł z czoła krew z ran zadanych pazurami i chwiejnym krokiem ruszył w górę. Musi szybko znaleźć sobie broń. Lew lada moment wygrzebie się z jaru i wznowi atak. Pozostali dwaj wciąż patrzyli.
– Mówiłem! Bierzcie go stąd!
Pluł krwią. Ślady po pazurach paliły jak rozżarzone węgle, wiedział, że traci krew. Dwaj mężczyźni podjęli w końcu mozolną wędrówkę, dźwigając chłopca między sobą. Benaja chwycił oszczep. Wszystko go bolało. Skórzana tunika z boku była w strzępach, jedno ramię otrzymało cios pazurami, poza tym jednak wciąż mógł się ruszać.
Zorientował się, że parów, do którego wpadł drapieżnik, to pułapka wykopana przed laty na lwy. Zazwyczaj takie doły przykrywano gałęziami i konstruowano specjalne dojścia, tak aby grupa myśliwych mogła zwabić swą ofiarę w określone miejsce, gdzie gałęzie zapadały się i zwierzę trafiało do pułapki. Benaja cieszył się, że taki stary dół trafił mu się akurat teraz po drodze. Widząc, że mężczyźni znów się zatrzymali, krzyknął:
– Muszę się z nim porachować! Który ma mój łuk?
Jairas, jeden ze starszyzny, podał mu łuk. Benaja przyjrzał mu się, ocenił stan i uznał, że wciąż nadaje się do użytku. Poprosił o strzały.
– Wszystkie były w tym kołczanie – odrzekł Jairas. Benaja podążył wzrokiem za ręką mężczyzny i spostrzegł, że strzały są złamane, równo na pół. Pękły w chwili, gdy skoczył na niego lew. Odrzucił łuk zawiedziony. Głupota trzymać je wszystkie w jednym kołczanie. Doświadczeni wojownicy o tym wiedzą. Ci ludzie takimi nie są, ale on? Co się z nim dzieje? Pokręcił głową. Będzie musiał radzić sobie tylko z oszczepem.
Próbowali ułożyć Haratę z powrotem na płaszczu, ale chłopak dygotał jak w febrze, aż dzwoniły mu zęby. Benaja wiedział, że nie tylko mróz jest tego przyczyną. Lwy miały coś pod pazurami, chorobę, która przechodziła na człowieka i zabijała go, jeśli nie zmieniał opatrunków wystarczająco często. Nawet mroźne powietrze nie zdołało temu zapobiec. Bandaże były w porządku i związane wprawnymi rękoma, nawykłymi do opatrywania ran bitewnych, lecz chłopiec potrzebował lekarza.
Nadszedł czas na decyzję. Jeśli każe im na siebie czekać, wrócą wszyscy razem najwcześniej późną nocą. Po wzgórzach włóczyły się bandy rozbójników, przebywanie poza domem po zmroku i podczas takiej pogody nie wchodziło w rachubę. Jeśli odejdą bez niego, a na walce z lwem upłynie jeszcze z godzina, będzie zdany tylko na siebie. To było oczywiste, podobnie jak wyraźna utrata krwi.
Strata wojownika w potyczce z lwem jeszcze bardziej osłabi szczupłe siły Dawida. W nadchodzących dniach każdy z nich był na wagę złota. Lecz nieomal wbrew jego woli w myślach Benai stanęły jak żywe twarze rodziców zabitego malca. Dobrze mu znane miejsce gdzieś w żołądku nie dawało spokoju i już wiedział, że nie spocznie, póki nie uśmierci bestii. Gdyby uciekła, powróciłaby, by znów terroryzować wioskę. Lwy, gdy raz posmakują człowieka, nigdy nie dają za wygraną.
Zaklął pod nosem i wyciągnął rękę do Jairasa.
– Daj oszczep. Zejdę w dół i rozprawię się z nim. Wy dwaj bierzcie Haratę do wsi.
Jairas pokręcił głową.
– Sam? Czyś oszalał?
– Dzięki za troskę, przyjacielu, ale musicie go znieść. To jeszcze chłopiec. Jego ojciec go potrzebuje – odparł Benaja. Ręce mu drżały, gdy odciągał kołnierz z karku. Tak było zawsze od tamtego dnia przed laty, nie potrafił nad tym zapanować. Zimno – pomyślał. Zawsze można było znaleźć jakąś przyczynę.
– Może zdechnie sam tam w dole – odezwał się Jairas. – Nie wychodzi. Może ugrzązł na dobre?
– A jeśli ucieknie? Posmakował już ludzkiego mięsa, jak tamten pierwszy. Nie odpuści – odrzekł Benaja. – Zabierzcie chłopaka do wsi. O mnie się nie martwcie. To mój fach.
Harata, Jairas i ten trzeci patrzyli na niego w milczeniu. Wreszcie Jairas objął go i uścisnął, podobnie jego towarzysz, którego imienia Benaja jakoś nie zapamiętał. Chwycili płaszcz i znów zaczęli z mozołem schodzić zasypaną śniegiem ścieżką.
Patrzył za nimi przez chwilę i nagle poczuł, że musi coś jeszcze powiedzieć. Nie wiedział co. Krzyknął w ich stronę, a wiatr poniósł słowa.
– Mam kobietę… powiedzcie jej…
Ale nie usłyszeli go wśród wycia wichru i śnieżycy. Dał za wygraną.
Zaczął przeglądać, co ma do dyspozycji: dwa oszczepy, małą drewnianą tarczę, którą przyniósł któryś z mężczyzn, sztylet, łuk, bukłak z wodą. Jairas zostawił mu swoje okrycie, ponieważ płaszcz Benai służył jako nosze dla Haraty. Tarcza na nic by się nie zdała, zostawił ją na ścieżce. Poprawił sztylet za pasem, chwycił po oszczepie w każdą z dłoni, po czym niemrawo ruszył w stronę dołu.
Promienie słońca przenikające zza chmur zaczęły blednąć, okolica szarzała. Słyszał, że bestia ryczy równie głośno, jak przy pierwszej potyczce. Teraz, patrząc w głąb jaru i widząc, jak chodzi tam i z powrotem, wzdrygnął się na sam odgłos pomruku. Ten lew, podobnie jak ów już zabity, również był monstrualnych rozmiarów – samiec o czarnej spłowiałej grzywie i skórze poznaczonej poszarpanymi bliznami z licznych bitew. W mroku ledwie było go widać, lecz on dostrzegł wojownika stojącego na krawędzi dołu, ryknął i próbował wdrapać się do niego po kamienistym zboczu, świdrując go swym bursztynowym wzrokiem.
Żołnierz Dawida oszacował głębokość dołu na dwie wysokości człowieka. Nie dość głęboki, by powstrzymać lwa, gdy już znajdzie odpowiednią drogę wyjścia. Nie ma rady. Pokiwał głową. Ponieważ drapieżnik nie stał spokojnie w miejscu, mężczyzna uznał rzut oszczepem za zbyt ryzykowny. Musiał zejść na dół. Spojrzał na sine niebo, poczuł na twarzy palące szczypanie płatków śniegu i wreszcie dopuścił do siebie myśl, że może mu się nie powieść.
Więc przynajmniej, jeśli lew go zabije, uwolni ją od siebie.
Potrząsnął gwałtownie głową, odrzucając te myśli. Próbował skupić się na lwie i na strategii walki. Jak się poruszać tam w dole, jakie manewry pozwolą mu ujść z życiem. Lecz nie potrafił oprzeć się wspomnieniom. Patrzył na ryczącego lwa, na te straszliwe bursztynowe oczy nieprzytomne z nienawiści. Stał jak zaczarowany, a tamten dzień znów stanął mu w pamięci. Dzień, kiedy wszystko przepadło. I choć próbował się opierać, nie potrafił już dłużej…
*
…W izbie jest zimno i ciemno. Zbyt ciemno, żeby choć trochę słońca. Trzeba stąd wyjść. Czuć zapach śmierci. Żeby choć trochę słońca… muszę stąd wyjść. Gdzie ona jest? Tam – ze swoją matką siedzi w kącie. Płacze. Też potrzebuję łez. Czemu nie płaczę? Czuję ból w piersiach, ból i odrętwienie. Podejdę do niej. Dotknę. Wyciągam rękę – odsuwa się. Co zrobiłem? Zewsząd te odgłosy przerażenia, cierpienie rodzin. Ojcowie krzyczą, wołają do Jahwe. Jak mógł do tego dopuścić? W izbie jest za ciemno. Trzeba wyjść na słońce.
*
Zamrugał oczami. Wilgoć na skraju powiek zaszczypała go w mroźnym powietrzu, otarł ją drżącym palcem. Przed nim ział ciemny dół. Czuł to. Czuł obecność potwora, który czekał na niego tam głęboko, wśród śniegu i ciemności. Ścisnął mocniej drzewce oszczepu i poczuł, że znów trzęsą mu się ręce. Wolnym kciukiem machinalnie podciągnął kołnierz. Było coś takiego, o czym zawsze mówił wódz. Przedtem pomagało. Kto wie, czy i teraz nie pomoże?
Daj mi swą Tarczę w dniu bitwy.
Nie poczuł nic. Pokiwał głową. Czyż nie tego się spodziewał? Tarcza opuściła go już dawno temu.
Oparł obydwa oszczepy na krawędzi wykopu, wypatrzył w dole miejsce, które wydało mu się miękką ziemią, i cisnął je z całej siły. Opadły na ziemię z brzękiem, a lew zaryczał. Po chwili bestia umilkła, znowu próbując wypełznąć z dołu. Wreszcie przyczaiła się w jednym z rogów, jak gdyby wiedziała, na co się zanosi, i szykowała się do obrony.
Wojownik wziął kilka głębokich wdechów, upajając się spokojem śnieżnego krajobrazu i szarością zamieci, która spadła na przełęcz. I skoczył w dół.
GDY tylko Benaja znalazł się w wykopie, drapieżnik runął na niego z ciemności. Gorący oddech nieomal pozbawił mężczyznę tchu. Nim zdążył chwycić oszczep, ujrzał błysk złota – lew był już na nim. Wyciągnął sztylet i próbował zatopić w boku zwierzęcia, lecz na próżno – ostrze zjechało po żebrze. Paszcza co rusz zamierzała się na jego głowę. Benaja siłą wcisnął pięść w otwarte szczęki i włożył ją głęboko w gardło, nie chcąc dopuścić, by kły zatopiły się w jego czaszce. Bestia ryknęła jeszcze głośniej, orząc pazurami i nieomal miażdżąc go swym ciężarem.
Wojownik wiedział, że zeskoczył w pobliże oszczepów, a jeśli chciał mieć jakieś szanse na wygraną, musiał do nich dotrzeć. Wbił sztylet aż po rękojeść, lecz znów natrafił na żebro, tym jednak razem lew się zawahał. Łapa przytrzymująca prawe ramię puściła na chwilę i Benaja szybko wbił ostrze w bok mordy lwa. Rozległ się ryk i zwierzę w końcu gwałtownie od niego odskoczyło.
Opadł na kolana, chwycił oszczep i oparł się o ścianę dołu. Lew dotykał łapą noża tkwiącego w pysku. Rana nie była poważna, jednak szczęka zwisała bezwładnie.
Widać przeciąłem jakiś mięsień…
Benaja skoczył do przodu, wiedząc, że zwierzę pokona go, jeśli nie zada mu zaraz śmiertelnego ciosu. Biegnąc, krzyknął głośno – i nagle dostrzegł pewną możliwość. Jego oszczep znalazł swój cel, wsuwając się gładko przez twardą skórę w miękkie partie ciała. Lew zwinął się w skurczu, wyrywając włócznię z jego dłoni i chlapiąc mu krwią w oczy. Wojownik pospiesznie otarł czoło i sięgnął po drzewce, żeby nie złamało się w walce. W końcu zdołał schwycić je z powrotem, choć ślizgało mu się w dłoniach, wilgotne od posoki. Próbował złapać je mocniej, lecz krew chlustała już potokiem. W twarz buchnął mu odór zgnilizny, aż poczuł mdłości i musiał odwrócić głowę. Oszczep nie trzymał się rąk. Wtem zobaczył odsłonięte oko i uderzył w nie pięścią. Nic. Uderzył znowu i jeszcze raz. Znowu nic. Oszczep ześliznął się grotem w dół, Benaja poczuł, że odzyskał nad nim władzę.
Przekręcił ostrze. Piekł go zerwany z czaszki strzęp skóry, który zakrył mu oko. Wszędzie była krew. Nie wiedział, czyja.
Ogłuszył go ryk tuż przy uchu. Cuchnący oddech znów buchnął mu w twarz, lecz tym razem z rosnącą nadzieją Benaja spostrzegł, że lew jest nieco słabszy. Tuż przed sobą ujrzał paszczę, szczęki kłapnęły mocno, gniotąc mu żebra, ale nie przecinając skóry. Uszkodzone sztyletem mięśnie nie pozwalały lwu zagryźć na śmierć. Benaja czuł ból nie do wytrzymania, mimo to nie wypuszczał z rąk ugrzęzłego głęboko oszczepu, swej jedynej nadziei.
Zaczął wyczuwać, że cielsko drży, mimo że ryk nie słabł. Pazury wciąż orały mu tunikę. Poczekał na moment, gdy bestia brała oddech, i lepiej uchwycił drzewce. Krew nie przestawała płynąć, przez co trudno było złapać je mocniej.
Poczekał na kolejną przerwę w ciosach pazurów, pchnął przed siebie z całych sił i wtoczył się na zwierzę. Nie zniósłby już kolejnego kłapnięcia tych szczęk, mimo że osłabionych, oszczep cały czas uciekał mu z rąk. Nie zastanawiając się, wcisnął rękę aż po pachę do gorącej gardzieli. Jakiś kieł wbił mu się w ramię, ale nie przejął się tym, ciesząc się, że kły nie rozrywają mu gardła. Jeśli trzeba, straci rękę. Lepsze to, niż stracić życie.
Zapuszczając ramię do gardzieli lwa, rozniecił w nim na nowo instynkt życia. Znów rozległ się pomruk, pazury zaczęły szarpać. Benaja ukrył twarz w cuchnącym futrze i skupił całą siłę na tym, aby wpychać oszczep głębiej i nie wyciągać ramienia. Oczy zalewała mu krew, bryzgając na wszystkie strony.
Wiedział, że to długo nie potrwa. Albo bestia odgryzie mu rękę, albo oszczep wymknie mu się z dłoni. Na krótką chwilę pazury przestały szarpać mu boki i mocniej uchwycił drzewce.
Podnosząc głowę, zebrał wszystkie siły i wykonał salto ponad głową zwierzęcia, w jednej sekundzie wysuwając ramię z paszczy i wyciągając oszczep. Przetoczył się po ziemi i próbował podnieść, potknął się jednak o jakiś kamień i runął jak długi.
Lecz atak nie nastąpił.
Otarł czoło krajem tuniki i zataczając się, podszedł do miejsca, gdzie pozostawił leżącą bestię. Miotała się w kółko i rozrywała pazurami ranę w boku, z której wciąż buchała krew. Wyglądała nieomal tak, jakby całkiem zapomniała o jego obecności, szarpiąc usilnie rozcięcie we własnym tułowiu.
Uniósł ramię i z mozołem ustawił drzewce oszczepu w odpowiedniej pozycji, a potem cisnął nim z całej siły w złocisto-czarną sylwetkę. Grot szczęknął o kość w przedniej łapie i oszczep zawisł luźno na samej skórze. Nie był to śmiertelny cios.
Zlany potem, bez mała padając z wyczerpania, mężczyzna przykucnął za niewielkim głazem i rozglądał się za czymś twardym, czego mógłby użyć. Ziemię pokryła już cienka warstwa śniegu, przysypując całe dno jamy, które wyglądało teraz jak okryte jaskrawobiałym wełnianym pledem.
Dał nura tam, gdzie dostrzegł błysk drugiego oszczepu, i stęknął, czując na klatce piersiowej ostre kamienie. Bestia tymczasem zaczęła szarpać pazurami drzewce zwisające z łapy. Benaja dobył z siebie chrapliwy okrzyk wojenny i skoczył w przód, dzierżąc drugą włócznię, tę, która wcześniej mu się zapodziała. Runął z nią na grzbiet zwierzęcia, które od chwili, gdy wyrwał się z jego uścisku, nawet na niego nie spojrzało.
Grot zagłębił się w ciele lwa. Drapieżnik zawył, rozsierdzony i zaskoczony, i wciąż zbyt szybki – uderzył go w bok twarzy, zdzierając skórę z czoła. Benaja zobaczył białe gwiazdy.
Czuł, że pada na plecy, machając ramionami jak dziecko.
Znów rozległ się ryk i znów pojawiła się krew, wszędzie, zalewając mu twarz. Sięgnął ręką po garść ziemi i śniegu i wtarł ją w ranę na czole, by zahamować krwotok. W uszach dudniło mu od ryku i charczenia. Drzewce oszczepu waliło głucho po kamieniach, gdy zwierzę zaczęło z trudem zmierzać w jego stronę. Ciężko poranione, nie mogło podnieść się na cztery łapy, więc pełzło, ziejąc nienawiścią.
Benaja, oszołomiony, przetoczył się dalej. Nie mógł już wykrzesać z siebie choćby odrobiny sił. Musi odsuwać się tak aż do skutku, aż bestia wykrwawi się na śmierć. Czuł się jak ryba miotająca się w sieci. Kończyny nie reagowały na polecenia, czołgał się więc w kółko po dnie dołu. Nie mógł znaleźć ani sztyletu, ani pierwszego oszczepu i gorączkowo macał naokoło w poszukiwaniu kamieni, kijów, czegokolwiek, czym można by rzucić w lwa, żeby go powstrzymać.
Po jakimś czasie, kiedy już wydawało mu się, że pułapka wypełni się krwią po wręby, ryk zaczął słabnąć, a odgłosy miotania się po ziemi przycichły. Mozolnie odsuwając się jak najdalej od monstrum, Benaja dostrzegł jeszcze jedną szansę.
Ostatkiem sił podniósł się i stojąc tak na drżących nogach, chwycił drzewce oszczepu. Wyśliznęło się z dłoni, ale złapał je mocniej i po raz ostatni wepchnął jak najgłębiej, akurat w chwili, gdy lew znów rzucił się na niego.
Oszczep wszedł w gardziel bestii i prawie cały zniknął w środku. Benaja czuł, jak przenika do wnętrzności zwierzęcia i wychodzi z drugiej strony żeber. Silnie przekręcił drzewce i puścił je, po czym znów odsunął się jak najdalej. Lew walczył jeszcze kilka chwil, lecz w końcu wycharczał obłoczek różowej pary i wydał ostatnie tchnienie.
Głowa Benai opadła na skrawek lodu tuż obok cielska zwierzęcia. Leżał nieruchomo, słuchając mroźnego wichru, który świstał w dole, i czekając na przypływ sił. Na pół przytomnie zastanawiał się, ile stracił krwi. Przypomniał sobie o ranach na głowie i na ramieniu i znów wtarł w nie mieszaninę ziemi i śniegu. Cielsko lwa parowało, czuł jego ciepło.
Leż, nie ruszaj się…
Od mroźnego powietrza i gorąca emanującego z trupa poczuł dziwną senność. Przypomniał sobie, że to normalne uczucie, lecz nie mógł sobie pozwolić na sen. Żołnierze zawsze muszą być w ruchu, muszą bez przerwy czymś się zajmować, tak żeby utrata krwi nie skłoniła ich do snu. Sen oznaczałby koniec, nawet jeśli bardzo się go pragnie.
Usiadł i próbował skupić uwagę na ziemi wokół siebie. Z lwa wciąż wypływał różowoczerwony płyn, rozlewając się po gruncie. Jeden oszczep tkwił w cielsku koło kręgosłupa, drugi wystawał z okolic zadu, sztylet sterczał w paszczy. Benaja pomyślał mgliście, że powinien zaraz coś zjeść, a jeśli ma jeść surowe mięso zwierzęcia, zgodnie z prawem musi wpierw usunąć z niego krew. Ale przecież od tamtego dnia i tak nie kierował się prawem. Westchnął wycieńczony i doszedł do wniosku, że to wymagałoby zbyt wiele zachodu.
Gdy poczuł się dość silny na kolejny ruch, podczołgał się do martwego lwa i uklęknąwszy na jego głowie, zaczął wyciągnąć swoją broń. Sztylet wyszedł łatwo, lecz nad jednym z oszczepów trzeba było trochę popracować. Po kilku próbach wyciągnięcia go uznał, że w jego obecnym stanie lepiej dać za wygraną i nie trwonić energii. Zrobił nacięcie w skórze lwa na karku i wykroił kawałek mięsa. Wepchnąwszy je do ust, przeżuł i połknął. Gdzieś z tyłu głowy poczuł coś na kształt żalu, ale go zignorował. Nie czas martwić się o prawo. Wpierw trzeba wydostać się z wykopu.
Spojrzał w górę. Na wysokości dwudziestu łokci, które piętrzyły mu się nad głową, widział wirujące płatki śniegu. Skacząc za lwem, znalazł się głębiej, niż początkowo sądził. Przesuwał wzrok od krawędzi dołu po ścieżce, którą będzie musiał się wdrapać, pokrytej teraz lodem i skalnym rumowiskiem. Myśliwi, którzy przed laty przygotowali tę pułapkę, dobrze wywiązali się z zadania, niełatwo było wypatrzeć drogę na powierzchnię. Na niewielkich występach, których mógłby się uchwycić, zbierał się już śnieg, robiło się też coraz zimniej, a słońce prawie zaszło.
Zaschnięta krew w ustach miała miedziany posmak. Splunął. Podszedł pod ścianę jaru i zaczął piąć się w górę kawałek po kawałku, co rusz ześlizgując się i spadając. Wspinaczka szła mozolnie, a minuty dłużyły się nie do wytrzymania. W końcu jednak wygramolił się na krawędź dołu i padł na plecy.
Było już ciemno, a księżyc schował się za chmurami. Śnieg przestał padać, lecz wzmagał się wiatr, dmąc w stronę doliny kolejną śnieżycę. Kawałki lodu szczypały poranioną twarz i zakrwawione dłonie. Nie był w stanie myśleć trzeźwo, wiedział tylko, że musi się spieszyć. Nie może tracić więcej czasu.
Zaraz spostrzegł ścieżkę i zaczął schodzić w dół, stąpając uważnie wśród kamieni. W dole urwiska było suche koryto rzeki, pomyślał, że doprowadzi go do wsi. Wokół siebie widział tylko morze białego puchu i czarne oblodzone skały. Czuł, że cierpną mu palce. Potykał się co kilka kroków, jęcząc w głos, gdy kaleczyły go ukryte pod śniegiem gałęzie i ostre kamienie.
Wreszcie ujrzał przed sobą las, skręcił więc i poszedł w stronę koryta rzeki. Zważał na każdy krok, pomimo bólu i chłodu z całych sił próbując zachować trzeźwość myśli. Wiedział, że w zamieci nietrudno zabłądzić pośród drzew.
SCHODZENIE z przełęczy zajęło mu długie godziny. Wąwóz rozwidlał się kilkakrotnie i Benaja bił się z myślami, którą obrać drogę, odczekiwał więc, aż śnieżyca uspokoi się choć na chwilę, by dostrzec, że obydwie prowadzą w to samo miejsce. Starał się nie oddalać zbytnio ani od koryta rzeki, ani od linii drzew.
Miał wrażenie, że musiała już minąć cała noc, gdy śnieżyca ustała tak nagle, jak się zaczęła. Chmury rozstąpiły się niczym zasłona i odkryły księżyc w pełni, rozświetlający górzystą okolicę. Benaja patrzył, jak wał chmur cofa się w tyle za nim, i nagle pojął, że śnieżyca wcale się nie skończyła, tylko on zszedł już tak nisko, że zostawił ją za sobą. Stąpał po kamieniach wciąż oblodzonych i oprószonych śniegiem, lecz już nie tak podstępnych jak te, po których schodził wcześniej.
Starał się utrzymywać stałe tempo. Czuł wielką pokusę, by puścić się biegiem, jednak wiedział, że jeśli ubranie nasiąknie potem, mroźne powietrze może go uśmiercić. W którymś momencie ześliznął się do potoku, przez co zmoczył swe grube zimowe sandały. Musiał się zatrzymać i zdjąć je, by wyżąć jak najdokładniej, zanim ruszył dalej.
Wreszcie w gęstwinie drzew dostrzegł błyski ognisk. Wieś była już niedaleko. Miał nadzieję, że pozostali dotarli do niej za dnia w krótszym czasie i nie nakładając drogi jak on. Podążanie za zakolami koryta rzeki trwało dłużej, niż się spodziewał.
Rana na głowie tak pulsowała bólem, że postanowił przerwać na chwilę marsz i opadł na ziemię w pobliżu potoku, a potem zanurzył twarz w jego nurcie. Zimna woda przytępiła ból. Krwawienie ustało na tyle, że mógł już obmyć rany, więc od razu się tym zajął.
Leżał w niewygodnej pozycji, z nienaturalnie wykręconymi nogami i opierając się o ranne ramię, lecz ulga, jaką sprawiała mu lodowata woda, była tego warta. Tak jak się obawiał, nocne powietrze już przenikało przez pot, docierając do skóry. Dygotał, dzwoniąc zębami.
Po jakimś czasie wyciągnął twarz ze strumienia i położył się płasko na suchej powierzchni koryta. Było mu zimno, ale przynajmniej nie czuł ran. Bark lekko pulsował, na szczęście rozdzierający ból stępiał. Podniósł rękę i pomacał rozcięcie w na głowie. Wyczuł kość. Wiedział, że musi jak najszybciej dotrzeć do wsi.
Zamrugał powiekami i usiadł, strzepując krople wody, a potem zaczął poprawiać ułożenie ekwipunku tak, aby wytrzymało do końca wędrówki. Rzucił okiem przed siebie i ocenił, że czeka go jeszcze godzina drogi przez las. Właśnie kończył mocować pas, gdy kątem oka spostrzegł tę postać wśród drzew.
Poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Szybko rzucił okiem w stronę wsi i ogarnął wzrokiem linię drzew. Mocno zacisnął powieki, żeby wyostrzyć widzenie, i popatrzył jeszcze raz, wiodąc wzrokiem od najdalszego lewego skraju widnokręgu w prawą stronę. Czy tam coś w ogóle było? Może jakiś ptak?
Choć wytężał wzrok, teraz nie dostrzegał już nic. Księżyc uporał się w końcu z chmurami i oświetlił całą okolicę. Benaja nie dojrzał żadnego obcego kształtu. Skrajnie wyczerpany, nieomal zignorował to pierwsze uczucie, lecz nabyta dyscyplina nie dawała za wygraną, przypominając, że nigdy nie powinien wątpić w instynkt. Instynkt rejestrował zagrożenie dużo wcześniej niż umysł.
Systematycznie obserwował więc linię lasu. Drzewa o powyginanych konarach i głazy o nietypowych kształtach majaczyły wszędzie, w każdej chwili coś mogło się wynurzyć albo ukryć, zanim by to zauważył. Przeczucie niebezpieczeństwa go nie opuszczało. Jeszcze raz przetarł oczy i znów rozpoczął obserwację lasu. Wtedy zobaczył.
Jakieś sto kroków od niego widniała sylwetka człowieka opartego o drzewo. Początkowo nie zwrócił na nią uwagi, bo wyglądała jak odrośl z pnia. Lecz gdy wpatrzył się w nią, wyraźnie widział kształt. Poczuł pulsujący ucisk w piersi – serce załomotało nierówno i zamarło. Ten człowiek nie ruszał się, po prostu stał. Benaja dostrzegał tylko zarys nóg i torsu. Po kilku chwilach zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście nie jest to pień z jakąś odroślą. Wtedy sylwetka się poruszyła.
Postać opuściła ręce i skręciła w jego kierunku, idąc, lecz tak płynnie, jakby pod stopami miała płaską powierzchnię jeziora, a nie usłany kamieniami grunt. Nie zachwiała się ani razu ani nie potknęła, choć ziemię pokrywał lód. Benaja powinien zerwać się, gotów do walki, lecz w sposobie, w jaki czarna sylwetka przybliżała się do niego, było coś, co go obezwładniało. Próbował zmusić ramię do jakiegoś ruchu, chwycić rękojeść sztyletu u boku, przyszykować się do obrony. Lecz ramię nawet nie drgnęło, a gdy postać przybliżała się, Benaja czuł, jakby jego ciało ogarnął paraliż.
Choć księżyc zalał poświatą całą polanę, zbliżającą się sylwetkę spowijał mrok. Odgłos jej kroków rozbrzmiewał echem, w które wkradał się cichy brzęk. Benaja pomyślał, że widać koniuszek miecza ociera się o ziemię. Powietrze wokół dziwnej figury drgało, jakby jej płaszcz burzył się na wietrze. Wtem równie niespodziewanie jak wyruszyła, postać nagle stanęła, nieruchomiejąc dziesięć kroków od niego.
Wojownik widział swój własny oddech wybijający szaleńczy rytm i próbował się opanować. Postać się nie ruszała. Usiłował zachować trzeźwość umysłu, lęk mieszał mu w głowie. Nie, tylko nie strach.
Rozpacz. Smutek. Gniew. Odczuwał w tej chwili taki natłok emocji, iż był pewien, że już nigdy nie uśmiechnie się ani nie roześmieje. Przez jego myśli przemaszerowały wszystkie porażki i słabości, przeżywał każdą z nich na nowo. Widział twarze swoich dzieci, widział krew, czuł gryzący odór palonych wsi.
Żaden lew, żaden znienawidzony Amalekita czy Filistyn, nic nie mogło być gorszego niż to coś. Wciąż nie mógł dojrzeć twarzy postaci, nie dostrzegał też obłoczków pary zdradzających oddech. Żadnej oznaki życia.
Pomyślał właśnie, że za chwilę serce przestanie mu bić, gdy w tyle za nim rozległ się jakiś dźwięk, a sylwetka przed nim zesztywniała. Pochyliła się lekko, jakby szykując się do ataku, po czym zaczęła się cofać, coraz dalej i dalej. Benaja nie wiedział, co to był za dźwięk, nie zwrócił na niego uwagi, sparaliżowany i tak zmęczony, że mógł jedynie patrzeć.
Postać odwróciła się i wielkimi krokami odeszła w stronę lasu. Wkrótce zniknęła w ciemności.
Mężczyzna zaczerpnął kilka haustów powietrza i zauważył, że cały się trzęsie. Nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo właśnie spostrzegł człowieka, który klęczał tuż obok niego.
Było to tak nieoczekiwane, że aż roześmiał się półgębkiem. Człowiek ów trzymał dłoń na rękojeści miecza, którego klinga lśniła w księżycowej poświacie. Widać podszedł do niego cicho, kiedy tamta postać odchodziła.
– Nie bój się.
Benaja był wciąż tak zaskoczony, że tylko patrzył z niedowierzaniem.
– Nie byłeś na to gotowy – dodał ów człowiek, wciąż patrząc na las, gdzie zniknął cień.
Żołnierz Dawida zdołał wreszcie wymyślić i wykrztusić słowa:
– Co to było?
– Jeszcze się z nim spotkasz.
Poznając po lakonicznych odpowiedziach, że nieznajomy będzie odzywał się tylko wtedy, gdy sam zechce, Benaja ostrożnie skinął głową, z zadowoleniem odczuwając dziwne ciepło w obecności tego człowieka. Zwrócił uwagę na osobliwą zmianę atmosfery dokoła, jakby gdzieś w pobliżu rozgorzało palenisko w kuźni albo rozżarzone węgle. Zauważył, że nieznajomy nie patrzy na niego, tylko ciągle spogląda w stronę lasu, gdzie zniknęła postać.
W końcu nachylił się i położył dłoń na głowie Benai, dotykając rany. Zdjął rękę i wstał, a Benaja poczuł wokół siebie jakieś ciśnienie, siłę, jak gdyby mroźne nocne powietrze rozżarzył piorun. Dotknął głowy i zorientował się, że nie krwawi. Ramię nie było już takie sztywne.
Żołnierz pozwolił nieznajomemu postawić się na nogi i próbował przyglądać się jego twarzy, jednocześnie poprawiając ekwipunek. W rysach mężczyzny nie było niczego nadzwyczajnego, wyglądały najzupełniej normalnie. Ciemne włosy, ciemne oczy, krótka broda, przystrzyżona podobnie jak u wszystkich żołnierzy. Mógłby zasiąść przy każdym obozowym ognisku w ich armii. Benaja był zły sam na siebie, że nie zadaje więcej pytań, nie stara się ustalić, co to za jeden i jakim cudem zjawił się tak nagle, lecz rany i chłód wiązały mu język.
Wiatr znowu się wzmógł, unosząc w spirale kawałki lodu i obaj przysłonili twarze płaszczami. Benaja wzdragał się na myśl o okrywaniu zranionego ramienia grubą wełną, bo rana była wciąż otwarta i sączyła się, lecz poczuł, że nieznajomy zachęca go do tego wzrokiem. Wstrzymując oddech, owinął ramię, skrzywił się, po czym chwycił drzewce oszczepu. Ręka wciąż bolała, ale stwierdził, że wytrzyma przez noc. Dotyk tajemniczego mężczyzny widać pomógł.
Wojownik wskazał w stronę wioski i czekał na Benaję. Wyruszyli, posuwając się niespiesznie po oblodzonej powierzchni. Powietrze było przejmująco zimne, aż trudno się oddychało. Benaja zastanawiał się, czy w trakcie walki z lwem nie uszkodził czasem płuca. Nie potrafił ocenić, czy przyczyną płytkości oddechu jest mroźne powietrze, czy jakieś uszkodzenie w klatce piersiowej. Słyszał, że mężczyzna obok porusza się bez trudu, a im dłużej szedł obok niego, tym bardziej przybywało mu sił, jakby towarzysz wędrówki dodawał jego ruchom większej stanowczości.