Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore, rozgrywająca się w targanych wojną Włochach i na ulicach Nowego Jorku.
Nowy Jork, 1979
Serce Eveliny wypełnione jest wdzięcznością za to, co ma, choć żałuje też spraw, których nie doprowadziła do końca. Mieszka w Ameryce od ponad trzydziestu lat, lecz w głębi duszy wciąż czuje się Włoszką.
Północne Włochy, 1934
Evelina wiedzie spokojne życie w wiosce, która czasy świetności ma za sobą. Gdy jej starsza siostra Benedetta poślubia bankiera, przysięga sobie, że nigdy nie wyjdzie za mąż z poczucia obowiązku. Chce kąpać się w słońcu, pięknie i miłości, nie przejmując się ciężkimi chmurami, gromadzącymi się na horyzoncie historii.
Lecz cień wojny spowija Europę i życiu cenionych przez nią osób grozi niebezpieczeństwo. Na światło dzienne wychodzą mroczne sekrety i ukrywane żale.
Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Greenwich, Nowy Jork, 1979
Evelina cofnęła się i popatrzyła z podziwem na stół. Wyglądał bardzo ładnie. Zrobiła świeczniki z wydrążonych małych dyń i rozstawiła je wokół trzech wazonów ze słonecznikami, goździkami i różami, które dominowały na długim stole nakrytym dla dziesięciu osób. Na talerzach leżały serwetki w obrączkach z czerwonych jagód i żółtych liści klonu, a karteczki z nazwiskami gości wetknięte były w sosnowe szyszki. To wszystko wyglądało uroczo, ale brakowało jeszcze jednej ważnej rzeczy.
Poszła do ogrodu. Słońce niemal już zaszło. Niebo nad Greenwich było bladoniebieskie, przetykane ognistym szkarłatem i złotem. Przesuwające się po nim powoli pękate chmury przypominały ciemne kadłuby statków oglądane z dna morza. Przez chwilę stała nieruchomo, określając kształty mniejszych chmur: delfiny, wieloryby i meduzy, fale rozbijające się w różową pianę, odległe pasma górskie zasnute fioletem. Potem słońce znikło, zabierając ze sobą całą paletę kolorów, a także statki i morskie stworzenia, i przez ciemniejące indygo przebiło się migotanie samotnej gwiazdy. Evelina wciąż stała w miejscu, wpatrując się w noc. Do pierwszej gwiazdy dołączały kolejne, jedna po drugiej, migocząc w mroku jak latarnie łodzi rybackich.
Poszła do ogródka ziołowego i ścięła pęk rozmarynu. Roztarła listek między palcem wskazującym a kciukiem i przyłożyła do nosa. Zapach domu zawładnął jej zmysłami i zalała ją fala wspomnień. Z nostalgii zakręciło jej się w głowie. Na chwilę przymknęła oczy, smakując przyjemność i ból, w równych proporcjach. Westchnęła z rezygnacją. Nie było sensu emocjonować się czymś, co zabrała jej przeszłość, skoro teraźniejszość dawała tak wiele powodów do wdzięczności.
Wróciła do jadalni i rozsypała gałązki rozmarynu na obrusie. Chociaż mieszkała w Ameryce od ponad trzydziestu lat, w duszy wciąż była Włoszką, dlatego w tym czasie dziękczynienia powinna upamiętnić stary kraj przynajmniej dekoracją stołu.
Zapalała świece na stole, kiedy do domu wrócił Franklin, jej mąż. Otworzył drzwi i wszedł do holu, powiadamiając ją o swoim powrocie okrzykiem: „Kochanie, już jestem!”; jednocześnie zdejmował lodenowy płaszcz i fedorę i odstawiał teczkę. Franklin van der Velden miał siedemdziesiąt sześć lat i przeszedł już na emeryturę, nadal jednak uczestniczył w życiu akademickim w Skidmore, gdzie do niedawna wykładał przedmioty klasyczne. Wysoki i szczupły, miał gęste siwe włosy, prosty patrycjuszowski nos i inteligentne niebieskie oczy – bystre, dociekliwe oczy mężczyzny, który zawsze okazywał wiele cierpliwości ludziom mniej utalentowanym niż on sam. Kiedyś miał wysportowaną sylwetkę, ale teraz chodził zgarbiony, powolnym, ociężałym krokiem.
Evelina zdmuchnęła zapałkę, rozwiązała troczki fartucha narzuconego na zieloną sukienkę i odłożyła go na krzesło. Czternaście lat młodsza od Franklina, była troskliwą i obowiązkową żoną, a jej szacunek dla uczonego męża przetrwał nienaruszony od dnia ich ślubu. Wyszła do holu z uśmiechem, który sprawiał, że jej twarz stawała się piękna. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat w żadnym razie nie była uderzającą pięknością, ale jej twarz miała charakter i żywy urok, a zawsze błyszczące piwne oczy patrzyły z czułością. Była w nich też głębia mrocznych sekretów i ukrytych smutków; ta głębia rozpalała w nich światło empatii, które ludzie podświadomie zauważali i w rezultacie powierzali jej własne sekrety i smutki. Długie ciemne włosy miała zaczesane do góry i luźno spięte spinką, pojedyncze kosmyki opadały na szyję. Jej kształtne ciało było miękkie i powabne, skóra miała śródziemnomorski odcień, na zawsze opalony słońcem ojczyzny, jakby Evelina wciąż mieszkała wśród gajów oliwnych i winnic swojej młodości. Mówiła po angielsku z mocnym włoskim akcentem, jak gdyby nie oddała się w pełni nowemu krajowi, lecz zachowała coś dla siebie.
Wzięła od męża płaszcz, a on pocałował ją w skroń. Jego zmęczona twarz z przyjemnością odwzajemniła jej uśmiech, bo Evelina była radością dla oczu. Nawet po trzydziestu dwóch latach małżeństwa Franklin nie popadł w błogie samozadowolenie, gdy chodziło o kobietę, z którą dzielił życie. Wiedział, jak bardzo mu się poszczęściło. Bez niej nigdy by nie osiągnął tego, co miał, ani nawet nie stałby się takim mężczyzną, jakim był. Evelina była kotwicą jego statku; mocno trzymała go przy domu i rodzinie i otaczała spokojem, którego potrzebował do pracy.
– Niedługo będą – powiedziała, wieszając płaszcz w szafie, a kapelusz na haczyku za drzwiami.
– Zdążę się wykąpać?
– Byle szybko.
Franklin skinął głową, chociaż oboje wiedzieli, że niczego nie jest w stanie zrobić szybko. Powoli wchodził po schodach, przytrzymując się poręczy lekko drżącymi rękami i przystając co kilka kroków dla złapania oddechu. Evelina wróciła do kuchni, żeby przypilnować kolacji. Przygotowała wszystkie tradycyjne dodatki do indyka, który piekł się przez większą część popołudnia: purée ziemniaczane, sos żurawinowy, farsz, zieloną fasolkę i ciasto z dynią. Przed ślubem kuchnia jej nie interesowała, ale z konieczności nauczyła się gotować. Kiedy jednak spoglądała wstecz na swoje życie we Włoszech, na ten rozdział zamknięty dawno temu i zagrzebany pod wieloma kolejnymi, zapach rozgotowanych pomidorów i świeżo upieczonej focaccii zdawał się dominować w jej wspomnieniach, spowijając je obłokiem aromatów i niemal nie dopuszczając niczego innego. Przyszło jej do głowy, że być może to natura w ten sposób oszczędza jej bolesnych wspomnień. Może w tym przejawiała się jej łaskawość.
Zamieszała sos na patelni, przez chwilę wpatrując się jak zahipnotyzowana w wir tworzony przez drewnianą łyżkę. Święto Dziękczynienia było doroczną uroczystością dla rodziny i przyjaciół, więc zważywszy na jej historię, nie było nic niezwykłego w tym, że znów otwierały się stare rany, zadane dawno temu, kiedy była młoda i wrażliwa. Nie było nic nienaturalnego w opłakiwaniu tych, których zostawiła za sobą, i tych, których straciła. Jesień to w końcu czas zadumy i melancholii; agonalne rzężenie lata, żałobne preludium do zimy. Nie, nic w tym nie było nienaturalnego, że czuła wdzięczność za to, co miała, i żal za tym, z czego zrezygnowała; zupełnie nic nienaturalnego.
*
Pierwsi przybyli jej dwaj synowie, Aldo i Dan, a za nimi wkroczyły żona Alda Lisa oraz dziewczyna Dana Jennifer z bukietem kwiatów i pudełkiem czekoladek dla Eveliny. Aldo, wysoki i przystojny jak ojciec, miał ciemne włosy, cerę i piwne oczy matki. Gdyby nie holenderskie nazwisko, można byłoby go wziąć za Włocha. Z kolei Dan był niższy i bardziej krępy niż brat, z niebieskimi oczami i gęstymi włosami ojca. Jednak jego cierpkie, zuchwałe poczucie humoru było wyłącznie jego własne. W odróżnieniu od brata, który był odpowiedzialny jak większość pierworodnych dzieci, Dan miał awersję do zasad i na każdym kroku okazywał się nonkonformistą.
Widok synów wyrwał Evelinę z rozmyślań. Uściskała ich ciepło i ucałowała zmarznięte twarze, na chwilę zapominając, że mają już trzydzieści jeden i dwadzieścia dziewięć lat. Dla niej zawsze byli chłopcami.
– Wyglądasz na zmęczonego, Aldo – zauważyła, obejmując jego twarz. – Powinieneś więcej sypiać. Nie za dużo pracujesz? Liso, czy on nie pracuje za dużo?
– Nic mi nie jest, mamo. Nie martw się o mnie – mruknął Aldo, przechodząc dalej, by się przywitać z ojcem.
– A ty, Dan, jeśli wyglądasz na zmęczonego, to nie z powodu przepracowania, prawda? – Evelina podejrzliwie uniosła brwi. – Tobie mogę powiedzieć: pracuj trochę ciężej.
Dan roześmiał się.
– Mamo, nie samą pracą żyje człowiek. – Zrzucił skórzaną kurtkę i pociągnął nosem. – Coś tu ładnie pachnie.
– Na kolację jest niespodzianka – powiedziała Evelina z uśmiechem. Ten dowcip zestarzał się już wiele lat temu, ale nie mogła się oprzeć, by go nie powtórzyć.
– Co, upiekłaś kozę zamiast indyka? – zapytał Dan, udając przerażenie.
– Tak, kozę na Święto Dziękczynienia. Pomyślałam, że wszystkim nam przyda się jakaś odmiana. Komu potrzebny indyk, skoro możemy zjeść starego żylastego capa?
Evelina przywitała się ze swoją synową Lisą oraz z Jennifer, o której wiedziała, że nigdy nie zostanie jej synową; Dan nie należał do mężczyzn, którzy się chcą ustatkować. To będzie cud, jeśli kiedyś w ogóle się ożeni, pomyślała, patrząc z dumą na zuchwałego syna. Może gdzieś istniała dziewczyna, która potrafiłaby go poskromić, ale on jeszcze takiej nie znalazł. I z całą pewnością nie była to Jennifer, o wiele za łagodna.
Po chwili drzwi znów się otworzyły i do środka wpadł podmuch zimnego wiatru oraz młodsza siostra Alda i Dana, Ava-Maria, ciągnąca za sobą walizkę.
– Jestem! – wykrzyknęła. Na dźwięk jej donośnego, pełnego entuzjazmu głosu wszyscy się odwrócili, by na nią spojrzeć; wiedziała, że tak będzie. – Cześć. Szczęśliwego Święta Dziękczynienia! Ale fajnie, prawda? Znowu wszyscy jesteśmy razem.
Uścisnęła i ucałowała rodziców i przywitała się z pozostałymi, nawet z Jennifer, w którą, jak dobrze wiedziała, nie warto było inwestować, bo Dan na pewno ją rzuci jeszcze przed końcem tygodnia. Ava-Maria była ciemnowłosa, piękna i zawsze lubiła być w centrum uwagi. Rozpieszczana przez rodziców i faworyzowana przez los, wiodła życie pozbawione trosk.
Weszli do salonu i usadowili się na fotelach i sofach wokół kominka. Franklin i Evelina wprowadzili się do tego domu na początku lat sześćdziesiątych, kiedy zmęczyły ich zgiełk i tempo Manhattanu. Evelina urządziła dom w przytulnym i bezpretensjonalnym stylu. Kupowała meble, obrazy, dywaniki i bibeloty dlatego, że jej się podobały, a nie dlatego, że dobierała je do jakiejś konkretnej kolorystyki lub przemyślanego projektu. Nic tu do siebie nie pasowało, wszystko było wymieszane jak w gulaszu warzywnym, a jednak jakimś sposobem udało jej się stworzyć zaskakującą harmonię. Był to przytulny, nieformalny pokój, z którego nie chciało się wychodzić.
Evelina właśnie zerkała na zegarek, kiedy usłyszała odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Szybko podniosła się i wyszła. W korytarzu stała budząca respekt dziewięćdziesięciotrzyletnia ciotka Madolina Forte, krzepka i przysadzista jak czołg. Z jej ramion zdejmował płaszcz przyjaciel rodziny, którego wszyscy znali jako wujka Topino, co po włosku oznacza myszkę, chociaż nie był krewnym Eveliny ani Franklina i pod żadnym względem nie przypominał myszy. Był ich przyjacielem od lat; van der Veldenowie przyjęli go do rodziny, gdy dzieci były jeszcze małe. Od tamtej pory tak się zaadaptował, że nikomu nie przychodziło do głowy zapytać, jak to się właściwie stało. Wszyscy po prostu to zaakceptowali.
– Witajcie! – zawołała Evelina. Zabrała płaszcz ciotki od Topina i ucałowała staruszkę.
– Wilgoć łamie mnie w kościach – poskarżyła się Madolina. W odróżnieniu od siostrzenicy nie trzymała się kurczowo przeszłości i w jej wymowie tylko sporadycznie pobrzmiewały ślady włoskiego akcentu. – Bogu dzięki, tu jest przyjemnie i ciepło. Wejdę do środka i usiądę przy ogniu.
Zdecydowanym krokiem ruszyła do salonu, podpierając się laską. Evelina uśmiechnęła się do Topina i jej spojrzenie złagodniało. Miał puszyste siwe włosy, wysokie czoło, duży nos i zmysłowe usta. Wyraziste szare oczy zerkały na nią przez okrągłe okulary.
– Dobrze wyglądasz, Evo – powiedział po włosku. Objął ją i pocałował w policzek.
– Ty też dobrze wyglądasz, stary przyjacielu – odrzekła.
– Jeszcze jeden rok. – Potrząsnął głową i ciężko westchnął. – Kto by pomyślał?
– Wszystko przemija. Ty mnie tego nauczyłeś.
– To, co dobre, i to, co złe. Życie zatacza kręgi, a my jesteśmy tylko chomikami w kołowrotku. Ten obrót podoba mi się najbardziej. Jest w nim poczucie trwałości. Jak tam indyk?
– Tłusty i soczysty. – Zaśmiała się i pomogła mu zdjąć płaszcz, ten sam, który nosił przed siedemnastu laty, gdy po raz pierwszy zaprosili go na kolację w Święto Dziękczynienia. Topino nie lubił wydawać pieniędzy na zbędne rzeczy.
– A ciasto z dyni?
– Twoje ulubione.
Skinął głową i jego pełne usta wygięły się w uśmiechu. Uniesione do góry kąciki nadały twarzy komiczny urok.
– Co roku wychodzę stąd z brzuchem pełnym ciasta dyniowego, a przez następne pięćdziesiąt dwa tygodnie marzę o kolejnym kawałku. Dziś wieczorem będę świętować życie i ciasto dyniowe.
Zaprowadziła Topina do salonu, gdzie powitały go okrzyki radości. Ava-Maria uścisnęła go energicznie i ucałowała szorstkie policzki, chłopcy serdecznie klepali go po plecach. Franklin podał mu rękę i przedstawił Jennifer, która uśmiechnęła się nieśmiało; nawet ona wiele słyszała o słynnym wujku Topinie. Lisa powitała go pocałunkiem i roześmiała się, gdy zbeształ ją, że nie jest dobrą żoną, bo Aldo jest chudy i wydaje się zmęczony.
– Mężczyzna musi jeść – robił jej wyrzuty Topino. – Czym ty go karmisz? Bulionem warzywnym?
– Jadam dobrze – odpowiedział Aldo, stając w obronie Lisy.
– Wyglądasz, jakbyś w ogóle nie jadł. Dziś wieczorem świętujemy życie i dobre jedzenie. Przede wszystkim dobre jedzenie. – Topino wzruszył ramionami. – Życie to świętowanie życia.
Madolina, która ogrzewała sobie plecy przy ogniu, machnęła ozdobioną klejnotami dłonią znad osłony kominka.
– Przestańcie go tak ściskać, bo jest już na wpół żywy!
Pod jej groźnym spojrzeniem wszyscy posłusznie usiedli na miejscach. Nikt oprócz Topina nie ośmielał się przeciwstawiać ciotce Madolinie.
– Lubię, kiedy mnie ktoś ściska tak, że jestem na wpół żywy – oznajmił. – Ta druga połowa wtedy naprawdę czuje, że żyje.
– Chodź, Topino, usiądź tutaj. – Madolina poklepała miejsce obok siebie. – Czuję ból w kościach, kiedy zaczynają tajać.
Topino z jękiem usiadł obok niej. Miał tylko sześćdziesiąt pięć lat, ale czasami czuł się jak stary reumatyk.
Franklin podał mu kieliszek czerwonego wina.
– Gotowy na partyjkę szachów? – zapytał.
– Znasz mnie przecież. – Uśmiechnął się Topino. – Nie przepuszczę żadnej okazji, żeby przegrać.
Franklin się roześmiał, bo wszycy wiedzieli, że Topino jest piekielnie dobrym szachistą.
– W takim razie jest nas już dwóch.
Topino śmiał się razem z nim. Myśl, że dwóch graczy miałoby walczyć o przegraną, przemawiała do jego dziwacznego poczucia humoru.
– Powiedz mi, Madolino, jak się miewasz? – zapytał i ze skupieniem wysłuchał szczegółowej opowieści o biodrze, którego nie można było zoperować z racji jej podeszłego wieku.
– Kiedy ktoś jest tak stary jak ja, Topino, nie ma sensu iść pod nóż, chyba że gotów jesteś już nie wrócić.
– Jasne, to jest ryzyko – zgodził się, wzruszając ramionami. – Ale moim zdaniem jesteś długowieczna jak żółw. Za dziesięć lat nadal będziesz tu siedzieć i opowiadać o swoim biodrze.
Madolina uwielbiała jego poczucie humoru.
– A ty, Topino?
– Ja jestem jak karaluch, prawie niezniszczalny. – Wypił łyk wina i spojrzał na nią z błyskiem w oku. – Kiedy dobry Bóg mnie w końcu zabierze, to tylko dlatego, że sam go o to poproszę.
– Czy wy tam mówicie o śmierci? – zawołała Ava-Maria z kanapy. – Naprawdę, jest Święto Dziękczynienia!
– W takim razie zabawiaj nas. – Topino pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i spoglądając na nią wyczekująco. – Co porabiałaś, odkąd cię ostatnio widziałem? Jak tam studia? Na pewno okręcasz sobie chłopaków wokół palca.
Topino robił to, co potrafił najlepiej: słuchał. A Ava-Maria robiła to, co z kolei ona umiała najlepiej: mówiła o sobie. Madolina cieszyła się ciepłem ognia na plecach i patrzyła na Evelinę, która była dla niej jak córka. Jej siostrzenica wyjechała z Włoch w wieku dwudziestu ośmiu lat i zamieszkała z nią na Brooklynie. Madolina czuła dumę, patrząc na kobietę, którą Evelina się stała.
Kiedy Evelina oznajmiła, że kolacja jest gotowa, Topino podał Madolinie ramię i oboje poprowadzili grupę do jadalni. Madolina wstrzymała oddech na widok świec w dyniach i kwiatów.
– Wspaniałe! – wykrzyknęła. – Ta dziewczyna ma wyczucie stylu. Zawsze miała. Trzeba powiedzieć, że jedyne w swoim rodzaju, ale zawsze niezwykłe. – Topino odsunął jej krzesło na końcu stołu. Usiadła i podała mu laskę do odstawienia pod ścianę. – Jej matka też ma wyczucie stylu. Artemisia ma piękny dom, chociaż mocno zniszczony. Tani nie znosił wydawania pieniędzy jeszcze bardziej niż towarzystwa. – Mówiła o swoim bracie Gaetanie. – Villa L’Ambrosiana jest przeurocza. Evelina odziedziczyła styl po matce i wyniosła go z tego pięknego domu.
Topino dostał miejsce pośrodku dłuższego boku stołu, bo wszyscy chcieli z nim rozmawiać. Franklin siedział u szczytu, a Evelina po lewej stronie ciotki. Wuj Peppino, mąż Madoliny, który zmarł sześć lat temu, zawsze siedział po jej drugiej stronie. Zauważyła, że wzrok ciotki zatrzymał się na krześle, a jej twarz nagle sposępniała, i wiedziała, że Madolina o nim myśli. Święto Dziękczynienia było czasem wdzięczności, ale wdzięczność nigdy nie przychodziła z pustymi rękami, zawsze pojawiała się w towarzystwie swojej przyjaciółki straty. Odkąd Madolina została wdową, ubierała się tylko na czarno i choć dziękowała za życie Peppina, nie mogła nie opłakiwać jego odejścia.
Przy stole zrobiło się gwarno. Najgłośniej słychać było głos Avy-Marii, która raczyła wszystkich anegdotami. Topino drażnił się z nią, gasząc ją na swój zwykły cierpki, lecz pełen uczucia sposób, ona zaś odpowiadała błyskotliwymi ripostami. Ich żywy pojedynek słowny zabawiał cały stół. Dan, który pracował w firmie reklamowej na Manhattanie i również miał w zanadrzu mnóstwo anegdot, włączył się do rozmowy niemal równie głośno jak siostra, tymczasem Aldo i Franklin próbowali cicho rozmawiać o książkach; Aldo pracował w wydawnictwie. Madolina skarżyła się, że nie nadąża za rozmowami.
– W tym domu powinna być regulacja głośności – powiedziała, machając ręką i uciszając wszystkich.
Evelina popatrzyła na ich twarze z rozbawieniem. Tak działo się co roku i to było cudowne.
W końcu na stół trafiło ciasto z dyni. Evelina pokroiła je na trójkąty i łopatką przeniosła jeden na talerz Topina.
– Jedz powoli – powiedziała cicho.
– Najchętniej jadłbym ten kawałek przez cały rok – odrzekł, sięgając po widelczyk. – Ale jestem zbyt wielkim żarłokiem.
Przy stole zapanowała cisza, w końcu przerwana przez Avę-Marię.
– Kiedy wszyscy przy stole milkną, oznacza to, że nad głowami przelatuje anioł – powiedziała, wznosząc spojrzenie w stronę sufitu.
– Jak to możliwe, by anioł przelatywał nad głowami, skoro siedzi naprzeciwko mnie? – odrzekł Topino.
– Och, Topino, jakie to miłe z twojej strony! – zagruchała Ava-Maria.
– Anioły nie mówią tak głośno – stwierdziła ciocia Madolina.
– Ten anioł mówi głośno – odrzekła Ava-Maria, nie ściszając głosu.
– Jest więcej tego ciasta? – zapytał Dan.
– Już skończyłeś? – zdziwiła się Evelina.
– Jest naprawdę dobre! – wykrzyknął, oblizując widelczyk.
– Tak, jest jeszcze. Wiem, dla kogo gotuję. Rój szarańczy! – Evelina wstała ze śmiechem. Cieszyło ją, że lubili jej kuchnię, choć nigdy nie sądziła, że będzie mogła coś takiego powiedzieć.
Topino odchylił się na oparcie krzesła, klepiąc się po brzuchu, który od jakiegoś czasu zaczął się zaokrąglać.
– Nikt nie piecze takiego ciasta dyniowego jak wasza mama – powiedział i uśmiechnął się do Eveliny.
– Ty też chcesz jeszcze kawałek? – zapytała.
– Musisz pytać?
– Z uprzejmości. Przecież wiem, że chcesz.
– W takim razie nie odmówię, z uprzejmości. Tak, signora, poproszę o jeszcze jeden kawałek.
Kiedy ostatnie okruchy ciasta zniknęły z talerzy, Franklin zastukał nożem w szklankę i wstał. Ku uldze Madoliny w pokoju znów zapadła cisza. Topino otarł usta serwetką i opróżnił kieliszek wina. Evelina złożyła ręce na kolanach, z dumą patrząc na męża.
– Dzisiejszy wieczór jest wyjątkowy dla Amerykanów na całym świecie, ale jest to również wyjątkowy wieczór dla wszystkich, którzy przybyli z daleka i uczynili Amerykę swym domem. Świętujemy razem jako jeden barwny naród zbudowany przez imigrantów i oparty na wzajemnym szacunku i akceptacji. Jak wszyscy wiecie, moi przodkowie przybyli do Ameryki w osiemnastym wieku z Holandii, ciocia Madolina i wujek Peppino, niech spoczywa w pokoju, przybyli z Włoch na przełomie wieków jako świeżo poślubiona para, Evelina opuściła Włochy w wieku dwudziestu ośmiu lat, pod koniec wojny, a wujek Topino w latach pięćdziesiątych.
Evelina pochwyciła spojrzenie Topina i w jej uśmiechu błysnęła czułość. Odwzajemnił jej spojrzenie z podobną czułością i odrobiną smutku, który w rzadkich chwilach utraty czujności przenikał przez szczeliny w jego zachowaniu. Franklin w dalszym ciągu dziękował za przyjaciół, rodzinę, pomyślność i dobrobyt.
– Wszystkim nam się poszczęściło – mówił. – A szczęście to dar, za który należy być wdzięcznym. Wznoszę toast za szczęście i za was wszystkich. To dla mnie wielkie szczęście, że jesteście moją rodziną i przyjaciółmi.
Wstali, wznieśli kieliszki i życzyli sobie nawzajem szczęśliwego święta Dziękczynienia.
Po kolacji Franklin i Topino usiedli przy stoliku karcianym nad szachownicą. Obydwaj byli doświadczonymi graczami i partia trwała jeszcze długo po tym, jak Aldo i Lisa odwieźli Madolinę do domu, a Dan i Jennifer również się pożegnali i wyszli. Ava-Maria pomogła matce posprzątać ze stołu i poszła na górę się położyć. Evelina zebrała gałązki rozmarynu, włożyła je do miski przy zlewie i wróciła do salonu sprawdzić, jak idzie rozgrywka.
– Wygląda na to, że jednak żaden z was nie ma ochoty przegrać – powiedziała, opierając rękę na ramieniu Franklina. – Wydaje mi się, że na dzisiaj powinniście już skończyć.
– Masz rację – odrzekł Franklin. Wyprostował się i odetchnął głęboko. – Możemy to tak zostawić i wrócić do gry jutro.
– Chcecie, żebym jutro przyszedł? – zapytał Topino. – Nie macie jeszcze dość widoku mojej twarzy?
Evelina się roześmiała.
– Przyjdź na lunch. Ava-Maria zostaje na kilka dni, a wiem, że chciałaby widywać cię częściej, tak jak i my.
– Cóż, nie mogę zaprzeczyć, że kusi mnie twoja kuchnia, Evelino, i twoje towarzystwo.
– W takim razie ustalone. – Poszła do kuchni i przyniosła paczkę owiniętą w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. – Odprowadzę cię do drzwi.
Topino pożegnał się z Franklinem i poszedł za Eveliną. Wydawał się wymięty i trochę znużony. Od wina ogarniała go senność, ale w oczach błyszczały emocje. Wyjęła z szafy jego płaszcz. Wsunął ręce w rękawy.
– Jesteś dobrą panią domu, Evo – powiedział, znów przechodząc na włoski, jak zwykle, gdy byli sami.
Z łagodnym uśmiechem wyciągnęła do niego paczkę.
– Co to jest?
– Ciasto z dyni. – Uśmiechnęła się szerzej. – Upiekłam drugie, specjalnie dla ciebie.
Oczy Topina rozbłysły.
– Myślisz o wszystkim. – Pochylił się i pocałował ją w policzek. – Do zobaczenia jutro.
Gdy skinęła głową, otworzył drzwi i wyszedł w noc.
Evelina wróciła do kuchni, żeby zgasić światło. Spojrzała na rozmaryn przy zlewie. Z sercem przepełnionym wdzięcznością, zarówno za to, co dobre, jak i za to, co złe, roztarła gałązkę między palcem wskazującym a kciukiem, przytknęła do nosa i zamknęła oczy.
Północne Włochy, lipiec 1934
Evelina odetchnęła głęboko i jej nozdrza wypełnił zapach rozmarynu. Kochała ten krzew o wiecznie zielonych igiełkach i fioletowych kwiatkach rosnący na wszystkich granicach ogrodu kipiącego od kwiatów. Były tu ogromne terakotowe donice z bugenwillą, kępy tymianku, obfitość oleandrów i jaśminów, które zasłaniały zbudowane z wapienia ściany willi, przesycając pokoje słodkimi zapachami. A jednak to zapach rozmarynu najbardziej kojarzył się z tym miejscem – drzewny, aromatyczny i zmysłowy. Dla siedemnastoletniej Eveliny był to zapach domu.
Trzymając gałązkę między palcem wskazującym a kciukiem, szła szybko przez ogród w stronę szesnastowiecznej willi, majestatycznej, lecz podupadłej i pilnie potrzebującej napraw, na które ojciec Eveliny nie miał pieniędzy ani też, jak się wydawało, wielkiej ochoty. Gaetano Pierangelini, znany jako Tani, był autorem hermetycznych powieści i słowo pisane interesowało go bardziej niż stan domu. Przez większą część dnia siedział w garniturze w swoim gabinecie, paląc papierosy i wystukując na maszynie powieści, których pisanie zajmowało mu całe lata. Zarabiał niewiele, ale bardziej niż rzeczy materialne cenił sobie nagrody literackie i prestiż.
Jego żona Artemisia była od niego dwanaście lat młodsza i gromadziła rzeczy z uporem sroki. Piękna i ekscentryczna, szukała obu tych cech w świecie, który zamieszkiwała, jakby willa była przedłużeniem jej samej. Podupadłego domu nie uważała za porażkę; uznała upiększenie tego miejsca za wielkie wyzwanie, wiedząc, że nie ma na świecie drugiej kobiety, która mogłaby to zrobić z równym szykiem i śmiałością jak ona. Ukryła pęknięcia ścian pod wielkimi gobelinami, na zniszczonych kamiennych podłogach rozłożyła perskie dywany, a pozostałe niedoskonałości zamaskowała ogromnymi roślinami w donicach, obfitymi kaskadami kwiatów, marmurowymi popiersiami i obrazami, które gromadziła przez lata z doskonałym wyczuciem okazji i jeszcze lepszym – jakości. Niedrogie dzieła sztuki okazywały się niekiedy dziełami wielkich, a w każdym razie wybitnych mistrzów. Właśnie te umiejętne zakupy utrzymywały na powierzchni Villę L’Ambrosiana i jej mieszkańców; również dzięki nim Tani mógł oddawać się swojej pasji, nie martwiąc się o pieniądze.
Artemisia miała szczęście, bo stara willa tchnęła uroczą atmosferą przyblakłej wspaniałości, której wystarczało nie zakłócić. Freski przedstawiające sceny alegoryczne i pasterskie, choć zniszczone od wilgoci i wymagające renowacji, były niezaprzeczalnie znakomite. Pokoje w amfiladzie, rozdzielone podwójnymi drzwiami w obramowaniach z różowego marmuru i trompe l’oeil, miały harmonijne proporcje, wysokie sufity i duże okna. Całe to miejsce miało niespieszny urok, zdawało się spokojnie obserwować poruszających się wewnątrz ludzi, jakby tak naprawdę nie byli jego częścią, lecz okruchami czasu, w których ich drobne dramaty, tak ważne w danej chwili, na koniec nieubłaganie obracały się w proch. Pokolenia przychodziły i odchodziły, a te ściany trwały niczym świadkowie przemijania i kruchości życia, a być może również jego pozornej bezcelowości, bo co mury mogły wiedzieć o ludzkim sercu i trwałej naturze miłości?
Evelina lekko wbiegła na schody prowadzące z ogrodu na szeroki taras na tyłach willi. Przemknęła między gigantycznymi donicami z terakoty, w których rosły drzewka cytrynowe, i przez szeroko otwarte przeszklone drzwi weszła do chłodnego wnętrza domu. Z salonu muzycznego znajdującego się kilka pokoi dalej dobiegały dźwięki fortepianu, na którym grała jej starsza siostra, a w sypialni na piętrze rozlegały się piski młodszego brata Brunona, który bawił się z psem. Jego niania Romina śpiewała na podeście, sortując pranie. W głębi willi, w jej najchłodniejszej części, babcia, nonna Pierangelini, i jej niezamężna siostra Costanza przesypiały leniwe godziny gorącego letniego popołudnia po długim lunchu, partyjce kart i niezliczonych papierosach. Evelina dotarła do frontu willi, zatrzymała się na schodku i czekała. Przed nią lśnił w słońcu ozdobny staw z fontanną Wenus, która już od lat nie tryskała wodą i porosła mchem. Po obu stronach podjazdu, pośród doniczek z pururową bugenwillą i cisowych żywopłotów przyciętych w nierówne kule, stały na postumentach dwa marmurowe posągi nagich mężczyzn w kontrapoście.
Wreszcie zobaczyła na końcu cyprysowej alei konia signory Ferraro zaprzężonego do dwukółki i zbliżającego się powoli pośród cieni. Podekscytowana, przeskakiwała z nogi na nogę, a gdy już mogła dostrzec twarz swojej nauczycielki sztuki, energicznie pomachała. Fioruccia Ferraro również pomachała do niej z uśmiechem. Za jej głową powiewały wstążki kapelusza. Evelina zawsze wyczekiwała lekcji malarstwa – kochała malować i kochała signorę Ferraro. Młoda kobieta była życzliwa, wesoła i okazywała jej ciepłe uczucia, toteż Evelina, przez większość czasu ignorowana przez narcystyczną matkę, cieszyła się jej towarzystwem.
W ogrodach Villi L’Ambrosiana było mnóstwo rzeczy, które można było rysować – oczywiście rośliny i drzewa, ale także popiersia i posągi, kamienne łuki, omszałe groty, fontanny i arkady oraz ozdobna szklarnia nonny Pierangelini pełna pomidorów. Wśród sosen była ukryta neogotycka kaplica, w której rodzina niegdyś odprawiała prywatne nabożeństwa, ale teraz stała opuszczona i zapomniana, wydana na łaskę żywiołów oraz szaleństw Brunona i jego kolegów. Było to wspaniałe miejsce do zabawy w chowanego i do potajemnych spotkań.
Dwie młode kobiety ustawiły stołki przed figurką pulchnego cherubinka z harfą i zabrały się do rysowania. Był to odległy i cichy zakątek ogrodu otoczony wiekowymi drzewami i strzeżony przez posągi, których imiona już dawno popadły w zapomnienie. Było gorąco nawet w cieniu. Signora Ferraro zdjęła kapelusz i długie ciemne loki opadły jej na plecy. Zsunęła z ramion różowo-żółty szal w kwiaty i odłożyła go na bok. Miała na sobie białą sukienkę przewiązaną na biodrach bladoróżową szarfą. Jej ciemne oczy w kształcie migdałów okalały gęste czarne rzęsy, usta miała pełne i ponętne, kości policzkowe wyraźnie zarysowane, a cerę w odcieniu kawy z mlekiem. Oprócz tego, że cechowała się delikatną urodą, była również utalentowaną artystką. Evelina uważała ją za najbardziej inspirującą osobę, jaką znała, i chciała być taka jak ona.
Rysując, rozmawiały. Signora Ferraro od czasu do czasu spoglądała na szkicownik Eveliny i udzielała jej wskazówek, ale przede wszystkim chwaliła, bo wiedziała z własnego doświadczenia, jak wrażliwi są artyści na punkcie swej pracy i jak ważne są dla nich słowa zachęty. Evelina była pojętną uczennicą i robiła wszystko, co signora Ferraro kazała.
– Mama znalazła męża dla Benedetty – powiedziała Evelina.
– Ile lat ma teraz Benedetta? – Signora Ferraro na chwilę oderwała węgiel od papieru, przywołując w wyobraźni siostrę Eveliny, która zawsze wydawała się kobietą, nawet gdy była jeszcze dzieckiem.
– Dwadzieścia.
– I jaki on jest? – Signora Ferraro uśmiechnęła się entuzjastycznie. – Podoba się Benedetcie?
– Jeszcze go nie poznała.
Signora Ferraro zmarszczyła brwi. Evelina chyba nie widziała w takich zalotach niczego niezwykłego.
– Nie poznała go? – powtórzyła signora Ferraro ze zdziwieniem.
– Jutro ma przyjechać z matką na obiad. Z tego co wiem, pracuje w Mediolanie, w banku swojego ojca.
– Och. – Signorze Ferraro nie udało się ukryć konsternacji. Evelina przymrużyła oczy.
– Nie lubi pani bankierów?
– Na pewno jest miły.
– Jest bogaty – powiedziała Evelina z naciskiem. – Papa zna jego ojca, bo studiowali razem w Paryżu. Mama mówi, że to dobra rodzina i do tego stara. To chyba bardzo ważne, że stara, w każdym razie dla papy. Dla mamy ważniejsze jest to, że są bogaci.
– Przyjeżdżają z Mediolanu?
– Tak.
– Czy Benedetta jest przejęta?
– Chyba jest trochę zdenerwowana. Przez cały dzień gra na fortepianie. Zawsze gra Czajkowskiego, kiedy jest zdenerwowana.
– A jeśli on jej się nie spodoba?
Evelina wzruszyła ramionami.
– Musi jej się spodobać. Papa chce, żeby się pobrali, więc to zrobią.
– Twój ojciec jest bardzo staroświecki.
– Staroświecki i odległy. Żyje dla swojej pracy. Myślę, że my, dzieci, i mama jesteśmy dla niego tylko dodatkami do jego geniuszu. Byłby zupełnie szczęśliwy bez nas.
– Na pewno tak nie jest.
– Oczywiście, że tak jest. – Evelina wolną ręką odpędziła muchę. – Benedetta i ja mamy wyjść za mąż, a Bruno kiedyś przejmie majątek. Tymczasem papa będzie pisał arcydzieła i zbierał chwałę, a ten stary dom będzie się powoli rozpadał. A mama zestarzeje się wśród swoich kwiatów, roślin i obrazów. O to wszystko troszczy się najbardziej.
– A ty, Evelino?
– Ja nie zamierzam wychodzić za mąż.
Signora Ferraro uśmiechnęła się.
– Małżeństwo jest przyjemne, jeśli kochasz mężczyznę, którego poślubiasz.
– A czy pani kocha signora Ferraro?
– Bardziej niż kogokolwiek na świecie.
– A kiedy będzie pani miała dzieci, czy pokocha je pani bardziej?
– Nie wiem. Myślę, że będę kochać Mattea i nasze dzieci równie mocno.
To usatysfakcjonowało Evelinę, która wróciła do rysowania.
– Kiedy będzie pani miała dzieci, czy nadal będzie mnie pani uczyła malować?
– Oczywiście, głuptasie. – Zaśmiała się signora Ferraro. – Wiesz przecież, że jesteś moją ulubioną uczennicą.
*
Najstarszy z czterech braci signory Ferraro miał sklep z tkaninami w Vercellino, a jego żona była krawcową. Od niej pochodziła większość garderoby Artemisii Pierangelini. Ponieważ Benedetta skończyła już dwadzieścia lat i była w wieku odpowiednim do małżeństwa, dla niej również zamawiano piękne stroje, ale Evelina nie miała tego przywileju. Musiała nosić stare sukienki siostry, które jej zdaniem były podniszczone i nieeleganckie. Kiedy rozmowa znów zeszła na jutrzejszy obiad, signora Ferraro zapytała Evelinę, w co się ubierze.
– Pewnie w którąś z okropnych starych sukienek mojej siostry – poskarżyła się Evelina. – Ale co mnie to może obchodzić? To nie ja mam się podobać.
– Chciałabyś pożyczyć coś ode mnie? – zaproponowała signora Ferraro. – Szwagierka szyje mi ubrania za darmo, a brat oddaje mi kawałki materiału, których nie może już sprzedać. Mam sukienkę, która na pewno ci się spodoba. Miałabyś ochotę przyjść do mnie i ją przymierzyć? Dla odmiany możemy się napić lemoniady u mnie. Pokażę ci moje obrazy.
Evelina poderwała się z miejsca.
– Chodźmy teraz – poprosiła. – Znudziło mi się rysowanie tego głupiego cherubina. Bardzo chętnie pożyczę sukienkę i zobaczę pani obrazy. Na pewno są doskonałe. Możemy iść?
– Oczywiście, dlaczego nie. Świetnie sobie poradziłaś z cherubinem i wydaje mi się, że on też już ma dość tego pozowania. Wyobraź sobie, że przez całe popołudnie nie wolno mu było nawet drgnąć.
Evelina się roześmiała. Spakowały swoje rzeczy i szybko poszły przez ogród do dwukółki signory Ferraro. Kasztanowa klacz ukryła się w cieniu drzewa eukaliptusowego, a obok stało wiadro z wodą, przyniesione przez jednego z pracowników posiadłości. Signora Ferraro odwiązała klacz i czule poklepała ją po szyi. Evelina, nie tracąc czasu, wskoczyła do dwukółki. Signora Ferraro dołączyła do niej, położyła torbę z przyborami do rysowania na siedzeniu obok i ruszyły drogą poprzecinaną długimi cieniami cyprysów.
Do Vercellino było dwadzieścia minut jazdy. Niebo było kobaltowe, płaskie pola ryżowe pokryte wodą miały odcień niemal fosforyzującej zieleni, a na dalekim horyzoncie we mgle migotały ośnieżone góry, przypominające nisko zawieszone chmury o olśniewającej bieli. Piękno otoczenia podnosiło Evelinę na duchu: niewielkie ptaszki wśród krzewów, powietrze przesycone aromatem sosen i dzikich ziół, delikatna pieszczota wiatru i ciepło słońca na twarzy, rytmiczny dźwięk końskich kopyt i turkot kół, gdy jechały polną drogą w stronę dachów z czerwonej dachówki i wież kościołów, stopniowo wyłaniających się w polu widzenia. Evelina nie zapuszczała się do Vercellino zbyt często, tylko na niedzielną mszę i od czasu do czasu z matką, kiedy nie miała lekcji. To było bardzo ekscytujące.
Średniowieczne miasto zbudowano na równinie Padu, między Mediolanem a Turynem. Był to jeden z najstarszych ośrodków miejskich w północnych Włoszech, według historyków i archeologów założony w sześćsetnym roku przed Chrystusem. Mógł się poszczycić kilkoma rzymskimi zabytkami – amfiteatrem i hipodromem – oraz trzynastowieczną bazyliką Santa Maria del Fiore, jednym z najlepiej zachowanych obiektów romańskich we Włoszech. Evelinę jednak bardziej od zabytków ciekawili ludzie. Życie w willi było ciche i toczyło się na uboczu, ona tymczasem pragnęła wędrować po ulicach jak miejscowi, oglądać witryny sklepowe, kupować jedzenie na straganach, jeść ciastka w kawiarniach i paradować po rynku wśród gołębi. To było życie, to była wolność, do której wyrywało się jej serce.
Vercellino kipiało od ludzi zajmujących się swoimi sprawami: mężczyźni ciągnęli wózki z towarami, kobiety niosły kosze owoców i warzyw, dokoła bawiły się dzieci, bezpańskie psy szukały resztek, od czasu do czasu po brukowanych uliczkach z hałasem przejechał samochód. Evelina, siedząca wysoko w dwukółce, z której mogła to wszystko oglądać, była zachwycona.
Signora Ferraro zatrzymała się przed sklepem swojego brata. Na szyldzie widniało jego nazwisko: Ercole Zanotti.
– Chodź, muszę zabrać kawałek materiału.
Evelina zeskoczyła na ziemię. Odwiedziła sklep Ercolego Zanottiego raz czy dwa z matką i było to niezwykłe przeżycie. Ciągnące się w nieskończoność bele pięknych jedwabi i płócien, rozmaitość kolorów, wstążki i guziki, koronki i warkocze, chwosty, lamówki i frędzle oraz błyszczące cekiny, które odbijały światło i iskrzyły się jak rżnięte szkło. Dla Eveliny było to niczym jaskinia Aladyna.
Weszła za swoją nauczycielką do sklepu. Przy otwarciu drzwi zadźwięczał dzwonek. Signor Zanotti przywitał siostrę zza kontuaru.
– Fioruccia! – wykrzyknął, unosząc ramiona, jakby chciał ją objąć.
Miał gęste siwiejące włosy, wełnistą brodę i wąsy oraz okrągłe okulary na grzbiecie dużego nosa pod gęstymi brwiami, które poruszały się z ożywieniem, gdy mówił. Był elegancko ubrany w trzyczęściowy szary garnitur, na brzuchu miał kieszonkowy złoty zegarek, a na małym palcu lewej dłoni, obok zwykłej obrączki, złoty sygnet.
– A pani to zapewne signorina Pierangelini – powiedział do Eveliny z uśmiechem. Jego twarz była równie miła jak twarz siostry i pełna życia, bo signor Zanotti był człowiekiem, który kochał ludzi. – Wyrosła pani na piękną młodą kobietę – dodał. – Kiedy widziałem panią po raz ostatni, była pani jeszcze dziewczynką. – Uniósł rękę, by jej pokazać, jaka była mała.
Evelina roześmiała się, zachwycona, że nazwał ją młodą kobietą. Chciałaby, żeby matka pozwoliła jej nosić ubrania odpowiednie dla kobiety zamiast dziewczęcych sukienek siostry.
– Ezro – zawołał – czy mógłbyś przynieść materiał dla cioci Fioruccii? Jest na moim biurku. Przepraszam – rzekł i odwrócił się, by obsłużyć dwie starsze damy w kapeluszach ozdobionych tak wieloma piórami, że zdaniem Eveliny wyglądały jak egzotyczne kury.
Przesunęła dłonią po rolce różowej wstążki. Był to niezwykle piękny odcień różu, jak piwonia. Wyobraziła sobie, jak wyglądałaby w jej włosach albo przypięta do kapelusza. Chwilę później Ezra wyszedł z zaplecza z paczką zawiniętą w brązowy papier. Evelina podniosła wzrok znad wstążki i zerknęła na niego. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Poczuła ostry skurcz w brzuchu i jej policzki zapłonęły mocnym rumieńcem. Przerażona tą nieoczekiwaną reakcją, szybko znów opuściła spojrzenie na wstążkę, ale już jej nie widziała. Nie zauważyła też, że jej palce, niepewnie dotykające tkaniny, drżą. Była jednak boleśnie świadoma obecności tego mężczyzny o kręconych brązowych włosach i łagodnych szarych oczach, który teraz rozmawiał z signorą Ferraro. Wręczył jej paczkę i jeszcze raz zerknął na Evelinę.
– Dziękuję, Ezro – powiedziała signora Ferraro. – Czy poznałeś już signorinę Pierangelini?
– Nie, nie miałem tej przyjemności – odrzekł i jego szare oczy znów zatrzymały się na Evelinie. Zarumieniła się jeszcze mocniej i wyprostowała ramiona, bardzo starając się zachowywać obojętnie. Uśmiechnęła się uprzejmie, udając brak zainteresowania, chociaż było to prawie niemożliwe.
– Ezra Zanotti jest moim bratankiem – wyjaśniła signora Ferraro. – Teraz pracuje tutaj u swojego ojca.
– Bardzo mi miło panią poznać – powiedział Ezra z lekkim ukłonem. Uśmiechnął się nieśmiało i Evelina znów poczuła ściskanie w żołądku.
– Mnie też miło pana poznać – odrzekła, spuszczając wzrok. W głowie miała zupełną pustkę. Nie przychodziło jej na myśl zupełnie nic, co mogłaby powiedzieć. Nigdy nie brakowało jej słów, ale teraz czuła się straszliwie zagubiona. Odetchnęła, zawstydzona swoimi płonącymi policzkami.
– Signorina Pierangelini jest moją uczennicą – powiedziała signora Ferraro.
– Ach – mruknął Ezra. – Obydwu wam się poszczęściło.
– Pewnego dnia zostanie znakomitą artystką.
Evelina wiedziała, że musi coś powiedzieć, żeby nie sprawiać wrażenia głupiej i niedojrzałej. Ogromnie żałowała, że nie włożyła ładniejszej sukienki.
– Bardzo lubię nasze lekcje – odezwała się wreszcie. Jej głos wydawał się obcy i odległy.
– Ja też – przytaknęła signora Ferraro. – To najlepsze chwile całego mojego tygodnia.
Dwoje młodych ludzi starannie omijało się wzrokiem. Signora Ferraro roześmiała się.
– No cóż, musimy już iść. Dziękuję za materiał, Ezro. Uszyję z niego coś bardzo ładnego.
Evelina wypadła ze sklepu i zaczerpnęła wielki haust powietrza. Nogi drżały jej tak bardzo, że z trudem wdrapała się na dwukółkę, wdzięczna za wietrzyk, który chłodził jej zarumienioną twarz i pozwolił odzyskać spokój. Dotknęła palcami ust i poczuła nagły ucisk w piersi, jakby ktoś ją wypełnił bąbelkami powietrza. Signora Ferraro usiadła obok niej i potrząsnęła lejcami. Koń ruszył przed siebie.
– Czy mój bratanek nie jest czarujący? – zapytała signora Ferraro od niechcenia, jakby nie zauważyła rumieńców na policzkach Eveliny. – Wiesz, ze wszystkich moich bratanków i bratanic, a mam ich wielu, jego lubię najbardziej. Jest wrażliwy i miły, podobnie jak mój brat. Większość mężczyzn tak przystojnych jak on popada zachwyt nad sobą, ale nie Ezra. On jest delikatny i troskliwy. Wiesz, że gra na skrzypcach i pianinie? Mógłby chyba zagrać wszystko, gdyby chciał. Jest bardzo utalentowanym muzykiem, nawet sam komponuje. Nie znam się na nutach, ale on potrafi je czytać tak jak ja książkę.
– Bardzo dobrze by się dogadał z Benedettą – odrzekła Evelina z nadzieją, że odwróci uwagę od siebie. Obawiała się, że jej nauczycielka mogła zauważyć, jak wielkie wrażenie wywarło na niej to spotkanie. – Ile on ma lat?
– Dwadzieścia – odparła signora Ferraro.
Evelina zamilkła i popadła w zamyślenie. Skręciły w via Montebello i pod szerokim łukiem wjechały na dziedziniec. Z doniczek wylewały się różowe bugenwille, w skrzynkach pod każdym oknem obficie kwitły pelargonie.
Mieszkanie państwa Ferraro było niewielkie i przytulne. Balkon wychodził na dziedziniec, a okna na via Montebello. Signora Ferraro zaprowadziła Evelinę do swojej pracowni. W tej części pokoju, gdzie było najwięcej naturalnego światła, znajdowały się sztalugi i stołek. Pod ścianami leżały płótna, na półkach stały słoiczki z pigmentami i farbami oraz dzbanki pełne pędzli. Evelina była oczarowana i od razu zaczęła przeglądać prace nauczycielki – szkice węglem przedstawiające twarze i dłonie oraz obrazy – pejzaże i kwiaty. Jeden czy dwa okazały się zaskakująco inne od pozostałych. Evelina była zafascynowana ich nowoczesnością.
– Wpływ Picassa – stwierdziła, podnosząc jeden z nich.
– Trzeba się uczyć od najlepszych – odpowiedziała z uśmiechem signora Ferraro.
Kiedy wypiły lemoniadę i zjadły ciasteczka, signora Ferraro wyszła do swojej sypialni i wróciła z ładną sukienką w kolorze kości słoniowej, w żółte kwiatki. Evelina od razu zauważyła się, że sukienka jest bardzo elegancka, ale nie nazbyt dorosła, i nie mogła się doczekać, kiedy ją przymierzy.
– Możesz się przebrać w mojej sypialni – zaproponowała signora Ferraro. Evelina pospieszyła do środka i zniknęła za parawanem.
Chwilę później stanęła przed wysokim lustrem, podziwiając swoje odbicie. Materiał cięty ze skosu przylegał do jej ciała, jakby sukienka została specjalnie dla niej uszyta. Rozszerzała się nad kolanami i sięgała do połowy łydki. Evelina jeszcze nigdy nie miała takiej sukienki i była zachwycona własnym wyglądem. Czuła się jak kobieta – już nie jak dziecko, młodsza siostra, bambina. Żałowała, że nie może wrócić do sklepu Ercolego Zanottiego i znów spotkać Ezry po raz pierwszy. Żałowała, że nie widział jej takiej zamiast w bezkształtnej sukience po siostrze. Obróciła się, podziwiając, jak sukienka elegancko opina jej plecy. Nigdy się nie zastanawiała, czy jest ładna, czy zwyczajna. Właściwie to Benedettę zawsze uważano za ładniejszą z dwóch sióstr, ale teraz Evelina zdała sobie sprawę, że ona również wygląda zaskakująco dobrze.
Wróciła do salonu, by się pokazać signorze Ferraro.
– Ta sukienka jest cudowna! – wykrzyknęła, obracając się dokoła. – Czy myśli pani, że dobrze w niej wyglądam? – Doskonale wiedziała, że tak.
Signora Ferraro westchnęła z zachwytu.
– Uroczo! – zawołała. Poprawiła ją tu i ówdzie, obciągając krótkie rękawy i strzepując z ramienia jakiś kłaczek. – Musisz ją ode mnie pożyczyć. Zupełnie jakby została uszyta dla ciebie.
– Nigdy jej nie zdejmę.
Signora Ferraro się roześmiała.
– Jestem pewna, że nie będziesz chciała w niej spać.
– Będę. To jak druga skóra. – Evelina znów zawirowała.
– Mam nadzieję, że jutro nie przyćmisz swojej siostry. Twoja mama raczej nie byłaby mi wdzięczna, gdyby ten bankier uznał, że wolałby się ożenić z tobą.
– To niemożliwe – odrzekła Evelina. – Benedetta zawsze była rodzinną pięknością, a poza tym ja bym go nie chciała. Nie chcę wyjść za bankiera.
Signora Ferraro uśmiechnęła się porozumiewawczo, unosząc brwi.
– Myślałam, że w ogóle nie chcesz wychodzić za mąż.
W umyśle Eveliny pojawiła się twarz Ezry Zanottiego i znów poczuła rumieniec wypełzający na policzki. Odwróciła się i poszła do sypialni.
– Jestem za młoda, żeby myśleć o małżeństwie – powiedziała, rozpinając sukienkę za parawanem. – Poza tym nie spotkałam jeszcze mężczyzny, którego chciałabym poślubić.
Wiedziała jednak, podobnie jak signora Ferraro, że to już nie jest prawda.
Tego wieczoru, zanim położyła się spać, stanęła przy oknie, patrząc na ogród rozświetlony srebrzystym światłem księżyca w pełni. Drzewa i krzewy były zupełnie nieruchome. Nie było wiatru, a w balsamicznym powietrzu unosił się zapach jaśminu, bo letnie noce w Piemoncie są gorące. Gwiazdy migotały na niebie czarnym jak atrament i po raz pierwszy w życiu serce Eveliny nabrzmiało tęsknotą, nieznaną i niezrozumiałą. Ogród był tak piękny, niebo tak tajemnicze, a księżyc tak romantyczny, że ogarnęła ją melancholia wywołana nieświadomym pragnieniem podzielenia się tym pięknem z kimś, kogo by kochała. Evelina nic nie wiedziała o romantycznej miłości, a jednak jej serce rozpoznało ją jak starego przyjaciela, jakby znało ją od zawsze.
Przyłożyła dłoń do lnianej zasłony i oparła tam głowę, zastanawiając się, kiedy znowu zobaczy Ezrę.
Następnego ranka Evelinę obudziła głośna muzyka. Jej siostra grała na fortepianie Czajkowskiego. Musi być zdenerwowana – pomyślała Evelina. Włożyła w swoją zwykłą sukienkę i zeszła na dół. W holu jej matka nadzorowała dwóch pracowników, którzy zdejmowali ze ściany pejzaż i wieszali zamiast niego coś nowoczesnego, co matka kupiła na aukcji w Mediolanie. Evelina przywykła do tego, że matka ciągle przenosi dzieła sztuki, żeby zrobić miejsce na coś, co właśnie kupiła, lub po prostu przewiesza obrazy, żeby nie znudzić się ciągłym oglądaniem ich w tych samych miejscach. Był to tyleż przymus, co hobby. Dziś jednak przyczyną była wizyta Francesca Rossiego i jego matki Emilii, którzy podczas obiadu mieli poznać Benedettę. Artemisia chciała, by willa odzwierciedlała jej – a tym samym i Benedetty – arystokratyczne pochodzenie oraz dobry gust.
Stała u stóp schodów i wydawała rozkazy dwóm młodym ludziom, pocącym się w upale. Jak zwykle była ubrana w stylu artystycznej cyganerii, jej strój był jednak bardziej przemyślany, niż można by przypuszczać – szlafrok z powiewnego jedwabiu wykończony czarnymi frędzlami i narzucony na wiejską sukienkę, szal z tego samego jedwabiu owinięty wokół głowy i związany z boku tak, że obydwa końce opadały na ramię, a do tego długie sznury pereł. Artemisia nie przejmowała się konwencjami. Nosiła to, co jej zdaniem najlepiej wyrażało jej wyjątkowy i ekstrawagancki charakter i miała wystarczająco wiele pewności siebie, by dobrze w tym wyglądać. Po czterdziestce wciąż była przystojna. Czas okazał się dla niej łaskawy i przeoczył jej twarz, znacząc twarze jej przyjaciół nieubłaganymi śladami. Z ciemnymi włosami przyciętymi krótko i ułożonymi w fale, z wydatnym orlim nosem, żywymi piwnymi oczami i zdecydowanym podbródkiem, Artemisia była kobietą budzącą respekt. Nie obawiała się wyrażać głośno swych często radykalnych opinii; lubiła szokować, a przede wszystkim kochała być w centrum uwagi. Dzisiaj najważniejsza była Benedetta, ale ekstrawaganckie wazony z kwiatami, przesuwanie obrazów i mebli oraz zapachy dochodzące z kuchni, gdzie kucharka Angelina piekła chleb i robiła gnocchi na obiad, wskazywały, że wszystko kręci się wokół Artemisii.
Evelina wiedziała, że lepiej się nie pokazywać. Artemisia w najmniejszym nawet stopniu nie była typem macierzyńskim, a w każdym razie nie wykazywała szczególnego zainteresowana swoimi córkami. Interesowała się jednak synem. Bruno był upragnionym dziedzicem. Po dwóch dziewczynkach Tani i Artemisia byli zachwyceni, gdy w końcu zostali pobłogosławieni chłopcem, i obydwoje bezgranicznie go rozpieszczali. Tani Pierangelini nie zgromadził ogromnego majątku, który mógłby odziedziczyć jego syn, ale miał stare nazwisko i starą, aczkolwiek zaniedbaną, posiadłość; był w tym pewien prestiż.
Artemisia była zbyt zajęta, by przywitać się z córką, więc Evelina poszła uciszyć siostrę, która waliła w klawisze z taką mocą, że dom trząsł się w posadach. Przeszła przez amfiladę pokoi, aż dotarła do salonu muzycznego i stanęła w progu, zakrywając rękami uszy. Jej siostra podniosła wzrok i niechętnie zdjęła palce z klawiszy. W pokoju zaległa kojąca cisza. Evelina opuściła ręce.
– Benedetto, chodź, dotrzymaj mi towarzystwa podczas śniadania – poprosiła. – Jeśli będziesz tak grać przez cały ranek, to nie zostanie nam żaden dom, którym moglibyśmy im zaimponować, a ja stracę słuch.
Benedetta z westchnieniem opuściła wieko fortepianu. Minę miała nadąsaną, co wcale nie ujmowało jej urody, a nawet być może ją podkreślało, bo jej porcelanowoniebieskie oczy lśniły jeszcze jaśniej. Benedetta była pięknością. Miała regularne rysy, wysoko osadzone kości policzkowe, długie falujące włosy w kolorze siana i pełne usta, miękkie jak dwie poduszeczki. Jej uroda była uderzająca.
– Wolałabym, żeby nie przyjeżdżali – powiedziała, wstając ze stołka i idąc za siostrą na taras, gdzie pod parasolem stał długi stół nakryty dla czterech osób. Nonna Pierangelini i Costanza jeszcze się nie pojawiły. Usiadły i Maria, dziewczyna, która pomagała Angelinie w kuchni, wyłoniła się z cienia, by podać im śniadanie. – A jeśli on jest brzydki? – ciągnęła Benedetta, rozkładając serwetkę na kolanach.
– Mama mówi, że jest przystojny – odrzekła Evelina, ciesząc się, że to nie ona ma poznać swojego przyszłego męża.
– A jeśli kłamie?
– Nie kłamie. Zawsze jest brutalnie szczera. Oczywiście może mieć inny gust niż ty. Mężczyzna, którego ona uzna za przystojnego, tobie może nie wydawać się pociągający. Ale nie kłamie i nie proponowałaby ci małżeństwa z kimś nieatrakcyjnym. Poza tym zawsze możesz odmówić.
– I co dalej? Nie chcę zostać bez męża.
– W morzu jest mnóstwo ryb, Benedetto.
– Być może, ale mało odpowiednich ryb. Francesco Rossi to wieloryb pośród ławicy płotek.
Evelina upiła łyk soku pomarańczowego.
– Mama twierdzi, że popiera prawo kobiet do samookreślenia się, do bycia niezależną i wysłuchaną. To w ogóle dziwne, że zgodziła się na pomysł papy z aranżowanym małżeństwem. Pomyślałabym raczej, że uzna to za staroświeckie.
– Bo to jest staroświeckie – zgodziła się Benedetta. – Ale to, co mama mówi, a to, co robi, to dwie zupełnie różne sprawy. Przeważnie mówi różne rzeczy tylko dla efektu. Wystarczy jedno surowe spojrzenie ojca i wraca jak pies z podwiniętym ogonem do swojego koszyka. Jest okropną oszustką, wiesz przecież. – Benedetta westchnęła i włożyła do ust kawałek chleba z serem. – W każdym razie mówi, że to nie jest żadne aranżowane małżeństwo, tylko po prostu prezentacja. Jak inaczej mam poznać odpowiednich młodych mężczyzn, skoro siedzimy tutaj w naszym wspaniałym odosobnieniu? Nie pozwolili nam nawet chodzić do szkoły, tylko musiałyśmy się uczyć tu, w tym starym, rozsypującym się domu.
– Moim zdaniem nie chodziło o to, byśmy nie obracały się pośród niewłaściwych ludzi, tylko po prostu nie dbali o stworzenie nam życia towarzyskiego. Obydwoje są zbyt zajęci własnymi światami i myśleniem o sobie.
– Cóż, nie mogę się już doczekać, kiedy stąd wyjadę. Duszę się tu.
Oczy Eveliny rozświetliły się.
– A może pojedziemy do miasta, tylko we dwie?
– Mama nigdy nam na to nie pozwoli.
– Nie pytałyśmy jej. Skoro jest taka postępowa, to powinna dać nam trochę wolności. Jeśli zaręczysz się z Franceskiem, na pewno nam pozwoli.
Benedetta zastanawiała się przez chwilę.
– Sprawdźmy. Nie zaszkodzi zapytać, prawda? I miło by było wyjechać z domu nie tylko na niedzielną mszę.
W tej właśnie chwili Bruno wybiegł na taras razem ze swoją nianią Rominą i pieskiem Dantem. Dziewczęta uwielbiały brata, który właśnie skończył osiem lat, i zawołały go, by do nich dołączył. Benedetta posadziła go sobie na kolanach i obsypała pocałunkami. Bruno otarł twarz rękawem i sięgnął po winogrono. Romina opadła na krzesło, powachlowała twarz i wsunęła wachlarz za pasek uniformu.
– Jest za gorąco – poskarżyła się. – Czuję się jak lody, które roztapiają się na słońcu.
Bruno się roześmiał.
– Gdybyś była lodami, Romi, to jaki miałabyś smak?
– Waniliowy – odrzekła niańka.
Teraz Evelina się roześmiała.
– To nudne, Romi. Na pewno wolałabyś jakiś bardziej egzotyczny smak: brzoskwiniowy, cytrynowy albo miętowy?
– Waniliowy – upierała się Romi z uśmiechem. – Zawsze byłam wanilią. Zwykła, ale niezawodna. Zupełnie mnie to zadowala.
– A ty jaki miałbyś smak, Bruno? – spytała Benedetta.
– Czekoladowy – odrzekł bez wahania. – Mój ulubiony.
– No cóż, masz włosy w kolorze czekolady i skórę jak mleczna czekolada. Na szczęście nie jesteś zrobiony z czekolady, bo inaczej już byśmy cię zjadły – powiedziała Evelina.
– A ty jakimi lodami byłabyś, Evo? – zapytała Benedetta. – Ja truskawkowymi.
– Ulubione lody wszystkich! – wykrzyknęła Romina z zachwytem, bo to była prawda, wszyscy kochali Benedettę.
Evelina przymrużyła oczy.
– Pistacjowymi – oświadczyła z buntowniczą nutą. – Bo nic mnie nie obchodzi, że nie podobam się wszystkim, i chciałabym być trochę inna.
Benedetta przewróciła oczami.
– Typowy syndrom młodszej siostry.
– Wcale nie – odparła Evelina. – Nie jestem taka jak matka, która koniecznie musi być inna. Po prostu chcę być wyjątkową sobą.
– I jesteś, Evelino – powiedziała dyplomatycznie Romina. – Ty na pewno wytyczysz sobie własną ścieżkę.
Bruno zmarszczył nos.
– Nie lubię lodów pistacjowych – powiedział.
– Ale mnie lubisz?
Skinął głową.
– Tak naprawdę nie jesteś lodami.
Z cienia wyłoniły się nonna Pierangelini i Costanza, jak zwykle narzekając. Zawsze było za gorąco albo za wilgotno, zawsze coś było nie tak. Nonna Pierangelini ubierała się wyłącznie na czarno. Nosiła żałobę po mężu i dwójce dzieci, które zmarły w dzieciństwie. Costanza, która nigdy nie wyszła za mąż, nosiła jasne kolory i wyrafinowaną biżuterię, jakby triumfowała, że udało jej się uniknąć cierpień małżeństwa i porodów. Na widok Bruna ich twarze zmieniły się; zapomniały o narzekaniach. Nonna Pierangelini uszczypnęła chłopca w policzek i obsypała komplementami, a jej siostra zmierzwiła mu włosy kościstą, upierścienioną dłonią i powiedziała, że jest jeszcze ładniejszy niż poprzedniego dnia. Potem potarła palce o kciuki i wyszeptała: „Tfu tfu tfu”, by odpędzić zły los, który mógłby ulec pokusie zniszczenia takiego szczęścia.
Usiadły i Maria przyniosła im świeżą kawę, owoce oraz ciastka, które nonna Pierangelini pochłaniała z upodobaniem. Costanza, chuda jak żuraw, popijała kawę i nic nie jadła. Gdyby jadła ciastka, nie utrzymałaby figury przez te wszystkie lata, ale sprawiało jej przyjemność patrzenie, jak jej siostra je. Im więcej nonna Pierangelini jadła, tym bardziej Costanza była zadowolona z siebie i swojej powściągliwości. Nonna Pierangelini nigdy nie martwiła się o swoją sylwetkę i nie miała zamiaru zaczynać teraz, w wieku siedemdziesięciu czterech lat. Posmarowała brioszkę masłem i ugryzła duży kęs.
Bruno pobiegł do ogrodu z Dantem, a za nimi Romina. Nonna Pierangelini zatrzymała bystre spojrzenie na Benedetcie.
– Dzisiaj jest ważny dzień – powiedziała. – Pamiętaj, żeby się uśmiechać. Mężczyźni lubią kobiety, które się uśmiechają.
– Dobrze, nonno – odrzekła Benedetta, którą nauczono, że bezpieczniej jest zgadzać się ze starszymi ludźmi.
– I rozpuść włosy. Mężczyźni lubią kobiety z pięknymi włosami – dodała babka.
– Moim zdaniem wyglądasz uroczo tak jak teraz – stwierdziła Costanza. – Albo ma się urodę, albo nie, a ty masz, więc nie ma znaczenia, co zrobisz z włosami. Ale Ilaria ma rację, kiedy radzi, żebyś się uśmiechała. Mężczyzn łatwo uwieść uśmiechem. – Jej własny uśmiech nad filiżanką kawy był jednocześnie przewrotny i tęskny. – Uwiodłam swoim uśmiechem niejednego mężczyznę.
– Madonno! – wykrzyknęła nonna Pierangelini z grymasem. – Nie musimy o tym słuchać przy śniadaniu ani w ogóle. Ja nie mówię o takim uśmiechu.
Evelina się roześmiała.
– Jaki był twój uśmiech? – zapytała, mając nadzieję, że zachęci do mówienia ciotkę, która łatwo dawała się nakłonić do niestosownych przechwałek na temat własnej przeszłości. – Pokażesz mi?
Nonna Pierangelini zgromiła wnuczkę spojrzeniem.
– Ty z pewnością nie musisz wiedzieć, jaki to jest uśmiech! – rzuciła szorstko.
– Dlaczego akurat ja? – spytała Evelina.
– Dlatego, że i tak masz już przewrotny błysk w oku.
– Widocznie ma to po mnie – stwierdziła Costanza.
– To nie jest żaden komplement – przerwała jej nonna Pierangelini.
– Co nie jest komplementem? – zapytał Tani, wychodząc z willi z kciukami zatkniętymi w kieszenie lnianej kamizelki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki