Włoszka z Brooklynu - Santa Sebag-Montefiore - ebook + audiobook

Włoszka z Brooklynu ebook

Santa Sebag-Montefiore

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore, rozgrywająca się w targanych wojną Włochach i na ulicach Nowego Jorku.

Nowy Jork, 1979

Serce Eveliny wypełnione jest wdzięcznością za to, co ma, choć żałuje też spraw, których nie doprowadziła do końca. Mieszka w Ameryce od ponad trzydziestu lat, lecz w głębi duszy wciąż czuje się Włoszką.

Północne Włochy, 1934

Evelina wiedzie spokojne życie w wiosce, która czasy świetności ma za sobą. Gdy jej starsza siostra Benedetta poślubia bankiera, przysięga sobie, że nigdy nie wyjdzie za mąż z poczucia obowiązku. Chce kąpać się w słońcu, pięknie i miłości, nie przejmując się ciężkimi chmurami, gromadzącymi się na horyzoncie historii.

Lecz cień wojny spowija Europę i życiu cenionych przez nią osób grozi niebezpieczeństwo. Na światło dzienne wychodzą mroczne sekrety i ukrywane żale.

Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 416

Oceny
4,4 (118 ocen)
67
38
10
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Doowa555

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam historię opowiedziane piórem autorki, nie inaczej było i tym razem, polecam
00
AnnPaw0558

Dobrze spędzony czas

Ok., jednak nie zachwyca
00
AGASKRINIS

Całkiem niezła

szlaku nie ma. nie wiem skąd ten zachwyt. przyjemna historia, która mogłaby zostać zmniejszona o połowę. bo rozdziały są strasznie rozciągnięte. taki audiobook do sprzątania moeszkania
00
MIRANDA1962

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czyta.Polecam
00

Popularność




Część pierwsza

Gre­en­wich, Nowy Jork, 1979

Eve­lina cof­nęła się i popa­trzyła z podzi­wem na stół. Wyglą­dał bar­dzo ład­nie. Zro­biła świecz­niki z wydrą­żo­nych małych dyń i roz­sta­wiła je wokół trzech wazo­nów ze sło­necz­ni­kami, goź­dzi­kami i różami, które domi­no­wały na dłu­gim stole nakry­tym dla dzie­się­ciu osób. Na taler­zach leżały ser­wetki w obrącz­kach z czer­wo­nych jagód i żół­tych liści klonu, a kar­teczki z nazwi­skami gości wetknięte były w sosnowe szyszki. To wszystko wyglą­dało uro­czo, ale bra­ko­wało jesz­cze jed­nej waż­nej rze­czy.

Poszła do ogrodu. Słońce nie­mal już zaszło. Niebo nad Gre­en­wich było bla­do­nie­bie­skie, prze­ty­kane ogni­stym szkar­ła­tem i zło­tem. Prze­su­wa­jące się po nim powoli pękate chmury przy­po­mi­nały ciemne kadłuby stat­ków oglą­dane z dna morza. Przez chwilę stała nie­ru­chomo, okre­śla­jąc kształty mniej­szych chmur: del­finy, wie­lo­ryby i meduzy, fale roz­bi­ja­jące się w różową pianę, odle­głe pasma gór­skie zasnute fio­le­tem. Potem słońce zni­kło, zabie­ra­jąc ze sobą całą paletę kolo­rów, a także statki i mor­skie stwo­rze­nia, i przez ciem­nie­jące indygo prze­biło się migo­ta­nie samot­nej gwiazdy. Eve­lina wciąż stała w miej­scu, wpa­tru­jąc się w noc. Do pierw­szej gwiazdy dołą­czały kolejne, jedna po dru­giej, migo­cząc w mroku jak latar­nie łodzi rybac­kich.

Poszła do ogródka zio­ło­wego i ścięła pęk roz­ma­rynu. Roz­tarła listek mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem i przy­ło­żyła do nosa. Zapach domu zawład­nął jej zmy­słami i zalała ją fala wspo­mnień. Z nostal­gii zakrę­ciło jej się w gło­wie. Na chwilę przy­mknęła oczy, sma­ku­jąc przy­jem­ność i ból, w rów­nych pro­por­cjach. Wes­tchnęła z rezy­gna­cją. Nie było sensu emo­cjo­no­wać się czymś, co zabrała jej prze­szłość, skoro teraź­niej­szość dawała tak wiele powo­dów do wdzięcz­no­ści.

Wró­ciła do jadalni i roz­sy­pała gałązki roz­ma­rynu na obru­sie. Cho­ciaż miesz­kała w Ame­ryce od ponad trzy­dzie­stu lat, w duszy wciąż była Włoszką, dla­tego w tym cza­sie dzięk­czy­nie­nia powinna upa­mięt­nić stary kraj przy­naj­mniej deko­ra­cją stołu.

Zapa­lała świece na stole, kiedy do domu wró­cił Fran­klin, jej mąż. Otwo­rzył drzwi i wszedł do holu, powia­da­mia­jąc ją o swoim powro­cie okrzy­kiem: „Kocha­nie, już jestem!”; jed­no­cze­śnie zdej­mo­wał lode­nowy płaszcz i fedorę i odsta­wiał teczkę. Fran­klin van der Vel­den miał sie­dem­dzie­siąt sześć lat i prze­szedł już na eme­ry­turę, na­dal jed­nak uczest­ni­czył w życiu aka­de­mic­kim w Skid­more, gdzie do nie­dawna wykła­dał przed­mioty kla­syczne. Wysoki i szczu­pły, miał gęste siwe włosy, pro­sty patry­cju­szow­ski nos i inte­li­gentne nie­bie­skie oczy – bystre, docie­kliwe oczy męż­czy­zny, który zawsze oka­zy­wał wiele cier­pli­wo­ści ludziom mniej uta­len­to­wa­nym niż on sam. Kie­dyś miał wyspor­to­waną syl­wetkę, ale teraz cho­dził zgar­biony, powol­nym, ocię­ża­łym kro­kiem.

Eve­lina zdmuch­nęła zapałkę, roz­wią­zała troczki far­tu­cha narzu­co­nego na zie­loną sukienkę i odło­żyła go na krze­sło. Czter­na­ście lat młod­sza od Fran­klina, była tro­skliwą i obo­wiąz­kową żoną, a jej sza­cu­nek dla uczo­nego męża prze­trwał nie­na­ru­szony od dnia ich ślubu. Wyszła do holu z uśmie­chem, który spra­wiał, że jej twarz sta­wała się piękna. W wieku sześć­dzie­się­ciu dwóch lat w żad­nym razie nie była ude­rza­jącą pięk­no­ścią, ale jej twarz miała cha­rak­ter i żywy urok, a zawsze błysz­czące piwne oczy patrzyły z czu­ło­ścią. Była w nich też głę­bia mrocz­nych sekre­tów i ukry­tych smut­ków; ta głę­bia roz­pa­lała w nich świa­tło empa­tii, które ludzie pod­świa­do­mie zauwa­żali i w rezul­ta­cie powie­rzali jej wła­sne sekrety i smutki. Dłu­gie ciemne włosy miała zacze­sane do góry i luźno spięte spinką, poje­dyn­cze kosmyki opa­dały na szyję. Jej kształtne ciało było mięk­kie i powabne, skóra miała śród­ziem­no­mor­ski odcień, na zawsze opa­lony słoń­cem ojczy­zny, jakby Eve­lina wciąż miesz­kała wśród gajów oliw­nych i win­nic swo­jej mło­do­ści. Mówiła po angiel­sku z moc­nym wło­skim akcen­tem, jak gdyby nie oddała się w pełni nowemu kra­jowi, lecz zacho­wała coś dla sie­bie.

Wzięła od męża płaszcz, a on poca­ło­wał ją w skroń. Jego zmę­czona twarz z przy­jem­no­ścią odwza­jem­niła jej uśmiech, bo Eve­lina była rado­ścią dla oczu. Nawet po trzy­dzie­stu dwóch latach mał­żeń­stwa Fran­klin nie popadł w bło­gie samo­za­do­wo­le­nie, gdy cho­dziło o kobietę, z którą dzie­lił życie. Wie­dział, jak bar­dzo mu się poszczę­ściło. Bez niej ni­gdy by nie osią­gnął tego, co miał, ani nawet nie stałby się takim męż­czy­zną, jakim był. Eve­lina była kotwicą jego statku; mocno trzy­mała go przy domu i rodzi­nie i ota­czała spo­ko­jem, któ­rego potrze­bo­wał do pracy.

– Nie­długo będą – powie­działa, wie­sza­jąc płaszcz w sza­fie, a kape­lusz na haczyku za drzwiami.

– Zdążę się wyką­pać?

– Byle szybko.

Fran­klin ski­nął głową, cho­ciaż oboje wie­dzieli, że niczego nie jest w sta­nie zro­bić szybko. Powoli wcho­dził po scho­dach, przy­trzy­mu­jąc się porę­czy lekko drżą­cymi rękami i przy­sta­jąc co kilka kro­ków dla zła­pa­nia odde­chu. Eve­lina wró­ciła do kuchni, żeby przy­pil­no­wać kola­cji. Przy­go­to­wała wszyst­kie tra­dy­cyjne dodatki do indyka, który piekł się przez więk­szą część popo­łu­dnia: purée ziem­nia­czane, sos żura­wi­nowy, farsz, zie­loną fasolkę i cia­sto z dynią. Przed ślu­bem kuch­nia jej nie inte­re­so­wała, ale z koniecz­no­ści nauczyła się goto­wać. Kiedy jed­nak spo­glą­dała wstecz na swoje życie we Wło­szech, na ten roz­dział zamknięty dawno temu i zagrze­bany pod wie­loma kolej­nymi, zapach roz­go­to­wa­nych pomi­do­rów i świeżo upie­czo­nej focac­cii zda­wał się domi­no­wać w jej wspo­mnie­niach, spo­wi­ja­jąc je obło­kiem aro­ma­tów i nie­mal nie dopusz­cza­jąc niczego innego. Przy­szło jej do głowy, że być może to natura w ten spo­sób oszczę­dza jej bole­snych wspo­mnień. Może w tym prze­ja­wiała się jej łaska­wość.

Zamie­szała sos na patelni, przez chwilę wpa­tru­jąc się jak zahip­no­ty­zo­wana w wir two­rzony przez drew­nianą łyżkę. Święto Dzięk­czy­nie­nia było doroczną uro­czy­sto­ścią dla rodziny i przy­ja­ciół, więc zwa­żyw­szy na jej histo­rię, nie było nic nie­zwy­kłego w tym, że znów otwie­rały się stare rany, zadane dawno temu, kiedy była młoda i wraż­liwa. Nie było nic nie­na­tu­ral­nego w opła­ki­wa­niu tych, któ­rych zosta­wiła za sobą, i tych, któ­rych stra­ciła. Jesień to w końcu czas zadumy i melan­cho­lii; ago­nalne rzę­że­nie lata, żałobne pre­lu­dium do zimy. Nie, nic w tym nie było nie­na­tu­ral­nego, że czuła wdzięcz­ność za to, co miała, i żal za tym, z czego zre­zy­gno­wała; zupeł­nie nic nie­na­tu­ral­nego.

*

Pierwsi przy­byli jej dwaj syno­wie, Aldo i Dan, a za nimi wkro­czyły żona Alda Lisa oraz dziew­czyna Dana Jen­ni­fer z bukie­tem kwia­tów i pudeł­kiem cze­ko­la­dek dla Eve­liny. Aldo, wysoki i przy­stojny jak ojciec, miał ciemne włosy, cerę i piwne oczy matki. Gdyby nie holen­der­skie nazwi­sko, można byłoby go wziąć za Wło­cha. Z kolei Dan był niż­szy i bar­dziej krępy niż brat, z nie­bie­skimi oczami i gęstymi wło­sami ojca. Jed­nak jego cierp­kie, zuchwałe poczu­cie humoru było wyłącz­nie jego wła­sne. W odróż­nie­niu od brata, który był odpo­wie­dzialny jak więk­szość pier­wo­rod­nych dzieci, Dan miał awer­sję do zasad i na każ­dym kroku oka­zy­wał się non­kon­for­mi­stą.

Widok synów wyrwał Eve­linę z roz­my­ślań. Uści­skała ich cie­pło i uca­ło­wała zmar­z­nięte twa­rze, na chwilę zapo­mi­na­jąc, że mają już trzy­dzie­ści jeden i dwa­dzie­ścia dzie­więć lat. Dla niej zawsze byli chłop­cami.

– Wyglą­dasz na zmę­czo­nego, Aldo – zauwa­żyła, obej­mu­jąc jego twarz. – Powi­nie­neś wię­cej sypiać. Nie za dużo pra­cu­jesz? Liso, czy on nie pra­cuje za dużo?

– Nic mi nie jest, mamo. Nie martw się o mnie – mruk­nął Aldo, prze­cho­dząc dalej, by się przy­wi­tać z ojcem.

– A ty, Dan, jeśli wyglą­dasz na zmę­czo­nego, to nie z powodu prze­pra­co­wa­nia, prawda? – Eve­lina podejrz­li­wie unio­sła brwi. – Tobie mogę powie­dzieć: pra­cuj tro­chę cię­żej.

Dan roze­śmiał się.

– Mamo, nie samą pracą żyje czło­wiek. – Zrzu­cił skó­rzaną kurtkę i pocią­gnął nosem. – Coś tu ład­nie pach­nie.

– Na kola­cję jest nie­spo­dzianka – powie­działa Eve­lina z uśmie­chem. Ten dow­cip zesta­rzał się już wiele lat temu, ale nie mogła się oprzeć, by go nie powtó­rzyć.

– Co, upie­kłaś kozę zamiast indyka? – zapy­tał Dan, uda­jąc prze­ra­że­nie.

– Tak, kozę na Święto Dzięk­czy­nie­nia. Pomy­śla­łam, że wszyst­kim nam przyda się jakaś odmiana. Komu potrzebny indyk, skoro możemy zjeść sta­rego żyla­stego capa?

Eve­lina przy­wi­tała się ze swoją synową Lisą oraz z Jen­ni­fer, o któ­rej wie­działa, że ni­gdy nie zosta­nie jej synową; Dan nie nale­żał do męż­czyzn, któ­rzy się chcą ustat­ko­wać. To będzie cud, jeśli kie­dyś w ogóle się ożeni, pomy­ślała, patrząc z dumą na zuchwa­łego syna. Może gdzieś ist­niała dziew­czyna, która potra­fi­łaby go poskro­mić, ale on jesz­cze takiej nie zna­lazł. I z całą pew­no­ścią nie była to Jen­ni­fer, o wiele za łagodna.

Po chwili drzwi znów się otwo­rzyły i do środka wpadł podmuch zim­nego wia­tru oraz młod­sza sio­stra Alda i Dana, Ava-Maria, cią­gnąca za sobą walizkę.

– Jestem! – wykrzyk­nęła. Na dźwięk jej dono­śnego, peł­nego entu­zja­zmu głosu wszy­scy się odwró­cili, by na nią spoj­rzeć; wie­działa, że tak będzie. – Cześć. Szczę­śli­wego Święta Dzięk­czy­nie­nia! Ale faj­nie, prawda? Znowu wszy­scy jeste­śmy razem.

Uści­snęła i uca­ło­wała rodzi­ców i przy­wi­tała się z pozo­sta­łymi, nawet z Jen­ni­fer, w którą, jak dobrze wie­działa, nie warto było inwe­sto­wać, bo Dan na pewno ją rzuci jesz­cze przed koń­cem tygo­dnia. Ava-Maria była ciem­no­włosa, piękna i zawsze lubiła być w cen­trum uwagi. Roz­piesz­czana przez rodzi­ców i fawo­ry­zo­wana przez los, wio­dła życie pozba­wione trosk.

Weszli do salonu i usa­do­wili się na fote­lach i sofach wokół kominka. Fran­klin i Eve­lina wpro­wa­dzili się do tego domu na początku lat sześć­dzie­sią­tych, kiedy zmę­czyły ich zgiełk i tempo Man­hat­tanu. Eve­lina urzą­dziła dom w przy­tul­nym i bez­pre­ten­sjo­nal­nym stylu. Kupo­wała meble, obrazy, dywa­niki i bibe­loty dla­tego, że jej się podo­bały, a nie dla­tego, że dobie­rała je do jakiejś kon­kret­nej kolo­ry­styki lub prze­my­śla­nego pro­jektu. Nic tu do sie­bie nie paso­wało, wszystko było wymie­szane jak w gula­szu warzyw­nym, a jed­nak jakimś spo­so­bem udało jej się stwo­rzyć zaska­ku­jącą har­mo­nię. Był to przy­tulny, nie­for­malny pokój, z któ­rego nie chciało się wycho­dzić.

Eve­lina wła­śnie zer­kała na zega­rek, kiedy usły­szała odgłos otwie­ra­nych i zamy­ka­nych drzwi. Szybko pod­nio­sła się i wyszła. W kory­ta­rzu stała budząca respekt dzie­więć­dzie­się­cio­trzy­let­nia ciotka Mado­lina Forte, krzepka i przy­sa­dzi­sta jak czołg. Z jej ramion zdej­mo­wał płaszcz przy­ja­ciel rodziny, któ­rego wszy­scy znali jako wujka Topino, co po wło­sku ozna­cza myszkę, cho­ciaż nie był krew­nym Eve­liny ani Fran­klina i pod żad­nym wzglę­dem nie przy­po­mi­nał myszy. Był ich przy­ja­cielem od lat; van der Vel­de­no­wie przy­jęli go do rodziny, gdy dzieci były jesz­cze małe. Od tam­tej pory tak się zaadap­to­wał, że nikomu nie przy­cho­dziło do głowy zapy­tać, jak to się wła­ści­wie stało. Wszy­scy po pro­stu to zaak­cep­to­wali.

– Witaj­cie! – zawo­łała Eve­lina. Zabrała płaszcz ciotki od Topina i uca­ło­wała sta­ruszkę.

– Wil­goć łamie mnie w kościach – poskar­żyła się Mado­lina. W odróż­nie­niu od sio­strze­nicy nie trzy­mała się kur­czowo prze­szło­ści i w jej wymo­wie tylko spo­ra­dycz­nie pobrzmie­wały ślady wło­skiego akcentu. – Bogu dzięki, tu jest przy­jem­nie i cie­pło. Wejdę do środka i usiądę przy ogniu.

Zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ruszyła do salonu, pod­pie­ra­jąc się laską. Eve­lina uśmiech­nęła się do Topina i jej spoj­rze­nie zła­god­niało. Miał puszy­ste siwe włosy, wyso­kie czoło, duży nos i zmy­słowe usta. Wyra­zi­ste szare oczy zer­kały na nią przez okrą­głe oku­lary.

– Dobrze wyglą­dasz, Evo – powie­dział po wło­sku. Objął ją i poca­ło­wał w poli­czek.

– Ty też dobrze wyglą­dasz, stary przy­ja­cielu – odrze­kła.

– Jesz­cze jeden rok. – Potrzą­snął głową i ciężko wes­tchnął. – Kto by pomy­ślał?

– Wszystko prze­mija. Ty mnie tego nauczy­łeś.

– To, co dobre, i to, co złe. Życie zata­cza kręgi, a my jeste­śmy tylko cho­mi­kami w koło­wrotku. Ten obrót podoba mi się naj­bar­dziej. Jest w nim poczu­cie trwa­ło­ści. Jak tam indyk?

– Tłu­sty i soczy­sty. – Zaśmiała się i pomo­gła mu zdjąć płaszcz, ten sam, który nosił przed sie­dem­na­stu laty, gdy po raz pierw­szy zapro­sili go na kola­cję w Święto Dzięk­czy­nie­nia. Topino nie lubił wyda­wać pie­nię­dzy na zbędne rze­czy.

– A cia­sto z dyni?

– Twoje ulu­bione.

Ski­nął głową i jego pełne usta wygięły się w uśmie­chu. Unie­sione do góry kąciki nadały twa­rzy komiczny urok.

– Co roku wycho­dzę stąd z brzu­chem peł­nym cia­sta dynio­wego, a przez następne pięć­dzie­siąt dwa tygo­dnie marzę o kolej­nym kawałku. Dziś wie­czo­rem będę świę­to­wać życie i cia­sto dyniowe.

Zapro­wa­dziła Topina do salonu, gdzie powi­tały go okrzyki rado­ści. Ava-Maria uści­snęła go ener­gicz­nie i uca­ło­wała szorst­kie policzki, chłopcy ser­decz­nie kle­pali go po ple­cach. Fran­klin podał mu rękę i przed­sta­wił Jen­ni­fer, która uśmiech­nęła się nie­śmiało; nawet ona wiele sły­szała o słyn­nym wujku Topi­nie. Lisa powi­tała go poca­łun­kiem i roze­śmiała się, gdy zbesz­tał ją, że nie jest dobrą żoną, bo Aldo jest chudy i wydaje się zmę­czony.

– Męż­czy­zna musi jeść – robił jej wyrzuty Topino. – Czym ty go kar­misz? Bulio­nem warzyw­nym?

– Jadam dobrze – odpo­wie­dział Aldo, sta­jąc w obro­nie Lisy.

– Wyglą­dasz, jak­byś w ogóle nie jadł. Dziś wie­czo­rem świę­tu­jemy życie i dobre jedze­nie. Przede wszyst­kim dobre jedze­nie. – Topino wzru­szył ramio­nami. – Życie to świę­to­wa­nie życia.

Mado­lina, która ogrze­wała sobie plecy przy ogniu, mach­nęła ozdo­bioną klej­no­tami dło­nią znad osłony kominka.

– Prze­stań­cie go tak ści­skać, bo jest już na wpół żywy!

Pod jej groź­nym spoj­rze­niem wszy­scy posłusz­nie usie­dli na miej­scach. Nikt oprócz Topina nie ośmie­lał się prze­ciw­sta­wiać ciotce Mado­li­nie.

– Lubię, kiedy mnie ktoś ści­ska tak, że jestem na wpół żywy – oznaj­mił. – Ta druga połowa wtedy naprawdę czuje, że żyje.

– Chodź, Topino, usiądź tutaj. – Mado­lina pokle­pała miej­sce obok sie­bie. – Czuję ból w kościach, kiedy zaczy­nają tajać.

Topino z jękiem usiadł obok niej. Miał tylko sześć­dzie­siąt pięć lat, ale cza­sami czuł się jak stary reu­ma­tyk.

Fran­klin podał mu kie­li­szek czer­wo­nego wina.

– Gotowy na par­tyjkę sza­chów? – zapy­tał.

– Znasz mnie prze­cież. – Uśmiech­nął się Topino. – Nie prze­pusz­czę żad­nej oka­zji, żeby prze­grać.

Fran­klin się roze­śmiał, bo wszycy wie­dzieli, że Topino jest pie­kiel­nie dobrym sza­chi­stą.

– W takim razie jest nas już dwóch.

Topino śmiał się razem z nim. Myśl, że dwóch gra­czy mia­łoby wal­czyć o prze­graną, prze­ma­wiała do jego dzi­wacz­nego poczu­cia humoru.

– Powiedz mi, Mado­lino, jak się mie­wasz? – zapy­tał i ze sku­pie­niem wysłu­chał szcze­gó­ło­wej opo­wie­ści o bio­drze, któ­rego nie można było zope­ro­wać z racji jej pode­szłego wieku.

– Kiedy ktoś jest tak stary jak ja, Topino, nie ma sensu iść pod nóż, chyba że gotów jesteś już nie wró­cić.

– Jasne, to jest ryzyko – zgo­dził się, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ale moim zda­niem jesteś dłu­go­wieczna jak żółw. Za dzie­sięć lat na­dal będziesz tu sie­dzieć i opo­wia­dać o swoim bio­drze.

Mado­lina uwiel­biała jego poczu­cie humoru.

– A ty, Topino?

– Ja jestem jak kara­luch, pra­wie nie­znisz­czalny. – Wypił łyk wina i spoj­rzał na nią z bły­skiem w oku. – Kiedy dobry Bóg mnie w końcu zabie­rze, to tylko dla­tego, że sam go o to popro­szę.

– Czy wy tam mówi­cie o śmierci? – zawo­łała Ava-Maria z kanapy. – Naprawdę, jest Święto Dzięk­czy­nie­nia!

– W takim razie zaba­wiaj nas. – Topino pochy­lił się do przodu, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach i spo­glą­da­jąc na nią wycze­ku­jąco. – Co pora­bia­łaś, odkąd cię ostat­nio widzia­łem? Jak tam stu­dia? Na pewno okrę­casz sobie chło­pa­ków wokół palca.

Topino robił to, co potra­fił naj­le­piej: słu­chał. A Ava-Maria robiła to, co z kolei ona umiała naj­le­piej: mówiła o sobie. Mado­lina cie­szyła się cie­płem ognia na ple­cach i patrzyła na Eve­linę, która była dla niej jak córka. Jej sio­strze­nica wyje­chała z Włoch w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat i zamiesz­kała z nią na Bro­okly­nie. Mado­lina czuła dumę, patrząc na kobietę, którą Eve­lina się stała.

Kiedy Eve­lina oznaj­miła, że kola­cja jest gotowa, Topino podał Mado­li­nie ramię i oboje popro­wa­dzili grupę do jadalni. Mado­lina wstrzy­mała oddech na widok świec w dyniach i kwia­tów.

– Wspa­niałe! – wykrzyk­nęła. – Ta dziew­czyna ma wyczu­cie stylu. Zawsze miała. Trzeba powie­dzieć, że jedyne w swoim rodzaju, ale zawsze nie­zwy­kłe. – Topino odsu­nął jej krze­sło na końcu stołu. Usia­dła i podała mu laskę do odsta­wie­nia pod ścianę. – Jej matka też ma wyczu­cie stylu. Arte­mi­sia ma piękny dom, cho­ciaż mocno znisz­czony. Tani nie zno­sił wyda­wa­nia pie­nię­dzy jesz­cze bar­dziej niż towa­rzy­stwa. – Mówiła o swoim bra­cie Gaeta­nie. – Villa L’Ambro­siana jest prze­uro­cza. Eve­lina odzie­dzi­czyła styl po matce i wynio­sła go z tego pięk­nego domu.

Topino dostał miej­sce pośrodku dłuż­szego boku stołu, bo wszy­scy chcieli z nim roz­ma­wiać. Fran­klin sie­dział u szczytu, a Eve­lina po lewej stro­nie ciotki. Wuj Pep­pino, mąż Mado­liny, który zmarł sześć lat temu, zawsze sie­dział po jej dru­giej stro­nie. Zauwa­żyła, że wzrok ciotki zatrzy­mał się na krze­śle, a jej twarz nagle spo­sęp­niała, i wie­działa, że Mado­lina o nim myśli. Święto Dzięk­czy­nie­nia było cza­sem wdzięcz­no­ści, ale wdzięcz­ność ni­gdy nie przy­cho­dziła z pustymi rękami, zawsze poja­wiała się w towa­rzy­stwie swo­jej przy­ja­ciółki straty. Odkąd Mado­lina została wdową, ubie­rała się tylko na czarno i choć dzię­ko­wała za życie Pep­pina, nie mogła nie opła­ki­wać jego odej­ścia.

Przy stole zro­biło się gwarno. Naj­gło­śniej sły­chać było głos Avy-Marii, która raczyła wszyst­kich aneg­do­tami. Topino draż­nił się z nią, gasząc ją na swój zwy­kły cierpki, lecz pełen uczu­cia spo­sób, ona zaś odpo­wia­dała bły­sko­tli­wymi ripo­stami. Ich żywy poje­dy­nek słowny zaba­wiał cały stół. Dan, który pra­co­wał w fir­mie rekla­mo­wej na Man­hat­ta­nie i rów­nież miał w zana­drzu mnó­stwo aneg­dot, włą­czył się do roz­mowy nie­mal rów­nie gło­śno jak sio­stra, tym­cza­sem Aldo i Fran­klin pró­bo­wali cicho roz­ma­wiać o książ­kach; Aldo pra­co­wał w wydaw­nic­twie. Mado­lina skar­żyła się, że nie nadąża za roz­mo­wami.

– W tym domu powinna być regu­la­cja gło­śno­ści – powie­działa, macha­jąc ręką i uci­sza­jąc wszyst­kich.

Eve­lina popa­trzyła na ich twa­rze z roz­ba­wie­niem. Tak działo się co roku i to było cudowne.

W końcu na stół tra­fiło cia­sto z dyni. Eve­lina pokro­iła je na trój­kąty i łopatką prze­nio­sła jeden na talerz Topina.

– Jedz powoli – powie­działa cicho.

– Naj­chęt­niej jadł­bym ten kawa­łek przez cały rok – odrzekł, się­ga­jąc po widel­czyk. – Ale jestem zbyt wiel­kim żar­ło­kiem.

Przy stole zapa­no­wała cisza, w końcu prze­rwana przez Avę-Marię.

– Kiedy wszy­scy przy stole milkną, ozna­cza to, że nad gło­wami prze­la­tuje anioł – powie­działa, wzno­sząc spoj­rze­nie w stronę sufitu.

– Jak to moż­liwe, by anioł prze­la­ty­wał nad gło­wami, skoro sie­dzi naprze­ciwko mnie? – odrzekł Topino.

– Och, Topino, jakie to miłe z two­jej strony! – zagru­chała Ava-Maria.

– Anioły nie mówią tak gło­śno – stwier­dziła cio­cia Mado­lina.

– Ten anioł mówi gło­śno – odrze­kła Ava-Maria, nie ści­sza­jąc głosu.

– Jest wię­cej tego cia­sta? – zapy­tał Dan.

– Już skoń­czy­łeś? – zdzi­wiła się Eve­lina.

– Jest naprawdę dobre! – wykrzyk­nął, obli­zu­jąc widel­czyk.

– Tak, jest jesz­cze. Wiem, dla kogo gotuję. Rój sza­rań­czy! – Eve­lina wstała ze śmie­chem. Cie­szyło ją, że lubili jej kuch­nię, choć ni­gdy nie sądziła, że będzie mogła coś takiego powie­dzieć.

Topino odchy­lił się na opar­cie krze­sła, kle­piąc się po brzu­chu, który od jakie­goś czasu zaczął się zaokrą­glać.

– Nikt nie pie­cze takiego cia­sta dynio­wego jak wasza mama – powie­dział i uśmiech­nął się do Eve­liny.

– Ty też chcesz jesz­cze kawa­łek? – zapy­tała.

– Musisz pytać?

– Z uprzej­mo­ści. Prze­cież wiem, że chcesz.

– W takim razie nie odmó­wię, z uprzej­mo­ści. Tak, signora, popro­szę o jesz­cze jeden kawa­łek.

Kiedy ostat­nie okru­chy cia­sta znik­nęły z tale­rzy, Fran­klin zastu­kał nożem w szklankę i wstał. Ku uldze Mado­liny w pokoju znów zapa­dła cisza. Topino otarł usta ser­wetką i opróż­nił kie­li­szek wina. Eve­lina zło­żyła ręce na kola­nach, z dumą patrząc na męża.

– Dzi­siej­szy wie­czór jest wyjąt­kowy dla Ame­ry­ka­nów na całym świe­cie, ale jest to rów­nież wyjąt­kowy wie­czór dla wszyst­kich, któ­rzy przy­byli z daleka i uczy­nili Ame­rykę swym domem. Świę­tu­jemy razem jako jeden barwny naród zbu­do­wany przez imi­gran­tów i oparty na wza­jem­nym sza­cunku i akcep­ta­cji. Jak wszy­scy wie­cie, moi przod­ko­wie przy­byli do Ame­ryki w osiem­na­stym wieku z Holan­dii, cio­cia Mado­lina i wujek Pep­pino, niech spo­czywa w pokoju, przy­byli z Włoch na prze­ło­mie wie­ków jako świeżo poślu­biona para, Eve­lina opu­ściła Wło­chy w wieku dwu­dzie­stu ośmiu lat, pod koniec wojny, a wujek Topino w latach pięć­dzie­sią­tych.

Eve­lina pochwy­ciła spoj­rze­nie Topina i w jej uśmie­chu bły­snęła czu­łość. Odwza­jem­nił jej spoj­rze­nie z podobną czu­ło­ścią i odro­biną smutku, który w rzad­kich chwi­lach utraty czuj­no­ści prze­ni­kał przez szcze­liny w jego zacho­wa­niu. Fran­klin w dal­szym ciągu dzię­ko­wał za przy­ja­ciół, rodzinę, pomyśl­ność i dobro­byt.

– Wszyst­kim nam się poszczę­ściło – mówił. – A szczę­ście to dar, za który należy być wdzięcz­nym. Wzno­szę toast za szczę­ście i za was wszyst­kich. To dla mnie wiel­kie szczę­ście, że jeste­ście moją rodziną i przy­ja­ciółmi.

Wstali, wznie­śli kie­liszki i życzyli sobie nawza­jem szczę­śli­wego święta Dzięk­czy­nie­nia.

Po kola­cji Fran­klin i Topino usie­dli przy sto­liku kar­cia­nym nad sza­chow­nicą. Oby­dwaj byli doświad­czo­nymi gra­czami i par­tia trwała jesz­cze długo po tym, jak Aldo i Lisa odwieźli Mado­linę do domu, a Dan i Jen­ni­fer rów­nież się poże­gnali i wyszli. Ava-Maria pomo­gła matce posprzą­tać ze stołu i poszła na górę się poło­żyć. Eve­lina zebrała gałązki roz­ma­rynu, wło­żyła je do miski przy zle­wie i wró­ciła do salonu spraw­dzić, jak idzie roz­grywka.

– Wygląda na to, że jed­nak żaden z was nie ma ochoty prze­grać – powie­działa, opie­ra­jąc rękę na ramie­niu Fran­klina. – Wydaje mi się, że na dzi­siaj powin­ni­ście już skoń­czyć.

– Masz rację – odrzekł Fran­klin. Wypro­sto­wał się i ode­tchnął głę­boko. – Możemy to tak zosta­wić i wró­cić do gry jutro.

– Chce­cie, żebym jutro przy­szedł? – zapy­tał Topino. – Nie macie jesz­cze dość widoku mojej twa­rzy?

Eve­lina się roze­śmiała.

– Przyjdź na lunch. Ava-Maria zostaje na kilka dni, a wiem, że chcia­łaby widy­wać cię czę­ściej, tak jak i my.

– Cóż, nie mogę zaprze­czyć, że kusi mnie twoja kuch­nia, Eve­lino, i twoje towa­rzy­stwo.

– W takim razie usta­lone. – Poszła do kuchni i przy­nio­sła paczkę owi­niętą w brą­zowy papier i prze­wią­zaną sznur­kiem. – Odpro­wa­dzę cię do drzwi.

Topino poże­gnał się z Fran­kli­nem i poszedł za Eve­liną. Wyda­wał się wymięty i tro­chę znu­żony. Od wina ogar­niała go sen­ność, ale w oczach błysz­czały emo­cje. Wyjęła z szafy jego płaszcz. Wsu­nął ręce w rękawy.

– Jesteś dobrą panią domu, Evo – powie­dział, znów prze­cho­dząc na wło­ski, jak zwy­kle, gdy byli sami.

Z łagod­nym uśmie­chem wycią­gnęła do niego paczkę.

– Co to jest?

– Cia­sto z dyni. – Uśmiech­nęła się sze­rzej. – Upie­kłam dru­gie, spe­cjal­nie dla cie­bie.

Oczy Topina roz­bły­sły.

– Myślisz o wszyst­kim. – Pochy­lił się i poca­ło­wał ją w poli­czek. – Do zoba­cze­nia jutro.

Gdy ski­nęła głową, otwo­rzył drzwi i wyszedł w noc.

Eve­lina wró­ciła do kuchni, żeby zga­sić świa­tło. Spoj­rzała na roz­ma­ryn przy zle­wie. Z ser­cem prze­peł­nio­nym wdzięcz­no­ścią, zarówno za to, co dobre, jak i za to, co złe, roz­tarła gałązkę mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem, przy­tknęła do nosa i zamknęła oczy.

Rozdział pierwszy

Pół­nocne Wło­chy, lipiec 1934

Eve­lina ode­tchnęła głę­boko i jej noz­drza wypeł­nił zapach roz­ma­rynu. Kochała ten krzew o wiecz­nie zie­lo­nych igieł­kach i fio­le­to­wych kwiat­kach rosnący na wszyst­kich gra­ni­cach ogrodu kipią­cego od kwia­tów. Były tu ogromne tera­ko­towe donice z bugen­willą, kępy tymianku, obfi­tość ole­an­drów i jaśmi­nów, które zasła­niały zbu­do­wane z wapie­nia ściany willi, prze­sy­ca­jąc pokoje słod­kimi zapa­chami. A jed­nak to zapach roz­ma­rynu naj­bar­dziej koja­rzył się z tym miej­scem – drzewny, aro­ma­tyczny i zmy­słowy. Dla sie­dem­na­sto­let­niej Eve­liny był to zapach domu.

Trzy­ma­jąc gałązkę mię­dzy pal­cem wska­zu­ją­cym a kciu­kiem, szła szybko przez ogród w stronę szes­na­sto­wiecz­nej willi, maje­sta­tycz­nej, lecz pod­upa­dłej i pil­nie potrze­bu­ją­cej napraw, na które ojciec Eve­liny nie miał pie­nię­dzy ani też, jak się wyda­wało, wiel­kiej ochoty. Gaetano Pie­ran­ge­lini, znany jako Tani, był auto­rem her­me­tycz­nych powie­ści i słowo pisane inte­re­so­wało go bar­dziej niż stan domu. Przez więk­szą część dnia sie­dział w gar­ni­tu­rze w swoim gabi­ne­cie, paląc papie­rosy i wystu­ku­jąc na maszy­nie powie­ści, któ­rych pisa­nie zaj­mo­wało mu całe lata. Zara­biał nie­wiele, ale bar­dziej niż rze­czy mate­rialne cenił sobie nagrody lite­rac­kie i pre­stiż.

Jego żona Arte­mi­sia była od niego dwa­na­ście lat młod­sza i gro­ma­dziła rze­czy z upo­rem sroki. Piękna i eks­cen­tryczna, szu­kała obu tych cech w świe­cie, który zamiesz­ki­wała, jakby willa była prze­dłu­że­niem jej samej. Pod­upa­dłego domu nie uwa­żała za porażkę; uznała upięk­sze­nie tego miej­sca za wiel­kie wyzwa­nie, wie­dząc, że nie ma na świe­cie dru­giej kobiety, która mogłaby to zro­bić z rów­nym szy­kiem i śmia­ło­ścią jak ona. Ukryła pęk­nię­cia ścian pod wiel­kimi gobe­li­nami, na znisz­czo­nych kamien­nych pod­ło­gach roz­ło­żyła per­skie dywany, a pozo­stałe nie­do­sko­na­ło­ści zama­sko­wała ogrom­nymi rośli­nami w doni­cach, obfi­tymi kaska­dami kwia­tów, mar­mu­ro­wymi popier­siami i obra­zami, które gro­ma­dziła przez lata z dosko­na­łym wyczu­ciem oka­zji i jesz­cze lep­szym – jako­ści. Nie­dro­gie dzieła sztuki oka­zy­wały się nie­kiedy dzie­łami wiel­kich, a w każ­dym razie wybit­nych mistrzów. Wła­śnie te umie­jętne zakupy utrzy­my­wały na powierzchni Villę L’Ambro­siana i jej miesz­kań­ców; rów­nież dzięki nim Tani mógł odda­wać się swo­jej pasji, nie mar­twiąc się o pie­nią­dze.

Arte­mi­sia miała szczę­ście, bo stara willa tchnęła uro­czą atmos­ferą przy­bla­kłej wspa­nia­ło­ści, któ­rej wystar­czało nie zakłó­cić. Fre­ski przed­sta­wia­jące sceny ale­go­ryczne i paster­skie, choć znisz­czone od wil­goci i wyma­ga­jące reno­wa­cji, były nie­za­prze­czal­nie zna­ko­mite. Pokoje w amfi­la­dzie, roz­dzie­lone podwój­nymi drzwiami w obra­mo­wa­niach z różo­wego mar­muru i trompe l’oeil, miały har­mo­nijne pro­por­cje, wyso­kie sufity i duże okna. Całe to miej­sce miało nie­spieszny urok, zda­wało się spo­koj­nie obser­wo­wać poru­sza­ją­cych się wewnątrz ludzi, jakby tak naprawdę nie byli jego czę­ścią, lecz okru­chami czasu, w któ­rych ich drobne dra­maty, tak ważne w danej chwili, na koniec nie­ubła­ga­nie obra­cały się w proch. Poko­le­nia przy­cho­dziły i odcho­dziły, a te ściany trwały niczym świad­ko­wie prze­mi­ja­nia i kru­cho­ści życia, a być może rów­nież jego pozor­nej bez­ce­lo­wo­ści, bo co mury mogły wie­dzieć o ludz­kim sercu i trwa­łej natu­rze miło­ści?

Eve­lina lekko wbie­gła na schody pro­wa­dzące z ogrodu na sze­roki taras na tyłach willi. Prze­mknęła mię­dzy gigan­tycz­nymi doni­cami z tera­koty, w któ­rych rosły drzewka cytry­nowe, i przez sze­roko otwarte prze­szklone drzwi weszła do chłod­nego wnę­trza domu. Z salonu muzycz­nego znaj­du­ją­cego się kilka pokoi dalej dobie­gały dźwięki for­te­pianu, na któ­rym grała jej star­sza sio­stra, a w sypialni na pię­trze roz­le­gały się piski młod­szego brata Bru­nona, który bawił się z psem. Jego nia­nia Romina śpie­wała na pode­ście, sor­tu­jąc pra­nie. W głębi willi, w jej naj­chłod­niej­szej czę­ści, bab­cia, nonna Pie­ran­ge­lini, i jej nie­za­mężna sio­stra Costanza prze­sy­piały leniwe godziny gorą­cego let­niego popo­łu­dnia po dłu­gim lun­chu, par­tyjce kart i nie­zli­czo­nych papie­ro­sach. Eve­lina dotarła do frontu willi, zatrzy­mała się na schodku i cze­kała. Przed nią lśnił w słońcu ozdobny staw z fon­tanną Wenus, która już od lat nie try­skała wodą i poro­sła mchem. Po obu stro­nach pod­jazdu, pośród doni­czek z puru­rową bugen­willą i ciso­wych żywo­pło­tów przy­cię­tych w nie­równe kule, stały na postu­men­tach dwa mar­mu­rowe posągi nagich męż­czyzn w kon­tra­po­ście.

Wresz­cie zoba­czyła na końcu cypry­so­wej alei konia signory Fer­raro zaprzę­żo­nego do dwu­kółki i zbli­ża­ją­cego się powoli pośród cieni. Pod­eks­cy­to­wana, prze­ska­ki­wała z nogi na nogę, a gdy już mogła dostrzec twarz swo­jej nauczy­cielki sztuki, ener­gicz­nie poma­chała. Fio­ruc­cia Fer­raro rów­nież poma­chała do niej z uśmie­chem. Za jej głową powie­wały wstążki kape­lu­sza. Eve­lina zawsze wycze­ki­wała lek­cji malar­stwa – kochała malo­wać i kochała signorę Fer­raro. Młoda kobieta była życz­liwa, wesoła i oka­zy­wała jej cie­płe uczu­cia, toteż Eve­lina, przez więk­szość czasu igno­ro­wana przez nar­cy­styczną matkę, cie­szyła się jej towa­rzy­stwem.

W ogro­dach Villi L’Ambro­siana było mnó­stwo rze­czy, które można było ryso­wać – oczy­wi­ście rośliny i drzewa, ale także popier­sia i posągi, kamienne łuki, omszałe groty, fon­tanny i arkady oraz ozdobna szklar­nia nonny Pie­ran­ge­lini pełna pomi­do­rów. Wśród sosen była ukryta neo­go­tycka kaplica, w któ­rej rodzina nie­gdyś odpra­wiała pry­watne nabo­żeń­stwa, ale teraz stała opusz­czona i zapo­mniana, wydana na łaskę żywio­łów oraz sza­leństw Bru­nona i jego kole­gów. Było to wspa­niałe miej­sce do zabawy w cho­wa­nego i do pota­jem­nych spo­tkań.

Dwie młode kobiety usta­wiły stołki przed figurką pulch­nego che­ru­binka z harfą i zabrały się do ryso­wa­nia. Był to odle­gły i cichy zaką­tek ogrodu oto­czony wie­ko­wymi drze­wami i strze­żony przez posągi, któ­rych imiona już dawno popa­dły w zapo­mnie­nie. Było gorąco nawet w cie­niu. Signora Fer­raro zdjęła kape­lusz i dłu­gie ciemne loki opa­dły jej na plecy. Zsu­nęła z ramion różowo-żółty szal w kwiaty i odło­żyła go na bok. Miała na sobie białą sukienkę prze­wią­zaną na bio­drach bla­do­ró­żową szarfą. Jej ciemne oczy w kształ­cie mig­da­łów oka­lały gęste czarne rzęsy, usta miała pełne i ponętne, kości policz­kowe wyraź­nie zary­so­wane, a cerę w odcie­niu kawy z mle­kiem. Oprócz tego, że cecho­wała się deli­katną urodą, była rów­nież uta­len­to­waną artystką. Eve­lina uwa­żała ją za naj­bar­dziej inspi­ru­jącą osobę, jaką znała, i chciała być taka jak ona.

Rysu­jąc, roz­ma­wiały. Signora Fer­raro od czasu do czasu spo­glą­dała na szki­cow­nik Eve­liny i udzie­lała jej wska­zó­wek, ale przede wszyst­kim chwa­liła, bo wie­działa z wła­snego doświad­cze­nia, jak wraż­liwi są arty­ści na punk­cie swej pracy i jak ważne są dla nich słowa zachęty. Eve­lina była pojętną uczen­nicą i robiła wszystko, co signora Fer­raro kazała.

– Mama zna­la­zła męża dla Bene­detty – powie­działa Eve­lina.

– Ile lat ma teraz Bene­detta? – Signora Fer­raro na chwilę ode­rwała węgiel od papieru, przy­wo­łu­jąc w wyobraźni sio­strę Eve­liny, która zawsze wyda­wała się kobietą, nawet gdy była jesz­cze dziec­kiem.

– Dwa­dzie­ścia.

– I jaki on jest? – Signora Fer­raro uśmiech­nęła się entu­zja­stycz­nie. – Podoba się Bene­det­cie?

– Jesz­cze go nie poznała.

Signora Fer­raro zmarsz­czyła brwi. Eve­lina chyba nie widziała w takich zalo­tach niczego nie­zwy­kłego.

– Nie poznała go? – powtó­rzyła signora Fer­raro ze zdzi­wie­niem.

– Jutro ma przy­je­chać z matką na obiad. Z tego co wiem, pra­cuje w Medio­la­nie, w banku swo­jego ojca.

– Och. – Signo­rze Fer­raro nie udało się ukryć kon­ster­na­cji. Eve­lina przy­mru­żyła oczy.

– Nie lubi pani ban­kie­rów?

– Na pewno jest miły.

– Jest bogaty – powie­działa Eve­lina z naci­skiem. – Papa zna jego ojca, bo stu­dio­wali razem w Paryżu. Mama mówi, że to dobra rodzina i do tego stara. To chyba bar­dzo ważne, że stara, w każ­dym razie dla papy. Dla mamy waż­niej­sze jest to, że są bogaci.

– Przy­jeż­dżają z Medio­lanu?

– Tak.

– Czy Bene­detta jest prze­jęta?

– Chyba jest tro­chę zde­ner­wo­wana. Przez cały dzień gra na for­te­pia­nie. Zawsze gra Czaj­kow­skiego, kiedy jest zde­ner­wo­wana.

– A jeśli on jej się nie spodoba?

Eve­lina wzru­szyła ramio­nami.

– Musi jej się spodo­bać. Papa chce, żeby się pobrali, więc to zro­bią.

– Twój ojciec jest bar­dzo sta­ro­świecki.

– Sta­ro­świecki i odle­gły. Żyje dla swo­jej pracy. Myślę, że my, dzieci, i mama jeste­śmy dla niego tylko dodat­kami do jego geniu­szu. Byłby zupeł­nie szczę­śliwy bez nas.

– Na pewno tak nie jest.

– Oczy­wi­ście, że tak jest. – Eve­lina wolną ręką odpę­dziła muchę. – Bene­detta i ja mamy wyjść za mąż, a Bruno kie­dyś przej­mie mają­tek. Tym­cza­sem papa będzie pisał arcy­dzieła i zbie­rał chwałę, a ten stary dom będzie się powoli roz­pa­dał. A mama zesta­rzeje się wśród swo­ich kwia­tów, roślin i obra­zów. O to wszystko trosz­czy się naj­bar­dziej.

– A ty, Eve­lino?

– Ja nie zamie­rzam wycho­dzić za mąż.

Signora Fer­raro uśmiech­nęła się.

– Mał­żeń­stwo jest przy­jemne, jeśli kochasz męż­czy­znę, któ­rego poślu­biasz.

– A czy pani kocha signora Fer­raro?

– Bar­dziej niż kogo­kol­wiek na świe­cie.

– A kiedy będzie pani miała dzieci, czy poko­cha je pani bar­dziej?

– Nie wiem. Myślę, że będę kochać Mat­tea i nasze dzieci rów­nie mocno.

To usa­tys­fak­cjo­no­wało Eve­linę, która wró­ciła do ryso­wa­nia.

– Kiedy będzie pani miała dzieci, czy na­dal będzie mnie pani uczyła malo­wać?

– Oczy­wi­ście, głup­ta­sie. – Zaśmiała się signora Fer­raro. – Wiesz prze­cież, że jesteś moją ulu­bioną uczen­nicą.

*

Naj­star­szy z czte­rech braci signory Fer­raro miał sklep z tka­ni­nami w Ver­cel­lino, a jego żona była kraw­cową. Od niej pocho­dziła więk­szość gar­de­roby Arte­mi­sii Pie­ran­ge­lini. Ponie­waż Bene­detta skoń­czyła już dwa­dzie­ścia lat i była w wieku odpo­wied­nim do mał­żeń­stwa, dla niej rów­nież zama­wiano piękne stroje, ale Eve­lina nie miała tego przy­wi­leju. Musiała nosić stare sukienki sio­stry, które jej zda­niem były pod­nisz­czone i nie­ele­ganc­kie. Kiedy roz­mowa znów zeszła na jutrzej­szy obiad, signora Fer­raro zapy­tała Eve­linę, w co się ubie­rze.

– Pew­nie w któ­rąś z okrop­nych sta­rych sukie­nek mojej sio­stry – poskar­żyła się Eve­lina. – Ale co mnie to może obcho­dzić? To nie ja mam się podo­bać.

– Chcia­ła­byś poży­czyć coś ode mnie? – zapro­po­no­wała signora Fer­raro. – Szwa­gierka szyje mi ubra­nia za darmo, a brat oddaje mi kawałki mate­riału, któ­rych nie może już sprze­dać. Mam sukienkę, która na pewno ci się spodoba. Mia­ła­byś ochotę przyjść do mnie i ją przy­mie­rzyć? Dla odmiany możemy się napić lemo­niady u mnie. Pokażę ci moje obrazy.

Eve­lina pode­rwała się z miej­sca.

– Chodźmy teraz – popro­siła. – Znu­dziło mi się ryso­wa­nie tego głu­piego che­ru­bina. Bar­dzo chęt­nie poży­czę sukienkę i zoba­czę pani obrazy. Na pewno są dosko­nałe. Możemy iść?

– Oczy­wi­ście, dla­czego nie. Świet­nie sobie pora­dzi­łaś z che­ru­bi­nem i wydaje mi się, że on też już ma dość tego pozo­wa­nia. Wyobraź sobie, że przez całe popo­łu­dnie nie wolno mu było nawet drgnąć.

Eve­lina się roze­śmiała. Spa­ko­wały swoje rze­czy i szybko poszły przez ogród do dwu­kółki signory Fer­raro. Kasz­ta­nowa klacz ukryła się w cie­niu drzewa euka­lip­tu­so­wego, a obok stało wia­dro z wodą, przy­nie­sione przez jed­nego z pra­cow­ni­ków posia­dło­ści. Signora Fer­raro odwią­zała klacz i czule pokle­pała ją po szyi. Eve­lina, nie tra­cąc czasu, wsko­czyła do dwu­kółki. Signora Fer­raro dołą­czyła do niej, poło­żyła torbę z przy­bo­rami do ryso­wa­nia na sie­dze­niu obok i ruszyły drogą poprze­ci­naną dłu­gimi cie­niami cypry­sów.

Do Ver­cel­lino było dwa­dzie­ścia minut jazdy. Niebo było kobal­towe, pła­skie pola ryżowe pokryte wodą miały odcień nie­mal fos­fo­ry­zu­ją­cej zie­leni, a na dale­kim hory­zon­cie we mgle migo­tały ośnie­żone góry, przy­po­mi­na­jące nisko zawie­szone chmury o olśnie­wa­ją­cej bieli. Piękno oto­cze­nia pod­no­siło Eve­linę na duchu: nie­wiel­kie ptaszki wśród krze­wów, powie­trze prze­sy­cone aro­ma­tem sosen i dzi­kich ziół, deli­katna piesz­czota wia­tru i cie­pło słońca na twa­rzy, ryt­miczny dźwięk koń­skich kopyt i tur­kot kół, gdy jechały polną drogą w stronę dachów z czer­wo­nej dachówki i wież kościo­łów, stop­niowo wyła­nia­ją­cych się w polu widze­nia. Eve­lina nie zapusz­czała się do Ver­cel­lino zbyt czę­sto, tylko na nie­dzielną mszę i od czasu do czasu z matką, kiedy nie miała lek­cji. To było bar­dzo eks­cy­tu­jące.

Śre­dnio­wieczne mia­sto zbu­do­wano na rów­ni­nie Padu, mię­dzy Medio­la­nem a Tury­nem. Był to jeden z naj­star­szych ośrod­ków miej­skich w pół­noc­nych Wło­szech, według histo­ry­ków i arche­olo­gów zało­żony w sześć­set­nym roku przed Chry­stu­sem. Mógł się poszczy­cić kil­koma rzym­skimi zabyt­kami – amfi­te­atrem i hipo­dro­mem – oraz trzy­na­sto­wieczną bazy­liką Santa Maria del Fiore, jed­nym z naj­le­piej zacho­wa­nych obiek­tów romań­skich we Wło­szech. Eve­linę jed­nak bar­dziej od zabyt­ków cie­ka­wili ludzie. Życie w willi było ciche i toczyło się na ubo­czu, ona tym­cza­sem pra­gnęła wędro­wać po uli­cach jak miej­scowi, oglą­dać witryny skle­powe, kupo­wać jedze­nie na stra­ga­nach, jeść ciastka w kawiar­niach i para­do­wać po rynku wśród gołębi. To było życie, to była wol­ność, do któ­rej wyry­wało się jej serce.

Ver­cel­lino kipiało od ludzi zaj­mu­ją­cych się swo­imi spra­wami: męż­czyźni cią­gnęli wózki z towa­rami, kobiety nio­sły kosze owo­ców i warzyw, dokoła bawiły się dzieci, bez­pań­skie psy szu­kały resz­tek, od czasu do czasu po bru­ko­wa­nych ulicz­kach z hała­sem prze­je­chał samo­chód. Eve­lina, sie­dząca wysoko w dwu­kółce, z któ­rej mogła to wszystko oglą­dać, była zachwy­cona.

Signora Fer­raro zatrzy­mała się przed skle­pem swo­jego brata. Na szyl­dzie wid­niało jego nazwi­sko: Ercole Zanotti.

– Chodź, muszę zabrać kawa­łek mate­riału.

Eve­lina zesko­czyła na zie­mię. Odwie­dziła sklep Erco­lego Zanot­tiego raz czy dwa z matką i było to nie­zwy­kłe prze­ży­cie. Cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność bele pięk­nych jedwabi i płó­cien, roz­ma­itość kolo­rów, wstążki i guziki, koronki i war­ko­cze, chwo­sty, lamówki i frędzle oraz błysz­czące cekiny, które odbi­jały świa­tło i iskrzyły się jak rżnięte szkło. Dla Eve­liny było to niczym jaski­nia Ala­dyna.

Weszła za swoją nauczy­cielką do sklepu. Przy otwar­ciu drzwi zadźwię­czał dzwo­nek. Signor Zanotti przy­wi­tał sio­strę zza kon­tu­aru.

– Fio­ruc­cia! – wykrzyk­nął, uno­sząc ramiona, jakby chciał ją objąć.

Miał gęste siwie­jące włosy, weł­ni­stą brodę i wąsy oraz okrą­głe oku­lary na grzbie­cie dużego nosa pod gęstymi brwiami, które poru­szały się z oży­wie­niem, gdy mówił. Był ele­gancko ubrany w trzy­czę­ściowy szary gar­ni­tur, na brzu­chu miał kie­szon­kowy złoty zega­rek, a na małym palcu lewej dłoni, obok zwy­kłej obrączki, złoty sygnet.

– A pani to zapewne signo­rina Pie­ran­ge­lini – powie­dział do Eve­liny z uśmie­chem. Jego twarz była rów­nie miła jak twarz sio­stry i pełna życia, bo signor Zanotti był czło­wie­kiem, który kochał ludzi. – Wyro­sła pani na piękną młodą kobietę – dodał. – Kiedy widzia­łem panią po raz ostatni, była pani jesz­cze dziew­czynką. – Uniósł rękę, by jej poka­zać, jaka była mała.

Eve­lina roze­śmiała się, zachwy­cona, że nazwał ją młodą kobietą. Chcia­łaby, żeby matka pozwo­liła jej nosić ubra­nia odpo­wied­nie dla kobiety zamiast dziew­czę­cych sukie­nek sio­stry.

– Ezro – zawo­łał – czy mógł­byś przy­nieść mate­riał dla cioci Fio­ruc­cii? Jest na moim biurku. Prze­pra­szam – rzekł i odwró­cił się, by obsłu­żyć dwie star­sze damy w kape­lu­szach ozdo­bio­nych tak wie­loma pió­rami, że zda­niem Eve­liny wyglą­dały jak egzo­tyczne kury.

Prze­su­nęła dło­nią po rolce różo­wej wstążki. Był to nie­zwy­kle piękny odcień różu, jak piwo­nia. Wyobra­ziła sobie, jak wyglą­da­łaby w jej wło­sach albo przy­pięta do kape­lu­sza. Chwilę póź­niej Ezra wyszedł z zaple­cza z paczką zawi­niętą w brą­zowy papier. Eve­lina pod­nio­sła wzrok znad wstążki i zer­k­nęła na niego. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Poczuła ostry skurcz w brzu­chu i jej policzki zapło­nęły moc­nym rumień­cem. Prze­ra­żona tą nie­ocze­ki­waną reak­cją, szybko znów opu­ściła spoj­rze­nie na wstążkę, ale już jej nie widziała. Nie zauwa­żyła też, że jej palce, nie­pew­nie doty­ka­jące tka­niny, drżą. Była jed­nak bole­śnie świa­doma obec­no­ści tego męż­czy­zny o krę­co­nych brą­zowych wło­sach i łagod­nych sza­rych oczach, który teraz roz­ma­wiał z signorą Fer­raro. Wrę­czył jej paczkę i jesz­cze raz zer­k­nął na Eve­linę.

– Dzię­kuję, Ezro – powie­działa signora Fer­raro. – Czy pozna­łeś już signo­rinę Pie­ran­ge­lini?

– Nie, nie mia­łem tej przy­jem­no­ści – odrzekł i jego szare oczy znów zatrzy­mały się na Eve­li­nie. Zaru­mie­niła się jesz­cze moc­niej i wypro­sto­wała ramiona, bar­dzo sta­ra­jąc się zacho­wy­wać obo­jęt­nie. Uśmiech­nęła się uprzej­mie, uda­jąc brak zain­te­re­so­wa­nia, cho­ciaż było to pra­wie nie­moż­liwe.

– Ezra Zanotti jest moim bra­tan­kiem – wyja­śniła signora Fer­raro. – Teraz pra­cuje tutaj u swo­jego ojca.

– Bar­dzo mi miło panią poznać – powie­dział Ezra z lek­kim ukło­nem. Uśmiech­nął się nie­śmiało i Eve­lina znów poczuła ści­ska­nie w żołądku.

– Mnie też miło pana poznać – odrze­kła, spusz­cza­jąc wzrok. W gło­wie miała zupełną pustkę. Nie przy­cho­dziło jej na myśl zupeł­nie nic, co mogłaby powie­dzieć. Ni­gdy nie bra­ko­wało jej słów, ale teraz czuła się strasz­li­wie zagu­biona. Ode­tchnęła, zawsty­dzona swo­imi pło­ną­cymi policz­kami.

– Signo­rina Pie­ran­ge­lini jest moją uczen­nicą – powie­działa signora Fer­raro.

– Ach – mruk­nął Ezra. – Oby­dwu wam się poszczę­ściło.

– Pew­nego dnia zosta­nie zna­ko­mitą artystką.

Eve­lina wie­działa, że musi coś powie­dzieć, żeby nie spra­wiać wra­że­nia głu­piej i nie­doj­rza­łej. Ogrom­nie żało­wała, że nie wło­żyła ład­niej­szej sukienki.

– Bar­dzo lubię nasze lek­cje – ode­zwała się wresz­cie. Jej głos wyda­wał się obcy i odle­gły.

– Ja też – przy­tak­nęła signora Fer­raro. – To naj­lep­sze chwile całego mojego tygo­dnia.

Dwoje mło­dych ludzi sta­ran­nie omi­jało się wzro­kiem. Signora Fer­raro roze­śmiała się.

– No cóż, musimy już iść. Dzię­kuję za mate­riał, Ezro. Uszyję z niego coś bar­dzo ład­nego.

Eve­lina wypa­dła ze sklepu i zaczerp­nęła wielki haust powie­trza. Nogi drżały jej tak bar­dzo, że z tru­dem wdra­pała się na dwu­kółkę, wdzięczna za wie­trzyk, który chło­dził jej zaru­mie­nioną twarz i pozwo­lił odzy­skać spo­kój. Dotknęła pal­cami ust i poczuła nagły ucisk w piersi, jakby ktoś ją wypeł­nił bąbel­kami powie­trza. Signora Fer­raro usia­dła obok niej i potrzą­snęła lej­cami. Koń ruszył przed sie­bie.

– Czy mój bra­ta­nek nie jest cza­ru­jący? – zapy­tała signora Fer­raro od nie­chce­nia, jakby nie zauwa­żyła rumień­ców na policz­kach Eve­liny. – Wiesz, ze wszyst­kich moich bra­tan­ków i bra­ta­nic, a mam ich wielu, jego lubię naj­bar­dziej. Jest wraż­liwy i miły, podob­nie jak mój brat. Więk­szość męż­czyzn tak przy­stoj­nych jak on popada zachwyt nad sobą, ale nie Ezra. On jest deli­katny i tro­skliwy. Wiesz, że gra na skrzyp­cach i pia­ni­nie? Mógłby chyba zagrać wszystko, gdyby chciał. Jest bar­dzo uta­len­to­wa­nym muzy­kiem, nawet sam kom­po­nuje. Nie znam się na nutach, ale on potrafi je czy­tać tak jak ja książkę.

– Bar­dzo dobrze by się doga­dał z Bene­dettą – odrze­kła Eve­lina z nadzieją, że odwróci uwagę od sie­bie. Oba­wiała się, że jej nauczy­cielka mogła zauwa­żyć, jak wiel­kie wra­że­nie wywarło na niej to spo­tka­nie. – Ile on ma lat?

– Dwa­dzie­ścia – odparła signora Fer­raro.

Eve­lina zamil­kła i popa­dła w zamy­śle­nie. Skrę­ciły w via Mon­te­bello i pod sze­ro­kim łukiem wje­chały na dzie­dzi­niec. Z doni­czek wyle­wały się różowe bugen­wille, w skrzyn­kach pod każ­dym oknem obfi­cie kwi­tły pelar­go­nie.

Miesz­ka­nie pań­stwa Fer­raro było nie­wiel­kie i przy­tulne. Bal­kon wycho­dził na dzie­dzi­niec, a okna na via Mon­te­bello. Signora Fer­raro zapro­wa­dziła Eve­linę do swo­jej pra­cowni. W tej czę­ści pokoju, gdzie było naj­wię­cej natu­ral­nego świa­tła, znaj­do­wały się szta­lugi i sto­łek. Pod ścia­nami leżały płótna, na pół­kach stały sło­iczki z pig­men­tami i far­bami oraz dzbanki pełne pędzli. Eve­lina była ocza­ro­wana i od razu zaczęła prze­glą­dać prace nauczy­cielki – szkice węglem przed­sta­wia­jące twa­rze i dło­nie oraz obrazy – pej­zaże i kwiaty. Jeden czy dwa oka­zały się zaska­ku­jąco inne od pozo­sta­łych. Eve­lina była zafa­scy­no­wana ich nowo­cze­sno­ścią.

– Wpływ Picassa – stwier­dziła, pod­no­sząc jeden z nich.

– Trzeba się uczyć od naj­lep­szych – odpo­wie­działa z uśmie­chem signora Fer­raro.

Kiedy wypiły lemo­niadę i zja­dły cia­steczka, signora Fer­raro wyszła do swo­jej sypialni i wró­ciła z ładną sukienką w kolo­rze kości sło­nio­wej, w żółte kwiatki. Eve­lina od razu zauwa­żyła się, że sukienka jest bar­dzo ele­gancka, ale nie nazbyt doro­sła, i nie mogła się docze­kać, kiedy ją przy­mie­rzy.

– Możesz się prze­brać w mojej sypialni – zapro­po­no­wała signora Fer­raro. Eve­lina pospie­szyła do środka i znik­nęła za para­wa­nem.

Chwilę póź­niej sta­nęła przed wyso­kim lustrem, podzi­wia­jąc swoje odbi­cie. Mate­riał cięty ze skosu przy­le­gał do jej ciała, jakby sukienka została spe­cjal­nie dla niej uszyta. Roz­sze­rzała się nad kola­nami i się­gała do połowy łydki. Eve­lina jesz­cze ni­gdy nie miała takiej sukienki i była zachwy­cona wła­snym wyglą­dem. Czuła się jak kobieta – już nie jak dziecko, młod­sza sio­stra, bam­bina. Żało­wała, że nie może wró­cić do sklepu Erco­lego Zanot­tiego i znów spo­tkać Ezry po raz pierw­szy. Żało­wała, że nie widział jej takiej zamiast w bez­kształt­nej sukience po sio­strze. Obró­ciła się, podzi­wia­jąc, jak sukienka ele­gancko opina jej plecy. Ni­gdy się nie zasta­na­wiała, czy jest ładna, czy zwy­czajna. Wła­ści­wie to Bene­dettę zawsze uwa­żano za ład­niej­szą z dwóch sióstr, ale teraz Eve­lina zdała sobie sprawę, że ona rów­nież wygląda zaska­ku­jąco dobrze.

Wró­ciła do salonu, by się poka­zać signo­rze Fer­raro.

– Ta sukienka jest cudowna! – wykrzyk­nęła, obra­ca­jąc się dokoła. – Czy myśli pani, że dobrze w niej wyglą­dam? – Dosko­nale wie­działa, że tak.

Signora Fer­raro wes­tchnęła z zachwytu.

– Uro­czo! – zawo­łała. Popra­wiła ją tu i ówdzie, obcią­ga­jąc krót­kie rękawy i strze­pu­jąc z ramie­nia jakiś kła­czek. – Musisz ją ode mnie poży­czyć. Zupeł­nie jakby została uszyta dla cie­bie.

– Ni­gdy jej nie zdejmę.

Signora Fer­raro się roze­śmiała.

– Jestem pewna, że nie będziesz chciała w niej spać.

– Będę. To jak druga skóra. – Eve­lina znów zawi­ro­wała.

– Mam nadzieję, że jutro nie przy­ćmisz swo­jej sio­stry. Twoja mama raczej nie byłaby mi wdzięczna, gdyby ten ban­kier uznał, że wolałby się oże­nić z tobą.

– To nie­moż­liwe – odrze­kła Eve­lina. – Bene­detta zawsze była rodzinną pięk­no­ścią, a poza tym ja bym go nie chciała. Nie chcę wyjść za ban­kiera.

Signora Fer­raro uśmiech­nęła się poro­zu­mie­waw­czo, uno­sząc brwi.

– Myśla­łam, że w ogóle nie chcesz wycho­dzić za mąż.

W umy­śle Eve­liny poja­wiła się twarz Ezry Zanot­tiego i znów poczuła rumie­niec wypeł­za­jący na policzki. Odwró­ciła się i poszła do sypialni.

– Jestem za młoda, żeby myśleć o mał­żeń­stwie – powie­działa, roz­pi­na­jąc sukienkę za para­wa­nem. – Poza tym nie spo­tka­łam jesz­cze męż­czy­zny, któ­rego chcia­ła­bym poślu­bić.

Wie­działa jed­nak, podob­nie jak signora Fer­raro, że to już nie jest prawda.

Tego wie­czoru, zanim poło­żyła się spać, sta­nęła przy oknie, patrząc na ogród roz­świe­tlony sre­brzy­stym świa­tłem księ­życa w pełni. Drzewa i krzewy były zupeł­nie nie­ru­chome. Nie było wia­tru, a w bal­sa­micz­nym powie­trzu uno­sił się zapach jaśminu, bo let­nie noce w Pie­mon­cie są gorące. Gwiazdy migo­tały na nie­bie czar­nym jak atra­ment i po raz pierw­szy w życiu serce Eve­liny nabrzmiało tęsk­notą, nie­znaną i nie­zro­zu­miałą. Ogród był tak piękny, niebo tak tajem­ni­cze, a księ­życ tak roman­tyczny, że ogar­nęła ją melan­cho­lia wywo­łana nie­świa­do­mym pra­gnie­niem podzie­le­nia się tym pięk­nem z kimś, kogo by kochała. Eve­lina nic nie wie­działa o roman­tycz­nej miło­ści, a jed­nak jej serce roz­po­znało ją jak sta­rego przy­ja­ciela, jakby znało ją od zawsze.

Przy­ło­żyła dłoń do lnia­nej zasłony i oparła tam głowę, zasta­na­wia­jąc się, kiedy znowu zoba­czy Ezrę.

Rozdział drugi

Następ­nego ranka Eve­linę obu­dziła gło­śna muzyka. Jej sio­stra grała na for­te­pia­nie Czaj­kow­skiego. Musi być zde­ner­wo­wana – pomy­ślała Eve­lina. Wło­żyła w swoją zwy­kłą sukienkę i zeszła na dół. W holu jej matka nad­zo­ro­wała dwóch pra­cow­ni­ków, któ­rzy zdej­mo­wali ze ściany pej­zaż i wie­szali zamiast niego coś nowo­cze­snego, co matka kupiła na aukcji w Medio­la­nie. Eve­lina przy­wy­kła do tego, że matka cią­gle prze­nosi dzieła sztuki, żeby zro­bić miej­sce na coś, co wła­śnie kupiła, lub po pro­stu prze­wie­sza obrazy, żeby nie znu­dzić się cią­głym oglą­da­niem ich w tych samych miej­scach. Był to tyleż przy­mus, co hobby. Dziś jed­nak przy­czyną była wizyta Fran­ce­sca Ros­siego i jego matki Emi­lii, któ­rzy pod­czas obiadu mieli poznać Bene­dettę. Arte­mi­sia chciała, by willa odzwier­cie­dlała jej – a tym samym i Bene­detty – ary­sto­kra­tyczne pocho­dze­nie oraz dobry gust.

Stała u stóp scho­dów i wyda­wała roz­kazy dwóm mło­dym ludziom, pocą­cym się w upale. Jak zwy­kle była ubrana w stylu arty­stycz­nej cyga­ne­rii, jej strój był jed­nak bar­dziej prze­my­ślany, niż można by przy­pusz­czać – szla­frok z powiew­nego jedwa­biu wykoń­czony czar­nymi frędz­lami i narzu­cony na wiej­ską sukienkę, szal z tego samego jedwa­biu owi­nięty wokół głowy i zwią­zany z boku tak, że oby­dwa końce opa­dały na ramię, a do tego dłu­gie sznury pereł. Arte­mi­sia nie przej­mo­wała się kon­wen­cjami. Nosiła to, co jej zda­niem naj­le­piej wyra­żało jej wyjąt­kowy i eks­tra­wa­gancki cha­rak­ter i miała wystar­cza­jąco wiele pew­no­ści sie­bie, by dobrze w tym wyglą­dać. Po czter­dzie­stce wciąż była przy­stojna. Czas oka­zał się dla niej łaskawy i prze­oczył jej twarz, zna­cząc twa­rze jej przy­ja­ciół nie­ubła­ga­nymi śla­dami. Z ciem­nymi wło­sami przy­cię­tymi krótko i uło­żo­nymi w fale, z wydat­nym orlim nosem, żywymi piw­nymi oczami i zde­cy­do­wa­nym pod­bród­kiem, Arte­mi­sia była kobietą budzącą respekt. Nie oba­wiała się wyra­żać gło­śno swych czę­sto rady­kal­nych opi­nii; lubiła szo­ko­wać, a przede wszyst­kim kochała być w cen­trum uwagi. Dzi­siaj naj­waż­niej­sza była Bene­detta, ale eks­tra­wa­ganckie wazony z kwia­tami, prze­su­wa­nie obra­zów i mebli oraz zapa­chy docho­dzące z kuchni, gdzie kucharka Ange­lina pie­kła chleb i robiła gnoc­chi na obiad, wska­zy­wały, że wszystko kręci się wokół Arte­mi­sii.

Eve­lina wie­działa, że lepiej się nie poka­zy­wać. Arte­mi­sia w naj­mniej­szym nawet stop­niu nie była typem macie­rzyń­skim, a w każ­dym razie nie wyka­zy­wała szcze­gól­nego zain­te­re­so­wana swo­imi cór­kami. Inte­re­so­wała się jed­nak synem. Bruno był upra­gnio­nym dzie­dzi­cem. Po dwóch dziew­czyn­kach Tani i Arte­mi­sia byli zachwy­ceni, gdy w końcu zostali pobło­go­sła­wieni chłop­cem, i oby­dwoje bez­gra­nicz­nie go roz­piesz­czali. Tani Pie­ran­ge­lini nie zgro­ma­dził ogrom­nego majątku, który mógłby odzie­dzi­czyć jego syn, ale miał stare nazwi­sko i starą, acz­kol­wiek zanie­dbaną, posia­dłość; był w tym pewien pre­stiż.

Arte­mi­sia była zbyt zajęta, by przy­wi­tać się z córką, więc Eve­lina poszła uci­szyć sio­strę, która waliła w kla­wi­sze z taką mocą, że dom trząsł się w posa­dach. Prze­szła przez amfi­ladę pokoi, aż dotarła do salonu muzycz­nego i sta­nęła w progu, zakry­wa­jąc rękami uszy. Jej sio­stra pod­nio­sła wzrok i nie­chęt­nie zdjęła palce z kla­wi­szy. W pokoju zale­gła kojąca cisza. Eve­lina opu­ściła ręce.

– Bene­detto, chodź, dotrzy­maj mi towa­rzy­stwa pod­czas śnia­da­nia – popro­siła. – Jeśli będziesz tak grać przez cały ranek, to nie zosta­nie nam żaden dom, któ­rym mogli­by­śmy im zaim­po­no­wać, a ja stracę słuch.

Bene­detta z wes­tchnie­niem opu­ściła wieko for­te­pianu. Minę miała nadą­saną, co wcale nie ujmo­wało jej urody, a nawet być może ją pod­kre­ślało, bo jej por­ce­la­no­wo­nie­bie­skie oczy lśniły jesz­cze jaśniej. Bene­detta była pięk­no­ścią. Miała regu­larne rysy, wysoko osa­dzone kości policz­kowe, dłu­gie falu­jące włosy w kolo­rze siana i pełne usta, mięk­kie jak dwie podu­szeczki. Jej uroda była ude­rza­jąca.

– Wola­ła­bym, żeby nie przy­jeż­dżali – powie­działa, wsta­jąc ze stołka i idąc za sio­strą na taras, gdzie pod para­so­lem stał długi stół nakryty dla czte­rech osób. Nonna Pie­ran­ge­lini i Costanza jesz­cze się nie poja­wiły. Usia­dły i Maria, dziew­czyna, która poma­gała Ange­li­nie w kuchni, wyło­niła się z cie­nia, by podać im śnia­da­nie. – A jeśli on jest brzydki? – cią­gnęła Bene­detta, roz­kła­da­jąc ser­wetkę na kola­nach.

– Mama mówi, że jest przy­stojny – odrze­kła Eve­lina, cie­sząc się, że to nie ona ma poznać swo­jego przy­szłego męża.

– A jeśli kła­mie?

– Nie kła­mie. Zawsze jest bru­tal­nie szczera. Oczy­wi­ście może mieć inny gust niż ty. Męż­czy­zna, któ­rego ona uzna za przy­stoj­nego, tobie może nie wyda­wać się pocią­ga­jący. Ale nie kła­mie i nie pro­po­no­wa­łaby ci mał­żeń­stwa z kimś nie­atrak­cyj­nym. Poza tym zawsze możesz odmó­wić.

– I co dalej? Nie chcę zostać bez męża.

– W morzu jest mnó­stwo ryb, Bene­detto.

– Być może, ale mało odpo­wied­nich ryb. Fran­ce­sco Rossi to wie­lo­ryb pośród ławicy pło­tek.

Eve­lina upiła łyk soku poma­rań­czo­wego.

– Mama twier­dzi, że popiera prawo kobiet do samo­okre­śle­nia się, do bycia nie­za­leżną i wysłu­chaną. To w ogóle dziwne, że zgo­dziła się na pomysł papy z aran­żo­wa­nym mał­żeń­stwem. Pomy­śla­ła­bym raczej, że uzna to za sta­ro­świec­kie.

– Bo to jest sta­ro­świec­kie – zgo­dziła się Bene­detta. – Ale to, co mama mówi, a to, co robi, to dwie zupeł­nie różne sprawy. Prze­waż­nie mówi różne rze­czy tylko dla efektu. Wystar­czy jedno surowe spoj­rze­nie ojca i wraca jak pies z pod­wi­nię­tym ogo­nem do swo­jego koszyka. Jest okropną oszustką, wiesz prze­cież. – Bene­detta wes­tchnęła i wło­żyła do ust kawa­łek chleba z serem. – W każ­dym razie mówi, że to nie jest żadne aran­żo­wane mał­żeń­stwo, tylko po pro­stu pre­zen­ta­cja. Jak ina­czej mam poznać odpo­wied­nich mło­dych męż­czyzn, skoro sie­dzimy tutaj w naszym wspa­nia­łym odosob­nie­niu? Nie pozwo­lili nam nawet cho­dzić do szkoły, tylko musia­ły­śmy się uczyć tu, w tym sta­rym, roz­sy­pu­ją­cym się domu.

– Moim zda­niem nie cho­dziło o to, byśmy nie obra­cały się pośród nie­wła­ści­wych ludzi, tylko po pro­stu nie dbali o stwo­rze­nie nam życia towa­rzy­skiego. Oby­dwoje są zbyt zajęci wła­snymi świa­tami i myśle­niem o sobie.

– Cóż, nie mogę się już docze­kać, kiedy stąd wyjadę. Duszę się tu.

Oczy Eve­liny roz­świe­tliły się.

– A może poje­dziemy do mia­sta, tylko we dwie?

– Mama ni­gdy nam na to nie pozwoli.

– Nie pyta­ły­śmy jej. Skoro jest taka postę­powa, to powinna dać nam tro­chę wol­no­ści. Jeśli zarę­czysz się z Fran­ce­skiem, na pewno nam pozwoli.

Bene­detta zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Sprawdźmy. Nie zaszko­dzi zapy­tać, prawda? I miło by było wyje­chać z domu nie tylko na nie­dzielną mszę.

W tej wła­śnie chwili Bruno wybiegł na taras razem ze swoją nia­nią Rominą i pie­skiem Dan­tem. Dziew­częta uwiel­biały brata, który wła­śnie skoń­czył osiem lat, i zawo­łały go, by do nich dołą­czył. Bene­detta posa­dziła go sobie na kola­nach i obsy­pała poca­łun­kami. Bruno otarł twarz ręka­wem i się­gnął po wino­grono. Romina opa­dła na krze­sło, powa­chlo­wała twarz i wsu­nęła wachlarz za pasek uni­formu.

– Jest za gorąco – poskar­żyła się. – Czuję się jak lody, które roz­ta­piają się na słońcu.

Bruno się roze­śmiał.

– Gdy­byś była lodami, Romi, to jaki mia­ła­byś smak?

– Wani­liowy – odrze­kła niańka.

Teraz Eve­lina się roze­śmiała.

– To nudne, Romi. Na pewno wola­ła­byś jakiś bar­dziej egzo­tyczny smak: brzo­skwi­niowy, cytry­nowy albo mię­towy?

– Wani­liowy – upie­rała się Romi z uśmie­chem. – Zawsze byłam wani­lią. Zwy­kła, ale nie­za­wodna. Zupeł­nie mnie to zado­wala.

– A ty jaki miał­byś smak, Bruno? – spy­tała Bene­detta.

– Cze­ko­la­dowy – odrzekł bez waha­nia. – Mój ulu­biony.

– No cóż, masz włosy w kolo­rze cze­ko­lady i skórę jak mleczna cze­ko­lada. Na szczę­ście nie jesteś zro­biony z cze­ko­lady, bo ina­czej już byśmy cię zja­dły – powie­działa Eve­lina.

– A ty jakimi lodami była­byś, Evo? – zapy­tała Bene­detta. – Ja tru­skaw­ko­wymi.

– Ulu­bione lody wszyst­kich! – wykrzyk­nęła Romina z zachwy­tem, bo to była prawda, wszy­scy kochali Bene­dettę.

Eve­lina przy­mru­żyła oczy.

– Pista­cjo­wymi – oświad­czyła z bun­tow­ni­czą nutą. – Bo nic mnie nie obcho­dzi, że nie podo­bam się wszyst­kim, i chcia­ła­bym być tro­chę inna.

Bene­detta prze­wró­ciła oczami.

– Typowy syn­drom młod­szej sio­stry.

– Wcale nie – odparła Eve­lina. – Nie jestem taka jak matka, która koniecz­nie musi być inna. Po pro­stu chcę być wyjąt­kową sobą.

– I jesteś, Eve­lino – powie­działa dyplo­ma­tycz­nie Romina. – Ty na pewno wyty­czysz sobie wła­sną ścieżkę.

Bruno zmarsz­czył nos.

– Nie lubię lodów pista­cjo­wych – powie­dział.

– Ale mnie lubisz?

Ski­nął głową.

– Tak naprawdę nie jesteś lodami.

Z cie­nia wyło­niły się nonna Pie­ran­ge­lini i Costanza, jak zwy­kle narze­ka­jąc. Zawsze było za gorąco albo za wil­gotno, zawsze coś było nie tak. Nonna Pie­ran­ge­lini ubie­rała się wyłącz­nie na czarno. Nosiła żałobę po mężu i dwójce dzieci, które zmarły w dzie­ciń­stwie. Costanza, która ni­gdy nie wyszła za mąż, nosiła jasne kolory i wyra­fi­no­waną biżu­te­rię, jakby trium­fo­wała, że udało jej się unik­nąć cier­pień mał­żeń­stwa i poro­dów. Na widok Bruna ich twa­rze zmie­niły się; zapo­mniały o narze­ka­niach. Nonna Pie­ran­ge­lini uszczyp­nęła chłopca w poli­czek i obsy­pała kom­ple­men­tami, a jej sio­stra zmierz­wiła mu włosy kości­stą, upier­ście­nioną dło­nią i powie­działa, że jest jesz­cze ład­niej­szy niż poprzed­niego dnia. Potem potarła palce o kciuki i wyszep­tała: „Tfu tfu tfu”, by odpę­dzić zły los, który mógłby ulec poku­sie znisz­cze­nia takiego szczę­ścia.

Usia­dły i Maria przy­nio­sła im świeżą kawę, owoce oraz ciastka, które nonna Pie­ran­ge­lini pochła­niała z upodo­ba­niem. Costanza, chuda jak żuraw, popi­jała kawę i nic nie jadła. Gdyby jadła ciastka, nie utrzy­ma­łaby figury przez te wszyst­kie lata, ale spra­wiało jej przy­jem­ność patrze­nie, jak jej sio­stra je. Im wię­cej nonna Pie­ran­ge­lini jadła, tym bar­dziej Costanza była zado­wo­lona z sie­bie i swo­jej powścią­gli­wo­ści. Nonna Pie­ran­ge­lini ni­gdy nie mar­twiła się o swoją syl­wetkę i nie miała zamiaru zaczy­nać teraz, w wieku sie­dem­dzie­się­ciu czte­rech lat. Posma­ro­wała brioszkę masłem i ugry­zła duży kęs.

Bruno pobiegł do ogrodu z Dan­tem, a za nimi Romina. Nonna Pie­ran­ge­lini zatrzy­mała bystre spoj­rze­nie na Bene­det­cie.

– Dzi­siaj jest ważny dzień – powie­działa. – Pamię­taj, żeby się uśmie­chać. Męż­czyźni lubią kobiety, które się uśmie­chają.

– Dobrze, nonno – odrze­kła Bene­detta, którą nauczono, że bez­piecz­niej jest zga­dzać się ze star­szymi ludźmi.

– I roz­puść włosy. Męż­czyźni lubią kobiety z pięk­nymi wło­sami – dodała babka.

– Moim zda­niem wyglą­dasz uro­czo tak jak teraz – stwier­dziła Costanza. – Albo ma się urodę, albo nie, a ty masz, więc nie ma zna­cze­nia, co zro­bisz z wło­sami. Ale Ila­ria ma rację, kiedy radzi, żebyś się uśmie­chała. Męż­czyzn łatwo uwieść uśmie­chem. – Jej wła­sny uśmiech nad fili­żanką kawy był jed­no­cze­śnie prze­wrotny i tęskny. – Uwio­dłam swoim uśmie­chem nie­jed­nego męż­czy­znę.

– Madonno! – wykrzyk­nęła nonna Pie­ran­ge­lini z gry­ma­sem. – Nie musimy o tym słu­chać przy śnia­da­niu ani w ogóle. Ja nie mówię o takim uśmie­chu.

Eve­lina się roze­śmiała.

– Jaki był twój uśmiech? – zapy­tała, mając nadzieję, że zachęci do mówie­nia ciotkę, która łatwo dawała się nakło­nić do nie­sto­sow­nych prze­chwa­łek na temat wła­snej prze­szło­ści. – Poka­żesz mi?

Nonna Pie­ran­ge­lini zgro­miła wnuczkę spoj­rze­niem.

– Ty z pew­no­ścią nie musisz wie­dzieć, jaki to jest uśmiech! – rzu­ciła szorstko.

– Dla­czego aku­rat ja? – spy­tała Eve­lina.

– Dla­tego, że i tak masz już prze­wrotny błysk w oku.

– Widocz­nie ma to po mnie – stwier­dziła Costanza.

– To nie jest żaden kom­ple­ment – prze­rwała jej nonna Pie­ran­ge­lini.

– Co nie jest kom­ple­men­tem? – zapy­tał Tani, wycho­dząc z willi z kciu­kami zatknię­tymi w kie­sze­nie lnia­nej kami­zelki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki