Czcij ojca swego - Ela Sidi - ebook + książka

Czcij ojca swego ebook

Ela Sidi

4,0
24,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Czcij ojca swego” to gorzka i poruszająca opowieść o zranionym dzieciństwie oraz młodości, która zawsze żywi nadzieję na lepsze jutro. Na kartach swojej powieści Ela Sidi kreśli sugestywne emocjonalnie krajobrazy, których tłem jest rzeczywistość PRL – wprawdzie widziana z perspektywy dziecka, lecz pozbawiona infantylizmu i sentymentalnego idealizowania. Odważny styl autorki intryguje przenikliwością oraz intensywnością odczuć.

W surowych dekoracjach Polski przełomu lat 70. i 80. XX wieku toczy się życie wychowywanej przez ojca-alkoholika Ani. Dziewczynka doświadcza okrucieństwa ze strony najbliższego człowieka, ale dziecięca mądrość i wrażliwość pomagają jej budować własny świat, którego fundamentem staje się miłość. Historia bolesna, lecz niepozbawiona optymizmu, bo choć dziewczynka cierpi i nienawidzi za doznawane krzywdy to zarazem bezwarunkowo kocha i uczy się wybaczać.

„Czcij ojca swego” to powieść z gatunku tych, które są tak prawdziwe i mocne, że mogło je napisać tylko życie. I choć konfrontuje czytelników z ciemną stroną ludzkiej natury, to jednocześnie przypomina, że karta ludzkiego losu zawsze może się odwrócić.

Ela Sidi (ur.1965) – polska pisarka mieszkająca w Izraelu, tłumaczka z języka hebrajskiego, autorka bloga „Gojka z Izraela”. Ceniona publicystka, nominowana do Nagrody PAP i uhonorowana w 2014 roku laurem „Grand Press”. Jej głośny bestseller „Izrael oswojony”, znalazł się na liście książek nominowanych do Nagrody im. Beaty Pawlak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 332

Oceny
4,0 (10 ocen)
4
4
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Maćka – mojego syna

Książki warto pisać tylko wtedy,

jeśli przekroczy się ostatnią granicę wstydu;

pisanie jest rzeczą bardziej intymną od łóżka.

Marek Hłasko

Głos w mojej głowie denerwuje mnie i rozprasza. Nie mogę go wyciszyć. Wraca w dziesiątkach powtórzeń, unosząc mnie z powrotem w czas, który nie przemija z kolejnym rokiem i nigdy nie staje się przeszłością.

Mam posiekane rozstępami biodra i pełne piersi dojrzałej kobiety. Moje zmęczone oczy są obojętne, a skóra naznaczona cięciami. To najnowsze, zaledwie wczorajsze, nie zdążyło się jeszcze zabliźnić. Pojawiło się po przywitaniu z ojcem. „O kurwa, nadal masz małe cycki” – powiedział bez namysłu, jakby to były najzwyklejsze słowa, którymi każdy ojciec wita długo niewidzianą w domu córkę. Po chwili, jąkając się, dodał: „Po jaką pizdę przyjechałaś? Rozjebałem już wszystko!”

Odprawiam swój rytuał bezpieczeństwa: dosuwam do drzwi masywną komodę i zasłaniam okna. Meble w pokoju tracą kształty. Z zewnątrz nie dochodzą żadne dźwięki. Słyszę tylko siebie: przyśpieszony oddech i nieregularne bicie serca. Chowam głowę w ramionach, potem ramiona i głowę pochylam do kolan. Pozostaje mi tylko zacisnąć powieki...

Jestem zmęczona. Nie mogę przestać myśleć. Tysiące wspomnień nakładają się na siebie. Ożywają postacie ze zdjęć i dobijają się do drzwi mojego pokoju. Dlaczego ciągle wraca do mnie tamten dzień? Przecież po tylu latach nie można tak dokładnie pamiętać każdego szczegółu?

Jesteś dziewczynką. Masz siedem lat. Krótko obcięte, cienkie włosy, szczupłe ciało i biedne życie zapisane w niezdrowej, przezroczystej cerze. Niczym szczególnym się nie wyróżniasz – ot, przeciętna smarkula, tyle że trochę bardziej zalękniona i mniej pewna siebie niż rówieśnice. Nie możesz sobie przypomnieć tego, co robiłaś, o czym myślałaś do momentu, gdy zapukała ta kobieta, ale pamiętasz dokładnie każde słowo, myśl, gest – po nim.

1.

Mama lubiła niedzielne poranki: stały rytuał kąpieli dzieci, wspólne wyjście do kościoła i obwarzanki po dwa złote za wianuszek przed kościołem Matki Boskiej Wniebowziętej. Często w tym dniu wkładała beżową spódnicę w brązową kratę i kremową bluzkę, do której wpinała broszkę z Jablonexu. Kręcone brązowe włosy zakładała za uszy. Przedziałek zaczesywała dokładnie pośrodku. Delikatnie przeciągała różową szminką po wargach, drobiazgowo studiując swe odbicie w lustrze. Tylko w tym dniu śpiewała, przygotowując odświętny obiad, i pozwalała sobie na spore porcje mięsa dla całej rodziny. Najbardziej mi się podobało, kiedy szczególnie czymś przejęta, próbowała koniuszkiem języka dosięgnąć nosa. Wydawała mi się wtedy bardzo dziecinna, chyba nawet bardziej niż ja. Zwykle po kilku próbach udawało jej się dotknąć małego, kształtnego wzgórka na twarzy, dokładnie w miejscu lekkiego zbrązowienia skóry, po czym śmiała się na głos, odchylając głowę do tyłu. Trenowałam to potajemnie, ośliniając sobie twarz, by pewnego dnia – ot tak, niby bez wysiłku – pokazać jej, że i ja potrafię. Adamowi już to się udawało. Ale on jest ode mnie starszy o dwa lata.

W niedzielę nie kłócimy się z Adamem o nakręcanego zająca produkcji radzieckiej, uderzającego pałeczkami w czerwony bęben, ani o odwiedziny u babci w Prochowicach. Kto chciałby zepsuć taki wyjątkowy dzień?

Ale niedziela to był również pijany ojciec bijący mamę, strach, krzyki, trzask łamiącej się futryny, kopniaki, przekleństwa...

Nie pierwszy już raz mama przewróciła się, nie wytrzymując uderzenia pięści ojca – tym razem jednak, tracąc równowagę, pociągnęła za sobą wykrochmalony obrus wraz z wazą gorącego rosołu. Ostry ból parzący mi nogi naznaczył mnie nieufnością, której żadna maść nie potrafiła wyleczyć. Wtedy właśnie zrozumiałam, że nie ma nikogo na tym, ani też na innym świecie, kogo bałabym się bardziej niż jego. Chociaż nie. Jest jeszcze sen. Ten sen.

Odkąd pamiętam, śnią mi się ręce olbrzyma: potężne, z purpurowymi, nabrzmiałymi żyłami, wolno zbliżają się do mojej twarzy. Siedzę na fotelu dentystycznym. Moje ciało nie jest w stanie się poruszyć. Strach, który odczuwam, za każdym razem pozostaje ze mną do rana w zapachu przesiąkniętej moczem pościeli. Olbrzym ma twarz ojca. Nawet teraz, po latach, na samą myśl o nim sztywnieję. Muszę się uspokoić. Przestać drżeć...

2.

– Panie Majewski, proszę otworzyć! Jest telefon do pana, w fabryce – ponagla nieznajomy kobiecy głos.

– Niech pani wejdzie. Muszę się ubrać... – to mój tata. – Dziecko śpi w drugim pokoju.

Przez uchylone drzwi widzę kobietę w szarym swetrze. Rozgląda się niepewnie po mieszkaniu. Siada na brzegu kanapy. Wstaje i znów siada. Zaciskam mocno palce. Ojciec otwiera szafę. Wkłada koszulę, niezgrabnie ją zapina. Gdyby tylko mnie poprosił, pomogłabym mu. Sama potrafię zapiąć nawet najmniejsze guziczki. Tacie mylą się dziurki. Wkłada brązowe spodnie i buty, zapomina o skarpetkach. Tarmosi mnie za rękę.

– Anka, wstawaj! Musimy wyjść.

Przecież nie śpię! Od razu wstaję. Zwykle zabiera mi to o wiele więcej czasu. Ubieram się tak szybko, jakby ktoś mnie gonił. Czuję, że coś jest nie tak. Nieznajoma kobieta rozmawia z ojcem w przedpokoju. Ma dziwnie płaczliwy głos.

– Co się stało? – pytam, ale dorośli, zajęci rozmową, nie odpowiadają. Słyszę tylko pojedyncze słowa.

– Dzwonili z Lubiąża, ze szpitala – mówi kobieta, nabierając powietrza po każdym słowie. – Pańska żona nie...

– Cicho, nie przy dziecku! – ojciec odwraca się w moją stronę. – Anka, włóż buty, idziemy do fabryki.

Zbiegamy ze schodów. Tata idzie szybko, jakby szedł sam. Nie trzyma mnie za rękę, jak zwykle robi to mama. Tuż za nim idzie ta nieznajoma kobieta. Próbuję dotrzymać im kroku, ale nie potrafię. Staram się iść najszybciej, jak tylko mogę, ale mimo to zostaję w tyle, coraz dalej za nimi.

Ojciec znika za bramą fabryki, nawet nie patrząc, gdzie jestem. Przez sekundę widzę go w jednym z bocznych wejść, a potem tracę go z oczu. Z trudem hamuję łzy. Na szczęście wraca kobieta.

– Poczekaj na tatę koło budki. Zaraz wróci – nie wiadomo dlaczego mówi szeptem, jakbym leżała ciężko chora w łóżku, a ona nie chciała mnie obudzić. Kiedy odzywa się do stróża, pokazując mnie palcem, głos ma donośny i trochę piskliwy. Jest czymś przejęta. Niespodziewanie mnie przytula, jakby była moją ciocią.

– Biedna mała – powtarza kilkakrotnie.

Odchodzi, lekko zgarbiona, kręci głową i mówi coś do siebie.

Jaka dziwna pani – myślę. O czym ona rozmawiała z tatą? Dlaczego tata jest taki zdenerwowany? Co się stało?

Nie znajduję odpowiedzi. Nie mam pojęcia, co mam teraz ze sobą zrobić. Stoję więc przed bramą, pod napisem: „Dziś razem budujemy socjalistyczne jutro”. Do piersi przyciskam szmacianą lalkę. Najwyraźniej robię to zbyt mocno, bo przez szwy sypią się z niej trociny. Z lewej strony widać moje przedszkole. Za mną osiedle, na którym mieszkam. Szkoda, że nie ma tu Adama, mojego starszego brata. Byłoby mniej strasznie. Jest już jasno, ale prawie nie ma ludzi na ulicach. Tylko kilka furmanek jadących na targ. Zdaje mi się, że widzę syrenkę doktora Pałczyńskiego. Pewnie jedzie do przychodni.

Co ta kobieta chciała powiedzieć? „Pańska żona nie...”? Przecież to nie może być „nie żyje”? Dlaczego miałaby nie żyć? To niemożliwe. Na pewno nie chodzi o moją mamę. Gdyby było z nią źle, cała parafia babci pod wezwaniem Najświętszego Serca Marii Panny modliłaby się o jej zdrowie, a do tej modlitwy dołączyłaby się nasza parafia i parafia cioci i wujka z Lubina. Podobnie jak wtedy z wujkiem Staszkiem. Miał operację i wszyscy powtarzali, że jest z nim bardzo źle. Pewnie, że źle! Wycięto mu połowę żołądka razem z rakiem. Tak mówili, choć to pewnie bujda na resorach, bo odkąd to raki mieszkają w brzuchu? Żyją przecież w jeziorach i rzekach. To wiem na pewno, bo sama widziałam. Raki w brzuchu to taka bajka dla dzieci, żeby się bały. Mama, wujenka, Adam, ciocia Maria, babcia, Zbyszek, Kazik i ja klęczeliśmy aż do bólu kolan i modliliśmy się o zdrowie wujka. Gdyby trzeba było modlić się za mamę, klęczałabym dwa razy tyle, a może nawet trzy (Adam mógłby wytrzymać i cztery razy!). Nie, tej pani na pewno nie chodziło o mamę.

Boże! Niebo jest dzisiaj nieobecne. Bawi się ze mną w chowanego. Tak dobrze kryje się za chmurami, że nie mogę go zobaczyć. Wszystko wokół wygląda inaczej, jakbym przez pomyłkę trafiła pod obce niebo, nie z naszego miasteczka.

A jeśli ona naprawdę nie żyje? Nie żyć to znaczy nie być, tak mi kiedyś tłumaczył tata, a on dużo wie. Nie ma pytania, na które nie znałby odpowiedzi. Jak może nie być mamy? Jestem przecież mała. Adam co prawda jest już w drugiej klasie, ale i o nim nadal – słyszałam wyraźnie – mama mówi „mój mały synek”. A poza tym jest ten miesięczny niemowlak, który nie potrafi dosłownie nic: ani jeść, ani chodzić, nie mówiąc już o ubieraniu się. Można nie mieć lalki, masła na śniadanie czy rowerka, ale mamy? Kto mnie wykąpie i popatrzy na mnie, tak jak tylko ona potrafi? Kto uspokoi, kiedy się rozpłaczę, kto pocieszy i przytuli? Kto będzie na mnie czekał w drzwiach, w sukience w maki przesłonięte kuchennym fartuszkiem? Małe dzieci zawsze mają mamy. Zosia ma i Beata, i Tomek, wszyscy w przedszkolu, a nawet moja mama i tata, choć są już dorośli. Nie mam się czego bać. To niemożliwe, żebym nie miała mamy. Gdybym miała nie mieć, to ktoś by mi przecież wcześniej o tym powiedział. Ktoś by coś zrobił. Mama jest przecież wszystkim, co mam.

Chciałabym, żeby tata już wrócił.

Gdyby jednak... nie chcę nawet dokończyć tej myśli... dostałabym wieniec. Wybrałabym taki największy. Najlepiej z czerwonych róż. Szłabym zaraz za trumną. Wszystkie dzieciaki z podwórka by mi zazdrościły. Mamę pochowano by na cmentarzu za cegielnią. Na Wszystkich Świętych nie musielibyśmy jeździć autobusem na wieś. Miałabym w końcu własny grób – tu, w Klonowie. Mama nie musiałaby narzekać, że przemarzniemy. Nasz cmentarz położony jest w dolinie. Tam nie wieje... Tak, ale przecież gdyby mama umarła, nie mogłaby pójść z nami na groby. Nie byłoby jej. Co ja bredzę! Jak może nie być kogoś, kto był zawsze? Dobrze, że Adam nie potrafi odczytywać moich myśli na odległość. Bolałby go brzuch ze śmiechu od tych moich bredni. Co za głupoty. Mama tylko trochę źle się czuje i to dlatego, że urodziła tego nowego braciszka.

Aniu, nie bój się – mówię do siebie łagodnym głosem, takim jak mówię do lalek w przedszkolu. Wszystko będzie dobrze – powtarzam jak dorośli. Tak, musi być. Nie ma innego wyjścia, będzie dobrze i już! Dlaczego właśnie teraz stoję tu sama? Przydałaby się Ewka albo ciocia. To wszystko przez tę babę. Po co do nas przyszła? Kto ją o to prosił?

Panie Boże, spraw, żeby to nie była prawda, żeby „nie” tej baby nie było... Bardzo Cię proszę, Ty wszystko możesz. Żaden czarodziej nie ma Twojej mocy. Obiecuję, będę najgrzeczniejszą dziewczynką na świecie. Nie będę już robiła dziur w rajtuzach na złość mamie. Nie będę psuła samochodzików Adama, mogę nawet polubić tego małego braciszka. Proszę Cię, Boże, zrób to dla mnie. Wiem, napracowałeś się z wujkiem Staszkiem i pewnie jesteś zmęczony. Może gniewasz się na mnie, że zawracam Ci głowę, ale ja nie wiedziałam, że tak szybko znowu Cię o coś poproszę. Obiecuję Ci wszystko, co chcesz!

O, tata! Nareszcie wraca! Idzie wolno, ze spuszczoną głową. Nie widzę jego twarzy.

– Anka, chodź, idziemy – krótkie, ostre polecenie.

Czyżby się na mnie gniewał? Za co?

– Tato, co to był za telefon?

– Daj mi spokój.

Zwykle nie zbliżam się do niego, kiedy trzęsą mu się ręce. Dziś jednak jest mi obojętne, czy oberwę, czy nie. Martwię się o mamę. Chcę, żeby już była ze mną.

– Czy z mamą wszystko dobrze?

Ojciec nie odpowiada.

– Tato – nie ustępuję – co z mamą? Co z mamą?

– „Mamą, mamą, mamą”. Co z nią? Nic. Umarła. Kurwa, zostawiła mnie z trójką dzieciaków! Jak mogła mi to zrobić? Cholera jasna, przestań ryczeć! Pośpiesz się!

„Umarła”. Domy wokół mnie rosną w górę. Przebijają niebo. Drzewa próbują mnie złapać konarami. Ulica ucieka gdzieś w bok, a ja się kurczę. Jestem tak mała, że przechodząc obok mnie, można na mnie nadepnąć, nawet tego nie zauważając. Nie mogę przełknąć śliny. Niebo wyszło z kryjówki. Przygniata mnie do ziemi swym ogromem. Jest mi zimno. Zatrzymuję się. Skąd ta cisza? Nie jestem w stanie zrobić nawet kroku. Żelazna obręcz zaciska mi się wokół szyi. Nie mogę oddychać. Dławię się. Krzyczę. Żaden dźwięk jednak nie przedostaje się na zewnątrz. Rozglądam się. Wstaje dzień. Ludzie śpieszą się do fabryki na ranną zmianę. Rozmawiają ze sobą, jakby nic się nie stało. Stara Lewicka otwiera kiosk, obok nas przejeżdża jelcz, jacyś młodzi ludzie o długich nogach i pająkowatych rękach ścigają się na rowerach. Śmieją się tak głośno, że mam wrażenie, iż za chwilę ogłuchnę. Ludzie! Czy wy nie widzicie, co się stało? Świat umarł i nikt tego nie zauważył oprócz mnie.

– Anka, nie płacz.

W głosie ojca nie ma już złości, ale co mnie to obchodzi? Tata głaszcze mnie po głowie. Niepotrzebnie, ja przecież nie płaczę. Ktoś zamienił mnie w robota lub może śpię i nic mi się nie śni. Zupełnie nic!

3.

Okna drżą, jakby jakiś potwór potrząsał nimi z całych sił. Coś jęczy i świszczy. Jestem sama w pokoju. Adama nie ma. Ciemno. Po omacku otwieram drzwi do sypialni mamy. Puste łóżko. Co się dzieje? Znowu huk i oślepiające wężowe światło. Blask i ciemność. Powoli idę do pokoju stołowego. Nie odzywam się. Boję się, że mój głos mógłby zwabić błyskawicę do pokoju.

Mama z Adamem klęczą przed obrazem Matki Boskiej. Na stole stoi duża świeca. Nazywamy ją gromnicą, bo strzeże ludzi przed gromami.

– Mamo, boję się!

– Nie bój się, kochanie, to tylko burza.

Nie jestem pewna, co powinnam czuć. Mama nie wygląda tak, jakby się nie bała, a Adam to już na pewno się boi. Widzę to po nim. Nawet się nie odzywa. Gdyby sam się nie bał, pewnie śmiałby się teraz ze mnie.

Na dźwięk kolejnego grzmotu podskakuję przerażona, a kiedy błyskawica ostrym światłem rozjaśnia ciemność, przytulam się do mamy ze wszystkich sił i zamykam oczy.

– Dzieci, pomódlmy się do Matki Boskiej Gromnicznej, by nad nami czuwała – prosi mama.

Przyłączam się do modlitwy. Modlitwa mnie uspokaja. Czuję, że jest ktoś potężny nad nami, ktoś, komu ufam i kto nie da nam zrobić krzywdy. Nie wiem, co szepcze Adam – ja w myślach powtarzam: „Żeby się to skończyło, żeby się to skończyło”...

Burza trwa jednak długo, tak jakby nigdy nie miała się skończyć. Mama w białej koszuli nocnej wzdryga się na każdy grzmot. Gdy się pochyla w stronę świecy, widać grymas na jej twarzy. Pewnie boli ją głowa. Mama jest dzisiaj jakaś inna. Wygląda, jakby się skurczyła. Czy ona potrafi mnie obronić? A jeśli nie ona, to kto? Adam? Jest za mały. Wzrostem już go prawie doganiam. Zaciska teraz ręce, aż mu kostki bieleją. Tata? Albo go nie ma, albo nawet jak jest, to nie potrafi iść prosto. Ciocia? Ciocia jest właściwie babcią. To siostra mojego dziadka. Ma chyba ze sto lat, albo i więcej. Jest już taka stara, że jak sama mówi, pozostało jej tylko czekać na śmierć.

– Mamo?

– Co, Aniu?

– Zawsze będziesz moją mamą, prawda?

– No pewnie! Co ci przychodzi do głowy?

– Nic. Tylko tak się pytam. Chcę mieć pewność, że zawsze będziesz ze mną i przed wszystkim mnie obronisz.

– Moja kochana – mama bierze mnie na kolana. Całuje. – Słyszysz? To deszcz topi ogień błyskawic! – w głosie mamy słychać radość. – Burza zaraz przejdzie, córeczko.

– Deszcz! – krzyczymy z Adamem, łapiemy się za ręce i tańczymy wokół stołu.

Po chwili włączają prąd. Mama chowa gromnicę z powrotem do szafy. Do następnego razu.

– Anka, Adam, wracajcie do łóżek! Ja poszukam tabletki od bólu głowy i zaraz przyjdę pocałować was na dobranoc.

Wsłuchując się w deszcz, nawet nie wiem, kiedy zasypiam.

4.

Rano zastaję mamę przy maszynie do szycia. Jest z niej bardzo dumna. Maszyna mieści się w walizeczce i jest przenośna. Mama dostała ją w prezencie od taty. Wszystkie sąsiadki przychodziły ją oglądać. Przez wiele dni pukały do naszych drzwi, prosząc: „Złociutka moja, dałabyś na sobotę maszynę. Chciałam uszyć dzieciakom coś nowego. Kremplinę do tekstylnego rzucili. Och, Anielu, co za materiał! Przewiewny, nie rozciąga się, nie gniecie. Cudo! We Wrocławiu już wszystkie damulki w tym chodzą. Moja Joasia o takiej marzyła”. Mama nie potrafi nikomu odmówić. Maszyna wędruje więc po naszym osiedlu jak ksiądz po kolędzie, wraz z „Filipinką” i „Burdą”, które mama dostała od pani Krynickiej, aptekarki.

Tego dnia „Burda” leżała otwarta na stronie ze zdjęciem pięknej niebieskiej sukienki ze złotą kokardą. Nawet w naszym najlepszym sklepie na rynku nigdy nie pojawiła się tak piękna sukienka jak ta, którą zamierzała mi uszyć mama. Szkoda tylko, że moja będzie brązowa w czarną kratę i nie będzie miała kokardy. Mama wytłumaczyła mi, że taka mniej się brudzi. Poza tym jest z dobrego materiału, „nie takiego jak na bal, ale za to solidnego, który na długo wystarczy”. Jakoś trudno mi było uwierzyć, że solidny materiał nie może być niebieski albo zielony. Najbardziej chciałabym różowy, ale biały też mógłby być. Może właśnie taką sukienkę dostanę w prezencie na komunię? Mama pewnie zrobi mi anielskie loki u pani Tereski i będę wyglądała jak prawdziwa księżniczka.

– Mamo, uszyj ją tak, żeby się kręciła, dobrze?

– Dobrze, córeczko. Popatrz, jaki ładny biały kołnierzyk znalazłam do niej! Podoba ci się?

– Tak. Ładny.

Mama odrywa oczy od maszyny i spogląda na mnie z uśmiechem.

– Wybierz guziczki. Są w puszce po landrynkach.

Nie mogę się zdecydować. Czerwona malinka? Perłowy? Biały czy różowy?

– Pokaż, co masz w ręce – mama otwiera mi piąstkę. Wolno przenosi wybrane przeze mnie guziczki do szuflady.

– Pokaż jeszcze raz tę rączkę. Wydaje mi się, że coś tam jeszcze widziałam.

Z zaciekawieniem pokazuję. Mama całuje moją dłoń i przyciska do serca.

– Moja kochana dziewczynka. Rośniesz na piękną pannę!

– Mamo, to ty jesteś śliczna! – odpowiadam, czując błogie zadowolenie i dumę rozpierającą moje ciało, tak jakby było ciastem drożdżowym na pączki.

– Pobaw się czymś, ja trochę jeszcze popracuję. Za kilka dni pierwsza przymiarka!

5.

Sukienka jest na mnie za duża. Ciocia wykończyła ją naprędce wczoraj po południu. Nie wiem, czy się kręci. Nie próbowałam. Wyglądam w niej poważnie i smutno. Ani ona, ani ja nie przypominamy niemieckiej dziewczynki z „Burdy”. Stoję obok Adama w pierwszym rzędzie. Jedną rękę przyciskam do twarzy, zasłaniając usta, jakbym się czemuś dziwiła albo była czymś przestraszona. W drugiej, opuszczonej ręce trzymam białą chusteczkę obrębioną szydełkiem. Włosy związane w koński ogon czarną aksamitką. Białe bawełniane rajtuzy marszczą mi się na kolanach. Adam w białej koszuli z czarną przepaską na ramieniu wygląda, jakby zastygł w pozie na baczność. Ołowiany żołnierzyk.

Obok nas, w tym samym rzędzie, pod obrazem krwawiącego Serca Jezusa stoją kuzynowie z Prochowic. Wszyscy w ciemnych garniturach komunijnych. Nad nami kobiety w czarnych chustkach, głośno płaczące i przekrzykujące się w lamentach. Jedną z nich jest ciocia Marysia. Nie ma tu babci. Zachorowała. Nie miała siły przyjść na pogrzeb najmłodszej córki. Nikt nie patrzy w obiektyw. Spojrzenia wszystkich skierowane są na mamę.

Niby to moja mama, ale ja im nie wierzę. Moja mama śpiewała, śmiała się, brała mnie na kolana. Zawsze coś robiła. Ta tutaj leży sztywna wśród gałązek asparagusa i świerka. Nogi ma zakryte goździkami i liliami, które tak bardzo lubiła. Tuż za jej głową, na komodzie stoją dwa lichtarze z zapalonymi świecami i krzyż pośrodku. Wieńce poukładano pod oknem i pod lustrem zasłoniętym czarnym materiałem. Nowa sukienka mamy, w kolorze przypominającym szaty Matki Boskiej, z kołnierzykiem podobnym do mojego, wyraźnie się odcina od jasnego wnętrza trumny. Wypięty brzuch, ręce splecione różańcem, zastygłe w modlitwie. Między zaciśnięte palce ktoś wcisnął święty obrazek z aniołem stróżem. Wpatruję się w jej twarz. Zamknięte oczy z głębokimi fioletowo-szarymi sińcami, rozchylone usta. Zapadnięte policzki, woskowa skóra. Tylko włosy rozsypane na poduszce, pod którą włożono polne kwiaty dla Matki Boskiej Zielnej, nic sobie nie robią z poważnych żałobników. Unoszą się z wiatrem, jakby żyły własnym życiem. Kiedy na nie patrzę, wydaje mi się, że mama za chwilę wstanie. Nie rusza się, bo pewnie coś ją boli. Nie odzywa się, bo jest zmęczona.

Tylu ludzi zgromadziło się w tym małym pokoju. Z trudnością się w nim mieszczą, mimo że stryjenka Teresa z wujkiem Andrzejem wyniosła z niego wszystkie meble. Został tylko stół i krzesła poustawiane pod ścianami. Ktoś powiedział, że przyszło tu całe miasto. Każdy, kto wchodzi, przyklęka i odmawia Anioł Pański. Podmuch świeżego powietrza z okna nie może rozrzedzić intensywnego zapachu kwiatów, świeczek i tej słodkawej woni trudnej do określenia, która wchodzi mi w nozdrza. Czuję ją w gardle. Nie pozostawia miejsca na powietrze, którym chciałabym odetchnąć. Mama pewnie ma zawroty głowy od tego zapachu i dlatego leży bez ruchu. Jest jej duszno i gorąco. Mnie też. W środku lata ubrana jestem w wełnianą sukienkę.

Ksiądz proboszcz głaszcze mnie i Adama po głowie. Kobiety zaczynają modlitwę:

– Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki.

Powtarzana przez wikarego modlitwa zgrywa się ze szlochem kobiet, dźwiękami wydmuchiwanych nosów i spazmatycznym lamentem cioci:

– Co oni z nią zrobili?... Co oni z nią zrobili?... Zmarnowali kobietę!

Jakaś babulinka, ubrana cała na czarno, na znak szacunku dla zmarłej zawodzi tak głośno, że zagłusza inne kobiety. Jej głos przepełniony jest żalem i bólem, jakby płakała po stracie ukochanego dziecka. Zwraca się do mamy śpiewnym lwowskim akcentem, tak jakby mama mogła ją usłyszeć:

– Anielu, jak mogłaś zostawić małe dzieci, które tak kochałaś? Sieroty zostawiłaś po sobie, Anielu! Serce krwawi nam z bólu! Bóg cię zabrał do swojej chwały, a nam tylko łzy zostały.

– Oj, oj, oj – wtórują jej płaczem zgromadzone w pokoju kobiety.

Sąsiadka cioci zbiera na talerzyk kapiący wosk i przycina knoty. Kuzyni mamy przynoszą wieko trumny, które do tej pory oparte było pionowo o ścianę domu cioci Marysi, tuż przy wejściu. Do trumny zaczynają podchodzić wszyscy żałobnicy, po kolei całują ręce lub ubranie mamy. Wujek Staszek całuje mamę w policzki, jakby żegnał ją przed podróżą. Źle wygląda. Ciocia całuje całą mamę, w ręce, nogi, włosy. Muszą ją od niej odciągnąć, abym i ja mogła podejść do mamy. Jej skóra jest zimna, obca, jak z kamienia.

Zamykają trumnę. Kobiety zawodzą, łapią się za głowy. Wujek Andrzej, mąż Czesi, kuzynowie Zbyszek i Kazik podnoszą trumnę. Wszyscy wokół płaczą, oprócz mnie.

– Płacz, dziecko. Łzy zmywają smutek z serca – prosi ciocia.

– Płacz, kochana – powtarzają ciocie, stryjenki, wujenki i koleżanki mamy.

Dlaczego mam płakać? Mnie to nie dotyczy. Przyszłam, żeby ponieść najpiękniejszy wieniec. Ten z czerwonych róż. Jest taki, jaki sobie wymarzyłam. Niosę go tuż za trumną. Czarne szarfy ze srebrnym napisem „Ostatnie pożegnanie” sięgają aż do ziemi. Adam pomaga mi go nieść. Sama bym sobie nie poradziła, jest zbyt duży. Tłum czekających przed domem ludzi rozstępuje się przed nami, jakbyśmy byli procesją na Boże Ciało. Pośród tłumu stoi ojciec z kwiatami. Nie wszedł do mieszkania, żeby pożegnać się z mamą. Zostawił nas z ciocią, a sam na drugi dzień po śmierci mamy wyjechał do swojej rodziny. Teraz wrócił. Idzie w moim kierunku. Wyciąga do mnie ramiona. Nie mogę podać mu ręki. To przez niego mama nie żyje! Nie pozwalam mu się nawet pogłaskać. Uderzam go w rękę, kiedy próbuje to zrobić. Nic nie czuję, kiedy osuwa się na kolana i kryjąc twarz w dłoniach, głośno płacze.

– A bodajby po tobie nawet pies nie zaszczekał! – wykrzykuje do ojca ciocia Maria, która łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą.

Wokół słyszę szmer szeptów. Brat ojca, który przyjechał ze Śląska, podnosi go z klęczek i podtrzymując, prowadzi za trumną, w drugim rzędzie. Odwracam głowę do ojca. Ma opuchniętą od płaczu twarz i z trudem idzie, jakby był chory. Nie ma we mnie nawet odrobiny współczucia. W ogóle nie ma we mnie nic. Nie istnieję. Ręce same trzymają wieniec, nogi same idą do przodu. Nie rzucam garści piasku na trumnę, nie śpiewam wraz z innymi „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”, nie klęczę. Nawet się nie modlę. Bo i po co? A tak w ogóle co to wszystko znaczy? Co się tu dzieje? Nie wiem i nie chcę wiedzieć! Mnie to nie dotyczy. Ja tylko niosę kwiaty.

Mamo, czy ze śmierci się wyrasta?

6.

– Adam! Nie śpij.

– Ja tylko mam zamknięte oczy, ale nie śpię.

– Na pewno?

– Na pewno, głupia. Gdybym spał, to nie rozmawiałbym z tobą, no nie?

– Boję się.

– Ty zawsze się czegoś boisz. Przestań się bać i śpij! Mama wróci za kilka godzin.

– Kilka godzin? To tak długo, jak dwie dobranocki o Żwirku i Muchomorku?

– Nie, trochę dłużej.

– Jak „Miś z okienka”?

– Jak trzy takie nudziarstwa razem z „Jackiem i Agatką”. A teraz, moje drogie dzieci, pocałujcie misia w dupę i dajcie mi w końcu spać!

Ale ten mój brat jest paskudny! Naskarżę na niego mamie, że mówi brzydkie słowa, tak jak ten pan Stanisław z telewizora!

Z całych sił zaciskam powieki. Próbuję zasnąć. I nic. Nie mogę. W kącie coś się porusza. Za oknem coś wyje. Może to tylko wiatr? Przysięgłabym, że dziś to brzmi jakoś inaczej – głośniej, straszniej. Nie tak jak zwykle.

– Adam, obudź się. Miałeś się mną opiekować! – patrzę na niego z wyrzutem.

Adam śpi. Znam tego śpiocha. Jak już zaśnie, to na amen. Teraz na pewno się nie obudzi – a ja nie mogę tu zostać. Umrę ze strachu! Szybko wkładam kurtkę na piżamę. Na głowę czerwoną czapkę z pomponem. Obuwia nie zmieniam. W filcowych kapciach jest mi ciepło. Nie szkodzi, że pada. Za chwilę będę z mamą. Muszę tylko przejść kilka ulic. Dobrze, że nigdzie nie widać ludzi. Mama zawsze mi mówiła, że trzeba strzec się obcych. Ulice są puste, więc jestem bezpieczna. Przy wejściu do restauracji jacyś dwaj panowie w garniturach palą papierosy i piją piwo prosto z butelki. Boję się przejść obok nich. Z tyłu, na zapleczu, jest jeszcze jedno wejście. Tamtędy wśliznę się do środka.

Duże metalowe drzwi z trudem ustępują pod naporem mojego ciała. W środku jest prawie zupełnie ciemno. Tylko mała struga światła przedostaje się do wnętrza spod olbrzymich żelaznych drzwi, prowadzących chyba na salę. Próbuję je odsunąć. Nie udaje mi się. Nie ma tu okien. Są za to garnki, szafy pełne talerzy i olbrzymie lodówki. Mama na pewno tu przyjdzie, żeby zabrać naczynia do gotowania. Poczekam na nią. Na razie schowam się w jednym z tych olbrzymich garnków. Pewnie bez problemu się zmieszczę. Rzeczywiście – cała wchodzę do gara. Nie myślę o Babie Jadze, tylko o tym, że mama będzie zadowolona, że nie siedzę na kamiennej podłodze. Od siedzenia na kamiennej podłodze dostaje się wilka. Babcia mówi, że to bardzo ciężka choroba, na którą nawet zastrzyki nie pomagają. Lubię chorować, ale nie lubię zastrzyków, więc się cieszę, że wilk mnie nie złapie. Przykrywam się pokrywką, żeby było cieplej i bezpieczniej. Po kilku chwilach robi mi się całkiem przyjemnie. Nawet nie wiem, kiedy zasypiam. Moja mama jest tuż za tą ścianą. Choć jej nie widzę, czuję, że jest blisko.

Ze snu budzi mnie czyjś krzyk i brzęk opuszczonej na podłogę pokrywki. Zsiniała ze strachu pani Kryszewska przyciska rękę do serca i krzyczy zmienionym głosem, jakby zobaczyła jakiegoś ducha, a nie małą dziewczynkę w czerwonej czapce.

– Ja chcę do mamy – wykrztuszam i dołączam swój płacz do pisku kucharki.

– Co się tutaj dzieje? – słyszę zaciekawione głosy otaczające mnie ze wszystkich stron.

– Córka Majewskiej przyszła do matki. Wystraszyła mnie na śmierć! – opowiada Kryszewska. – Ja tu sobie spokojnie idę po garnek, chcę podnieść – ciężki jak cholera, podnoszę pokrywkę, żeby sprawdzić, co tam, u licha, i co widzę? Czerwony pompon i głowę! Myślałam, że dostanę zawału! Ale mnie ta mała wystraszyła!

Kobiety się śmieją. Robi mi się raźniej. Mama przepycha się do mnie. Nie wiem, dlaczego narzeka, zamiast się śmiać, jak wszyscy.

– Dziecko! Druga w nocy! Co ty tu robisz, zasmarkana i zapłakana? Gdzie Adam?

– Śpi – odpowiadam z urazą w głosie.

– Dlaczego sama wyszłaś z domu?

– Bałam się! Nie mogłam spać – skarżę się tak żałośnie, że mama już o nic nie pyta, tylko przytula mnie mocno do siebie i zabiera do domu. Do rana śpi obok mnie, a następnego dnia zmienia pracę. Nie organizuje już przyjęć komunijnych ani wesel w gospodach. Od tej pory wypieka wafle. Osiem godzin dziennie. Noce spędza ze mną i z Adamem. Opłaciła mi się wyprawa. Zapalenie płuc i zastrzyki mam już za sobą, za to mama nocą leży teraz koło mnie w długiej do kostek różowej koszuli z haftem krzyżykowym na piersi. Jej włosy, świeżo ondulowane u fryzjera, miękko układają się na poduszce. Mogę się nimi bawić: zakręcać na palcach, upinać spinkami, głaskać. Delikatne, jakby dziecięce ręce mamy, z wyraźnie zaznaczonymi niebieskimi żyłkami, leżą tuż obok moich, jeszcze drobniejszych. W każdej chwili gotowe mnie objąć i przytulić.

Noc z mamą ma zapach octu odpędzającego ból głowy. Przyzwyczaiłam się do niego i do mokrych plam na prześcieradle. Ja często się boję i płaczę, a mamę często boli głowa. Kompresy trochę jej pomagają, ale czasem w nocy budzi mnie jęk. Już prawie nie zwracam na niego uwagi. Jest częścią mamy, jak ręce czy nogi. Leżąc, wyobrażam sobie, że wszystkie dorosłe kobiety pachną octem i boli je głowa. Nie za bardzo chcę być dorosła. Zresztą, gdyby ktoś mnie uderzył tak mocno, jak ojciec ją, kiedy nie chciała dać mu pieniędzy na wódkę, to pewnie i ja miałabym kłopoty z głową. A tata i tak się upił. Adam mu pokazał, gdzie mama trzyma pieniądze na rachunki za gaz i przedszkole. Dostał za to czekoladę. Ktoś zrobił mu nawet zdjęcie. Uśmiechnięty Adam z wedlowską czekoladą stoi obok ojca z półlitrówką żytniej, owiniętą w szary papier. Z tyłu, za nimi, gospoda Jagienka i kilku mężczyzn siedzących na zewnątrz z kuflami piwa. Trzech z nich znam. To ojcowie dzieci z naszego osiedla na Fabrycznej. Ten czwarty chyba nie jest z naszego miasta. Nigdy go tutaj nie widziałam.

7.

Ojciec lubi Adama, a mnie nie. Za ostatnią wypłatę kupił mu rowerek Wigry 5. Adam przez pół godziny skakał i krzyczał radośnie: „Wigry! Wigry! Wigry!” A potem w kółko mi tłumaczył:

– Anka, kapujesz? On ma plastikową chorągiewkę odblaskową i ramę bezpieczeństwa! Nikt takiego nie ma w całym Klonowie! Widzisz ten seledynowy kolor? Taki właśnie chciałem. Te czerwone z parzystą numeracją są dobre dla dziewczyn. Mój rower jest o niebo lepszy od trójki! Rozumiesz?! Tata pewnie też ci kupi rower za następną wypłatę, ale raczej pelikana, bo na wigry jesteś jeszcze za mała.

Nic jednak od ojca nie dostałam, ani po najbliższej wypłacie, ani po następnej. Podobno wyrzucił mnie z łóżeczka, kiedy miałam kilka miesięcy, w roku, w którym biskupi polscy przebaczali i prosili o przebaczenie biskupów niemieckich. Za bardzo płakałam i to go denerwowało. Żeby „odzyskać spokój”, musiał wyjechać na trzy lata. Gdyby nie Adam, to pewnie w ogóle by nie wrócił.

Pamiętam, że kiedy zobaczyłam go w drzwiach, nie wiedziałam, kim jest, chociaż mój starszy brat od razu go poznał i przytulił się do niego. Ja siedziałam na kolanach u mamy i wcale nie chciałam, żeby ojciec mnie dotykał. Z trudem powstrzymywałam się od płaczu. Bałam się, że jeśli się rozpłaczę, to on znowu wyjedzie i mama będzie bardzo smutna. Poza tym ciekawiło mnie, jak to jest, kiedy ma się ojca.

W prezencie powitalnym dostaliśmy dwie kiście bananów. Nigdy takich owoców nie widziałam. Nie było ich w klonowskich sklepach. Smakowały jak słodkie mydło, ale mimo to zjadłam dwa. Nie wiedziałam, co się stanie, jeśli nie zjem. Wolałam nie ryzykować. Tata przywiózł nam też dwa szaro-różowe prostokąciki z napisem: „Etykieta zastępcza. Czekolada z nadzieniem orzechowym. Wedel. ZPC im. 22 Lipca”. W środku była całkiem prawdziwa czekolada. Mama dostała „Panią Walewską” w niebieskim flakoniku przypominającym kręcącą się w tańcu spódniczkę, choć podobno miał to być kapelusz jakiegoś tam Napoleona.

– Ależ to prawdziwy klejnot! Jak ci się udało ją zdobyć? – mama zachwycała się tatą, jakby był królewiczem, któremu udało się wjechać na szklaną górę i po drodze zabić kilka smoków.

– Czegóż bym nie zrobił dla mojej ukochanej żony. Już zapomniałem, jaka jesteś piękna!

Tata przyciągnął mamę do siebie i pocałował prosto w usta. Mama odrzuciła głowę do tyłu i poprawiła włosy. Już dawno nie widziałam jej takiej radosnej.

– Panna z kawalerem pod szóstym numerem – zaczęłam śpiewać, podskakując wokół rodziców i wytykając ich palcami.

– Panna się upiła, kawalera zbiła – dołączył się do mnie mój brat, kiedy mama pocałowała tatę w czoło i czułym gestem potargała mu czuprynę. – A kawaler tłusty, wskoczył do kapusty, a w kapuście była krowa, pojechali do Krakowa – wydzierał się Adam, trzymając mnie za ręce i podnosząc nogi do góry jak czapla.

– Zakochana para, Jacek i Barbara. Barbara się maluje, a Jacek ją całuje – przekrzykiwałam go z całych sił, czerwieniąc się na twarzy.

Pewnie jeszcze godzinami moglibyśmy tak śpiewać, gdyby mama nie kazała nam umyć rąk przed kolacją, na którą jak w Wielkanoc była kiełbasa i szynka z prawdziwego sklepu, a nie od wujka Stacha, sałatka jarzynowa, galaretka z wieprzowych nóżek z octem i andruty zrobione przez mamę. Tego dnia jedna z dziesięciu rolek papieru toaletowego, nawleczonych na sznurek, w szarym opakowaniu z nadrukiem zielonych listków, znalazła się w naszej ubikacji.

– Nieźle wam się tutaj, kurwa, powodzi. Dostaliście za makulaturę? – zapytał tata, patrząc na mamę.

„Kurwa” taty zabrzmiała złowrogo. Może dlatego, że dawno nikt w naszym domu tak nie mówił? Zapadła cisza. Jakbyśmy wszyscy nagle zostali przez kogoś zamrożeni, w tej samej pozie, zastygli, jak w bajce o Śpiącej Królewnie. Ja miałam otwarte usta, gotowe do zaśpiewania następnej piosenki, której dźwięk zamarł mi w gardle. Gdybym miała wtedy trzy życzenia, to jedno z nich oddałabym za to, by tata ciągle wyjeżdżał, a potem na króciutko wracał z prezentami, a jeśli to niemożliwe, to żeby w ogóle zniknął, rozpłynął się w powietrzu.

– Nie – machnęła ręką mama. – Czy ty wiesz, ile trzeba gazet na papier toaletowy? Skąd byśmy tyle wzięli? Żeby dostać „Trybunę”, trzeba stać w kolejce. Staszka załatwiła sobie pracę w kiosku na placu Armii Czerwonej. Odłożyła mi dziesięć rolek za sukienkę, którą jej uszyłam. Trzymałam na twój powrót.

– O, dobra żonusia – tata się uśmiechnął, ale pewnie nadal był trochę zły, bo dał mamie klapsa. Chyba jednak nie za bardzo ją bolało, bo zamiast się rozpłakać, pogroziła mu palcem, ale się przy tym uśmiechała.

Po kolacji mama zamknęła się z tatą w sypialni. Rano wstała wesoła, jakby to była niedziela, a nie zwykły dzień, kiedy się idzie do przedszkola.

8.

Ojciec znowu mieszka z nami. Rzadko bywa w domu. Pracuje na zmiany. Ciocia mówi, że nie ma przyjaciół w Klonowie i nie jest lubiany. Nie pomaga mu fundowanie setek w Jagience ani pierwszy telewizor w bloku.

W takich miasteczkach jak nasze, na Ziemiach Odzyskanych, wszyscy się znają. Razem przyjechali tu zza Buga. Pożenili się między sobą. Mieszkają tutaj, w mieście, albo w okolicznych wioskach. Pracują na roli lub w fabryce. Trochę handlują z radzieckimi żołnierzami, dla których wybudowano miasto za murem. Szanują lekarza, proboszcza i kierownika szkoły.

Ojciec jest tutaj obcy. Pochodzi z urzędniczej rodziny. Jego matka, z domu Romanowicz, przed wojną mieszkała we Lwowie. Wbrew rodzinie wyszła za mąż za zdolnego, ale ubogiego prawnika, który umarł młodo, zostawiając miejsce u jej boku dziadkowi. Dziadek nie był gryzipiórkiem, ale prawdziwym bohaterem, prawie takim jak kapitan Kloss, a może nawet większym. Urodził się w Wielkopolsce. Pewnego wyjątkowo zimnego dnia uciekł z domu do Poznania, żeby na własne oczy zobaczyć Paderewskiego, którego uwielbiał. Chciał grać na fortepianie tak samo jak on. A kiedy niemiecki żołdak deptał polską flagę na ulicy, to nie wytrzymał i rzucił się na niego wraz z kolegą. Dostał kolbą w głowę. Potem zaciągnął się do powstańców wielkopolskich. Nie miał wtedy jeszcze szesnastu lat. Tata mówił, że nawet powieka mu nie drgnęła, kiedy oświadczył, że ma osiemnaście. Tak mu zasmakowała wojaczka, że zamiast wrócić do domu, bił się z Niemcami w powstaniu śląskim, z którego trafił na wojnę polsko-bolszewicką. O tym, że walczył z bolszewikami i nawet dostał za to medal, zabroniono nam opowiadać komukolwiek. W czasie II wojny światowej jako dowódca posterunku granatowej policji musiał słuchać niemieckich rozkazów. W tajemnicy jednak był członkiem ruchu oporu i nawet ukrywał żydowską rodzinę w piwnicy. Widocznie wiedział, z kim się zaprzyjaźnić, skoro po wojnie, mimo że należał do AK, nie siedział w więzieniu, tylko robił karierę urzędniczą – przynajmniej tak opowiada tata, który też chodził w mundurze przez jakiś czas.

– Byłem lotnikiem, a potem milicjantem. Nigdy nie zhańbiłem munduru – tak mówi ojciec, ale nie dodaje, że przez alkohol musiał sobie poszukać innego zajęcia.

Szukając pracy, znalazł mamę i Klonów. Mama pokochała go od pierwszego wejrzenia za jego smukłą, wysoką postać o pociągłej twarzy i smutne, melancholijne spojrzenie, które chciała rozweselić.

Klonów nie ufał obcemu, który zamiast w berecie chodził w kapeluszu, a długi, czarny skórzany płaszcz zamieniał na ortalionowy, zapięty pod szyją i mocno zawiązany w pasie. Takiego płaszcza w klonowskich sklepach nikt nie widział. Opowiadano, że ojciec pewnie mordował ludzi, skoro pracował w milicji, i że wygląda jak gestapowiec. Nikt jednak do końca nie był pewny, gdzie służył i czym się zajmował. Na wszelki wypadek, kiedy ludzie o nim mówili, najpierw sprawdzali, czy nikt ich nie słyszy, a dopiero potem o nim rozmawiali, tak jakby się go bali.

Kiedy ojciec pije, strzela z niewidzialnego pistoletu do cieni. Nie odpuszcza żadnemu. Jest bardzo waleczny i nieustępliwy. Tropi wrogów niezmordowanie, w każdym zakamarku. Czasami tak długo strzela i tropi tych wrogów, aż wykończony pada na łóżko lub gdziekolwiek indziej, zwykle uderza się przy tym o jakiś mebel, zdarza się, że krwawi. Kiedy wstaje, znowu walczy, tym razem z pragnieniem. Zaklina się przy tym, że nie skrzywdziłby nawet muchy i że zawsze będzie nas bronił. Na dowód tego, że mówi prawdę, pokazuje mnie i Adamowi swoje zdjęcie w mundurze milicyjnym i daje złotówkę na cukierki.

– Popatrzcie, dzieci – mówi, stukając palcem w fotografię – te wiejskie matoły na niczym się nie znają. Czy to jest mundur ubeka?

Nie możemy mu na to dziwne pytanie odpowiedzieć, bo nie mamy o tym pojęcia, więc kiedy słyszymy za oknem „Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje”, uciekamy od jego pytań na podwórko.

Tutaj wszystko jest jasne. Jeśli ktoś przyniesie piłkę, to zagra się w „hajli-hajlo”. Kiedy na trzepaku jest prawie po równo dziewcząt i chłopców, to na pewno ktoś zawoła: „Gąski, gąski do domu”, ktoś inny odpowie, że się boi, i będzie wiadomo, że wilka złego. W podchody gramy, kiedy na podwórko przychodzi starszy brat Cześka. Poza tym chłopcy grają w nogę, a dziewczynki w gumę i w klasy. I wszyscy wiedzą, że kiedy chłopcy grają w kapiszony na torach w piaskownicy, to dziewczynki nie mogą tam robić babek i że najniebezpieczniejsza jest wojna z bandami. Bandyci to ci z baraków. My, z bloków, jesteśmy „nasi”.

9.

Parterowe baraki, choć sąsiadują z naszym osiedlem, nie mają z nami nic wspólnego. Nic nas nie łączy z liszajem na murach, z drewnianymi wychodkami i z małymi, byle jak skleconymi komórkami, w których ci z baraków trzymają kury, kaczki i Bóg wie co. Większość bezdomnych kundli z okolicy, zanim hycel zabierze je do swojej budki koło cegielni, właśnie tam znajduje schronienie. W barakach pędzi się bimber i jak ktoś się nim zatruje, to winnych najpierw szuka się właśnie tam, choć milicja nie lubi się kręcić w tej okolicy. Wiem to od Bożeny, której ojciec jest milicjantem. Jej mama, pani Konieczna, czasem opowiada sąsiadce o barakach, kiedy myśli, że Bożena śpi. Kiedy komuś coś ukradną albo kogoś zranią nożem, to milicjanci zaczynają śledztwo od baraków. Czasami, jak robią obławę, to jest tak jak w filmie. Szkoda, że nie możemy tego zobaczyć. Kogo szukają? Niebezpiecznych przestępców albo dywersantów. A może zbiegłych sowieckich żołnierzy?

Podobno baraki wybudowano przed wojną dla robotników sezonowych. Przetrwały bombardowania i przejście z niemieckich rąk w polskie. Teraz na sznurkach suszy się pranie, ujadają psy, biegają zaświerzbione koty, słychać krzyki i płacz małych dzieci.

– Adam, Anka, złapali Zbyszka!

Robert spod szóstki jest wyraźnie przejęty. Nawet nie zauważa, że śmietana z pajdy chleba, którą trzyma w dłoni, kapie mu na spodnie i na wycieraczkę przed naszymi drzwiami.

– Anka, ty zostajesz w domu! – decyduje za mnie Adam, nawet nie pytając, czy się zgadzam.

– Ani mi się śni!

– Nigdzie nie idziesz! – nie daje za wygraną mój brat, wygina mi ręce do tyłu i popycha w głąb mieszkania. – Możesz oberwać kamieniem i wtedy rozbeczysz się jak baba.

– Kto? Ja? Przypomnieć ci, kto wczoraj płakał, kiedy poleciała mu krew z nosa?

– Nie bądź taka przemądrzała!

– A ty mi nie rozkazuj!

– No dobra. Jak jesteś taka bojowa, to idź po dziewczyny, żeby potem nie było, że tylko moja siostra włóczy się z chłopakami.

– Dobrze! Będziemy nosiły kamienie i opatrywały rannych.

– Bredzisz! Za dużo filmów o wojnie oglądasz. Muszę iść. Uważaj na siebie.

Kiedy wracam z Ewką, Bożeną i Gosią, walka trwa. Nasi z bloków, schowani za starym murem, ostro rzucają kamieniami, nawet takimi naprawdę dużymi. Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś używał takich wielgachnych jako amunicji. Pewnie to dlatego, że Zbyszka pobili. Zabrali mu kilka złotych i nową finkę, którą przez ostatnie tygodnie wygrywał ze wszystkimi w noża. Raz grał taki jeden z baraków, no i proszę, co się stało! A swoją drogą to trochę dziwne. Skąd on wziął taki nóż? Komuś powiedział, że znalazł, a komuś innemu, że kupił od Ruskich. Poza tym głupi ten Zbyszek. Ja z Adamem nigdy nie chodzę drogą koło baraków. Co prawda tamtędy szybciej się idzie do parku koło zrujnowanego pałacu, ale za bardzo się boję tych z baraków, żeby się na to odważyć. A on sobie tam spacerował, tak po prostu!

Kamień przeleciał mi nad głową. Dobrze, że się w porę uchyliłam. Ci z baraków nieźle rzucają. Dwóch naszych już oberwało i jęczy. Na szczęście tamci nie mają dziewczyn do pomocy. My przynosimy nowe kamienie, a i same rzucamy. Tamci, wygrażając nam pięściami, wycofują się do domów.

– Jeszcze porachujemy wam kości – krzyczą.

Pokazujemy im języki.

– Hura! Zwycięstwo! – drzemy się jak opętani.

Gromadnie przenosimy się do naszej klatki. Siedzimy na schodach, dopóki stara Kapuścińska nie przegoni nas do mieszkania Bożeny. Tutaj poturbowani bliźniacy, Jurek i Krzysiek, zostają oblani wodą utlenioną i posmarowani jodyną. Bożena zna się na rzeczy. Jej mama jest pielęgniarką. W mieszkaniu trzyma różne lekarstwa i choć nie pozwala córce ich używać, pewnie nie zauważy, że trochę ubyło. Teraz jest w pracy, w szpitalu. Jak wróci, będzie tak zmęczona, że zaśnie, jedząc kolację.

Bożena często zostaje sama w domu razem z młodszym bratem. Kiedy nie ma rodziców, zachowuje się tak, jakby ona była tu najważniejsza. Co chwila zwraca nam uwagę:

– Nie siadać na nowej kanapie, bo się pobrudzi! Nie chodzić po dywanie, bo jest świeżo odkurzony! Nie zaglądać, co jest do jedzenia w kuchni, bo to wszystko dla gości.

Po kilku minutach siedzenia na podłodze w przedpokoju i słuchania, jak Bożena się mądrzy, przenosimy się na podwórkowy trzepak. Dziewczyny robią fikołki, chłopcy grają w pięć cegieł.

– Wiecie, która godzina? – odzywa się Przemek, brat Gosi.

– Skąd mamy wiedzieć? Tylko ty miałeś już komunię i dostałeś zegarek, mądralo!

– Dobra, dobra. Gadaj do północy. Kto chce zdążyć na Pancernych, za mną!

Zrywamy się od razu i pędzimy do domów. Ja i Adam ścigamy się na nasze drugie piętro. Oczywiście wygrywa Adam. Daję mu kuksańca w bok i otwierając drzwi z numerem 12, krzyczę:

– Mamo, Adam mnie bije!

Skarżenie z wyprzedzeniem stosuję już od dawna. Dzięki temu czasem udaje mi się mniej obrywać od Adama, choć mój braciszek jest bardzo pamiętliwy i dopada mnie w najmniej spodziewanym momencie. Najczęściej mści się na mnie, kiedy rodziców nie ma w domu. Najbardziej wyrafinowane tortury polegają na łaskotaniu mnie pod pachami i po stopach. Wyjątkowo tego nie znoszę. Kiedy to robi, mam ochotę go zabić.

– Gdzieście się tak długo podziewali? Wyglądałam przez wszystkie okna i nigdzie was nie widziałam. Już miałam wyjść szukać, bo słyszałam, że coś się dzieje w barakach.

– Ani mru-mru – szepcze mi Adam.

Pokazuję mu, że zamykam buzię na kłódkę, po czym głośno i wyraźnie, tak by mama słyszała każde słowo, mówię:

– Byliśmy koło muru, bawiliśmy się w wojnę.

– Co? Znowu rzucaliście kamieniami i zadawaliście się z tymi z baraków? Czy ja wam nie mówiłam, jakie to niebezpieczne i czym się może skończyć?!

– Nie myśmy się zadawali z nimi, tylko oni z nami – wyjaśnia Adam. – Złapali Zbyszka. Musieliśmy go przecież pomścić.

– Nie chcę o tym nawet słyszeć. Od dziś przez tydzień nie oglądacie telewizji! Adam, ty jesteś starszy. Powinieneś być mądrzejszy od Anki, uważać na nią! A ty co?

– Ale ja uważałem. Stała za chłopakami. Zresztą nic nam się nie stało.

– Tak. Tym razem. A co będzie następnym? Nie chcę, żeby ktoś porozbijał wam głowy, i nie chcę, żeby ktoś przez was płakał! Obiecajcie mi, że więcej nie będziecie się tak bawić.

– Dobrze, obiecujemy – odpowiadamy chórem, choć nie jesteśmy do końca pewni, czy szczerze.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

10.

Dostępne w wersji pełnej

11.

Dostępne w wersji pełnej

12.

Dostępne w wersji pełnej

13.

Dostępne w wersji pełnej

14.

Dostępne w wersji pełnej

15.

Dostępne w wersji pełnej

16.

Dostępne w wersji pełnej

17.

Dostępne w wersji pełnej

18.

Dostępne w wersji pełnej

19.

Dostępne w wersji pełnej

20.

Dostępne w wersji pełnej

21.

Dostępne w wersji pełnej

22.

Dostępne w wersji pełnej

23.

Dostępne w wersji pełnej

24.

Dostępne w wersji pełnej

25.

Dostępne w wersji pełnej

26.

Dostępne w wersji pełnej

27.

Dostępne w wersji pełnej

28.

Dostępne w wersji pełnej

29.

Dostępne w wersji pełnej

30.

Dostępne w wersji pełnej

31.

Dostępne w wersji pełnej

32.

Dostępne w wersji pełnej

33.

Dostępne w wersji pełnej

34.

Dostępne w wersji pełnej

35.

Dostępne w wersji pełnej

36.

Dostępne w wersji pełnej

37.

Dostępne w wersji pełnej

38.

Dostępne w wersji pełnej

39.

Dostępne w wersji pełnej

40.

Dostępne w wersji pełnej

41.

Dostępne w wersji pełnej

42.

Dostępne w wersji pełnej

43.

Dostępne w wersji pełnej

44.

Dostępne w wersji pełnej

45.

Dostępne w wersji pełnej

46.

Dostępne w wersji pełnej

47.

Dostępne w wersji pełnej

48.

Dostępne w wersji pełnej

49.

Dostępne w wersji pełnej

50.

Dostępne w wersji pełnej

51.

Dostępne w wersji pełnej

52.

Dostępne w wersji pełnej

53.

Dostępne w wersji pełnej

54.

Dostępne w wersji pełnej

55.

Dostępne w wersji pełnej

56.

Dostępne w wersji pełnej

57.

Dostępne w wersji pełnej

58.

Dostępne w wersji pełnej

59.

Dostępne w wersji pełnej

60.

Dostępne w wersji pełnej

61.

Dostępne w wersji pełnej

62.

Dostępne w wersji pełnej

63.

Dostępne w wersji pełnej

64.

Dostępne w wersji pełnej

65.

Dostępne w wersji pełnej

66.

Dostępne w wersji pełnej

67.

Dostępne w wersji pełnej

68.

Dostępne w wersji pełnej

69.

Dostępne w wersji pełnej

70.

Dostępne w wersji pełnej

71.

Dostępne w wersji pełnej

72.

Dostępne w wersji pełnej

73.

Dostępne w wersji pełnej

74.

Dostępne w wersji pełnej

75.

Dostępne w wersji pełnej

76.

Dostępne w wersji pełnej

77.

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Ela Sidi

Copyright © 2016 for the Polish edition by Smak Słowa

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być publikowana ani powielana w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Wydanie nowe, zmienione.

Edytor: Anna Świtajska

Redakcja: Małgorzata Jaworska

Korekta: Anna Mackiewicz

Projekt graficzny i skład książki: Agnieszka Karmolińska

Projekt okładki: Agnieszka Karmolińska

Zdjęcie na okładce: Matěj Baťha

ISBN 978-83-64846-66-3

Smak Słowa

ul. Sobieskiego 26/4,

81-781 Sopot

Tel. 507-030-045

Szukaj nas także na

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl