Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autorka bestsellerów według „Sunday Times” przedstawia nową, wciągającą powieść o trwałej miłości i niszczycielskich tajemnicach, która rozgrywa się w Anglii podczas drugiej wojny światowej, aż po Australię pięćdziesiąt lat później. Książka oparta na prawdziwej historii.
Rupert obiecał, że wróci. Florence miała tylko czekać.
Kornwalia, 1944
Rupert Dash zostaje uznany za zaginionego podczas bitwy pod Arnhem. Jego żona Florence jest zdruzgotana. Nie może pogodzić się z faktem, że mąż zniknął z jej życia na zawsze, dlatego kiedy w starej książce znajduje ukryty wiersz zatytułowany Czekaj na mnie, wierzy, że to znak od Ruperta. Obietnica, że do niej wróci.
Londyn, 1988
Od dzieciństwa Max cierpi na powracający koszmar. Otoczony straszliwym wojennym chaosem musi wykonać pilną misję. Ale za każdym razem sen zostaje przerwany przez nagłe obudzenie się Maksa. Jest przerażony, jego serce wali o żebra, krew pulsuje w skroniach z powodu przejmujących doznań. Zdesperowany, by zrozumieć, dlaczego nawiedza go tak koszmarna wizja, Max wyrusza w podróż, która prowadzi go do Kornwalii i mężczyzny o imieniu Rupert Dash.
Melbourne, 1995
Florence otrzymuje list od kogoś, kogo nigdy nie spotkała i kto mieszka na drugim końcu świata. Nieznajomy twierdzi, że pamięta życie, które przed nim należało do kogoś innego. Czy to może być osoba, na którą Florence czekała pięćdziesiąt jeden lat?
Nikt nie pisze tak epickich romansów jak Santa Montefiore.
Jojo Moyes
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Południowa Australia, grudzień 1995
Mary-Alice Delaware jeszcze raz przeczytała list. Był niedorzeczny. Zupełnie idiotyczny i biorąc pod uwagę okoliczności, nietaktowny. W gruncie rzeczy był tak absurdalny, że wybuchnęła śmiechem. Podniosła wzrok znad kartki i popatrzyła na ogród. Pośród ostróżek kołysał się słomkowy kapelusz jej matki, która pochylała się, plewiąc rabaty i mocniej zaciskając sznurki, którymi długie łodygi kwiatów przywiązane były do palików. Siedemdziesięciosześcioletnia Florence Leveson nie miała zamiaru zwalniać tempa. Była przekonana, że od bezczynności stawy by jej zwapniały, tak jak stary samochód rdzewieje od nieużywania. Utrzymywała, że aktywność pozwoli jej zachować energię. Przez aktywność rozumiała pracę w ogrodzie, energiczne spacery z bassetem Bazem, pieczenie ciast, grę na pianinie oraz jogę. Ta ostatnia wprawiała Mary-Alice w zażenowanie; nikomu na świecie nie życzyłaby widoku własnej matki ubranej w lycrę.
Czy powinna oddać matce ten list, czy nie?
Postanowiła wstrzymać się z decyzją kilka dni. W końcu nie było pośpiechu, a Florence zapewne i tak wyrzuci list do kosza. Nie żeby matce brakowało poczucia humoru; przeciwnie, Mary-Alice nie znała nikogo, kto mógłby się z nią równać pod tym względem. Florence miała cudowną zdolność leczenia serca śmiechem. A biorąc pod uwagę tragedie, które przeżyła, było to godne podziwu. Mary-Alice była pewna, że jeśli ktokolwiek miałby się śmiać z tego niedorzecznego listu, to właśnie Florence. A jednak czuła dziwny ucisk w piersi – cień wątpliwości, ostrzeżenie, że być może tym razem przewrotne poczucie humoru Florence opuści, a wtedy Mary-Alice pożałuje, że pokazała jej list. Gdy raz go zobaczy, nie będzie już mogła o nim zapomnieć. Nie, należy działać ostrożnie.
Kopertę zaadresowano do Mary-Alice Delaware, ale list w środku przeznaczony był dla Florence Leveson. W dołączonej notce nadawca jasno dawał do zrozumienia, że pozostawia Mary-Alice decyzję, czy jej matka powinna to przeczytać. Przynajmniej w tym okazał odrobinę taktu. Chciał, żeby Mary-Alice przeczytała list pierwsza i podjęła decyzję. Najwyraźniej długo się nad tym zastanawiał; list był przemyślany i w gruncie rzeczy piękny. Nie mogła zaprzeczyć, że to naprawdę bardzo piękny list. I to był kolejny powód, dla którego się wahała: nadawca najwyraźniej nie był szaleńcem ani nie miał złych zamiarów. Wydawał się wykształconym i uczciwym człowiekiem. Mimo to list był bardzo delikatną i – no cóż – osobliwą sprawą.
– Masz ochotę na herbatę, mamo? – zawołała Mary-Alice z werandy. Była piąta po południu, a Florence, wychowana w Anglii, chętnie jadała podwieczorki. Earl grey, kanapki z jajkiem i szczypiorkiem, kawałek ciasta lub ulubione tosty z masłem i pastą drożdżową Vegemite. Florence nie przejmowała się swoją figurą. Kiedyś była szczupła, z wąską talią i długimi, smukłymi nogami, ale teraz jej kształty się zaokrągliły. Cery nie zepsuło jej ani słońce australijskie, ani indyjskie w czasach dzieciństwa. Nie wyglądała na swoje lata, choć jej twarz znaczyły zmarszczki mimiczne. Prawdę mówiąc, Florence nigdy nie była próżna, nawet w młodości, gdy podziwiano jej urodę. Włosy, zawsze gęste, wciąż miała imponujące, długie i miękkie. Upinała je w luźny kok, z którego wysuwały się pojedyncze kosmyki i opadały na szyję i skronie. W dzieciństwie były jasne, ale z czasem ściemniały, a teraz posiwiały. Szerokie srebrzyste pasmo z przodu zainspirowało jej wnuki do nadania jej przydomku „Borsuk”. Niewiele kobiet ucieszyłoby się z porównania do borsuka, Florence jednak uznała, że to zabawne.
– Wspaniale – odrzekła, ocierając spocone czoło przedramieniem. Było gorąco i miała ochotę odpocząć w cieniu. Zdjęła rękawice do prac w ogrodzie i podniosła się z rabaty. Baz, przysypiający pod gruszą, usiadł wyczekująco. – Wiesz, ten ogród chyba jeszcze nigdy nie wydawał się tak bujny. Naprawdę, zupełnie jak w Anglii. – Uśmiech przydawał jej twarzy dziewczęcej słodyczy. – Można by pomyśleć, że tu przez cały czas pada. A te urocze trzmiele są ciągle pijane. Zupełnie jak wujek Raymond, krążący od pubu do pubu. Nikt nie lubił rundki po pubach bardziej niż wujek Raymond.
Mary-Alice się roześmiała. Jej matka uwielbiała mówić o przeszłości, a lata spędzone w Anglii wydawały się jej najbliższe. Mary-Alice weszła do domu, żeby nastawić czajnik. Zdawałoby się, że w taki upał mrożona lemoniada będzie bardziej orzeźwiająca niż herbata, ale jej matka była stała w swoich przyzwyczajeniach, więc będzie herbata – po angielsku, z mlekiem. Mary-Alice wrzuciła do imbryka kilka torebek earl greya i wyjęła ciasto z lodówki. Kiedy po chwili wróciła na werandę, Florence siedziała na huśtawce, a Baz leżał obok, z głową na jej kolanach. Wachlowała się kolorowym pismem i nuciła jakąś starą melodię, której Mary-Alice nie znała.
– Wiesz, kiedy byłam mała, w każde Boże Narodzenie wuj Raymond zabierał nas na gwiazdkowe przedstawienie do Folkestone. – Florence uśmiechała się ciepło, machinalnie głaszcząc psa po głowie. – To była rodzinna tradycja i wyczekiwaliśmy tego z wielkim podnieceniem. Prawdziwe przeżycie. Najbardziej lubiłam Piotrusia Pana. Miałam szczęście zobaczyć Jeana Forbesa-Robertsona w roli Piotrusia. „Jeśli wierzysz we wróżki, zaklaszcz w dłonie!” Wszyscy gorliwie klaskaliśmy i Dzwoneczek ożywała. To było cudowne.
Mary-Alice nalała herbatę do filiżanek i podsunęła matce talerzyk z ciastem. Baz podniósł głowę z kolan Florence i z zainteresowaniem obwąchał talerz.
– Szkoda, że nie pamiętam Bożego Narodzenia w Anglii – powiedziała Mary-Alice. – Z mrozem i płonącym ogniem. Sanie Świętego Mikołaja lepiej wyglądają na śniegu.
– Tak, Boże Narodzenie w gorącym klimacie to zupełnie nie to samo. Powinno być mroźne, zimne i roziskrzone jak kalendarz adwentowy. Ile miałaś lat, kiedy się tu przeprowadziliśmy? Cztery?
– Trzy – poprawiła ją Mary-Alice, wzruszając ramionami. – Nie tęskni się za tym, czego się nie poznało. Święta Bożego Narodzenia w Australii też są wyjątkowe.
Florence postawiła talerz na niskim stoliku poza zasięgiem Baza i wrzuciła kostkę cukru do herbaty.
– Zwykle spędzaliśmy Boże Narodzenie u dziadków. Uwielbiałam do nich jeździć. Wiesz, że tato zmarł niedługo po naszym przyjeździe z Indii do Anglii, więc mama, Winifred i ja jeździłyśmy na święta do jej rodziców, do Kornwalii. Mieli piękny duży dom w Gulliver’s Bay. Nazywał się Mariners i miał prywatną plażę. Bardzo wątpię, by nadal była prywatna, ale w tamtych czasach mieliśmy ją tylko dla siebie. Z domu prowadziło ukryte podziemne przejście do jaskini. W czasie wojen napoleońskich przemytnicy przerzucali stamtąd bele wełny na łodzie rybackie czekające w zatoce i wymieniali je na brandy i koronki. To było magiczne miejsce.
– Brzmi wspaniale – powiedziała Mary-Alice, która słyszała już te opowieści.
– Uwielbiałam Boże Narodzenie. Pamiętam, z jakim podnieceniem sprawdzałam ciężar pończochy wiszącej w nogach łóżka. Kiedy trącałam ją stopami, chrzęściła. Babcia była bardzo hojna i okropnie nas rozpieszczała. Pończochy były pełne prezentów. Obydwie z Winifred sięgałyśmy na sam dół, gdzie była mandarynka, wciąż owinięta w srebrny papier z warzywniaka. Teraz nikt nie ceni mandarynek, ale w tamtych czasach były luksusem przywożonym na statkach aż z Tangeru. – Florence zaśmiała się, upiła łyk herbaty i westchnęła; na starość nabrała tego irytującego nawyku. – świąteczny obiad to była prawdziwa uczta. – Jej policzki okrył rumieniec, wspomnienia popłynęły szeroką falą. – Najbardziej lubiłam deser. Przynoszono go, zanim zostawiałyśmy mężczyzn w jadalni, żeby wypili swoje porto, zaraz po świątecznym serze Stilton udekorowanym selerem i podawanym z biskwitami Romary z Tunbridge Wells. Zawsze były czekoladki Charbonnel et Walker w kilkuwarstwowych pudełkach, ze srebrnymi szczypcami i śliwkami z Karlsbadu. No i te pyszne fruits glacés i marrons glacés, kandyzowane owoce i kasztany w cukrze z Francji. Moja matka je uwielbiała. – Florence odgryzła kawałek ciasta i wciągnęła powietrze przez nos. – Mmm, niebiańskie. Nie, Baz, to nie jest dla ciebie. No dobrze, dostaniesz kawałeczek. – Odłamała kawałek biszkoptu i rzuciła psu. – W Gulliver’s Bay zawsze podawano biszkopt do herbaty.
– Tyle słyszałam o Gulliver’s Bay. Chciałabym tam kiedyś pojechać – powiedziała Mary-Alice. Miała wrażenie, że zna to miejsce.
– Niestety, jestem już za stara, żeby tam wrócić. Gdyby nie to, sama bym cię tam zabrała. – Na twarzy Florence pojawiła się tęsknota. – Nie wiem, do kogo teraz należy dom. Mój Boże, tam może być nawet hotel albo pensjonat. Czy to nie byłoby okropne? W dzisiejszych czasach ludzie nie chcą już wielkich domów, gdzie za drzwiami obitymi zielonym suknem znajdują się kwatery dla służby. Ludzie nie mają już służby, prawda? Kto może sobie na to pozwolić? Ale w tamtych czasach tak było. Moi dziadkowie pochodzili z epoki wiktoriańskiej. Byli bardzo konwencjonalni i muszę dodać, że mieli trochę wielkopańskie maniery. Uważaliśmy służbę za coś oczywistego, ale kiedy teraz o tym myślę, uderza mnie, jak ciężko ci służący pracowali. Prawie nigdy nie dostawali wolnego i pewnie też nie zarabiali zbyt wiele. To był elitarny świat i oczywiście skończył się wraz z wojną. – Westchnęła i ugryzła kolejny kęs ciasta, delektując się słodkim smakiem. Baz zaczął się ślinić, ale Florence, niesiona falą wspomnień, nie zwróciła uwagi na jego pożądliwe spojrzenie. – Dwaj bracia mojego ojca zginęli w Wielkiej Wojnie. Nikt nie sądził, że przystąpimy do kolejnej, i to tak szybko. Takie marnotrawstwo. Można by pomyśleć, że pierwsza wojna czegoś ich nauczyła, ale ludzie niczego się nie uczą. To jest najtragiczniejsze.
Mary-Alice dolała sobie herbaty.
– Opowiedz mi coś jeszcze o Gulliver’s Bay – poprosiła. Nie chciała podążać za matką ścieżką wiodącą do wojny. Wiedziała, do czego prowadzą te wspomnienia: unieszczęśliwiały ją.
– Nigdy nie byłam religijna, ale lubiłam chodzić do kościoła – podjęła Florence. – Podobał mi się pastor, wielebny Millar. Był niski, gruby, łysy i seplenił, a do tego miał żywiołowy charakter. Cokolwiek powiedział, brzmiało to niezmiernie ekscytująco. Od tamtej pory nigdy więcej nie spotkałam takiego pastora. Miał prawdziwą charyzmę i wigor. Gdyby wszyscy pastorzy byli tacy jak on, kościoły pękałyby w szwach. – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Ale nie zamierzam udawać, że tylko pastor ożywiał moje niedzielne poranki. Nie, to był Aubrey Dash.
Mary-Alice uśmiechnęła się znad filiżanki. Słyszała tę historię już setki razy, ale nie zamierzała odmawiać matce przywołania jednego z najdroższych jej wspomnień.
– Nawet jego imię brzmi romantycznie – oświadczyła.
– Kiedyś wiele razy zapisywałam je w pamiętniku, „Aubrey Dash”, a potem pisałam „Florence Dash”, żeby sprawdzić, jak nazywałabym się po ślubie. Biorąc pod uwagę, jak się wszystko ułożyło, to zabawne, prawda? – Florence roześmiała się i jej zielone oczy rozbłysły. – Ale on ledwie mnie zauważał. – Lekko wzruszyła ramionami i znów napiła się herbaty.
– Nie rozumiem dlaczego, mamo. Przecież byłaś bardzo ładna.
– Nie zapominaj, że byłam też bardzo młoda, a lubię myśleć, że późno rozkwitłam. Siedziałam w naszej ławce, a on w swojej, oczywiście z rodziną. Był jak jasna gwiazda na skraju mojego pola widzenia. Z trudem się powstrzymywałam, żeby się na niego nie gapić. Wyznaczałam sobie, co ile minut mogę na niego zerkać, żeby to nie było za często. Pięć minut, sześć, czasami udawało mi się dojść aż do piętnastu. Najlepsza chwila była wtedy, kiedy szliśmy do komunii. Czasami stawałam tuż przed nim lub za nim i czułam go blisko siebie, jakby promieniował ciepłem. Gdy na mnie spojrzał, co się zdarzyło raz czy dwa, oblewałam się rumieńcem. – Wsunęła do ust ostatni kawałek ciasta i z rozkoszą oblizała palce. – Przepraszam, Baz, ale nie ma więcej. – Pies z westchnieniem rezygnacji znów oparł łeb na jej kolanach. – Był bardzo przystojny nawet jako chłopiec. Widzisz, był wysoki, kiedy jego rówieśnicy jeszcze nie urośli, i miał przepiękne oczy: szare z długimi, czarnymi rzęsami. I pełne usta. Przekonałam się, że pełne usta są rzadkie w Anglii. Ale Aubrey miał śliczne usta.
Mary-Alice się roześmiała.
– Och, mamo, zabawna jesteś.
– Usta są ważne, Mary-Alice. Nie jest miło całować mężczyznę, który ma usta jak rekin.
Teraz roześmiały się obydwie.
– Pewnie nie – zgodziła się Mary-Alice. – Masz fantastyczną pamięć do szczegółów.
– A ty, kochanie, nie pamiętasz swojej pierwszej miłości?
– Chyba pamiętam, ale nie tak jak ty.
– Kiedy będziesz w moim wieku, wspomnienia zaczną cię atakować ni stąd, ni zowąd. Na przykład okopujesz krzak czarnego bzu i nagle pstryk, jakaś bańka z twojej podświadomości wypływa na powierzchnię i pęka i naraz pojawia się przed tobą coś, o czym nie myślałaś od lat. A kiedy o tym myślisz, wracają uczucia, które kiedyś przeżywałaś, i daję słowo, twoje ciało czuje dokładnie to, co czuło przed laty, zupełnie jakbyś znów stała w nawie za plecami Aubreya Dasha, czekając na komunię świętą i marząc o tym, że on się odwróci i na ciebie spojrzy. – Florence potrząsnęła głową, zadziwiona sobą sprzed lat. – Jak niewiele wie serce, kiedy jest się zaledwie dziewczyną. Ile jeszcze musi się nauczyć.
Mary-Alice odniosła wrażenie, że list w jej kieszeni staje się coraz cieplejszy i domaga się uwagi. Odstawiła filiżankę i wsunęła rękę do kieszeni. W tej samej chwili dostrzegła chmurę kurzu na drodze w oddali. Chmura stawała się coraz większa, w miarę jak ciężarówka się zbliżała. Metalowe obramowania reflektorów jaskrawo błyszczały w słońcu.
– To na pewno David – powiedziała. Wyjęła rękę z kieszeni i wstała. List musiał poczekać.
– Wrócę do ogrodu – powiedziała Florence, ze stęknięciem dźwigając się z huśtawki.
– Nie sądzisz, że już wystarczy na dzisiaj?
– Dopiero szósta. Najlepsza część jest jeszcze przed nami. Złote światło wczesnego wieczoru. To moja ulubiona pora dnia. – Florence z głębokim westchnieniem satysfakcji spojrzała na ogród. – Uwielbiam głosy ptaków, które siedzą w gniazdach na drzewach. Przypomina mi się Gulliver’s Bay. Oczywiście ptaki są tu inne, ale tak samo podnoszą na duchu. Nic nie uszczęśliwia mnie bardziej niż śpiew ptaków.
Mary-Alice zebrała filiżanki i talerzyki na tacę i wróciła do kuchni. Gdy znów wyszła z domu, David zaparkował już samochód pod eukaliptusem i szedł przez trawnik, żeby się z nią przywitać.
– Udał ci się dzień, kochanie? – zapytała z werandy, wyciągając do niego puszkę zimnego piwa.
Jej mąż był silnym, wysportowanym mężczyzną po sześćdziesiątce. Regularnie grał w squasha i w tenisa, a kiedy miał czas, lubił bieganie i wędrówki. Im był starszy, tym bardziej dbał o sylwetkę i tym więcej wysiłku wkładał w jej utrzymanie.
Wbiegł na werandę, przeskakując po dwa stopnie, i pocałował żonę.
– Właśnie tego potrzebowałem – powiedział, rzucając torbę na podłogę i biorąc od niej piwo. Opadł na huśtawkę, oparł na stole stopy w czerwonych tenisówkach i z syknięciem otworzył puszkę. Upił łyk i się oblizał.
– Doskonałe – oświadczył, przeczesując ręką włosy. Jego kędziory nadal były gęste, choć więcej już w nich było siwych włosów niż ciemnych.
Mary-Alice znów usiadła, by posłuchać, jak minął mu dzień. David i jego kolega z czasów szkolnych Bruce Dixon byli współwłaścicielami firmy budowlanej w pobliskim mieście i gdy David wracał do domu, zawsze miał do opowiedzenia jakąś zabawną historyjkę o którymś z klientów. Normalnie Mary-Alice pokazałaby mu list – zwykle dzieliła się z mężem wszystkim, ale tym razem nie mogła tego zrobić. List był zbyt dziwny. David roześmiałby się i kazałby jej wyrzucić go do kosza. Po części Mary-Alice również miała ochotę tak zrobić i zapomnieć o wszystkim, ale Florence powinna zobaczyć ten list. Jakie w końcu Mary-Alice miała prawo decydować, co jej matka może przeczytać, a co nie?
Florence pomachała do Davida z rabaty i wróciła do pracy, nucąc z zadowoleniem. Znieruchomiała na chwilę, by popatrzeć na pszczoły brzęczące nad lawendą. Jakie rozkosznie grubiutkie i takie pracowite – pomyślała z przyjemnością. Potem jedna z pszczół odleciała i Florence zdumiewała się, jakim cudem tak delikatne skrzydełka mogą unieść jej ciężar. Głosy Mary-Alice i Davida dźwięczały w oddali, zagłuszane przez świergot ptaków, które kłóciły się w gałęziach o miejsce na nocleg. Słońce powoli zachodziło, zalewając równinę ziarnistą, złotoróżową poświatą. Wkrótce na niebie rozbłyśnie pierwsza gwiazda i nad ogrodem zapadnie noc, uciszając wszystko oprócz świerszczy i sów. Florence miała zamiar zostać na dworze tak długo, jak tylko się da. Uwielbiała, gdy otaczała ją przyroda. Odkąd wyprowadziła się z miasta i zamieszkała z Mary-Alice i Davidem na tym pięknym ranczu w stanie Victoria, każdy dzień był dla niej wielką radością. W mieście miała mieszkanie z rozległym patio, które zapełniła roślinami i drzewkami owocowymi w doniczkach, ale jej serce tęskniło za wsią, a najbardziej brakowało jej wiejskiego spokoju: szmeru wiatru w liściach, delikatnego, ożywczego oddechu natury – i poczucia, że na jakimś głębokim poziomie jest jej częścią.
Baz podniósł się i przeciągnął. Florence wiedziała, że czas już wracać do domu.
– Chodź, staruszku – powiedziała do psa. Obydwoje wspięli się na schody i przez siatkowe drzwi weszli do domu. świerszcze rozpoczęły już swój koncert, ptaki ucichły. Spokój wieczoru okrywał równinę jak gruba zasłona w kolorze indygo.
Mary-Alice przygotowywała w kuchni kolację. David poszedł na górę wziąć prysznic. Florence nalała sobie kieliszek wina i wrzuciła do niego garść lodu.
– Masz ochotę? – zapytała.
– Bardzo chętnie, dziękuję.
Florence napełniła jeszcze jeden kieliszek.
– Czy mogę ci w czymś pomóc?
– Nie, odpocznij sobie.
– Chyba wezmę kąpiel.
– Dobry pomysł.
– Lubię się kąpać z kieliszkiem wina. To bardzo dekadenckie i sprawia, że znów czuję się młodo. Wiesz, po wojnie wolno nam było nalewać do wanny tylko tyle wody, że sięgała do kostek. Pełna wanna wody to dla mnie nadal luksus.
Mary-Alice odsunęła się od kuchenki i wyjęła z kieszeni list.
– Mamo, przyszedł dzisiaj do ciebie list. Miałam zamiar ci go dać, ale ciągle zapominałam.
Florence nie była głupia. Jak ktoś mógłby zapomnieć przekazać pocztę?
– Od kogo to? – zapytała, mrużąc oczy. Wyraz twarzy córki świadczył, że to nie jest zwykły list.
– Najlepiej sama przeczytaj – powiedziała Mary-Alice.
Florence wzięła kopertę i zmarszczyła brwi. Nie znała tego charakteru pisma.
– Zabiorę go na górę. Kieliszek wina, przyjemna kąpiel, a teraz jeszcze tajemniczy list. Ten dzień właśnie stał się lepszy.
Mary-Alice zaczerpnęła oddechu.
– Nie jestem tego pewna…
Florence obróciła kopertę i zauważyła, że jest otwarta.
– Czytałaś go?
– Tak.
– I?
– Jest dziwny. Ale i tak powinnaś go przeczytać.
– Teraz mnie zaciekawiłaś. Czy mam go przeczytać tutaj, przy tobie, na wypadek gdybym miała przewrócić się i umrzeć?
Mary-Alice się zaśmiała.
– Nie, możesz przeczytać w wannie. Ale lepiej weź ze sobą butelkę.
– Jest aż tak źle?
– Po prostu ten list jest dziwny – powtórzyła Mary-Alice.
Florence uwierzyła córce na słowo. Z butelką w jednej ręce, listem i kieliszkiem do wina w drugiej, powoli weszła po schodach. Siedząc w pachnącej wodzie, wytarła ręce we flanelowy ręcznik, włożyła okulary do czytania i wyjęła list z koperty.
Szanowna pani Leveson, chciałbym się przedstawić…
Gulliver’s Bay, Kornwalia, 1937
Wielebny Millar stojący na ambonie był drobnej budowy, jednak z powodu swej żywiołowości wydawał się znacznie większy. Łysa głowa błyszczała jak kula bilardowa, policzki miał różowe jak młody chórzysta, a gdy mówił, krzaczaste brwi poruszały się jak pijane gąsienice. Jego seplenienie mogłoby się wydawać komiczne, gdyby wypowiadane przezeń słowa nie były tak przesycone pasją i mądrością. Wielebny Millar był prawdziwie natchnionym pastorem i przyciągał uwagę wszystkich członków swojej kongregacji, z jednym wyjątkiem.
Florence Lightfoot siedziała pośrodku ławki w towarzystwie swoich dziadków, Joan i Henry’ego Pinfoldów, wuja Raymonda, siostry Winifred oraz matki Margaret. Cała rodzina siedziała wyprostowana i skupiona na pastorze, lecz Florence już od dłuższego czasu patrzyła na drugą stronę nawy, tam gdzie równie sztywno siedziała rodzina Dashów. Udawała, że słucha wielebnego Millara, od czasu do czasu lekko kiwała głową lub śmiała się cicho, by pokazać, jak bardzo jest pochłonięta jego słowami, ale w istocie treść tych słów w ogóle do niej nie docierała, bo Florence była bez reszty skupiona na dziewiętnastoletnim Aubreyu.
Według określenia swojej rozsądnej starszej siostry Florence była „zadurzona”. Ona jednak miała już siedemnaście lat i dziewięć miesięcy i wiedziała, że to coś więcej. Zadurzenie sugerowało coś przelotnego i młodzieńczego, jak dziecinne zamiłowanie do lalek, z którego szybko się wyrasta, a potem głęboko się tego żałuje. Uczucie Florence do Aubreya Dasha było znacznie głębsze i w jej przekonaniu trwałe. Nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek mogła się odkochać. Bo to była miłość; Florence miała co do tego pewność; przeczytała wystarczająco dużo powieści, by rozpoznać miłość, kiedy ta nadeszła.
Aubrey nie patrzył na Florence. Siedział sztywno, z takim samym poważnym wyrazem twarzy jak reszta zgromadzenia, ale naraz uśmiechnął się z czegoś, co powiedział pastor, a potem wokół jego ust i oczu pojawiły się zmarszczki i roześmiał się na głos. Widok jego uśmiechu wywołał we Florence niezwykłe odczucie. Miała wrażenie, że unosi się z miejsca, a w jej piersi rozprzestrzenia się błogość. Przypominało to przeżycie religijne i bardzo podniosłoby na duchu pastora, gdyby cokolwiek zauważył. Jej oczy z nieskrywanym podziwem spoczęły na Aubreyu, usta rozchyliły się w westchnieniu. Nagłe uderzenie łokciem w żebra przywiodło jej uwagę z powrotem do rodzinnej ławki. Spojrzała na siostrę z gniewną miną. Winifred błysnęła oczami i postukała długim, czerwonym paznokciem w modlitewnik, nakazując siostrze skupić się na nabożeństwie. Florence jednak nigdy nie lubiła wykonywać rozkazów ani przestrzegać zasad; w gruncie rzeczy rozkazy i zasady prowokowały ją tylko do znajdowania sposobów, by je obejść. Przez kilka minut wpatrywała się w pastora, a potem, gdy zauważyła, że siostra przestała zwracać na nią uwagę, pozwoliła, by jej spojrzenie niczym gołąb pocztowy znów wróciło do Aubreya.
Był niewątpliwie przystojny. Już w dzieciństwie był ładnym chłopcem i Florence zauważała go, odkąd zdała sobie sprawę z istnienia różnic między chłopcami a dziewczynkami. Państwo Dash mieli duży dom położony kilka mil od Gulliver’s Bay. Był tam kort tenisowy, basen i mnóstwo ziemi, bowiem William Dash, ojciec Aubreya, poświęcił się uprawie roli. Tylko krótka przejażdżka rowerem dzieliła go od domu dziadków Florence, który, choć mniejszy, mógł się poszczycić wspaniałym widokiem na morze i prywatną zatokę. Ponieważ Winifred była w tym samym wieku co Aubrey, a rodzeństwo Aubreya, bliźnięta Julian i Cynthia, byli rówieśnikami Florence, rodziny, chcąc nie chcąc, często się spotykały.
Dashowie mieli dużą rodzinę z licznymi kuzynami w różnym wieku, którzy kolejno odwiedzali ich w czasie szkolnych wakacji. W odróżnieniu od matki Florence, która większość życia małżeńskiego spędziła w Egipcie, a potem w Indiach i nie miała w Anglii wielu przyjaciół, rodzice Aubreya urodzili się i wychowali w Kornwalii i znali tu wszystkich. Podczas długich letnich miesięcy niemal każdego dnia wydawali kolacje, organizowali pikniki, wyprawy łodzią i turnieje tenisowe z niezrównanym w całym hrabstwie rozmachem. Niestrudzenie i entuzjastycznie przyjmowali innych do swojego kręgu. Nic nie było dla nich zbyt wielkim kłopotem i wszyscy byli mile widziani. Gdyby mieli motto rodowe, zapewne brzmiałoby ono: „Im więcej, tym weselej”. Natomiast Margaret Lightfoot była nerwowa i wpadała w panikę na samą myśl o konieczności zorganizowania choćby najmniejszego przyjęcia, które musiała wydać, by się zrewanżować za otrzymywane zaproszenia. W takich sytuacjach w dużym stopniu polegała na Winifred, która była kompetentna, pewna siebie i niewzruszona jak jej nieżyjący mąż, oraz na swojej matce Joan, miłej, cierpliwej i wyrozumiałej wobec braków Margaret. Florence była zbyt rozpieszczona i skupiona na sobie, by komukolwiek pomagać.
Choć Margaret udawało się robić dobrą minę do złej gry i od czasu do czasu wydać lunch czy kolację dla rozmaitych rodzin z Gulliver’s Bay, żadna z tych rodzin nie podkopywała jej pewności siebie bardziej niż Dashowie. Celia Dash była kruczowłosą pięknością o niezrównanym stylu i wdzięku; Margaret czuła się przy niej jak kuropatwa przy smukłej łabędzicy. William Dash był równie przystojny jak jego żona, pełen swobodnego wdzięku i beztroski człowieka, którego największym zmartwieniem jest to, kogo uda mu się wyciągnąć na kort tenisowy i czy Hunter, jego czarny labrador, nie uciekł do miasta. Pogoda nie była zmartwieniem dla takiego farmera jak William Dash. Majątek, który odziedziczył, nie pochodził z roli; Dash nie kłopotał się sprawami domowymi, bo Celia zarządzała sprawną maszynerią złożoną z kucharzy, pokojówek, lokajów, ogrodników i szoferów oddanych swoim pracodawcom. Celia miała dar i umiała sprawić, że wszyscy służący czuli się mistrzami w swoich dziedzinach, a dzięki temu każdy z nich był dumny z własnej pracy i pragnął udowodnić, że jest niezastąpiony. Margaret czuła przerażenie na myśl, że będzie musiała odwdzięczyć się sąsiadom za liczne uprzejmości zaproszeniem ich do siebie.
Trudno było uwierzyć, by Aubrey tego ranka w kościele nie czuł na sobie wzroku Florence. Nie była klasyczną pięknością, ale miała łobuzerski temperament, który większość chłopców w jej wieku uważała za dziwnie pociągający. Florence jednak nie wiedziała, że uwagę Aubreya zajęła nieznajoma, która zupełnie niespodziewanie przyjechała do Dashów z Francji na letnie wakacje, przysłana przez matkę, dawną przyjaciółkę Celii, aby szlifować swój angielski. Elise Dujardin była drobna i ciemna, przypominała ostrożnego jelonka, który znalazł się w nieznanym miejscu. Jej urocza powściągliwość przyciągnęła uwagę Aubreya Dasha. Siedząca w ławce przed nim, między jego zażywnymi kuzynkami Berthą i Jane Clairmont, Elise wydawała się drobna i niezwykła, zupełnie inna pod względem stylu i urody niż cała reszta zgromadzonych tu kobiet.
Florence jej nie zauważyła. Gdyby nawet zatrzymała spojrzenie na tej młodej kobiecie o kręconych włosach, nie zwróciłaby na nią uwagi, z miejsca uznając, że nie ma w niej nic interesującego i z pewnością nie stanowi dla niej zagrożenia. W Gulliver’s Bay były oczywiście różne dziewczyny, które Florence uważała za swoje rywalki – na przykład wysoka, elegancka Natalie Carter czy płomiennowłosa Ginger Lately. Obie były o rok starsze od Florence i znacznie bardziej wyrafinowane. Ale ta kędzierzawa Francuzka nie była warta drugiego spojrzenia i Florence nie miała pojęcia, że Aubrey w ogóle ją zauważył.
Po nabożeństwie wszyscy jak zwykle zgromadzili się na zewnątrz, żeby porozmawiać przed powrotem do domu na niedzielny lunch. Jak w większość niedziel, Dashowie zaprosili do siebie pastora i Florence
słyszała, jak wielebny Millar powiedział do Aubreya, gdy ten zatrzymał się w drzwiach, by mu podziękować:
– Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, jak mówisz po francusku.
Aubrey się zaśmiał.
– Obawiam się, że nasza nowa przyjaciółka nie oceni mojej znajomości języka zbyt wysoko.
Florence nie miała pojęcia, o czym mówią i nie zastanawiała się nad tym, czekając na swoją kolej, by uścisnąć dłoń wielebnemu Millarowi i podziękować mu za podnoszące na duchu kazanie, z którego nie słyszała ani słowa.
Był jasny, słoneczny dzień. Jak zwykle w Gulliver’s Bay wiatr wiał od strony morza. Szary kamienny kościół został zbudowany w trzynastym wieku, ale od tamtej pory przeszedł rozmaite renowacje. Na pochodzącym z dziewiętnastego wieku dachu z kamiennego łupka siedziały trzy srebrzyste mewy, obserwując z dystansem to, co się działo w dole. Wieża była oryginalna, zwieńczona blankami. Cztery wysokie pinakle w narożnikach przetrwały wieki ulewnych deszczy i wichur i teraz pławiły się w promiennym blasku wczesnego lata. Od czasu do czasu przemykał przez nie cień, gdy biały obłok zasłaniał słońce. Jednak ruch i rozmowy u stóp wieży przywracały ją do życia. W tej małej społeczności wszyscy się znali i głosy, zwłaszcza głosy podekscytowanych młodych kobiet, niosły się w powietrzu jak skrzeczenie mew. W końcu wiele się wydarzyło w miesiącach poprzedzających to beztroskie lato i było o czym rozmawiać: koronowano króla Jerzego VI, Neville Chamberlain zastąpił Stanleya Baldwina na stanowisku premiera w rządzie koalicyjnym, a niemiecki kanclerz Adolf Hitler ogłosił decyzję o inwazji na Czechosłowację. Ale wojna była ostatnią rzeczą, jaka mogła teraz przyjść im do głowy; z pewnością po ostatniej wojnie nikt nie chciał, by świat znów doznał takiego spustoszenia. Tylko starzy mędrcy niczym wytrawne psy na tropie lisa wyczuwali w powietrzu coś groźnego.
Florence patrzyła, jak Aubrey przedziera się przez tłum, z szacunkiem kiwając głową mijanym, po czym dołącza do trzech młodych kobiet rozmawiających na trawie. Rozpoznała Berthę i Jane Clairmont, ale tego ciemnego stworzenia, nieśmiało stojącego między nimi, nie znała. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Aubrey mógł przejść przez dziedziniec właśnie dla tej dziewczyny.
– To, moja droga Florence, jest Elise Dujardin – powiedziała pani Warburton, znana w okolicy jako „Radio Sue”, zażywna wdowa, na której można było polegać, że bez cienia skruchy ujawni i rozpowszechni każdą miejscową plotkę.
– Dzień dobry, pani Warburton – odrzekła Florence. Zwykle starała się omijać tę kobietę jak najszerszym łukiem, ale teraz Radio Sue miała coś, czego Florence potrzebowała: informacje. – To nazwisko wydaje się francuskie – zauważyła i przypomniała sobie, co Aubrey powiedział pastorowi o swojej znajomości czy też raczej nieznajomości francuskiego.
– Bo ona jest Francuzką – potwierdziła pani Warburton. – Jej matka i Celia poznały się na Sorbonie. Elise przyjechała do nich na całe lato. Nie wyobrażam sobie, jak można mieć gościa w domu przez tak długi czas. Zawsze uważałam, że goście są jak ryby, psują się po kilku dniach. Dashowie wydają się jednak bezgranicznie wytrzymali, prawda? Ta dziewczyna nie grzeszy urodą, ale Francuzki mają coś w sobie. – Pani Warburton przymrużyła oczy, zastanawiając się nad tym nieokreślonym „czymś”, co stanowiło o dyskretnym uroku Elise.
Florence była skłonna zgodzić się z pierwszą częścią tego zdania, ale nie chciała mówić źle o nikim, kogo jeszcze nie poznała i nie miała okazji wyrobić sobie własnego zdania. A z pewnością nie zamierzała mówić przy Radiu Sue niczego, co ta mogłaby przekazać dalej. Już w wieku siedemnastu lat Florence była na tyle bystra, by wyczuć fałsz w życzliwości pani Warburton.
– To miło ze strony Aubreya, że tak się o nią troszczy – powiedziała, patrząc z czułym uśmiechem na szarmanckie zachowanie chłopaka, który rozmawiał z nieśmiałą nieznajomą. – Ona pewnie czuje się tutaj zupełnie nie na miejscu.
Pani Warburton zaśmiała się i guziki jej lawendowego żakietu omal nie trzasnęły. Cokolwiek miała na sobie, zawsze wydawało się o rozmiar za małe.
– Na takie spokojne trzeba uważać – powiedziała ściszonym głosem, jakby knuła jakąś intrygę ze współkonspiratorką. – Ten Aubrey Dash to niezła partia. Chyba nie wierzysz, że madame Dujardin wysłała swoją ukochaną córkę na drugą stronę kanału La Manche tylko po to, żeby ćwiczyła angielski, prawda?
– Aubrey ma dziewiętnaście lat – powiedziała Florence z urazą, bo jak Radio Sue mogła sugerować, że Aubrey poślubi kogoś takiego jak Elise Dujardin, skoro było oczywiste, że ożeni się z nią?
– Konkurencja jest duża, a tylko głupia kobieta spuszcza piłkę z oczu. Takiego kawalera jak Aubrey Dash złapią, zanim się obejrzysz, i będzie się za tym małżeństwem kryła zdeterminowana, skupiona na celu matka. Zapamiętaj moje słowa, coś o tym wiem. Bardzo dobrze wydałam za mąż wszystkie cztery córki. I niczego nie pozostawiłam przypadkowi.
– Wie pani coś o tej rodzinie Dujardinów?
– Są bogaci – prychnęła pani Warburton. – Bardzo bogaci. Oczywiście nie żyjemy już w dziewiętnastym wieku, ale stare nawyki trudno wykorzenić. Dobra partia to dobra partia, a pieniądze przemawiają głośniej niż słowa. To się nie zmieni.
Florence nigdy nie uważała majątku swojej rodziny ani za dobrodziejstwo, ani za nieszczęście na rynku małżeńskim. W ogóle się nad tym nie zastanawiała. Jej ojciec był wojskowym. Walczył w Wielkiej Wojnie i stracił dwóch braci. Później, w Indiach, służył w 17 Pułku Pendżabskim i od tego okresu zaczynały się wspomnienia Florence. Poza wspaniałością ośnieżonych Himalajów, widzianych z domu w Simli, pamiętała chorobę ojca, jego bladą, wynędzniałą twarz o żółtawym odcieniu. Chorował na psylozę, rzadką chorobę tropikalną, która zaatakowała jego układ pokarmowy i zmieniła go w inwalidę. Odesłano go z powrotem do Anglii na skromną emeryturę. Florence wiedziała, że rodzice jej matki są zamożni, bo ich dom w Gulliver’s Bay jest duży i mają wielu służących, zakładała zatem, że po śmierci ojca utrzymywał je dziadek, a nie pieniądze po ojcu. Czy to może się obrócić przeciwko niej? – zastanawiała się teraz, patrząc na Elise Dujardin z nieco większym zainteresowaniem, a także z odrobiną zazdrości. Czy Celia Dash i madame Dujardin zamierzały uknuć intrygę, która zepchnie jej rodzinę na margines?
Zapyta siostrę, kiedy wróci do domu; Winifred na pewno będzie wiedziała. Jednak zatrzymał ją przed kościołem pan Foyle, miejscowy budowniczy, i niegrzecznie byłoby z nim nie porozmawiać. Kiedy Florence dotarła do Mariners, salon był już wypełniony tytoniowym dymem i zapachem sherry. Jej dziadek Henry Pinfold i wuj Raymond, nieżonaty brat matki, palili papierosy przy oknie wykuszowym, a babcia rozmawiała na sofie z Margaret i Winifred. Tak zwykle dzieliła się rodzina: mężczyźni po jednej stronie pokoju, panie po drugiej. Henry’ego nie interesowały rozmowy z kobietami, Raymond zaś tak naprawdę lubił tylko jedną kobietę: swoją matkę.
Florence wiedziała, że nie uda jej się szybko znaleźć sam na sam z Winifred. Niechętnie opadła na sofę obok siostry. Panie bardzo szczegółowo omawiały kazanie wielebnego Millara. Florence westchnęła i przybrała znudzony wyraz twarzy, bo nie miała cierpliwości do rozmów, których tematem nie była ona sama.
– Jak ci się podobało kazanie, Flo? – zapytała Winifred z uśmiechem, doskonale wiedząc, że Florence nie usłyszała z niego ani słowa.
– Dosyć mam tej religii, którą wpychają mi do gardła w szkole. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję na wakacjach, są kolejne wykłady z ambony.
Margaret spojrzała na córkę z niepokojem.
– Nie mów tak przy dziadku, jeśli nie chcesz się wydawać niewdzięczna – ostrzegła.
– Nie powiedziałam, że nie lubię szkoły, tylko że nie podobają mi się nabożeństwa w szkole. Szkoda, że nie słyszałyście, jak wielebny stary Minchin rozwodzi się w nieskończoność w każdą niedzielę. I wiecie co, niektóre dziewczyny chodziły nie na jedno, ale na trzy nabożeństwa: na poranne nabożeństwo główne, potem na jutrznię i na modlitwy wieczorne. Niewiarygodne nudy. Można się od tego nawrócić na inną religię.
Ani Margaret, ani jej łagodna matka Joan nie potrafiły sobie poradzić z Florence. Dziewczyna była uparta, niczego nie traktowała z szacunkiem i wiecznie odgrywała jakieś dramaty. Przede wszystkim dlatego wysłano ją do szkoły z internatem. Trzeba przyznać, że szkoła wpłynęła na nią korzystnie – nauczyła ją dobrych manier i etykiety oraz do pewnego stopnia zdyscyplinowała. Jednak pozbawiona ojca, który mógłby nią pokierować (a także wziąć ją w karby), zaczynała już stawać się źródłem trosk.
– Podobno występowałaś w przedstawieniu na koniec roku. – Joan uśmiechnęła się zachęcająco do wnuczki w nadziei, że nakieruje ją na bardziej konstruktywny temat.
Oczy Florence rozbłysły, bo wszystko, co związane z teatrem, budziło jej wielki entuzjazm.
– Tak – odpowiedziała. – Dostałam główną rolę w Wieczorze Trzech Króli.
– Violę? – spytała Joan.
– Tak. Zagrałam porywająco – dodała Florence z uśmiechem, bo dobrze wiedziała, że wypadła znakomicie.
Winifred prychnęła nad kieliszkiem sherry.
– Moim zdaniem trochę zbyt dramatycznie.
– Co ty możesz wiedzieć? Nigdy w życiu nie grałaś w sztuce! – odparła Florence z irytacją.
– Uważam, że byłaś wspaniała – stwierdziła Margaret. – Prawdę mówiąc, słyszałam, jak jeden z ojców siedzący w rzędzie przede mną, powiedział, że nigdy w życiu nie widział lepszej Violi, nawet na West Endzie.
– Pewnie żartował – prychnęła Winifred.
– Nie, mówił zupełnie poważnie – zapewniła jej matka.
– Chcę zostać aktorką – przypomniała im Florence.
Joan przeniosła wzrok na męża, który wciąż stał przy oknie, pogrążony w rozmowie z Raymondem.
– Moim zdaniem przekonasz się, że można robić bardziej interesujące rzeczy – powiedziała łagodnie.
– O nie, na pewno nie. Będę słynną aktorką.
– Twój ojciec nie chciałby, żeby jego córka występowała na scenie. – Margaret spojrzała na Winifred, szukając u niej wsparcia.
– To niestosowne, Flo – zgodziła się Winifred.
– Niestosowne? Doprawdy, Winnie! Dlatego, że jestem dobrze wychowaną młodą damą? Pewnie wolałabyś, żebym została przedstawiona na dworze w ślicznej białej sukience, w rękawiczkach na dłoniach i z bukiecikiem kwiatów. – Florence zaśmiała się pogardliwie. – Utknęłaś w średniowieczu. Podziwiam kobiety, które coś robią ze swoim życiem, zamiast tylko siedzieć i czekać na ślub.
– Mówiłaś chyba, że chcesz wyjść za Aubreya Dasha?
Florence spojrzała groźnie na siostrę, unosząc podbródek.
– Można wyjść za mąż i mimo to mieć jakieś życie, Winnie!
Joan zauważyła pokojówkę przy drzwiach i uniosła rękę.
– Dziewczęta, czas już na lunch. – Spojrzała na Florence i znów się uśmiechnęła, próbując ją uspokoić. – Moja droga, jestem pewna, że kiedy w końcu wyjdziesz za mąż, będziesz miała na głowie inne rzeczy niż bycie aktorką.
Florence nie chciała się kłócić z babcią. Może nie okazywała wielkiego respektu matce i siostrze, ale miała głęboko zakorzenione poczucie szacunku wobec dziadków.
– Co ja tu słyszę o aktorstwie? – odezwał się Henry, gasząc papierosa i wbijając groźne spojrzenie w młodszą wnuczkę. Jego wąsy zadrgały jak u morsa. – Nie chcę o tym słyszeć. Twój ojciec przewróciłby się w grobie. Brykanie na scenie, jeszcze czego. – Wyszedł z nią do holu i skierował się w stronę jadalni. Jego wypolerowane półbuty stukały o deski podłogi. – Nie jestem tak staroświecki, żeby nie pozwalać pracować mojej córce czy wnuczkom. Przeciwnie, uważam, że bardzo dobrze jest mieć jakieś zajęcie. Umysł kobiety potrzebuje stymulacji tak samo jak umysł mężczyzny. – Poklepał Florence po ramieniu. – Nie martw się, znajdziemy dla ciebie jakieś pożyteczne zajęcie.
– Dziadku, ja chcę grać w teatrze. Nie zmienię zdania.
– Rozmawialiśmy już o tym, moja droga. Przez rok nauczysz się, jak być damą, a potem wrócimy do tego tematu, jeśli w dalszym ciągu będziesz uważała, że właśnie to chcesz robić. Śmiem twierdzić, że do tego czasu twoją uwagę może przyciągnąć coś innego. – Zaśmiał się na myśl o małżeństwie, dzieciach i innych typowo kobiecych sprawach.
– Kiedy byłem w twoim wieku, chciałem zostać strażakiem – powiedział Raymond za ich plecami.
– Nie wierzę ci! – roześmiała się Florence.
– Może byłem trochę młodszy.
– Raczej dużo młodszy, wujku Raymondzie. Przeskok od chęci obsługiwania sikawki do wpatrywania się w antyki w domu akcyjnym Bonhams jest dość duży.
– A teraz ma własny interes – rzekł z dumą Henry. – Zawsze możesz pracować u niego i wypełniać formularze albo parzyć mu herbatę, prawda, Raymondzie?
– Oczywiście. Flo, jeżeli tylko będziesz potrzebować pracy, chętnie cię zatrudnię.
– Nie mogłabym wymyślić nic gorszego – stwierdziła Florence ze śmiechem. – Nie chodzi o to, że nie chciałabym przebywać w twoim towarzystwie, wujku Raymondzie. Ale patrzenie przez cały dzień na martwe przedmioty wydaje mi się niesamowicie nudne. Na samą myśl o tym chce mi się spać.
– Mogę cię zapewnić, że i u nas zdarza się sporo dramatów – odpowiedział.
Stanęli wokół stołu, by rozpocząć modlitwę.
– Pewnie wszystko jest względne – przyznała Florence, choć wątpiła w to, że dramat w świecie antyków może się równać z dramatem wystawianym w teatrze.
Dopiero po lunchu Florence udało się zostać sam na sam z Winifred. Były w ogrodzie i Winifred paliła papierosa matki. Miały stąd rozległy widok na morze, iskrzące się w słońcu pod jasnym błękitnym niebem.
– Pięknie, prawda? – Winifred westchnęła. – Wiesz, uwielbiam tę porę roku, kiedy dopiero tu przyjechałyśmy i mamy przed sobą całe lato.
– Ja też – zgodziła się Florence. – Chciałabym, żebyśmy tu mieszkały przez cały czas. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak nie jest. Dlaczego mama upiera się mieszkać w Kencie, skoro jej rodzina jest tutaj?
– To tam poznali się z tatą i tam mieszkali, kiedy wrócili z Indii.
– To głupie. Mama powinna sprzedać dom i kupić coś tutaj.
– Myślę, że tego nie chce.
– Chyba nie robi tego ze względu na pamięć taty? Nie po tylu latach. Trudno zrozumieć, dlaczego nie wyszła za mąż po raz drugi.
Winifred potrząsnęła głową.
– Czasami, Flo, zadziwia mnie twoja naiwność.
Florence przygasła.
– Dlaczego? Minęło już wiele lat od śmierci taty.
– Dokładnie siedem.
– To dużo czasu.
– Nie dla dorosłych. Poza tym ona chyba nie chce znów wychodzić za mąż. Kochała tatę. Nie da się go zastąpić.
– Tęsknisz za nim, Winnie?
Jej siostra skinęła głową.
– Cały czas. – Zaciągnęła się głęboko papierosem i wydmuchnęła dym kącikiem ust.
Florence zmarszczyła brwi.
– Chciałabym powiedzieć, że cały czas za nim tęsknię, ale tak nie jest. Wydawał się odległy, nawet kiedy był w domu. Pamiętam tylko, że był chory.
– Pewnie byłaś jeszcze za mała. Moje wspomnienia są znacznie żywsze.
– Czy on był bogaty?
Winifred spojrzała na nią ze zdumieniem.
– To śmieszne pytanie!
– Ale był? Nikt nigdy nie rozmawia o pieniądzach. Czy dziadek za wszystko płaci, czy może tato zostawił mamie coś w testamencie?
Winifred przymrużyła oczy.
– Z kim rozmawiałaś?
Florence wbiła wzrok w morze.
– Z nikim, po prostu myślałam o tym w kościele. Czy my, ty i ja, jesteśmy uważane za „dobre partie”?
– Dobre partie? – Winifred roześmiała się. – Jednak z kimś rozmawiałaś.
– No dobrze. Radio Sue wspomniała o tej Francuzce…
– Elise Dujardin.
– Wiesz o niej?
– Oczywiście. Przyjechała do Dashów.
– Cóż, podobno jest bardzo bogata, a jej matka i pani Dash swatają Elise z Aubreyem. – Florence naraz poczuła ucisk w piersi i głęboko zaczerpnęła powietrza.
Wyraz twarzy Winifred złagodniał.
– Ach, rozumiem, skąd to się wzięło. Cóż, nie mam pojęcia, czy Elise Dujardin jest dobrze uposażona, jak by to nazwała Jane Austen. Ale mogę ci powiedzieć, że dziadek jest wystarczająco bogaty, by zadowolić kobietę taką jak Celia Dash.
Nastrój Florence natychmiast się poprawił.
– Czy dziadek jest bardzo bogaty? – zapytała z ekscytacją.
– Nie, ale Celia Dash nie jest snobką i pieniądze nie interesują jej zanadto. Po prostu ma ich dużo. Sądzę, że gdyby jej syn zakochał się w pokojówce, zaakceptowałaby ją jako swoją synową. Tak więc, droga siostro, nie chodzi o to, czy jesteś dobrą partią, czy nie, bo bogactwo ani pochodzenie nie są ważne dla Dashów. Potrzebujesz tylko tego, żeby Aubrey się w tobie zakochał. – Zaśmiała się życzliwie. – A to, Flo, może być dla ciebie zbyt duże wyzwanie.
Florence uniosła głowę wyżej. Skoro pieniądze i pozycja nie miały znaczenia, to szanse były równe.
– Mam całe lato, żeby się o to postarać – powiedziała z przekonaniem.
– Ale wiek nie działa na twoją korzyść – zauważyła Winifred.
Florence uśmiechnęła się.
– Och, kobieto małej wiary – odparła. – Może nie mam odpowiedzi na wszystko, ale jedno wiem: na pewno dorosnę. We wrześniu skończę osiemnaście lat, a za rok we wrześniu dziewiętnaście. Potem będę miała dwadzieścia, potem trzydzieści, potem pięćdziesiąt, potem siedemdziesiąt i jeśli Bóg pozwoli, może dożyję nawet osiemdziesiątki, a wtedy jakie znaczenie będzie miała dla mnie i Aubreya różnica dwóch lat?
Florence nie była szczególnie dobrą tenisistką, ale podeszła do tenisowego turnieju u Dashów z entuzjazmem. Jeśli ktokolwiek mógł wygrać jedynie dzięki determinacji, z pewnością Florence Lightfoot była taką osobą.
Turniej tenisowy u Dashów, trwający dwa tygodnie i organizowany w ich wspaniałym elżbietańskim domu, Pedrevan Park, był jednym z najbardziej wyczekiwanych wydarzeń lata. William Dash, który w czasach szkolnych był kapitanem drużyny tenisowej, dobrał pary i ułożył rozstawienie na podstawie wyników z poprzedniego roku. Florence marzyła o tym, że znajdzie się w parze z Aubreyem, co nie było niemożliwe, ponieważ Aubrey był graczem pierwszej klasy, a zatem musiał się znaleźć w parze z graczem trzeciej kategorii, takim jak Florence. Jednak szczęście jej nie dopisało. Aubreya połączono z Elise, co wzbudziło we Florence podejrzenia, że kryło się za tym kobiece wyrachowanie. Florence znalazła się w parze z Johnem Clairmontem, kuzynem Dashów ze strony Celii i doskonałym tenisistą.
Posiadłość Pedrevan Park nie miała widoku na morze, ponieważ leżała dalej od wybrzeża, w otoczeniu bujnych pastwisk dla bydła i złocistych pól pszenicy, dom jednak był okazały. Zbudowany w połowie dziewiętnastego wieku ze srebrzystoszarego kornwalijskiego kamienia, miał wysokie kominy, szprosowe okna z małymi prostokątnymi szybkami i holenderskie szczyty. Posiadłość była duża, za cisowymi żywopłotami kryły się tajemne ogrody, wysoki kamienny mur otaczał warzywnik i arboretum, w ozdobnym jeziorze odbijały się neoklasycystyczna rotunda i posąg bogini Amfitryty. Z całą pewnością był to najwspanialszy dom w Gulliver’s Bay, ale Dashowie nie byli próżni ani wyniośli; cieszyli się, że mają wystarczające środki, by móc prowadzić życie towarzyskie i zapewniać gościom rozrywki, oboje bowiem lubili ludzi i nie dzielili ich według klasy czy wyznania. Chcieli tylko, żeby wszyscy dobrze się bawili.
W Pedrevan Park nie sposób było nie bawić się dobrze i wszyscy z ekscytacją wyczekiwali zaproszeń. Dashowie byli szczodrymi gospodarzami, przygotowywali dla gości obfite poczęstunki i otwierali przed nimi dom wraz ze wszystkimi ogrodami.
– W końcu – mawiała Celia na swój radosny, swobodny sposób – po co, u licha, zadawać sobie tyle kłopotu, żeby wszystko wyglądało tak pięknie, jeśli nikt tego nie będzie oglądał?
Choć sami Dashowie byli skromni i tolerancyjni, ich swobodny, nonszalancko arystokratyczny sposób bycia rozbudzał w innych potrzebę, by się zaprezentować z jak najlepszej strony. Turniej tenisowy był więc dla młodzieży okazją do pokazania się w najlepszych sportowych kreacjach; nikt nie ośmieliłby się przybyć do Pedrevan Park w stroju niespełniającym standardów All England Club. Florence miała na sobie białe tenisowe szorty ozdobione przy szwach kieszeni rzędem guzików w marynarskim stylu oraz sweterek z wrabianymi warkoczami i krótkimi, bufiastymi rękawkami. Jasne włosy podpięła po bokach spinkami, luźne fale opadały jej na ramiona. Bardziej konwencjonalna Winifred włożyła tenisową sukienkę z plisowaną spódnicą za kolano. Ciemne włosy miała krótko obcięte i ułożone w fale; Florence uznała, że to jedyny modny akcent w wyglądzie siostry. Obydwie jechały na rowerach po wąskich zielonych ścieżkach, ściskając pod pachami rakiety tenisowe.
W końcu, dysząc z wysiłku, wjechały przez wielką żelazną bramę na drogę dojazdową, wijącą się w płynnych zakrętach przez wypielęgnowane tereny wokół domu. Naraz spokojny świergot ptaków zagłuszył ryk silnika za ich plecami. Zaskoczone zjechały na skraj trawnika, żeby przepuścić samochód. Był to błyszczący czerwony aston martin. Opuszczony dach ukazywał luksusowe wnętrze wykończone drewnem i skórą oraz kierowcę, ciemnowłosego młodzieńca w okularach przeciwsłonecznych. Rozpoznały go od razu: to był Rupert Dash, starszy brat Aubreya.
– Jakież to niegrzeczne! – zawołała Winifred, gdy samochód przemknął obok nich, kierując się w stronę domu. – Mógł trochę zwolnić.
– I pomachać do nas – dodała Florence, znów wskakując na siodełko roweru. – Tak czy owak, dokąd tak mu się śpieszy? Przecież turniej nie zacznie się bez niego!
– Bardzo wątpię, czy będzie grał. Nie jest tenisistą.
– Co on teraz robi?
– Oprócz tego, że się popisuje? – spytała Winifred. – Chyba się uczy w Royal Agricultural College w Cirencester. W końcu ma odziedziczyć tę posiadłość. Z tego, co słyszałam, zimy spędza na polowaniach, a lata na południu Francji, pijąc szampana.
– Dobre życie! – stwierdziła Florence.
– Myślę, że Dashom żyje się nieźle.
Florence uśmiechnęła się i mocniej nacisnęła pedały.
– Ja też mam zamiar wejść do tej rodziny – zaśmiała się, na co jej siostra przewróciła oczami.
Nie podjechały przed dom, lecz wybrały znajomą ścieżkę, która przecinała lipową aleję i prowadziła prosto na kort tenisowy. Nieskazitelnie wykoszony i częściowo zacieniony przez kasztanowiec, znajdował się na skraju rozległego trawnika, który przygotowany był do gry w krokieta i otoczony drewnianymi ławkami dla widzów. Przed pawilonem stał długi stół na kozłach, zastawiony szklankami, dzbankami z lemoniadą i talerzami herbatników oraz ciasta biszkoptowego, a na prawo od stołu umieszczono stojak z wypisaną na dużej tablicy kolejnością gier. Dokoła kręcili się goście w białych strojach, a na korcie rozgrzewały się dwie pary mieszane. William Dash, w panamie i lnianej marynarce, przechadzał się po trawniku, wydając polecenia stanowczym, lecz uprzejmym tonem. Młodsi kuzyni Dashów, którzy nie brali udziału w turnieju, odgrywali role chłopców do podawania piłek. Julian Dash, młodszy brat Aubreya, który zgłosił się na ochotnika do sędziowania, siedział już na zielonym drewnianym krześle. Florence od razu zauważyła Aubreya: palił papierosa, rozciągnięty swobodnie na kocu, a obok niego skromnie przycupnęły jego siostra Cynthia i tenisowa partnerka Elise. Florence już miała do nich dołączyć, kiedy ktoś dotknął jej ramienia.
– Witaj, partnerko.
To był John Clairmont, kuzyn Aubreya. Patrzył na nią bystro, trzymając rakietę w górze, jakby miał uderzyć piłkę.
– John. – Uśmiechnęła się. – Kiedy gramy?
– Na razie jeszcze nie, dopiero później. Mamy jednak duże szanse wygrać pierwszy mecz. Jane jest beznadziejna, a Freddie to wielka zagadka. Bardzo nierówny, ale od czasu do czasu łapie wiatr w żagle i zdarza mu się posłać kończącą piłkę. Próbuj po prostu przebijać piłki, a ja się zajmę resztą.
– świetnie – ucieszyła się Florence. – Nie zawiodę cię.
– Wiem, staruszko. Jesteś bardzo waleczna. – Zerknął na Aubreya, swego największego rywala. – Mam zamiar zagrać ze Złotym Chłopcem w finale.
– Myślisz, że zajdziemy tak daleko?
– Mamy wielkie szanse. W tym roku jestem w doskonałej formie. Nie wiem tylko, jak gra ta żabojadka. – Miał na myśli Elise.
– Jeśli jest dobra, to będziemy mieli kłopoty.
– Dam sobie radę. Masz ochotę czegoś się napić?
– Bardzo chętnie.
Ruszyli w stronę pawilonu. Kiedy mijali grupkę siedzącą na kocu, Aubrey i John pokazali w uśmiechu zęby jak dwa lwy walczące o terytorium.
– Cześć, Cynthio – powiedziała Florence, starając się nie patrzeć na Aubreya.
– Chodź tu do nas, Flo. – Cynthia poklepała miejsce obok siebie. – Elise nie chce grać, trzeba jej dodać otuchy.
Florence spojrzała na Johna.
– Przyniesiesz mi lemoniadę? – zapytała, posyłając mu swój najbardziej czarujący uśmiech, żeby nie miał jej za złe, że porzuca go dla towarzystwa jego największego rywala. Usiadła i wyciągnęła rękę do Elise.
– Florence Lightfoot – przedstawiła się.
Elise niepewnie oddała jej uścisk. Jej dłoń w dłoni Florence wydawała się mała jak mysz. Florence zrobiło się żal tej nieśmiałej dziewczyny. Nie wyobrażała sobie, by mogła być dobrą tenisistką.
– Flo jest moją najlepszą przyjaciółką – powiedziała Cynthia. – Ale nie zaprotestuje, jeśli powiem, że kiepsko gra w tenisa.
Florence się roześmiała. Ta uwaga nie mogła jej zaboleć.
Elise wydawała się zaskoczona.
– Wcale w to nie wierzę – powiedziała z silnym francuskim akcentem, bo długonoga Florence z pewnością wyglądała na wysportowaną.
– Och, to prawda – potwierdziła Florence. – Ale biegam do każdej piłki.
– Witaj, Florence – powiedział Aubrey. Spojrzenie jego szarych oczu było uprzejme, ale obojętne i świadczyło o tym, że kto inny jest przedmiotem jego zainteresowania.
– Cześć, Aubrey – odrzekła Florence i uśmiechnęła się do Elise. – Nie musisz się martwić o partnerowanie Aubreyowi. Jest tu najlepszym graczem, więc wystarczy, że staniesz przy siatce i będziesz się starała skurczyć jak najbardziej. Pozwól, żeby zrobił wszystko, co trzeba, i pożeglujecie prosto do finału.
Aubrey roześmiał się i na jego twarzy pojawiły się urocze zmarszczki. Florence nie potrafiła oderwać od niego wzroku.
– Elise będzie bardzo rozczarowana, kiedy się przekona, że nie jestem tak niezwyciężony, jak mnie przedstawiasz, Florence.
– Ależ jesteś – upierała się Florence, czując gorąco na twarzy od napływającego rumieńca. – Doskonale wiesz, że nikt nie gra równie dobrze jak ty.
Aubrey leniwie zaciągnął się papierosem.
– Johna niełatwo pokonać. Prawdę mówiąc, powiedziałbym, że macie duże szanse na zdobycie trofeum w tym roku.
– Raczej nie – odparła Florence. – Na pewno go zawiodę.
Cynthia uśmiechnęła się do Elise.
– Widzisz, nie każdy jest czarodziejem na korcie. Chodzi o to, żeby się dobrze bawić. Nie o wygraną. Nawet Aubrey nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli przegra, prawda, Aubreyu?
– Na pewno nie w mikście. Chyba jednak miałbym coś przeciwko temu, gdyby John pokonał mnie w grze pojedynczej. – Spojrzał na Elise życzliwie. – Nie musisz się martwić. Nie ma dla mnie znaczenia, jak grasz. To tylko zabawa, trochę rozrywki dla wszystkich podczas tych długich letnich miesięcy. Jeśli odpadniemy w pierwszej rundzie, możemy zagrać w krokieta.
– No dobrze – powiedziała Elise głosem miękkim jak ser brie. – Zagram.
– Doskonale – ucieszyła się Cynthia.
– Tak, brawo – zgodziła się Florence.
– Wiesz, że krokieta wymyślili Francuzi? – zapytał Aubrey, wciąż patrząc na Elise, która tylko wzruszyła ramionami.
– Naprawdę?
– Tak. Nazwali tę grę jeu de mail. Brytyjczycy ją ukradli, a Szkoci przerobili na golfa. – Zaśmiał się. – Proszę, oto kilka zupełnie nieistotnych informacji.
– Uwielbiam nieistotne informacje – powiedziała Florence. – Podobno tenis też wywodzi się z Francji. Na początku uderzali piłkę ręką i tak powstała gra w piątki, fives.
Aubrey był pod wrażeniem.
– Skąd o tym wiesz, Florence?
Wzruszyła ramionami.
– Och, czasem usłyszę gdzieś coś ciekawego. Właściwie powiedział mi to dziadek. On wie wszystko.
Pojawił się John z lemoniadą dla Florence.
– Przepraszam, ale zatrzymała mnie twoja siostra. Przyjdę po ciebie, kiedy nadejdzie nasza kolej.
Florence patrzyła za nim, a potem znów przeniosła uwagę na Aubreya, który jednak ku jej rozczarowaniu zaabsorbowany był rozmową z Elise. Wydawało się, że próba przyłączenia się do nich byłaby niegrzeczna, Florence zaczęła więc rozmawiać ze swoją przyjaciółką Cynthią.
Jej uwagę przyciągnął mężczyzna, który powoli szedł przez trawnik. Nie miał na sobie stroju do tenisa, lecz jasnoszare spodnie z szerokimi nogawkami i koszulkę polo z niebieskiej dzianiny. Linia ciemnych, zaczesanych do tyłu włosów tworzyła pośrodku czoła nisko schodzący trójkąt, który nad jego władczą twarzą jakimś sposobem wyglądał wspaniale, jak u gwiazdora filmowego. To był Rupert Dash.
Rupert był przystojny i wysoki jak wszyscy Dashowie, z orlim, arystokratycznym nosem i pełnymi ustami wygiętymi w buntowniczym grymasie. Jego urodzie brakowało jednak typowej dla Dashów radosnej lekkości; wydawał się mroczny i niebezpieczny. Florence patrzyła na niego z zainteresowaniem, bo pośród tłumu graczy wyglądał jak wilk w stadzie owiec.
– Twój brat omal nas nie rozjechał na drodze – powiedziała Cynthii, a ta się zaśmiała.
– Jest bardzo dumny z nowego samochodu.
– To piękny samochód – zgodziła się Florence. – Ale okropnie hałasuje.
– Wszystkie dziewczyny się nim zachwycają.
– Wyobrażam sobie. – Florence wciąż patrzyła na Ruperta. Wsunął ręce w kieszenie, zatrzymał się przy korcie i patrzył na grę. Spóźnił się jednak, bo mecz właśnie się skończył i gracze wymieniali uściski dłoni. Do Florence podbiegł podekscytowany John.
– Teraz my – powiedział z napięciem.
– Powodzenia, Flo! – zawołała Cynthia, gdy Florence podniosła się z miejsca. Aubrey i Elise byli tak zajęci sobą, że nie zauważyli jej odejścia.
Florence czuła, że dobrze wygląda w swoich szortach. Wiedziała, że ma ładne nogi, bo często podziwiano ich kształt. Podczas rozgrzewki, odbijając piłkę z Jane, która grała w tenisa jeszcze gorzej od niej, zauważyła, że Freddie bombarduje strzałami Johna, który odbijał piłeczkę spokojnie, na pozór bez żadnego wysiłku. Pomyślała z radością, że John naprawdę jest doskonałym graczem. Jeśli uda jej się tylko przebijać piłki na drugą stronę kortu, będzie mogła się zdać na niego przy zdobywaniu punktów. Zauważyła też Ruperta, który teraz palił papierosa i patrzył na nich zza drucianej siatki ogrodzenia.
Rozpoczął się mecz. Freddie serwował. Florence zacisnęła zęby, z napięciem wpatrując się w lecącą w jej stronę piłkę. Cofnęła nieco rakietę, wiedząc, że skoro Freddie niegrzecznie zaserwował z całej siły, to wystarczy, że piłka trafi w jej rakietę, a odbije się i z taką samą prędkością poleci na drugą stronę kortu. John obserwował ją z niepokojem, obawiając się, by nie popełniła błędu, ale nie musiał się martwić. Piłka odbiła się od rakiety Florence i przeleciała nad siatką, tuż obok lewego ucha Jane. Freddie otworzył usta ze zdziwienia. Najwyraźniej spodziewał się zaserwować asa.
Florence usłyszała za sobą klaskanie.
– Brawo! – To był Rupert; śmiał się na głos. – Tak się odwzajemnia serwis mężczyzny, który zapomniał o dobrych manierach. Z naddatkiem!
– Bardzo słusznie! – zgodził się William, zatrzymując się przy siatce obok swego najstarszego syna. – Freddie Laycock, byłbym ci wdzięczny, gdybyś pamiętał o swoich manierach, kiedy następnym razem będziesz serwował do damy.
Florence wiedziała, że w Pedrevan Park obowiązują niepisane zasady, a jedną z nich jest galanteria wobec pań.
Mecz trwał dalej. Florence udawało się odbijać większość piłek. Przeważnie jednak John kazał jej stać przy siatce, gdzie nie miała nic do roboty, bo nawet gdy piłka przelatywała w jej zasięgu, Florence nie miała odwagi jej uderzyć. John życzył sobie, żeby jak najmniej włączała się do gry. Raz czy dwa pochwyciła spojrzenie Jane, która niewątpliwie otrzymała takie same instrukcje od Freddiego, i wymieniły współczujące uśmiechy, stojąc na swoich miejscach między bocznymi liniami. To nie był wyrównany mecz. Freddie tracił panowanie nad sobą, krzyczał na Jane, kiedy nie wyszedł jej bekhend, i było widać, że gra coraz gorzej. Jego forhend, który na początku wydawał się tak groźny, teraz stracił moc i większość piłek trafiała na out.
– Znowu przedobrzył – stwierdził Rupert, stojąc w zasięgu słuchu Florence, która teraz serwowała piłkę setową. – Wystarczy, że trafisz w kort, skarbie, a macie gema, seta i cały mecz.
Florence uderzyła piłkę, która wzniosła się nad siatką powolnym łukiem i uderzyła o ziemię przy linii serwisowej, tuż obok Freddiego. Rozwścieczony Freddie rzucił się w jej stronę z rakietą, zamierzając przebić, ale udało mu się tylko uderzyć piłkę płasko i posłać ją za linię boczną. Rupert wsunął papierosa między zęby i znowu zaklaskał.
– Brawo, Piękna i Bestia! – zawołał. Odwrócił się do ojca i dodał: – Nie sądziłem, że to takie zabawne. Chyba zostanę tu dłużej.
– Dobra robota, partnerko! – wykrzyknął radośnie John, gdy obydwoje z Florence podchodzili do siatki. – Niezły mecz. Grałaś dobrze. Trzymaj tak dalej, a wygramy też następną rundę.
Florence uścisnęła dłoń Freddiemu, który się skrzywił, i Jane, która z miłym uśmiechem powiedziała:
– Zasłużyłaś na wygraną, Flo. A swoją drogą, John uważa się za ósmy cud świata, ale moim zdaniem to ty byłaś jego tajemną bronią.
Zeszli z kortu. Rupert uśmiechał się do Florence. Spojrzenie jego stalowoniebieskich oczu przesuwało się po jej nogach ze źle skrywanym uznaniem.
– Przyjemnie było na ciebie patrzeć – powiedział.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki