SAMOTNE BRZEGI - Santa Sebag-Montefiore - ebook + audiobook

SAMOTNE BRZEGI ebook i audiobook

Santa Sebag-Montefiore

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykła powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore,

„Samotne brzegi” to opowieść o rozdzielonej rodzinie i kobiecie, która próbuje ją scalić.

Margot Hart udaje się do Irlandii, aby spisać dzieje słynnego rodu Deverillów. Wie, że aby odkryć sekrety z przeszłości, musi porozmawiać z obecnym lordem Deverillem, zwanym JP. A jego złamać nie będzie wcale lekko. Lecz Margot jest zdeterminowana – i nie jest kobietą, której łatwo się pozbyć.

Nie spodziewa się jednak, że między nią i JP zrodzi się szczególna więź, a rodzinne scysje również ją zaangażują. Obwiniany o zadłużenie rodu, które zmusiło Deverillów do sprzedaży zamku, JP jest izolowany i podatny na zranienie. Niemniej wydaje się, że z pomocą jego przystojnego syna Colma Margot będzie w stanie ocalić ich fortunę.

Lecz czy zdoła pogodzić rodzinę, która kłóci się od wieków?

Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 7 min

Lektor: Ewa Wyględowska
Oceny
4,8 (28 ocen)
23
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonikaWieczorek-1973

Dobrze spędzony czas

bardzo przyjemnie się słuchało
00
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna.
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo przyjemna i wzruszająca.
00

Popularność




Kitty

1980

Wie­dzia­łam, czego się spo­dzie­wać od śmierci. Zawsze wie­dzia­łam. Dla­tego gdy przy­szła, nie prze­ra­ziła mnie ani nie zasko­czyła. Przy­szła jako przy­ja­ciółka, z wycią­gnię­tymi rękami i twa­rzą pro­mie­nie­jącą świa­tłem i miło­ścią, tak jak prze­wi­dzia­łam. Zakoń­czy­łam życie, nastała pora wra­cać do domu.

Mia­łam osiem­dzie­siąt lat i czu­łam się bar­dzo zmę­czona podróżą; moje serce było udrę­czone miło­ścią i stratą i roz­darte na strzępy w rów­nej mie­rze przez jedną i drugą. Z mojego wątłego ciała z każ­dym nowym świ­tem wycie­kały siły, co przy­bli­żało mnie do uwol­nie­nia. Przy­znaję, że część mnie do tego tęsk­niła, pra­gnęła wytchnie­nia, tak jak bie­gacz zbli­ża­jący się do mety pra­gnie, by wyścig już się skoń­czył. Część mnie marzyła o spo­czynku.

Gdy byłam małą dziew­czynką, bab­cia Ade­line powie­działa mi, że skoro uro­dzi­łam się dzie­wią­tego dnia dzie­wią­tego mie­siąca tysiąc dzie­więć­set­nego roku, jestem dziec­kiem Marsa i moje życie będzie pełne zawi­ro­wań. Cóż, tak się stało. W podróży towa­rzy­szyły mi – niczym zaja­dłe ogary w nie­ustan­nym pościgu – wojna, zdrada, ból i smu­tek. Ni­gdy jed­nak nie pozwo­li­łam, by te pro­blemy mnie okre­ślały, zro­biły ze mnie swo­jego więź­nia. Ni­gdy nie zapo­mnia­łam o moim więk­szym ducho­wym celu, o tym, kim naprawdę jestem i skąd przy­szłam. Przy­padł mi zestaw kart sta­no­wiący wyzwa­nie, lecz było w nim mnó­stwo kie­rów. O tym rów­nież ni­gdy nie zapo­mnia­łam.

Tak więc kocha­łam. Naprawdę kocha­łam. Mimo to gdy przy­szła śmierć, by mnie zabrać do kró­le­stwa jesz­cze więk­szej miło­ści, nie poszłam. Zbyt silne było moje przy­wią­za­nie do domu, zbyt żar­liwa miłość do wież, wie­ży­czek i kamien­nych murów zamku Deve­ril­lów, a wście­kłość z powodu jego utraty zupeł­nie nie­po­ha­mo­wana. Jak mogła­bym sta­nąć u bramy nie­bios z duszą przy­tło­czoną gory­czą i urazą? Nie mogła­bym.

Posta­no­wi­łam więc zostać.

Odrzu­ci­łam świa­tło, obiet­nicę ponow­nego spo­tka­nia z tymi, któ­rych kocham, i spo­czynku w pięk­nie i spo­koju, co jak wiem, czeka tych, któ­rzy na to zasłu­żyli. A ja zasłu­ży­łam. Naprawdę. Ale nie jestem jesz­cze gotowa. Mogła­bym zakoń­czyć życie, lecz nie byłoby ono speł­nione. Bóg wycią­gnął rękę; to dzięki Jego darowi, wol­nej woli, odmó­wi­łam.

Podob­nie jak moja babka uro­dzi­łam się z umie­jęt­no­ścią dostrze­ga­nia sub­tel­nych wibra­cji ducha. Teraz, gdy nie żyję, prze­by­wam w mrocz­nej otchłani mię­dzy dwoma świa­tami. Nie mogę wró­cić na zie­mię, a nie chcę pójść do nieba. Ale to jest mój wybór i go nie żałuję. Ani przez chwilę. Byli­by­ście zdu­mieni tym, co potra­fią zro­bić duchy, jeśli rze­czy­wi­ście się posta­rają.

Rzecz jest naprawdę bar­dzo pro­sta – nie spo­cznę, dopóki zamek Deve­ril­lów nie wróci do Deve­rilla. To jest wła­śnie moje zada­nie, mój cel, powód, dla któ­rego chcia­łam zostać. Bab­cia nie wspo­mniała, że dzieci Marsa są nie­zwy­kle uparte!

Mój przy­rodni brat, JP Deve­rill, sprze­dał nasz dom rodzinny. Dom, który z wyjąt­kiem fatal­nych czter­na­stu lat, gdy wła­ści­cielką była hra­bina di Mar­can­to­nio, nale­żał do nas od tysiąc sześć­set sześć­dzie­sią­tego dru­giego roku, gdy król Karol II poda­ro­wał mojemu przod­kowi, Bar­to­nowi Deve­rillowi, tytuł i zie­mię w irlandz­kim hrab­stwie Cork w nagrodę za wierną służbę. Przez ponad trzy­sta lat dom był wła­sno­ścią mojej rodziny. Trzy­sta lat! Jako sym­bol domi­na­cji pro­te­stanc­kich Anglo-Irland­czy­ków „Duży dom” prze­trwał wieki zagro­żeń ze strony Irland­czy­ków dążą­cych do nie­pod­le­gło­ści, powsta­nie, intrygi i pożar i niczym Feniks powstał z popio­łów wraz z moją udrę­czoną rodziną. Prze­trwał to wszystko, a potem pew­nego zim­nego luto­wego dnia tysiąc dzie­więć­set sie­dem­dzie­sią­tego szó­stego roku JP pod­pi­sał akt sprze­daży. Jedno pocią­gnię­cie pióra i nie mie­li­śmy domu.

Zamek Deve­ril­lów został prze­kształ­cony w hotel, a ja w nim jestem i nie ruszę się stąd. Nie, nie zro­bię tego. Będę siała zamęt, budziła prze­ra­że­nie i robiła wszel­kiego rodzaju straszne rze­czy, aby skło­nić do pod­da­nia się mojej woli tych ludzi, któ­rzy sądzą, że mogą czer­pać zyski z histo­rii mojej rodziny, z naszego bólu. My, Deve­ril­lo­wie, nie cier­pie­li­śmy po to, aby te pozba­wione skru­pu­łów osoby mogły robić pie­nią­dze, prze­mie­niw­szy nasz uko­chany dom w cyrk.

Jestem dziec­kiem Marsa goto­wym do walki o to, co kocham.

Castel­lum Deve­rilli est suum regnum to dewiza rodziny wyryta przez Bar­tona Deve­rilla w kamie­niu nad odrzwiami do zamku. Zamek Deve­rilla jest jego kró­le­stwem.

Przy­naj­mniej kie­dyś był.

Nie spo­cznę, dopóki znów nie będzie kró­le­stwem Deve­ril­lów.

Rozdział 1

Bal­li­na­kelly, hrab­stwo Cork, 1985

Mar­got Hart wje­chała do mia­steczka Bal­li­na­kelly i zwol­niła, jej nie­bie­ski volks­wa­gen beetle wlókł się teraz w żół­wim tem­pie. Gęsta mgła znad morza spra­wiała, że droga była led­wie widoczna. W przed­nich świa­tłach asfalt wyda­wał się drgać, wycie­raczki zbie­rały z przed­niej szyby kro­ple desz­czu. Przed pubem O’Dono­van’s zatrzy­mał się far­mer z owczar­kiem, by popa­trzeć na jadący samo­chód, i pokrę­cił głową na brak roz­wagi kobiety za kie­row­nicą. Czy nie byłoby roz­sąd­niej pocze­kać w pubie, aż mgła się pod­nie­sie? Mar­got zigno­ro­wała jed­nak męż­czy­znę i jechała dalej. W końcu przy­była tu z Lon­dynu, prze­pły­nęła pro­mem Morze Irlandz­kie i nie zamie­rzała pozwo­lić, by zatrzy­mała ją zwy­kła mgła. Ale im bli­żej była celu, tym bar­dziej mgła wyda­wała się gęst­nieć, jakby zamek roz­myśl­nie się ukry­wał, nie chciał zostać zna­le­ziony. Potrzeba było jed­nak cze­goś wię­cej niż mgła, by odwieść Mar­got Hart od jej zamiaru. Wyła­nia­jący się z opa­rów widok sta­rego muru pod­eks­cy­to­wał ją i pobu­dził do dzia­ła­nia. Była bli­sko. Bar­dzo bli­sko. Wzięła głę­boki oddech i jechała powoli, aż wresz­cie dotarła zachwy­cona do wej­ścia ozna­ko­wa­nego jaskra­wo­zie­lo­nym szyl­dem z wyko­na­nym wymyśl­nymi zło­tymi lite­rami napi­sem: „Zamek Deve­rill. Hotel & Restau­ra­cja”.

Czarna żela­zna brama wyglą­dała dokład­nie tak, jak na oglą­da­nych przez Mar­got sta­rych foto­gra­fiach. Wielka i wspa­niała, po obu jej stro­nach stały wyso­kie cokoły z kamien­nymi lwami szcze­rzą­cymi zęby na znak, że są gotowe bro­nić tej daw­nej rezy­den­cji przed intru­zami. Teraz lwy jakby zła­god­niały, ich zaja­dłość nie była już potrzebna, ponie­waż wojna o nie­pod­le­głość i póź­niej­sza wojna domowa zakoń­czyły się przed około sześć­dzie­się­ciu laty i posia­dło­ści Deve­ril­lów nic już nie zagra­żało. Mar­got pasjo­no­wała się histo­rią, zwłasz­cza dzie­jami sta­rych zam­ków, i wła­śnie dla­tego poja­wiła się tutaj. Prze­je­chała przez bramę i ruszyła pod­jaz­dem wiją­cym się łagod­nie mię­dzy gęstymi szpa­le­rami rodo­den­dro­nów, uśmie­cha­jąc się do sie­bie i mówiąc gło­śno: „Jestem tutaj. Ja, Mar­got Hart. Pisarka rezy­dentka”.

Już na pierw­szy rzut oka zamek robił wra­że­nie. W końcu został wznie­siony jako wyraz wła­dzy, bogac­twa i sta­tusu. Wybu­do­wano go, aby był wspa­niały. I z pew­no­ścią był wspa­niały. Mar­got zatrzy­mała samo­chód tuż przed dzie­dziń­cem i zapa­trzyła się z zachwy­tem na poły­sku­jące szare mury, na wyso­kie wieże zwień­czone blan­kami i gzym­sami. Od razu ją ude­rzyło, że zamek spra­wiał wra­że­nie, jakby zawsze tu był i zawsze będzie. Mgły znad morza opa­dały i się uno­siły, wiały prze­ni­kliwe zimowe wia­try, zmie­niały się pory roku, a zamek trwał wyzy­wa­jąco nie­zmienny.

Mar­got głę­boko wes­tchnęła zado­wo­lona, że wresz­cie tu jest, że zna­la­zła się w miej­scu, gdzie toczyły się losy rodziny Deve­ril­lów. To tu działo się to wszystko. Wyobra­ziła sobie Bar­tona Deve­rilla, pierw­szego lorda Bal­li­na­kelly, z pió­rami przy kape­lu­szu i sza­blą przy boku, dosia­da­ją­cego dum­nie swo­jego wierz­chowca, by popro­wa­dzić polo­wa­nie w lasach i na polach z łaski króla nale­żą­cych teraz do niego. Wyobra­ziła sobie bale. Damy w jedwab­nych suk­niach wysia­da­jące z ele­ganc­kich powo­zów, poda­jące ręce w ręka­wicz­kach przy­dzie­lo­nym do pomocy loka­jom w libe­riach i ostroż­nie sta­wia­jące na stop­niach powo­zów stopy w atła­so­wych pan­to­fel­kach. Oczami duszy widziała roz­ja­śnia­jące ciem­ność świa­tło świec, sły­szała muzykę i śmiech dobie­ga­jące z sali balo­wej wraz z brzę­kiem kie­lisz­ków, gdy Deve­ril­lo­wie i ich goście wzno­sili toa­sty za swoje zdro­wie i powo­dze­nie. W tam­tych cza­sach Anglo-Irland­czy­kom dobrze się żyło. Spoj­rzała na okna na gór­nym pię­trze i zasta­na­wiała się, jakie sekretne schadzki tam się odby­wały, jakie intrygi się roz­gry­wały, jakie oszu­stwa pla­no­wano po cichu. Wszystko to ona odkryje. Każdy dra­mat. I napi­sze naprawdę fascy­nu­jącą książkę.

Mar­got zare­zer­wo­wała sobie dzie­wię­cio­mie­sięczny pobyt w zamku Deve­rill, co w przy­padku dwu­dzie­sto­ośmio­let­niej dziew­czyny uni­ka­ją­cej zobo­wią­zań wyda­wało się począt­kowo dość dziwne. Prze­cież ona była wciąż w ruchu, nie­ustan­nie pako­wała walizkę i wyru­szała na poszu­ki­wa­nie nowych hory­zon­tów, pośpiesz­nie zosta­wia­jąc dawne za sobą. Obli­czyła jed­nak, że zebra­nie mate­ria­łów i napi­sa­nie książki zaj­mie jej co naj­mniej dzie­więć mie­sięcy. Czas szybko upły­nie, a praca będzie przy­jemna, ponie­waż Mar­got naj­bar­dziej lubiła zagłę­bić się w bada­niach i pisać. To, że poznała na kok­tajl party w Lon­dy­nie wła­ści­cielkę tego hotelu, wyda­wało się począt­kowo zwy­kłym przy­pad­kiem, teraz jed­nak nie miała pew­no­ści, wyglą­dało to raczej na zrzą­dze­nie losu.

Deve­ril­lo­wie fascy­no­wali Mar­got od dzie­ciń­stwa, a przy­czy­niły się do tego opo­wie­ści jej dziadka. Dzia­dek Hart chęt­nie wspo­mi­nał prze­szłość; dora­stał w hrab­stwie Cork i bli­sko się przy­jaź­nił z Har­rym Deve­ril­lem. W roku tysiąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym, gdy miał dwa­dzie­ścia cztery lata, jego rodzina, chcąc uciec przed wojną Irland­czy­ków o nie­pod­le­głość, sprze­dała dom i osia­dła w Anglii. Dzia­dek ni­gdy nie wró­cił do kraju dzie­ciń­stwa i mło­do­ści. Nie­dawno zmarł w wieku dzie­więć­dzie­się­ciu lat po dłu­gim i cie­ka­wym życiu, wyda­wało się jed­nak, że mło­dość w hrab­stwie Cork była naj­barw­niej­szym i wyjąt­ko­wym okre­sem jego życia, gdy lato zawsze wyda­wało się nie koń­czyć, a dnie upły­wały na próż­no­wa­niu i bez­tro­skiej zaba­wie. Pod koniec życia dzia­dek tro­chę się powta­rzał, snu­jąc swoje opo­wie­ści, lecz w cha­ry­zmie, dra­ma­tach i wiel­kiej żywot­no­ści tej nie­zwy­kłej rodziny było coś tak fra­pu­ją­cego, że Mar­got ni­gdy się nie nudziła. Ta książka musiała zostać napi­sana i to ona miała ją napi­sać. Była wręcz zasko­czona – i zado­wo­lona – że nikt wcze­śniej nie spi­sał dzie­jów Deve­ril­lów.

Wje­chała na dzie­dzi­niec i zapar­ko­wała przed wiel­kimi drzwiami. Gdy zga­siła sil­nik, do samo­chodu szybko pod­szedł star­szy męż­czy­zna w czarno-zie­lo­nym uni­for­mie, nio­sący duży para­sol z logo hotelu i koni­czynką. Trzy­mał go nad głową Mar­got, gdy wysia­dała z auta i szła po mokrym żwi­rze.

– Céad míle fáilte w zamku Deve­rill – powie­dział z akcen­tem tak mięk­kim jak irlandzki deszcz. – Taki dzień naj­le­piej spę­dzić w łóżku albo przy kominku. Nie wygna­łoby się lisa z kur­nika. Musi być pani zmę­czona. Jak, na Boga, zna­la­zła nas pani w tej mgle?

– Zro­biło się źle dopiero, gdy wje­cha­łam do Bal­li­na­kelly – odparła Mar­got, dziar­sko zmie­rza­jąc do drzwi hotelu.

– Mgła znad morza. Boję się, że to dia­bel­ska sztuczka – poin­for­mo­wał ją męż­czy­zna, krę­cąc głową, po czym dodał pogod­nie: – Pewne jak w banku, że jutro wyj­dzie słońce i prze­goni mgłę, bo ostat­niej nocy był pier­ścień wokół księ­życa.

Mar­got weszła do holu i aż otwo­rzyła usta z zachwytu nad splen­do­rem tego miej­sca. I pomy­śleć, że ten wspa­niały pałac był kie­dyś domem rodzin­nym. Omio­tła wzro­kiem hol, podzi­wia­jąc jego roz­miary i prze­pych. Pomy­ślała, jak przy­jem­nie byłoby miesz­kać w zamku takim jak ten i mieć go tylko dla sie­bie. W ogrom­nym kominku wesoło trza­skał ogień, a wielki por­tret Bar­tona Deve­rilla sie­dzą­cego pew­nie na sta­ją­cym dęba ogie­rze, w jaskra­wo­żół­tym i zło­ci­stym stroju, ze szkar­łat­nymi pió­rami przy kape­lu­szu, przy­po­mi­nał o utra­co­nej świet­no­ści tej rodziny, któ­rej los nie sprzy­jał. Miej­scowi Irland­czycy z pew­no­ścią mieli za złe swoim panom bogac­two i przy­wi­leje. Nawet dzi­siaj, sześć­dzie­siąt lat po woj­nie o nie­pod­le­głość, luk­sus w tym miej­scu wyraź­nie kłó­cił się z suro­wo­ścią irlandz­kiego kra­jo­brazu. Świa­tło było tutaj zło­tawe, w powie­trzu uno­sił się zapach lilii, bły­ski chromu i szkła dopeł­niały wra­że­nia prze­pychu. Wej­ście tu było jak zapro­sze­nie do świata rów­no­le­głego, świata nie­ogra­ni­czo­nej roz­rzut­no­ści i kom­fortu, pod­czas gdy na zewnątrz szara mgła kłę­biła się wokół sma­ga­nych wia­trem kli­fów i wzgórz, a zimno prze­ni­kało do skrom­nych dom­ków.

W hotelu dużo się działo. Na kry­tych fio­le­to­wym aksa­mi­tem fote­lach roz­sia­dła się para mło­dych ludzi piją­cych kawę z pięk­nych tur­ku­so­wych fili­ża­nek i stu­diu­ją­cych mapę. Trzech męż­czyzn w pum­pach i swe­trach mary­nar­skich krę­ciło się przy kominku; palili cygara i zaśmie­wali się; sądząc z ich rumia­nych twa­rzy, spę­dzili chyba udany dzień na powie­trzu, na wzgó­rzach. Tym­cza­sem uwagę Mar­got przy­kuł lekki brzęk chiń­skiej por­ce­lany i goście pijący her­batę w jadalni obok holu. Sta­nęła na mar­mu­ro­wej posadzce i przy­glą­dała się pięk­nej klatce scho­do­wej, bez wąt­pie­nia chlu­bie tego miej­sca. Schody pięły się wdzięcz­nie na pół­pię­tro, gdzie roz­dzie­lały się na dwa zgrab­nie zakrę­ca­jące odga­łę­zie­nia pro­wa­dzące na pierw­sze pię­tro. Pąsowe dywany, obrazy w zło­co­nych ramach, świeżo poma­lo­wane białe ściany i lśniące szklane żyran­dole przy­da­wały tej klatce scho­do­wej sta­ro­świec­kiej ele­gan­cji. Mar­got wyobra­ziła sobie Huberta Deve­rilla – stał na pół­pię­trze z jedną ręką w kie­szeni mary­narki i szkla­neczką w dru­giej i bacz­nie przy­glą­dał się gościom przy­by­wa­ją­cym do jego domu na letni bal tysiąc dzie­więć­set dzie­sią­tego roku – i uśmiech­nęła się zado­wo­lona, że będzie miesz­kać w tym luk­su­so­wym pałacu przez naj­bliż­szych dzie­więć mie­sięcy. Nagle zaczęło się jej wyda­wać, że dzie­więć mie­sięcy to nie jest dosta­tecz­nie długo. Idąc do recep­cji po mar­mu­ro­wej posadzce w sza­chow­nicę, pod­słu­chała star­szą damę, skar­żącą się dyrek­to­rowi hotelu, wyso­kiemu męż­czyź­nie w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i zie­lo­nym kra­wa­cie. Dyrek­tor wyglą­dał na czło­wieka cier­pli­wego i miał na twa­rzy współ­czu­jący uśmiech prze­zna­czony na takie wła­śnie oka­zje. Dama, w twe­edo­wym kostiu­mie i prak­tycz­nych brą­zo­wych sznu­ro­wa­nych butach wło­żo­nych na grube brą­zowe skar­petki, nie­spo­koj­nie zała­my­wała ręce, wyraź­nie czymś zde­ner­wo­wana. Mar­got, wie­dziona cie­ka­wo­ścią dzien­ni­karki nie­ustan­nie szu­ka­ją­cej dobrego tematu, nad­sta­wiła ucha.

– Zapew­niam panią, że ten hotel nie jest nawie­dzony – mówił męż­czy­zna, pochy­la­jąc głowę; jego zimne nie­bie­skie oczy wytrzy­mały spoj­rze­nie wystra­szo­nej kobiety. – To jest stary zamek, cią­gle coś tu skrzypi i trzesz­czy, zwłasz­cza gdy jest wiatr, ale zarę­czam, że nie natknie się pani na żad­nego ducha. – Mar­got pomy­ślała, że irlandzki akcent dyrek­tora działa bar­dzo uspo­ka­ja­jąco.

– Ale widzia­łam kogoś na wła­sne oczy – tłu­ma­czyła dama ści­szo­nym gło­sem być może ze stra­chu, że duch usły­szy i poczuje się ura­żony. – Kobieta w star­szym wieku, tak jak ja, w sta­ro­świec­kim stroju poko­jówki, sprzą­tała pokój. Widzia­łam ją wyraź­nie. Tak wyraź­nie, jakby była rze­czy­wi­stą osobą.

Dyrek­tor zmarsz­czył brwi.

– Sprzą­tała pokój, mówi pani? Pani Wal­bridge, gdyby w zamku było dużo poko­jó­wek duchów, nie musiał­bym wyda­wać pie­nię­dzy na zatrud­nia­nie żywych. – Roze­śmiał się roz­ba­wiony, poka­zu­jąc kom­plet dużych bia­łych zębów.

Pani Wal­bridge nie doce­niła jego poczu­cia humoru. Pod­nio­sła głowę i zaci­snęła szczęki – wyglą­dała teraz nieco onie­śmie­la­jąco – i dodała już z więk­szą pew­no­ścią sie­bie:

– Wiem, uważa pan, że to zmy­śli­łam albo że to był sen czy halu­cy­na­cje. Ale zapew­niam pana, panie Duke­low, że byłam przy­tomna. Zupeł­nie przy­tomna. Może jestem stara, ale w pełni władz umy­sło­wych, pan to wie. Pań­ski hotel jest nawie­dzony, a ja już nie zostanę tu na noc. Chcia­ła­bym otrzy­mać zwrot za dwie nie­wy­ko­rzy­stane doby. Dziś będę spała gdzieś indziej, potem natych­miast wra­cam do Anglii!

W dal­szym pod­słu­chi­wa­niu prze­szko­dziła Mar­got ener­giczna młoda kobieta z recep­cji, czar­no­włosa, ostrzy­żona na boba, z nie­bie­skim cie­niem na powie­kach, która ją zapy­tała, w czym mogłaby pomóc.

– O, dzień dobry – rzu­ciła Mar­got, nie­chęt­nie się odry­wa­jąc od zaj­mu­ją­cej scenki. – Jestem Mar­got Hart, pisarka rezy­dentka.

Kobieta się roz­pro­mie­niła.

– Panno Hart, witamy w pani nowym domu. Jestem Róisín. – Wymó­wiła to: Ro-sheen. Roz­cią­gnęła pąsowe usta w ład­nym uśmie­chu, odsła­nia­jąc dużą prze­rwę mię­dzy dwoma przed­nimi zębami. – Zaraz powia­do­mię dyrek­tora, że już pani jest w hotelu. Czy to nie eks­cy­tu­jące? Ni­gdy wcze­śniej nie mie­li­śmy tu pisarki rezy­dentki. – Wyszła zza kon­tu­aru, by prze­rwać roz­mowę pana Duke­lowa z panią Wal­bridge. Szep­nęła dyrek­to­rowi coś do ucha, a pan Duke­low natych­miast pod­szedł przy­wi­tać się z Mar­got, pozo­sta­wia­jąc recep­cjo­ni­stce odpro­wa­dze­nie nie­za­do­wo­lo­nej pani Wal­bridge do jadalni po dru­giej stro­nie holu. Być może w nadziei, że przy fili­żance her­baty i babeczce uda się ją namó­wić, by została.

– Panno Hart – pan Duke­low wycią­gnął rękę – witamy w zamku Deve­rill. – Uści­snął dłoń Mar­got ser­decz­nie, z ulgą, że uwol­nił się od wzbu­rzo­nej pani Wal­bridge.

Mar­got się uśmiech­nęła.

– Mam nadzieję, że w moim pokoju nie ma poko­jó­wek duchów! – powie­działa z bły­skiem w oku.

Pan Duke­low się roze­śmiał, już go pod­biły wdzięk i uroda mło­dej kobiety.

– Mamy tutaj dziwne skargi, ale po raz pierw­szy ktoś się skar­żył na ducha.

– Może to sprytny spo­sób, żeby odzy­skać tro­chę pie­nię­dzy? – pod­su­nęła Mar­got. Zakła­dała, że dyrek­tor ma poczu­cie humoru i nie obrazi się za ten żart.

– Boję się, że ona wie­rzy, iż naprawdę widziała ducha. Ale bez obaw, panno Hart, w pani poko­jach nie będzie ani duchów poko­jó­wek, ani żad­nych innych. Prze­zna­czy­li­śmy dla pani jeden z naj­ład­niej­szych apar­ta­men­tów. Pani de Lisle jasno się wyra­ziła w tej kwe­stii. Chce, żeby było pani wygod­nie i by sko­rzy­stała pani z naj­lep­szego, co hotel może zaofe­ro­wać.

Mar­got przy­po­mniała sobie Angelę de Lisle z kok­tajl party – miała wtedy krót­kie rude włosy, spodnium w prążki, dro­gie złote kol­czyki, perły na szyi, nie­na­ganny mani­cure i mocno pach­niała per­fu­mami Rive Gau­che, a jej twarz po liftingu wyglą­dała tak, jakby ope­ro­wał ją jakiś nad­gor­liwy ame­ry­kań­ski chi­rurg. Angela była typem kobiety, która pstryka pal­cami i ocze­kuje, że góry się poru­szą. Mar­got podej­rze­wała, że te góry się poru­szały bez żad­nych pytań i waha­nia.

– Pozwoli pani, że pokażę pokój. – Pan Duke­low gestem wska­zał, by poszła za nim, i ruszył w stronę scho­dów. – Domy­ślam się, że przy­je­chała pani pro­sto z Lon­dynu. To długa droga, a prze­cież jechała pani sama.

Mar­got uśmiech­nęła się wyro­zu­miale; przy­wy­kła do tego, że męż­czyźni trak­tują ją pro­tek­cjo­nal­nie. Dłu­gie blond włosy zda­wały się krzy­czeć: „pomocy”. Mar­got nie potrze­bo­wała jed­nak wspar­cia. Prze­je­chała z Buenos Aires do Pata­go­nii bez naj­mniej­szego trudu. Jazda z Lon­dynu i prze­jażdżka pro­mem raczej nie sta­no­wiły dla niej wyzwa­nia.

– Zga­dza się. Potrze­buję tutaj samo­chodu, panie Duke­low – odparła chłodno.

– Cork to naprawdę piękne hrab­stwo, jest tu dużo do oglą­da­nia zwłasz­cza dla histo­ryka takiego jak pani. Nawia­sem mówiąc, pani bio­gra­fia Evy Perón zyskała tu duże uzna­nie. Mamy egzem­plarz w biblio­tece. Może go pani dla nas pod­pi­sze.

Mar­got bar­dzo się ucie­szyła. Ta pierw­sza bio­gra­fia, któ­rej napi­sa­nie zajęło jej trzy lata i która uka­zała się latem zeszłego roku, oka­zała się best­sel­le­rem. Zda­wała sobie sprawę, że do jej suk­cesu w dużej mie­rze przy­czy­nił się musi­cal Andrew Lloyda Webera Evita sprzed sied­miu lat; to z niego zaczerp­nęła pomysł na bio­gra­fię. Gdyby nie to wido­wi­sko, więk­szość miesz­kań­ców Zjed­no­czo­nego Kró­le­stwa nie mia­łaby poję­cia, kim była Eva Perón. Mar­got wie­działa jed­nak, że mimo iż wyko­rzy­stała popu­lar­ność musi­calu, jej książka była dobra i zasłu­żyła na suk­ces.

– Oczy­wi­ście, pod­pi­szę ją dla pana – zapew­niła machi­nal­nie, ponie­waż wła­śnie błą­dziła wzro­kiem po wiszą­cych na ścia­nie obra­zach w ozdob­nych zło­co­nych ramach. – Czy one tu były, gdy pani de Lisle kupiła zamek? – Przyj­rzała się bacz­nie jed­nemu z pod­pi­sów, bo nie umiała roz­po­znać mło­dego męż­czy­zny w lśnią­cej zbroi. Nie­stety, nie był on Deve­ril­lem.

Pan Duke­low zatrzy­mał się na pół­pię­trze i wziął się pod boki.

– Oba­wiam się, że z wyjąt­kiem por­tretu Bar­tona Deve­rilla w holu i Tarqu­ina, jego wnuka, w salo­nie, naj­bar­dziej war­to­ściowe obrazy zostały zli­cy­to­wane przez lorda Deve­rilla na aukcji przed sprze­dażą zamku. Na szczę­ście pani de Lisle udało się kupić por­trety Bar­tona i Tarqu­ina, ale pozo­stałe obrazy pocho­dzą z jej wła­snej kolek­cji i zostały wypo­ży­czone hote­lowi. Na pewno pani wie, że ona jest zapa­loną kolek­cjo­nerką i kobietą przy­wią­zu­jącą wielką wagę do szcze­gó­łów. Chciała, żeby zamek zacho­wał auten­tyczną atmos­ferę. Te obrazy wyglą­dają jak por­trety rodzinne, prawda? Ale nimi nie są. Nie potra­fił­bym pani powie­dzieć, kogo przed­sta­wiają.

– Może jest tu ktoś, kto wie, które obrazy są stąd, a które z kolek­cji pani de Lisle? Bar­dzo bym chciała uchwy­cić atmos­ferę tego zamku, gdy był domem.

Pan Duke­low lekko się zmie­szał, nie wyda­wał się już tak pewny sie­bie.

– Jedyną osobą, która naprawdę zna ten zamek, jest jego poprzedni wła­ści­ciel, lord Deve­rill. Mieszka w sta­rym domku myśliw­skim na tere­nie posia­dło­ści. Nie sądzę, żeby sprawa por­tre­tów zna­la­zła się w umo­wie sprze­daży zamku. Wąt­pię, czy lord zechce z panią roz­ma­wiać. Jest odlud­kiem.

Mar­got nie była zasko­czona.

– Sprze­da­nie domu rodzin­nego musiało być trudne. Prze­cież zamek nale­żał do Deve­ril­lów przez ponad trzy­sta lat. Lord musiał bar­dzo się wsty­dzić, że jest Deve­ril­lem, który pozwo­lił na to, że zamek już nie należy do rodziny. Deve­ril­lem, który sprze­dał dom pani de Lisle, tak że stał się on jesz­cze jed­nym obiek­tem na dłu­giej liście luk­su­so­wych hoteli. Zasta­na­wiam się, co reszta jego rodziny myśli teraz, gdy dom jest pełen ludzi takich jak ja, włó­czą­cych się bez skru­pu­łów po ich wspo­mnie­niach.

Pan Duke­low patrzył na Mar­got z nie­kła­ma­nym podzi­wem.

– Dobrze powie­dziane, panno Hart. Ni­gdy w taki spo­sób o tym nie myśla­łem. Przy­pusz­czam, że dla histo­ry­ków natu­ralne jest zain­te­re­so­wa­nie ludźmi, któ­rzy daw­niej tu miesz­kali. Ja sku­piam się na chwili obec­nej i na przy­szło­ści. Ten hotel należy do naj­lep­szych na świe­cie, a moim zada­niem jest dopil­no­wać, by takim pozo­stał. Pani de Lisle nie zaak­cep­tuje niczego innego – cią­gnął, nie prze­ry­wa­jąc wspi­naczki po scho­dach. – Po sprze­daży w zamku pozo­stało bar­dzo nie­wiele dzieł sztuki. Sądzę jed­nak, że łóżka z bal­da­chi­mami i nie­które meble zostały kupione wraz z zam­kiem. Pani de Lisle oddała je do reno­wa­cji, zacho­wała to, co dobre, i pozbyła się tego, co nie­po­trzebne. Prace trwały sześć lat. Zamek był w bar­dzo złym sta­nie, mimo że odbu­do­wano go w latach dwu­dzie­stych po strasz­nym poża­rze, który stra­wił budowlę pra­wie do cna. Pani de Lisle jest Ame­ry­kanką, lubi więc pewne stan­dardy, dla­tego hotel odniósł suk­ces. Zoba­czy pani, panno Hart, że udało jej się zacho­wać tu ducha histo­rii i rodziny i połą­czyć to z nowo­cze­sno­ścią.

Mar­got uśmie­chała się pod nosem, gdy dyrek­tor pero­ro­wał, wyrzu­ca­jąc z sie­bie prze­kaz rekla­mowy firmy.

– Mogę to powie­dzieć już teraz – powie­działa. – Czy lord Deve­rill mieszka sam?

– Tak – odparł pan Duke­low.

– A domek myśliw­ski jest gdzieś bli­sko?

– Tak, może pani spró­bo­wać zapu­kać do jego drzwi, panno Hart, ale nie gwa­ran­tuję, że je otwo­rzy.

– Nie jestem kobietą, którą łatwo zbyć, gdy jest na tro­pie dobrej histo­rii. – Mar­got była pewna, że uda jej się jakoś nakło­nić lorda Deve­rilla, by jej zaufał.

– Pro­blem w tym, że to jest jego histo­ria, a ja nie jestem pewny, czy on będzie chciał, żeby cały świat o nim czy­tał. Ale w Bal­li­na­kelly są ludzie, któ­rzy miesz­kają tu od poko­leń i praw­do­po­dob­nie z rado­ścią pomogą pani w bada­niach. Jeśli pani chce, mogę panią z nimi skon­tak­to­wać. To będzie dla mnie przy­jem­ność. Wiem, że pani de Lisle chcia­łaby, żebym pomógł pani w każdy moż­liwy spo­sób. Jeste­śmy zaszczy­ceni, gosz­cząc tu pisarkę rezy­dentkę, i chcemy, żeby pani pobyt był jak naj­bar­dziej owocny.

Pokój Mar­got znaj­do­wał się w zachod­niej wieży, pro­wa­dziły do niego wąskie schody. W chwili gdy pan Duke­low pchnął cięż­kie drew­niane drzwi, obojgu zmie­nił się nastrój. Wyda­wało się, że wcho­dzą do naj­star­szej czę­ści zamku i naj­bar­dziej tajem­ni­czej. Mar­got dowie­działa się w trak­cie poszu­ki­wań, że zamek został spa­lony w tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym roku przez irlandz­kich rebe­lian­tów, oca­lał tylko nie­wielki frag­ment murów, i wyobra­żała sobie, że mię­dzy innymi ta wieża. Apar­ta­ment skła­dał się z pokoju dzien­nego, sypialni i łazienki, okna wycho­dziły na ogrody. Niskie sufity, krzywe ściany, nie­równa pod­łoga i silne wra­że­nie, że tu czas się zatrzy­mał – wszystko to było urze­ka­jące. Mar­got pomy­ślała, że w całym zamku na pewno nie ma ład­niej­szego apar­ta­mentu. W pokoju dzien­nym pło­nął na dużym otwar­tym kominku przy­ja­zny ogień, a ciemne, mocno znisz­czone belki na sufi­cie zdra­dzały swój pode­szły wiek i satys­fak­cję, że prze­trwały, pod­czas gdy wszystko dookoła prze­pa­dło.

– Tu jest wspa­niale! – zawo­łała Mar­got, odwra­ca­jąc się do pana Duke­lowa. – Cudow­nie. Bar­dzo mi się podoba.

– W pokoju dzien­nym jest biurko, ale chęt­nie widzie­li­by­śmy panią piszącą w salo­nie na dole. Goście będą zachwy­ceni, widząc wielką pisarkę przy pracy.

Mar­got się roze­śmiała.

– Ach, pochle­bia mi pan, panie Duke­low. Ale oczy­wi­ście ma pan rację. Będę pra­co­wała na dole i opę­dzała się od fanów pió­rem.

Teraz roze­śmiał się pan Duke­low. W oliw­ko­wo­zie­lo­nych oczach Mar­got poja­wiły się bły­ski, a jej entu­zjazm był zaraź­liwy.

Roz­mowę prze­rwały docho­dzące ze scho­dów odgłosy szu­ra­nia i dysze­nia oraz mam­ro­ta­nie „Jezu, dopo­móż”. Pan Duke­low otwo­rzył drzwi por­tie­rowi, który wal­czył z walizką Mar­got.

– Prze­pra­szam, ona jest taka duża – powie­działa, gdy star­szy męż­czy­zna o zapuch­nię­tej twa­rzy wno­sił walizkę do pokoju. – Jest w niej chyba cały mój doby­tek.

– Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni – wydy­szał por­tier z akcen­tem irlandz­kim jak guin­ness i jęk­nął, pochy­la­jąc się. Mar­got była pewna, że usły­szała jakieś pstryk­nię­cie. On jest o wiele za stary do takiej cięż­kiej pracy, pomy­ślała.

– I o to cho­dzi, panie Flan­na­gan – stwier­dził pan Duke­low, igno­ru­jąc zmę­cze­nie tego męż­czy­zny.

– Przy­naj­mniej nie trzeba będzie jej zno­sić do wrze­śnia – dodała Mar­got i uśmiech­nęła się cza­ru­jąco w nadziei, że por­tier też się uśmiech­nie.

Pan Flan­na­gan przy­pa­try­wał się jej podejrz­li­wie.

– Rze­czy­wi­ście, a jeśli dożyję, to nie ja będę zno­sił tę walizkę. Nie byłem taki wykoń­czony od nocy poślub­nej. Boże, dopo­móż.

– Cóż, w takim razie dzię­kuję za wnie­sie­nie jej na górę. Pokój jest uro­czy i dopóki nic nie będzie stu­kało nocą, będę tu bar­dzo szczę­śliwa.

Pano­wie Flan­na­gan i Duke­low wymie­nili zna­czące spoj­rze­nia. Trwało to uła­mek sekundy, lecz Mar­got była o wiele za bystra, by tego nie zauwa­żyć.

– Czy życzy pani sobie, żeby coś przy­nie­siono do pokoju? Może fili­żankę her­baty? Lekki posi­łek? – zapy­tał pan Duke­low.

– Roz­pa­kuję się, a potem zejdę na kola­cję do jadalni. Umie­ram z chęci pozna­nia zamku.

– W takim razie zosta­wimy panią. – Dwaj męż­czyźni wyszli i zamknęli za sobą drzwi.

Mar­got wes­tchnęła z zado­wo­le­niem. Nie mogła uwie­rzyć, że naprawdę jest tutaj, w zamku Deve­rill. Pode­szła do okna i zapa­trzyła się na traw­nik. Kie­dyś Deve­rillowie wyda­wali latem w ogro­dach wiel­kie przy­ję­cie dla swo­ich dzier­żaw­ców i pra­cow­ni­ków, aby zapew­nić sobie ich lojal­ność za pomocą her­baty i cia­sta; ostroż­nie dobie­rane słowa i wdzięczne uśmie­chy miały odda­lić widmo buntu. Teraz to miej­sce było srebr­no­szare, drżące i prze­siąk­nięte wil­go­cią; wspo­mnie­nia daw­nej świet­no­ści roz­pły­nęły się we mgle. Krzewy i kwiaty na raba­tach były ścięte mro­zem, drzewa ogo­ło­cone z pięk­nych liści. Tylko ogromny cedr o zie­lo­nych gałę­ziach nie­ustan­nie czu­wał – olbrzym trzy­ma­jący straż nad zam­kiem niczym oddany stary sługa, który przy­się­gał bro­nić go do końca. Mar­got cie­szyła się, że zoba­czy ogród latem, gdy na klom­bach będzie mnó­stwo kwia­tów, a na drze­wach bujne listo­wie. Dzia­dek dużo jej opo­wia­dał o ogro­dach. O tym, jak w dzień grano na traw­niku w kry­kieta, a wie­czo­rem bawiono się w gonie­nie dia­bła; była to rodzinna wer­sja zabawy w cho­wa­nego. Dzia­dek przy­znał się Mar­got z bły­skiem w oku, że cało­wał dziew­czynę w jed­nej ze szklarni, i dodał: „Koniecz­nie musisz je obej­rzeć. Te cie­plar­nie były jak pałace z dżun­glami w środku”.

Co roku Deve­ril­lo­wie wyda­wali wielki bal letni. Zapra­szano wszyst­kich Anglo-Irland­czy­ków z regionu. Te bale zaj­mo­wały w opo­wie­ściach dziadka naj­wię­cej miej­sca, wię­cej nawet niż polo­wa­nia, które uwiel­biał. Mar­got wyczu­wała, że dzia­dek był praw­dzi­wym kobie­cia­rzem, tań­czył ze wszyst­kimi dziew­czę­tami. Sekret jego suk­ce­sów leżał w tym, że zawczasu wpi­sy­wał się do kar­ne­ci­ków, aby nie opu­ścić żad­nego tańca. Zda­niem dziadka Deve­ril­lo­wie zacho­wy­wali się jak sza­leni. Nie tylko na polo­wa­niu, gdzie przy­ćmie­wali bra­wurą innych jeźdź­ców, ale także na par­kie­cie tanecz­nym. Najwię­cej wigoru miał Ber­tie Deve­rill, rówie­śnik i przy­ja­ciel jego ojca, póź­niej­szy lord Deve­rill; wszyst­kie młode kobiety chciały z nim tań­czyć. „Pro­blem pole­gał na tym, że Ber­tie czę­sto zabie­rał panie do poko­jów na górze”, powie­dział dzia­dek, uno­sząc brew. „To dla­tego ojciec nie pozwa­lał mojej sio­strze Abi­gail z nim tań­czyć”. Abi­gail strasz­nie się nie podo­bało, że musi odma­wiać gospo­da­rzowi, ale ojciec nie zmie­nił zda­nia i miał rację.

Póź­niej Ber­tie zacho­wał się nie­go­dzi­wie wobec poko­jówki i zro­bił jej bliź­niaki. Chłopca uznał za syna dopiero wtedy, gdy jego pra­wo­wity syn Harry zgi­nął na woj­nie. Jack Patrick, zwany JP, został spad­ko­biercą Ber­tiego. Mar­got nie widziała ze swo­jego okna domku myśliw­skiego, ale on gdzieś tu był i miesz­kał w nim JP, obecny lord Deve­rill, zna­jący wszyst­kie rodzinne sekrety. Zda­wała sobie sprawę, że aby zba­dać ostat­nie sześć­dzie­siąt lat dzie­jów jego rodziny, będzie musiała z nim poroz­ma­wiać.

Otwo­rzyła walizkę i wyjęła ubra­nia, nucąc wesoło pio­senkę Jen­ni­fer Rush The power of love, która zaj­mo­wała pierw­sze miej­sce na listach prze­bo­jów i była nie­ustan­nie nada­wana przez wszyst­kie sta­cje radiowe. Posta­wiła na biurku maszynę do pisa­nia, obok uło­żyła notat­niki już zapeł­nione opo­wie­ściami dziadka i infor­ma­cjami zna­le­zio­nym w gaze­tach. Pożar z dwu­dzie­stego pierw­szego roku był sze­roko rela­cjo­no­wany przez ówcze­sną prasę angiel­ską. Zamiesz­czono też zdję­cia ojca Ber­tiego, Huberta Deve­rilla, który wów­czas zgi­nął, oraz ludzi roz­grze­bu­ją­cych wciąż tlące się gruzy. Sprawcy ni­gdy nie sta­nęli przed sądem. Wła­dze wie­działy oczy­wi­ście, kto był odpo­wie­dzialny za pożar. Trwała wła­śnie wojna o nie­pod­le­głość. W całej Irlan­dii bry­tyj­skie zamki i „duże domy”, jak je nazy­wano, były zrów­ny­wane z zie­mią przez Irlandzką Armię Rewo­lu­cyjną. Mar­got odkryła, że od tysiąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stego do dwu­dzie­stego trze­ciego roku spa­lono lub wysa­dzono w powie­trze dwie­ście sie­dem­dzie­siąt pięć tych pięk­nych budowli. Zamek Deve­ril­lów nie był wyjąt­kiem, ale to żadne pocie­sze­nie. Sprawcy kon­ty­nu­owali bez prze­szkód walkę z sym­bo­lami angiel­skiej domi­na­cji.

Pod­czas zbie­ra­nia mate­ria­łów Mar­got natknęła się w jed­nej z gazet na arty­kuł o Celii Deve­rill, kuzynce, która kupiła zamek i odbu­do­wała go ogrom­nym kosz­tem. Ilu­stru­jące tekst zdję­cie przed­sta­wiało uro­dziwą blon­dynkę w futrze i dia­men­tach sto­jącą obok tro­chę cia­po­wa­tego męża o dłu­giej, poważ­nej twa­rzy. W latach dwu­dzie­stych Celia bry­lo­wała w lon­dyń­skich salo­nach i wywo­łała skan­dal, gdy w dniu swo­jego ślubu ucie­kła do Szko­cji z drużbą. Dzia­dek powie­dział Mar­got, że krą­żyły słu­chy, iż ojciec Celii zapła­cił jej mężowi Archiemu, by przy­jął ją z powro­tem, i wła­śnie za te pie­nią­dze Celia odbu­do­wała zamek. W życiu Celii i Archiego wszystko ukła­dało się dobrze, los ich jed­nak nie oszczę­dził. W tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stym dzie­wią­tym roku wybuchł kry­zys, wsku­tek któ­rego stra­cili cały mają­tek. Archie powie­sił się na drze­wie na grun­tach nale­żą­cych do zamku, a Celia znik­nęła w połu­dnio­wej Afryce i sprze­dała zamek tajem­ni­czemu Wło­chowi. Oka­zało się, że żona hra­biego Cesare di Mar­can­to­nio to Bri­die, poko­jówka, którą uwiódł Ber­tie, i matka JP.

Mar­got z satys­fak­cją pokle­pała stos notat­ni­ków. Led­wie zaczęła kopać, a już miała wystar­cza­jąco dużo mate­riału na więk­szą część książki. To będzie wcią­ga­jąca lek­tura.

Kola­cję zja­dła przy przy­dzie­lo­nym jej okrą­głym sto­liku w rogu jadalni. Miała stąd widok na całą salę, która robiła duże wra­że­nie. Wyobra­żała sobie, że wła­śnie tu Deve­ril­lo­wie jadali posiłki poda­wane przez loka­jów w czer­wono-zło­tych libe­riach. Sufit zdo­biły wyszu­kane sztu­ka­te­rie, salę oświe­tlały żyran­dole w stylu art déco z mro­żo­nego szkła i chro­mo­wa­nej stali, a wyso­kie okna były teraz ukryte za cięż­kimi aksa­mit­nymi zasło­nami w głę­bo­kim odcie­niu fio­letu. Zamiast obra­zów umiesz­czono w ścia­nach wiel­kie panele z nama­lo­wa­nymi dobrą ręką pej­za­żami. Efekt był olśnie­wa­jący. Mar­got, która kochała wszystko co piękne, nie mogła ode­rwać oczu od jasno­fio­le­to­wych gór i soczy­ście zie­lo­nych pól. Przy­pusz­czała, że panele zostały zamó­wione przez Celię Deve­rill, ponie­waż sta­no­wiły one część ścian zamku i nie można ich było usu­nąć.

Mar­got zamó­wiła kie­li­szek wina i wła­śnie zaczy­nała je sma­ko­wać, gdy do jej sto­lika pode­szła pani Wal­bridge, dama, którą widziała wcze­śniej w holu. Ona też się prze­brała, zmie­niła prak­tyczne buty do spa­ce­rów, a zamiast twe­edo­wej gar­sonki miała na sobie szorstką nie­bie­ską spód­nicę i jedwabną bluzkę ze złotą broszką z ame­ty­stem pod szyją. Siwe włosy zacze­sała do tyłu i upięła w luźny kok, na nosie miała oku­lary, a bystre, inte­li­gentne spoj­rze­nie małych brą­zo­wych oczu nada­wało jej wygląd sta­rej nauczy­cielki. Z uśmie­chem przed­sta­wiła się Mar­got.

– Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam – powie­działa – ale wiem, że jest tu pani pisarką rezy­dentką i chcia­łam uści­snąć pani rękę. Pani książka o Evie Perón była naprawdę świetna.

Mar­got nie prze­szka­dzało, że ludzie nawią­zują z nią roz­mowę; w grun­cie rze­czy lubiła to. Więk­szość z nich miała w sobie coś inte­re­su­ją­cego, choć cza­sem trzeba było się tro­chę posta­rać, by to odkryć. Zapro­po­no­wała sta­rej damie, aby usia­dła i wypiła kie­li­szek sherry.

– Dora­sta­łam w Argen­ty­nie i w latach czter­dzie­stych byłam po pięć­dzie­siątce, gdy Per­ó­no­wie znaj­do­wali się u szczytu – powie­działa pani Wal­bridge, sie­dząc już na krze­śle i cze­ka­jąc na sherry. – Po wzmiance o Argen­ty­nie w latach czter­dzie­stych Mar­got udało się roz­po­znać akcent swo­jej roz­mów­czyni. Mówiła w spo­sób cha­rak­te­ry­styczny dla przed­sta­wi­cieli klasy wyż­szej w kur­czą­cym się śro­do­wi­sku Anglo-Argen­tyń­czy­ków z mia­sta Hur­lin­gham w sta­nie Buenos Aires, gdzie zawie­rano mał­żeń­stwa tylko w małym kręgu bry­tyj­skich eks­pa­trian­tów. – Wiem więc z wła­snego doświad­cze­nia, jaka to była straszna kobieta. Pani przed­sta­wiła ją w swo­jej książce bar­dzo uczci­wie, obiek­tyw­nie, powie­działabym, bo choć Bry­tyj­czycy uwa­żali ją za awan­tur­nicę, to dla Argen­tyń­czy­ków była świętą. Oczy­wi­ście obie strony miały swoje racje, a moim zda­niem pani rze­tel­nie je opi­sała.

– Dzię­kuję – powie­działa Mar­got.

– Mogła­bym pani opo­wie­dzieć o niej różne paskudne histo­rie, gdy zbie­rała pani mate­riały. Może wtedy pani opi­nie nie byłyby tak wywa­żone. – Uśmiech­nęła się zna­cząco. – Naprawdę szkoda, że nie pozna­ły­śmy się wcze­śniej. Nad czym pani teraz pra­cuje?

– Nad histo­rią rodziny Deve­ril­lów.

W oczach pani Wal­bridge poja­wił się błysk.

– Ach, to dla­tego pani tu jest. Oni mają cie­kawą histo­rię, prawda?

– Bez wąt­pie­nia.

– Dużo dra­ma­tów. Tego potrzeba pani książce. Dużo dra­ma­tów, ina­czej czy­tel­nicy się znu­dzą. Choć ja sama ni­gdy nie mia­łam upodo­ba­nia do dra­ma­tów życio­wych. Wolę spo­kój, nie lubię wzbu­rzo­nej wody.

Kel­ner szybko przy­niósł sherry dla pani Wal­bridge. Mar­got obser­wo­wała, jak star­sza pani upija łyk i obli­zuje usta ze sma­kiem. Posta­no­wiła zdo­być się na odwagę.

– Mam nadzieję, że nie weź­mie mi pani tego za złe, ale nie mogłam się powstrzy­mać i pod­słu­cha­łam pani roz­mowę z dyrek­to­rem. Myśla­łam, że pani wraca do Anglii.

Pani Wal­bridge ści­szyła głos.

– Ma pani rację. Oczy­wi­ście, że chcia­łam wra­cać jak naj­szyb­ciej. Spę­dzi­łam tu dwie noce i pra­wie nie zmru­ży­łam oka z powodu dziw­nych rze­czy, które się działy w moim pokoju. Ale pan Duke­low ma dia­bel­ski wdzięk. Zdo­łał mnie prze­ko­nać do zmiany zda­nia; zapro­po­no­wał, żebym prze­nio­sła się do innej czę­ści hotelu. – Nachy­liła się i szep­nęła: – Nie poli­czył mi za te dwie noce. Czy to nie ład­nie z jego strony?

– Mówiąc „dziwne rze­czy”, ma pani na myśli duchy?

– Tak, Mar­got – odparła jesz­cze ciszej.

Mar­got się roze­śmiała.

– To cie­kawe. Co dokład­nie pani widziała?

Na twa­rzy pani Wal­bridge poja­wiło się napię­cie.

– Starą kobietę w stroju poko­jówki, w czar­nej sukience i bia­łym far­tuszku. Krzą­tała się po moim pokoju.

– Sprzą­tała?

– Nie jestem pewna, czy sprzą­tała – prych­nęła pani Wal­bridge. – Rano pod łóż­kiem wciąż był kurz.

– Nie sądzę, by pan Duke­low pani uwie­rzył.

Pani Wal­bridge zmru­żyła oczy.

– Jeżeli nie uwie­rzył, to dla­czego wykre­ślił z mojego rachunku dwie pierw­sze noce?

– Bo nie chciał, żeby pani o tym opo­wia­dała i dener­wo­wała innych gości.

– Moż­liwe – przy­znała pani Wal­bridge. – Choć mam wra­że­nie, że nie ja pierw­sza skar­ży­łam się na dziwne nocne wyda­rze­nia.

– Cóż, mnie pani nie zde­ner­wuje – oznaj­miła Mar­got. – Nie wie­rzę w duchy.

Led­wie to powie­działa, jej kie­li­szek się prze­wró­cił i wino wylało się na biały obrus.

Pani Wal­bridge zbla­dła.

– Widziała to pani? – wykrztu­siła z dło­nią na gar­dle.

– Potrą­ci­łam go łok­ciem – wyja­śniła Mar­got, sta­wia­jąc kie­li­szek na ser­wetce poło­żo­nej na czer­wo­nej pla­mie.

– Nie widzia­łam, że pani go dotknęła. Ten kie­li­szek prze­wró­cił się sam. Daję głowę. – Stara dama powoli rozej­rzała się dookoła; szu­kała wino­wajcy w powie­trzu wokół sie­bie. – To jest tutaj – szep­nęła ponuro. – Czuję to. Zro­biło się zim­niej. Nie zauwa­żyła pani? To duchy. Spra­wiają, że robi się zimno.

– Naprawdę, pani Wal­bridge, jeśli to był duch poko­jówki, to nie zro­biła zbyt dużego bała­ganu, który musia­łaby sprząt­nąć. – Mar­got roze­śmiała się bez­tro­sko. – To była tylko moja wina. Jestem taką nie­zdarą! Na czym skoń­czy­ły­śmy?

Pani Wal­bridge łyk­nęła sherry.

– Wła­śnie pani mówiła, że nie wie­rzy w duchy!

Rozdział 2

Mar­got nie spo­dzie­wała się, że tej nocy będzie dobrze spała. Epi­zod z kie­lisz­kiem i reak­cja pani Wal­bridge tro­chę ją prze­stra­szyły. Nie wie­rzyła w duchy, ale gdy po zga­sze­niu świa­tła słu­chała skrzyp­nięć i pomru­ków zamku, czuła dziwny nie­po­kój. Zmę­cze­nie po dłu­giej podróży zro­biło jed­nak swoje. Krótko po tym, jak poło­żyła głowę na poduszce, wyjąt­kowo wygod­nej poduszce – pani de Lisle nie szczę­dziła kosz­tów – zapa­dła w głę­boki sen i nic jej się nie śniło.

Rano zamó­wiła śnia­da­nie do pokoju i piła kawę przy biurku, czy­ta­jąc swoje notatki i roz­wa­ża­jąc, od czego powinna roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia. Lor­dów Deve­ril­lów było ośmiu: Bar­ton, Eger­ton, Tarquin, Pere­grine, Gre­ville, Hubert, Ber­tie i wresz­cie ostatni, Jack Patrick, obecny lord Deve­rill. Rodzina była powszech­nie znana, miała wpływy poli­tyczne przy­naj­mniej do cza­sów Gre­ville’a, czyli do końca dzie­więt­na­stego wieku, Mar­got udało się więc dość dokład­nie prze­ba­dać życie pierw­szych pię­ciu lor­dów. Wszy­scy byli bajecz­nie bogaci, mieli barwne oso­bo­wo­ści i mroczne sekrety, mię­dzy innymi czę­ste romanse poza­mał­żeń­skie i nie­ślubne dzieci fawo­ry­zo­wane przez ary­sto­kra­cję. Bar­ton był tyra­nem, Eger­ton gwał­tow­ni­kiem obrzy­dli­wie trak­tu­ją­cym żonę, a naj­gor­szy z nich, Tarquin, zacho­wy­wał się okrut­nie wobec upo­śle­dzo­nego syna, który w swoje dzie­siąte uro­dziny uto­pił się w sta­wie na tere­nie posia­dło­ści. Krą­żyły plotki, że ojciec chłopca uda­wał, że nie widzi, co się dzieje, i pozwo­lił, aby syn uto­nął, ponie­waż takie dziecko przy­no­siło wstyd rodzi­nie. Wkrótce potem zmarła żona Tarqu­ina, pękło jej serce.

Teraz Mar­got musiała sku­pić uwagę na ostat­nich sześć­dzie­się­ciu latach, od cza­sów Huberta do obec­nych. Będzie to jed­nak wyzwa­nie, ponie­waż wielu człon­ków rodziny wciąż żyło. Nale­żeli do nich JP, ostatni lord Deve­rill, i jego była żona Alana, która prze­pro­wa­dziła się po roz­wo­dzie do Ame­ryki. Naj­wy­raź­niej w sądach puściła go z tor­bami, skoro musiał sprze­dać zamek. Mieli troje dzieci, obec­nie dwu­dzie­sto-, trzy­dzie­sto­pa­ro­let­nich. Mar­got nie wie­działa, gdzie teraz są. żyli też Celia Deve­rill i jej drugi mąż Boy­sie Ban­croft, oboje dobrze po osiem­dzie­siątce; miesz­kali w Paryżu. A także sio­stra bliź­niaczka JP, Mar­tha, i jej mąż Joshua, któ­rzy dzie­lili czas mię­dzy Kali­for­nię i Cork. Jeśli Mar­got zale­żało na infor­ma­cjach, musiała posłu­żyć się spry­tem i pod­stę­pami. Było nie­praw­do­po­dobne, że któ­raś z tych osób zechce jej pomóc.

Zauwa­żyła z ulgą, że w nocy opa­dła mgła i po błę­kit­nym nie­bie płyną pie­rza­ste chmury. Na traw­niku skrzyła się war­stewka szronu. Nocą bie­gało po nim jakieś zwie­rzę, zosta­wia­jąc kręte ślady łap jako dowód, że dobrze się bawiło, gdy zamek spał. Mar­got posta­no­wiła, że rozej­rzy się po mie­ście. Skoro zamie­rzała pisać o Deve­ril­lach, nale­żało umie­ścić zamek w kon­tek­ście. Prze­cież rela­cje mię­dzy zam­kiem a Bal­li­na­kelly zawsze były nie­jed­no­znaczne. Rodzina budziła w Irland­czy­kach nie­na­wiść, ale ist­niała też swego rodzaju lojal­ność; ważne było, żeby przed­sta­wić wywa­żony obraz, jak mówiła pani Wal­bridge.

Pod­eks­cy­to­wana fak­tem, że znaj­duje się w bastio­nie Deve­ril­lów, Mar­got wło­żyła jaskra­wo­czer­wony płaszcz i czapkę z pom­po­nem i szybko zeszła na dół. W holu zastała panią Wal­bridge sto­jącą przed komin­kiem w płasz­czu z wiel­błą­dziej wełny i wydzier­ga­nej szy­deł­kiem czapce przy­po­mi­na­ją­cej ocie­placz na imbryk z her­batą.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się Mar­got pogod­nie.

Małe oczy pani Wal­bridge zabły­sły.

– Dzień dobry, moja droga. Wycho­dzi pani?

– Tak, wybie­ram się do mia­sta.

– Ja także – powie­działa pani Wal­bridge. – Wła­śnie cze­kam na tak­sówkę.

– Może pani poje­chać ze mną, jeśli pani chce – zapro­po­no­wała Mar­got. – Mam samo­chód.

– Odwie­dzam przy­ja­ciółkę, która mieszka po dru­giej stro­nie Bal­li­na­kelly, nad morzem.

– Wspa­niale. Zoba­czę wieś. Popro­szę obsługę, żeby odwo­łała pani tak­sówkę.

Chwilę póź­niej pani Wal­bridge wkła­dała ręka­wiczki i wycho­dziła za Mar­got na słońce.

– Czy to nie piękny dzień? Irlan­dia jest zupeł­nie nie­prze­wi­dy­walna. Jed­nego dnia taka mgła, że nie widzi się końca wła­snego nosa, a następ­nego jest tak jak dziś. Cha­browe niebo.

Mar­got otwo­rzyła drzwi volks­wa­gena, tak nie­bie­skiego, jak cha­browe niebo pani Wal­bridge, i wsia­dła. Jej towa­rzyszka cze­kała cier­pli­wie, gdy Mar­got zbie­rała papiery, cza­so­pi­sma, paczki chip­sów i butelki coli z fotela pasa­żera i prze­rzu­cała je na tylne sie­dze­nie.

– Gotowe, pani Wal­bridge! – zawo­łała.

Pani Wal­bridge wsia­dła ostroż­nie do auta, chwilę się mościła, by wygod­nie się usa­do­wić, i zapięła pas.

– Tak przy oka­zji, mam na imię Doro­thy. Możesz mi mówić po imie­niu, jeśli chcesz.

– Dzię­kuję – powie­działa Mar­got, prze­krę­ca­jąc klu­czyk. – Będę.

Już miały ruszyć, gdy przed przed­nią szybę przy­le­ciał rudzik i przy­siadł na masce.

– Popatrz tylko! – wykrzyk­nęła zdu­miona Mar­got.

– Och, to mi się cią­gle zda­rza – rzu­ciła Doro­thy od nie­chce­nia. – Rudziki coś do mnie mają. To nie­zwy­kłe. Zawsze pró­bują zwró­cić moją uwagę. Nie jestem pewna, co to zna­czy, ale wydaje się, że coś je do mnie przy­ciąga.

– Święty Fran­ci­szek z Asyżu i święta Dorota. – Mar­got się roze­śmiała.

Rudzik, pod­ska­ku­jąc, dotarł do przed­niej szyby, usiadł na wycie­raczce i pukał w szybę małym ostrym dziob­kiem.

– Widzisz? – zapy­tała Doro­thy z wes­tchnie­niem. – Jakby pró­bo­wał mi coś powie­dzieć.

– Cóż, nie mogę ruszyć, dopóki on nie odfru­nie. – Mar­got zdjęła ręce z kie­row­nicy.

– Leć, ptaszku – powie­działa Doro­thy, nachy­la­jąc się, by zapu­kać w szybę. Rudzik wyda­wał się zmar­twiony. Patrzył na nią przez długą chwilę, potem odfru­nął. – Nie­zwy­kłe – powtó­rzyła, krę­cąc głową. – I tylko rudziki. Inne ptaki mają mnie w nosie.

Mar­got wrzu­ciła bieg i ruszyła pod­jaz­dem.

– Zasta­na­wiam się, czy chcia­ła­byś mi towa­rzy­szyć – powie­działa Doro­thy, pra­gnąc odwdzię­czyć się Mar­got za życz­li­wość. – Mam odwie­dzić moją bli­ską przy­ja­ciółkę, Emer O’Leary. Ona jest teściową JP Deve­rilla, choć od roz­wodu pra­wie ze sobą nie roz­ma­wiają. Ale ponie­waż jest powią­zana z rodziną, o któ­rej piszesz, może ci pomóc. Ni­gdy nie wia­domo. Warto spró­bo­wać.

– Naprawdę? Nie sądzisz, że może jej się nie spodo­bać, że zja­wiam się z tobą nie­pro­szona?

– Ach nie, nie jeste­śmy w Anglii, moja droga. Irland­czycy są bar­dzo gościnni. Będzie zachwy­cona, że może cię poznać, jestem pewna. Taką znaną pisarkę jak ty.

Mar­got nie mogła uwie­rzyć w swoje szczę­ście. Spę­dziła w zamku tylko jedną noc, a już pozna kogoś bli­sko zwią­za­nego z rodziną Deve­ril­lów. Jeśli pani O’Leary ma coś za złe swemu zię­ciowi, może z przy­jem­no­ścią zdra­dzi jakieś rodzinne sekrety. Jadąc wąskimi, krę­tymi dro­gami, Mar­got czuła roz­pie­ra­jącą ją radość. Ten dzień nie mógł się lepiej zacząć.

Tym razem była w sta­nie doce­nić surowe piękno kra­jo­brazu. Mgła nie zasła­niała zie­lo­nych pastwisk i urwi­stych wzgórz, kro­ple dżdżu na przed­niej szy­bie nie znie­kształ­cały widoku. Świe­ciło słońce, owce pasły się w wyso­kich tra­wach i wrzo­sie i wędro­wały bez­tro­sko mię­dzy ruinami dawno opusz­czo­nych domów z kamien­nymi mur­kami. W górze krą­żyły kanie rude z sze­roko roz­po­star­tymi skrzy­dłami, gotowe spaść na niczego się nie­spo­dzie­wa­jącą ofiarę buszu­jącą w zaro­ślach. W tych wzgó­rzach wyczu­wało się coś dra­ma­tycz­nego, co prze­ma­wiało do uwiel­bia­ją­cej opo­wie­ści Mar­got. Wyczu­wało się histo­rię. Jakby wciąż odbi­jały się tu echem stu­le­cia kon­flik­tów. Jakby z tej ziemi ni­gdy nie uda­wało się zmyć plamy nie­za­leż­nie od tego, jak dużo desz­czu spa­dło.

Dom O’Learych, skromny, biały, z wido­kiem na morze, kryty sza­rymi dachów­kami, przy­cup­nął w osło­nię­tej zatoce. Po odpły­wie na wil­got­nym pia­sku na plaży roiło się od małych stwo­rzo­nek, o które kłó­ciły się mewy. Nawet w naj­bar­dziej ponu­rych i wietrz­nych mie­sią­cach aksa­mit­nie zie­lone wzgó­rza i postrzę­pione klify nie tra­ciły uroku.

– Jakie piękne miej­sce do życia – powie­działa Mar­got bar­dziej do sie­bie niż do swo­jej towa­rzyszki. Jakaś część niej tęsk­niła do takiego odosob­nie­nia.

Zapar­ko­wała samo­chód przed domem.

– Emer ma cudowne życie. Miesz­kała w Ame­ryce i w Argen­ty­nie, to tam ją pozna­łam, a naj­dłu­żej tutaj. Gdy jej córka prze­pro­wa­dzała się do Sta­nów, myśla­łam, że wyje­dzie razem z nią, ale jej mąż jest Irland­czy­kiem do szpiku kości. Myślę, że nie chciałby żyć ni­gdzie indziej niż tu, w Bal­li­na­kelly. Brał udział w walce o nie­pod­le­głość. Był odważ­nym zapa­leń­cem i strasz­nym ide­ali­stą. Męż­czy­zna taki jak Jack O’Leary nie wyzbę­dzie się patrio­ty­zmu, nie można prze­mie­ścić go na drugi koniec świata i ocze­ki­wać, że będzie miał się świet­nie. Serce by mu pękło. Umarłby z nostal­gii – Doro­thy prze­rwała na moment, zamy­śliła się i wes­tchnęła. – Jest już stary, dobiega dzie­więć­dzie­siątki, ale cią­gle roz­ta­cza wokół sie­bie aurę tajem­ni­czo­ści, zoba­czysz.

Mar­got podej­rze­wała, że Doro­thy tro­chę się pod­ko­chuje w Jacku O’Learym.

Pode­szła za nią do drzwi fron­to­wych i przy­glą­dała się, jak Doro­thy mocno puka. Chwilę póź­niej dało się sły­szeć szu­ra­nie, drzwi się otwo­rzyły. Star­sza kobieta o krót­kich siwych wło­sach i miłej twa­rzy zasko­czona unio­sła brwi i popa­try­wała to na Doro­thy, to na Mar­got.

– Emer, przy­pro­wa­dzi­łam moją nową przy­ja­ciółkę, żeby cię poznała – powie­działa Doro­thy. – Mar­got Hart jest pisarką rezy­dentką w zamku. Sławną pisarką.

Mar­got wycią­gnęła rękę i uśmiech­nęła się nie­śmiało.

– Nie posu­nę­ła­bym się tak daleko, by twier­dzić, że jestem sławna…

– Och, ale jesteś, Mar­got. Prze­cież wiem, czy­ta­łam twoją książkę – wtrą­ciła Doro­thy, chi­cho­cząc. – Jest też bar­dzo dobrą pisarką. Jestem jej fanką!

Emer uści­snęła dłoń Mar­got.

– Ser­decz­nie zapra­szam. – Uśmiech­nęła się roz­ba­wiona entu­zja­zmem Doro­thy. Otwo­rzyła sze­roko drzwi i odsu­nęła się, aby prze­pu­ścić gości. – Każda przy­ja­ciółka Doro­thy jest moją przy­ja­ciółką.

Wszyst­kie trzy weszły do salonu, gdzie jasne świa­tło sło­neczne wpa­dało przez okna, a na kominku gościn­nie trza­skał ogień. Doro­thy nie cze­kała na zapro­sze­nie, od razu opa­dła z wes­tchnie­niem na jeden z wygod­nych foteli, wyraź­nie czuła się tu jak w domu. Wygła­dziła spód­nicę i uśmiech­nęła się zado­wo­lona.

– Co za wspa­niały zapach! – wykrzyk­nęła.

– Wła­śnie pie­kłam – wyja­śniła Emer. – Mój wnuk przy­cho­dzi dziś na lunch, a on lubi moją szar­lotkę. Ma pra­wie trzy­dzie­ści lat, ale chce, żebym szy­ko­wała mu ulu­bione przy­smaki, jakby wciąż był chłop­cem. Macie ochotę na fili­żankę her­baty?

– Byłoby wspa­niale – odparła Doro­thy.

– Mogę jakoś pomóc? – zapy­tała Mar­got.

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, możesz przy­nieść tacę z her­batą.

– Ja się stąd nie ruszam. Zostaję tutaj – oznaj­miła sta­now­czo Doro­thy. – Przy kominku jest cudow­nie. Po pro­stu cudow­nie.

Mar­got poszła za panią O’Leary do kuchni, jasnego, przy­jem­nego pomiesz­cze­nia z pod­łogą z sosno­wych desek, pod­nisz­czoną w miej­scach, gdzie naj­czę­ściej cho­dzono. Pod tylną ścianą stał bar­dzo stary drew­niany kre­dens, a przed nim długi stół zarzu­cony gaze­tami. Na krze­śle posta­wiono wikli­nowy klosz z upra­nymi ubra­niami cze­ka­ją­cymi na wypra­so­wa­nie.

– Prze­pra­szam za bała­gan. Nie spo­dzie­wa­łam się dru­giego gościa. Czy raczej nie spo­dzie­wa­łam się sław­nego gościa. – Emer unio­sła brwi, a Mar­got nabrała podej­rze­nia, że na tej kobie­cie nie tak łatwo zro­bić wra­że­nie jak na Doro­thy.

– Doro­thy mi mówiła, że pozna­ły­ście się w Argen­ty­nie – powie­działa.

– Tak, wieki temu. Ona jest od lat moją bli­ską przy­ja­ciółką.

Emer poru­szała się po kuchni nie­śpiesz­nie, otwo­rzyła szafki, wyjęła por­ce­la­nowe fili­żanki i spodki, usta­wiła je sta­ran­nie na tacy. Nalała mleko do dzba­nuszka, uło­żyła w pół­kole her­bat­niki na tale­rzu. W spodniach, bluzce w kwiaty i dłu­gim roz­pi­na­nym swe­trze wyglą­dała ele­gancko, lecz bez­pre­ten­sjo­nal­nie. Mar­got wyobra­ziła ją sobie jako młodą kobietę. Praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie była praw­dziwą pięk­no­ścią, ale miała w sobie pewien spo­kój, który przy­da­wał jej wdzięku. Oczy w sub­tel­nym odcie­niu błę­kitu wyra­żały dobroć i poczu­cie humoru. Mar­got miała wra­że­nie, że Emer jest inte­li­gentną i wraż­liwą kobietą, wła­śnie taką, jakiej potrze­bo­wał męż­czy­zna o tak gorą­cym tem­pe­ra­men­cie jak Jack O’Leary.

– Powiedz mi, Mar­got, co piszesz tam, w zamku? – zapy­tała Emer, sto­jąc przy kuchence, na któ­rej już pomru­ki­wał czaj­nik.

Mar­got była przy­go­to­wana na reak­cję Emer.

– Histo­rię Deve­ril­lów – odparła i wstrzy­mała oddech.

Emer chwy­ciła przy­nętę.

– Przy­pusz­czam, że jest tego dość na książkę. – Zmru­żyła oczy i się zamy­śliła.

– Zacznę od Bar­tona Deve­rilla.

– A na czym skoń­czysz? – Emer spoj­rzała bacz­nie na Mar­got, która wyczuła pod jej uśmie­chem podejrz­li­wość.

– Praw­do­po­dob­nie na dru­giej woj­nie świa­to­wej – skła­mała Mar­got i od razu tego poża­ło­wała. Miała zamiar dopro­wa­dzić histo­rię rodziny do cza­sów obec­nych i wola­łaby być w tej spra­wie uczciwa.

– To będzie roz­tropne.

– Mój dzia­dek był Anglo-Irlan­czy­kiem i kie­dyś polo­wał z Deve­ril­lami. Bar­dzo dobrze ich wspo­mi­nał.

Ta wia­do­mość natych­miast roz­ła­do­wała napię­cie. Pani O’Leary ski­nęła głową, jej podejrz­li­wość się ulot­niła.

– Cóż, to wszystko zmie­nia – stwier­dziła z zado­wo­le­niem. – Jesteś przy­ja­ciółką, nie wro­giem.

Mar­got, uda­jąc prze­ra­że­nie, poło­żyła rękę na sercu.

– Abso­lut­nie nie wro­giem, pani O’Leary. Jestem wiel­bi­cielką rodziny, a zwłasz­cza zamku. Tak naprawdę inte­re­suje mnie jego histo­ria.

– Przez sie­dem­na­ście lat był domem mojej córki i jej dzieci. To, że JP go sprze­dał, zła­mało im serca. Ale takie jest życie. Nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy, i musimy się z tym pogo­dzić. Prze­cież to tylko kamie­nie i murarka. Prawda jest taka, że tam jest dom, gdzie jest miłość. A tam nie było wiele miło­ści. I to jest praw­dziwa tra­ge­dia.

– Przy­kro mi to sły­szeć – powie­działa Mar­got; chęt­nie by się dowie­działa cze­goś wię­cej.

– Może zanie­siesz tacę bied­nej Doro­thy? Będzie się zasta­na­wiała, co my tu robimy, pod­czas gdy ona sie­dzi tam sama.

Mar­got zro­biła, co jej pole­cono. Emer O’Leary miała łagodny głos, była szczerą, prak­tyczną i roz­sądną kobietą. Mar­got uznała, że jeśli ona i jej zięć nie roz­ma­wiają ze sobą, to dla­tego, że to JP Deve­rill tego nie chce, a nie odwrot­nie.

Posta­wiła tacę na sto­liku przed komin­kiem. Chwilę póź­niej weszła Emer z dzban­kiem her­baty.

– Powiesz mi, Doro­thy, czy dobrze spa­łaś tej nocy? Czy znów widzia­łaś ducha?

– Spa­łam jak dziecko, Emer. Pan Duke­low, dyrek­tor, był tak miły, że przy­dzie­lił mi inny pokój.

– Bar­dzo ład­nie z jego strony. – Emer podała jej fili­żankę z her­batą.

– Ach, wspa­niale. – Doro­thy wes­tchnęła zado­wo­lona. – Pan Duke­low wykre­ślił z mojego rachunku dwie pierw­sze noce – dodała z sze­ro­kim uśmie­chem. – Wyobraź sobie.

Emer nalała her­baty do fili­żanki Mar­got, potem napeł­niła swoją i usia­dła w fotelu przed komin­kiem.

– Moim zda­niem pan Duke­low nie chciał, żebyś roz­po­wia­dała wszyst­kim dookoła o duchach. Jeśli ludzie zaczną podej­rze­wać, że to miej­sce jest nawie­dzone, nie­wy­klu­czone, że prze­staną w ogóle przy­jeż­dżać.

– To wła­śnie powie­dzia­łam – włą­czyła się Mar­got. – Choć przy­szło mi też do głowy, że być może jesz­cze chęt­niej przy­jadą. Wie­cie, że duchy są ostat­nio w modzie. Mam w Lon­dy­nie przy­ja­ciela, który jest medium. Nie jestem cał­kiem pewna, czy on rze­czy­wi­ście kon­tak­tuje się ze zmar­łymi, ale to dobry biz­nes.

– Wolę, żeby zmarli pozo­stali zmar­łymi – prych­nęła Doro­thy. – Na pewno nie chcę żad­nych dziw­nych zjaw w swo­jej sypialni, pozwolę sobie powie­dzieć. Gdy­bym wie­działa, że ten hotel jest przez nie nawie­dzany, wybra­ła­bym inny.

– Zapra­sza­łam cię, żebyś zatrzy­mała się tutaj – przy­po­mniała przy­ja­ciółce Emer.

– Jack nie lubi gości. Choć mówi, że nie ma nic prze­ciwko nim, wiem, że ma. A ja lubię nie­za­leż­ność i nie chcę być dla nikogo cię­ża­rem.

– On zaraz wróci. Wyszedł z psem na spa­cer.

– Dla­tego dożyje stu lat – stwier­dziła Doro­thy. – Sekret dłu­go­wiecz­no­ści to dużo ruchu.

– I szczę­ście – dodała Emer. – Ale szczę­ście w końcu nas opusz­cza.

Trzy kobiety gawę­dziły w małym salo­nie w miłej, spo­koj­nej atmos­fe­rze. Komi­nek dawał cie­pło, w smu­gach świa­tła sło­necz­nego wpa­da­ją­cego przez okna tań­czyły niczym robaczki świę­to­jań­skie dro­binki kurzu. Mar­got wypiła her­batę, zja­dła parę her­bat­ni­ków i słu­chała Doro­thy i Emer, które wspo­mi­nały lata spę­dzone w Argen­ty­nie. Błą­dziła wzro­kiem po opra­wio­nych w ramki zdję­ciach sto­ją­cych na sto­li­kach pod ścia­nami. Uśmie­chali się na nich do obiek­tywu przy­stojni, szczę­śliwi ludzie. Bar­dzo chciała zapy­tać, kim są, wolała jed­nak nie stwa­rzać wra­że­nia, że wyciąga infor­ma­cje mogące jej się przy­dać w pracy nad książką.

W pew­nej chwili otwo­rzyły się fron­towe drzwi, do salonu wpadł z holu podmuch zim­nego powie­trza i wszedł zzia­jany pies.

– Mam nadzieję, że nie jesteś mokrym psem – powie­działa Emer z wyrzu­tem. Mokry czy nie, kun­del obwą­chał gości, po czym potruch­tał do holu, do swo­jego pana. Zaraz potem poja­wił się Jack O’Leary. Nie był wyso­kim męż­czy­zną, ale miał praw­dziwą cha­ry­zmę. Salon wydał się nagle za mały dla czte­rech osób.

– Cześć, Doro­thy – przy­wi­tał Jack przy­ja­ciółkę żony i ski­nął głową, jakby widy­wali się co dzień i mógł sobie daro­wać uprzej­mo­ści. Doro­thy spoj­rzała na niego z podzi­wem i rado­ścią, jej oczy zalśniły. Potem Jack odwró­cił się do Mar­got. Wstała i wycią­gnęła rękę.

– Bar­dzo miło mi pana poznać, panie O’Leary.

– To jest Mar­got Hart, przy­ja­ciółka Doro­thy – powie­działa Emer. – Jest pisarką rezy­dentką w zamku. Wyobraź sobie, Jack, mają teraz pisarkę rezy­dentkę!

– Świet­nie – rzu­cił Jack z szorst­kim irlandz­kim akcen­tem, który przy­wiódł Mar­got na myśl wia­try ude­rza­jące w klify i wyso­kie fale roz­bi­ja­jące się na ska­łach. Doro­thy miała rację, on nale­żał do Irlan­dii tak jak jej sym­bol, trój­listna koni­czyna.

Jack O’Leary może i dobie­gał dzie­więć­dzie­siątki, ale Mar­got widziała, że był kie­dyś nie­zwy­kle przy­stoj­nym męż­czy­zną. Teraz miał siwe włosy, szczu­płą twarz sta­rego rybaka, który spę­dził życie, wal­cząc z żywio­łami, lecz spoj­rze­nie jego inten­syw­nie błę­kit­nych oczu wyda­wało się nie­prze­nik­nione i pełne sekre­tów. Mar­got wyczuła, że Jack żył nie­jed­nym życiem i że cier­piał. Zmarszczki na jego skó­rze świad­czyły o burz­li­wym, nie­spo­koj­nym życiu. A przede wszyst­kim o stra­cie.

– Co pani pisze? – zapy­tał.

– Histo­rię rodziny Deve­ril­lów – odparła, wytrzy­mu­jąc jego spoj­rze­nie i z cie­ka­wo­ścią patrząc mu pro­sto w oczy.

– Ach tak. – Zamy­ślił się i lekko się uśmiech­nął. – Cóż, jest tego wię­cej, niż potrzeba na jedną książkę. Sądzę, że star­czy­łoby na try­lo­gię.

Mar­got miała wra­że­nie, że z jakie­goś powodu pomysł książki o Deve­ril­lach go roz­ba­wił.

– Muszę poroz­ma­wiać z ludźmi, któ­rzy tak jak pan znali tę rodzinę daw­niej, na początku tego wieku – dodała. Warto było spró­bo­wać.

Jack zachi­cho­tał.

– Tak, zna­łem ich dosta­tecz­nie dobrze i w rezul­ta­cie źle na tym wysze­dłem. A ponie­waż nasze rodziny są teraz spo­wi­no­wa­cone na dobre i na złe, nie będę z nikim roz­ma­wiał o Deve­ril­lach. Ale są tacy, któ­rzy to zro­bią. Musi pani tylko popy­tać. Jest mnó­stwo ludzi, któ­rzy rzucą świa­tło na te ciemne i sekretne miej­sca.

– Nasza córka była żoną JP Deve­rilla – powie­działa Emer. Wes­tchnęła ze smut­kiem. – Myśle­li­śmy, że to dobra par­tia. Ale ludzie z cza­sem się zmie­niają i czę­sto nie zmie­niają się razem ani w ten sam spo­sób. Odda­lają się od sie­bie.

– Ale macie z tego mał­żeń­stwa troje wspa­nia­łych wnu­ków – wtrą­ciła Doro­thy, która wyczuła, że atmos­fera robi się ciężka, i posta­no­wiła ją roz­luź­nić. – A Colm mieszka tutaj, w Bal­li­na­kelly. Miło, że tak czę­sto się z nim widu­je­cie.

– Tak, z pew­no­ścią mamy wiel­kie szczę­ście. – Emer się uśmiech­nęła. Spoj­rzała na Mar­got. – Nasz wnuk jest wete­ry­na­rzem, tak jak Jack. Na szczę­ście posta­no­wił zostać w Irlan­dii. Jego sio­stry wyje­chały z matką do Ame­ryki. Ale Colm jest jak jego dzia­dek. Mocno się zako­rze­nił w irlandz­kiej ziemi. Nie opu­ści jej.

Jack poszedł do kuchni, wierny kun­del ocho­czo podrep­tał za nim. Mar­got poczuła, że całe jej ciało się odpręża. Jakby Jack zabrał ze sobą swoją przy­tła­cza­jącą ener­gię, a do salonu wró­ciła poprzed­nia kame­ralna atmos­fera. Mar­got słu­chała roz­mowy dwóch przy­ja­ció­łek, a jed­no­cze­śnie roz­my­ślała o Jacku. Pocią­gała ją ta mroczna cha­ry­zma, czuła, że kryje się pod nią dobra opo­wieść, gdyby tylko udało jej się skło­nić tego męż­czy­znę do roz­mowy.

Wresz­cie Doro­thy wstała i oznaj­miła, że zabrała już Emer dość czasu.

– Wyjeż­dżam jutro – powie­działa. – Ale szybko wrócę. – Odwró­ciła się do Mar­got. – Po śmierci męża posta­no­wi­łam spra­wiać sobie przy­jem­ność i przy­jeż­dżać do Bal­li­na­kelly tak czę­sto, jak zechcę. Trzeba zro­bić wszystko, co się chce, w cza­sie, który nam dano, a nikt nie wie, jak długi będzie ten czas. A więc wrócę bar­dzo szybko. Już nie mogę się docze­kać.

Emer odpro­wa­dziła gości do drzwi. Czule objęła przy­ja­ciółkę i uści­snęła dłoń Mar­got.

– Było mi bar­dzo miło cię poznać – powie­działa. – Mam nadzieję, że dobrze się czu­jesz w zamku. Jestem pewna, że pań­stwo de Lisle zro­bili dobrą robotę, restau­ru­jąc go.

– Z pew­no­ścią jest luk­su­sowy – odparła Mar­got.

Emer ze smut­kiem poki­wała głową.

– Był luk­su­sowy, gdy JP go odzie­dzi­czył. – Wes­tchnęła. – Pro­blem w tym, że jabłko nie­da­leko pada od jabłoni.

Mar­got nie wie­działa, co Emer ma na myśli, ale ski­nęła głową.

– Dzię­kuję, że zapro­siła mnie pani do swego domu – powie­działa, po czym szybko poszła do samo­chodu. Doro­thy jesz­cze chwilę roz­ma­wiała z Emer. W końcu usia­dła obok Mar­got i opu­ściła szybę, by poma­chać na poże­gna­nie.

Samo­chód ruszył wąską drogą. Mar­got nie spo­dzie­wała się, że ktoś nad­je­dzie z prze­ciw­nej strony, ponie­waż droga koń­czyła się przy domu O’Learych, nie sku­piała się więc na jeź­dzie. Powę­dro­wała myślami do Jacka, zasta­na­wiała się, gdzie znik­nął i dla­czego nie przy­szedł się poże­gnać. Zbli­ża­jąc się do zakrętu, popeł­niła błąd, nie zwol­niła. Nagle zza zakrętu wyje­chał, rycząc, ubru­dzony bło­tem lan­dro­ver, któ­rego kie­rowca naj­wy­raź­niej się nie spo­dzie­wał, że ktoś może jechać w drugą stronę. Prze­ra­żona Doro­thy krzyk­nęła. Mar­got ostro zaha­mo­wała. Kie­rowca lan­dro­vera się zatrzy­mał. Od zde­rze­nia dzie­liło ich zale­d­wie kilka metrów.

– Dobry Boże! – zawo­łała Mar­got. – Jesteś cała, Doro­thy?

– Jesz­cze żyję – odparła Doro­thy drżą­cym gło­sem. – Ale chyba wysko­czy­łam z sie­bie.

Nastą­pił impas, żaden z kie­row­ców nie chciał ustą­pić dru­giemu. Mar­got szybko zdała sobie jed­nak sprawę, że lan­dro­ver raczej nie może cof­nąć się do zakrętu – widocz­ność była ogra­ni­czona – bez nara­ża­nia na nie­bez­pie­czeń­stwo jakie­goś nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu. Z wes­tchnie­niem iry­ta­cji przy­znała, że to ona będzie musiała ruszyć pierw­sza. Nie­chęt­nie cof­nęła volks­wa­gena do małej zatoczki i cze­kała, aż lan­dro­ver prze­je­dzie. Zapa­trzyła się przy tym głu­pio na zaska­ku­jąco przy­stoj­nego męż­czy­znę za kie­row­nicą. Męż­czy­zna podzię­ko­wał pod­nie­sioną ręką i uśmiech­nął się do niej bez naj­mniej­szego śladu roz­draż­nie­nia. Prze­je­chał powoli, ostroż­nie, by nie zadra­pać jej wozu, a iry­ta­cja Mar­got roz­pły­nęła się w jego roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chu. Nie­wąt­pli­wie się zasta­na­wiał, kim ona jest i co tu robi. Potem roz­po­znał Doro­thy i uśmiech­nął się jesz­cze sze­rzej. Uchy­lił kasz­kietu, a Mar­got zauwa­żyła pod czapką ciemne krę­cone włosy.

– To jest Colm – powie­działa Doro­thy, obser­wu­jąc prze­jazd lan­dro­vera. – Wnuk Emer i Jacka. Jest tutej­szym wete­ry­na­rzem. Bar­dzo przy­po­mina swo­jego dziadka. – Mar­got wró­ciła na drogę. – Po raz pierw­szy widzia­łaś Deve­rilla. Będę żało­wała, że jutro wyjeż­dżam. Cie­kawa jestem, jak ci pój­dzie. Mogła­byś do mnie dzwo­nić i infor­mo­wać na bie­żąco o postę­pach w pracy.

– Jak myślisz, ile on ma lat? – zapy­tała Mar­got nagle wielce zado­wo­lona.

– Mogę ci powie­dzieć dokład­nie, w jakim jest wieku. Aisling musi mieć trzy­dzie­ści jeden, co ozna­cza, że Colm ma dwa­dzie­ścia dzie­więć, a jego młod­sza sio­stra Cara dwa­dzie­ścia sie­dem.

– I jest miej­sco­wym wete­ry­na­rzem. – Mar­got się zadu­mała.

– Tak, ale kie­dyś odzie­dzi­czy tytuł. Nie­stety, nie odzie­dzi­czy zamku. Wąt­pię, czy będzie uży­wał tytułu. Tro­chę głu­pio być lor­dem Deve­ril­lem wete­ry­na­rzem!

– Jest żonaty?

– Jesz­cze nie. – Doro­thy zer­k­nęła na Mar­got. – Przy­stoj­niak, prawda?

– I to jaki. – Mar­got się roze­śmiała. – Ale ja nikogo nie szu­kam i nie mie­szam biz­nesu z przy­jem­no­ścią – dodała, ponie­waż Doro­thy uśmie­chała się pod nosem.

– Zapa­mię­tam, co mówi­łaś – mruk­nęła.

Mar­got znów się roze­śmiała.

– Masz ochotę na lunch? – zapy­tała.

– Dosko­nały pomysł – odparła Doro­thy. – Znam ide­alne miej­sce. Nazywa się O’Dono­van’s i podają tam naj­lep­szy irlandzki gulasz z warzy­wami.

Jack O’Leary stał w oknie swo­jego pokoju i patrzył na morze. Myślał o niej i coś poru­szyło czułą strunę w jego sercu, w któ­rym wciąż miała swoje miej­sce. Przy­ło­żył rękę do piersi, nie zła­go­dziło to jed­nak cią­głego bólu po stra­cie. W widoku na odle­gły hory­zont, nie­ostrej linii, gdzie morze styka się z nie­bem, było coś, co mu ją przy­wra­cało, jakby ona tam była, w tym miej­scu mię­dzy zie­mią a nie­bem. Jakby nie ode­szła, ale wciąż cze­kała na niego, tak jak cze­kała za życia. Wpa­try­wał się upar­cie i czuł na sobie spoj­rze­nie dwojga sza­rych oczu. Roz­ło­żył sze­roko palce na szy­bie. Całe życie kochał Kitty Deve­rill, a teraz jej już nie ma. Przy­ci­snął do szyby czoło i zamknął oczy. Ona ode­szła i tym razem już nie wróci.

Kitty

Och, Jack!

Widzę, jak sto­isz przy oknie i mnie wypa­tru­jesz. To nie twoje oczy patrzą na cie­bie z odbi­cia w szy­bie, lecz moje. Ni­gdy cię nie opusz­czę. Gdy­byś tylko potra­fił zro­zu­mieć, że śmierć to po pro­stu przej­ście z jed­nego wymiaru w drugi. Zmiana, to wszystko. Wciąż jestem sobą, Kitty Deve­rill, i kocham cię tak jak zawsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki