Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore,
„Samotne brzegi” to opowieść o rozdzielonej rodzinie i kobiecie, która próbuje ją scalić.
Margot Hart udaje się do Irlandii, aby spisać dzieje słynnego rodu Deverillów. Wie, że aby odkryć sekrety z przeszłości, musi porozmawiać z obecnym lordem Deverillem, zwanym JP. A jego złamać nie będzie wcale lekko. Lecz Margot jest zdeterminowana – i nie jest kobietą, której łatwo się pozbyć.
Nie spodziewa się jednak, że między nią i JP zrodzi się szczególna więź, a rodzinne scysje również ją zaangażują. Obwiniany o zadłużenie rodu, które zmusiło Deverillów do sprzedaży zamku, JP jest izolowany i podatny na zranienie. Niemniej wydaje się, że z pomocą jego przystojnego syna Colma Margot będzie w stanie ocalić ich fortunę.
Lecz czy zdoła pogodzić rodzinę, która kłóci się od wieków?
Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
1980
Wiedziałam, czego się spodziewać od śmierci. Zawsze wiedziałam. Dlatego gdy przyszła, nie przeraziła mnie ani nie zaskoczyła. Przyszła jako przyjaciółka, z wyciągniętymi rękami i twarzą promieniejącą światłem i miłością, tak jak przewidziałam. Zakończyłam życie, nastała pora wracać do domu.
Miałam osiemdziesiąt lat i czułam się bardzo zmęczona podróżą; moje serce było udręczone miłością i stratą i rozdarte na strzępy w równej mierze przez jedną i drugą. Z mojego wątłego ciała z każdym nowym świtem wyciekały siły, co przybliżało mnie do uwolnienia. Przyznaję, że część mnie do tego tęskniła, pragnęła wytchnienia, tak jak biegacz zbliżający się do mety pragnie, by wyścig już się skończył. Część mnie marzyła o spoczynku.
Gdy byłam małą dziewczynką, babcia Adeline powiedziała mi, że skoro urodziłam się dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca tysiąc dziewięćsetnego roku, jestem dzieckiem Marsa i moje życie będzie pełne zawirowań. Cóż, tak się stało. W podróży towarzyszyły mi – niczym zajadłe ogary w nieustannym pościgu – wojna, zdrada, ból i smutek. Nigdy jednak nie pozwoliłam, by te problemy mnie określały, zrobiły ze mnie swojego więźnia. Nigdy nie zapomniałam o moim większym duchowym celu, o tym, kim naprawdę jestem i skąd przyszłam. Przypadł mi zestaw kart stanowiący wyzwanie, lecz było w nim mnóstwo kierów. O tym również nigdy nie zapomniałam.
Tak więc kochałam. Naprawdę kochałam. Mimo to gdy przyszła śmierć, by mnie zabrać do królestwa jeszcze większej miłości, nie poszłam. Zbyt silne było moje przywiązanie do domu, zbyt żarliwa miłość do wież, wieżyczek i kamiennych murów zamku Deverillów, a wściekłość z powodu jego utraty zupełnie niepohamowana. Jak mogłabym stanąć u bramy niebios z duszą przytłoczoną goryczą i urazą? Nie mogłabym.
Postanowiłam więc zostać.
Odrzuciłam światło, obietnicę ponownego spotkania z tymi, których kocham, i spoczynku w pięknie i spokoju, co jak wiem, czeka tych, którzy na to zasłużyli. A ja zasłużyłam. Naprawdę. Ale nie jestem jeszcze gotowa. Mogłabym zakończyć życie, lecz nie byłoby ono spełnione. Bóg wyciągnął rękę; to dzięki Jego darowi, wolnej woli, odmówiłam.
Podobnie jak moja babka urodziłam się z umiejętnością dostrzegania subtelnych wibracji ducha. Teraz, gdy nie żyję, przebywam w mrocznej otchłani między dwoma światami. Nie mogę wrócić na ziemię, a nie chcę pójść do nieba. Ale to jest mój wybór i go nie żałuję. Ani przez chwilę. Bylibyście zdumieni tym, co potrafią zrobić duchy, jeśli rzeczywiście się postarają.
Rzecz jest naprawdę bardzo prosta – nie spocznę, dopóki zamek Deverillów nie wróci do Deverilla. To jest właśnie moje zadanie, mój cel, powód, dla którego chciałam zostać. Babcia nie wspomniała, że dzieci Marsa są niezwykle uparte!
Mój przyrodni brat, JP Deverill, sprzedał nasz dom rodzinny. Dom, który z wyjątkiem fatalnych czternastu lat, gdy właścicielką była hrabina di Marcantonio, należał do nas od tysiąc sześćset sześćdziesiątego drugiego roku, gdy król Karol II podarował mojemu przodkowi, Bartonowi Deverillowi, tytuł i ziemię w irlandzkim hrabstwie Cork w nagrodę za wierną służbę. Przez ponad trzysta lat dom był własnością mojej rodziny. Trzysta lat! Jako symbol dominacji protestanckich Anglo-Irlandczyków „Duży dom” przetrwał wieki zagrożeń ze strony Irlandczyków dążących do niepodległości, powstanie, intrygi i pożar i niczym Feniks powstał z popiołów wraz z moją udręczoną rodziną. Przetrwał to wszystko, a potem pewnego zimnego lutowego dnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku JP podpisał akt sprzedaży. Jedno pociągnięcie pióra i nie mieliśmy domu.
Zamek Deverillów został przekształcony w hotel, a ja w nim jestem i nie ruszę się stąd. Nie, nie zrobię tego. Będę siała zamęt, budziła przerażenie i robiła wszelkiego rodzaju straszne rzeczy, aby skłonić do poddania się mojej woli tych ludzi, którzy sądzą, że mogą czerpać zyski z historii mojej rodziny, z naszego bólu. My, Deverillowie, nie cierpieliśmy po to, aby te pozbawione skrupułów osoby mogły robić pieniądze, przemieniwszy nasz ukochany dom w cyrk.
Jestem dzieckiem Marsa gotowym do walki o to, co kocham.
Castellum Deverilli est suum regnum to dewiza rodziny wyryta przez Bartona Deverilla w kamieniu nad odrzwiami do zamku. Zamek Deverilla jest jego królestwem.
Przynajmniej kiedyś był.
Nie spocznę, dopóki znów nie będzie królestwem Deverillów.
Ballinakelly, hrabstwo Cork, 1985
Margot Hart wjechała do miasteczka Ballinakelly i zwolniła, jej niebieski volkswagen beetle wlókł się teraz w żółwim tempie. Gęsta mgła znad morza sprawiała, że droga była ledwie widoczna. W przednich światłach asfalt wydawał się drgać, wycieraczki zbierały z przedniej szyby krople deszczu. Przed pubem O’Donovan’s zatrzymał się farmer z owczarkiem, by popatrzeć na jadący samochód, i pokręcił głową na brak rozwagi kobiety za kierownicą. Czy nie byłoby rozsądniej poczekać w pubie, aż mgła się podniesie? Margot zignorowała jednak mężczyznę i jechała dalej. W końcu przybyła tu z Londynu, przepłynęła promem Morze Irlandzkie i nie zamierzała pozwolić, by zatrzymała ją zwykła mgła. Ale im bliżej była celu, tym bardziej mgła wydawała się gęstnieć, jakby zamek rozmyślnie się ukrywał, nie chciał zostać znaleziony. Potrzeba było jednak czegoś więcej niż mgła, by odwieść Margot Hart od jej zamiaru. Wyłaniający się z oparów widok starego muru podekscytował ją i pobudził do działania. Była blisko. Bardzo blisko. Wzięła głęboki oddech i jechała powoli, aż wreszcie dotarła zachwycona do wejścia oznakowanego jaskrawozielonym szyldem z wykonanym wymyślnymi złotymi literami napisem: „Zamek Deverill. Hotel & Restauracja”.
Czarna żelazna brama wyglądała dokładnie tak, jak na oglądanych przez Margot starych fotografiach. Wielka i wspaniała, po obu jej stronach stały wysokie cokoły z kamiennymi lwami szczerzącymi zęby na znak, że są gotowe bronić tej dawnej rezydencji przed intruzami. Teraz lwy jakby złagodniały, ich zajadłość nie była już potrzebna, ponieważ wojna o niepodległość i późniejsza wojna domowa zakończyły się przed około sześćdziesięciu laty i posiadłości Deverillów nic już nie zagrażało. Margot pasjonowała się historią, zwłaszcza dziejami starych zamków, i właśnie dlatego pojawiła się tutaj. Przejechała przez bramę i ruszyła podjazdem wijącym się łagodnie między gęstymi szpalerami rododendronów, uśmiechając się do siebie i mówiąc głośno: „Jestem tutaj. Ja, Margot Hart. Pisarka rezydentka”.
Już na pierwszy rzut oka zamek robił wrażenie. W końcu został wzniesiony jako wyraz władzy, bogactwa i statusu. Wybudowano go, aby był wspaniały. I z pewnością był wspaniały. Margot zatrzymała samochód tuż przed dziedzińcem i zapatrzyła się z zachwytem na połyskujące szare mury, na wysokie wieże zwieńczone blankami i gzymsami. Od razu ją uderzyło, że zamek sprawiał wrażenie, jakby zawsze tu był i zawsze będzie. Mgły znad morza opadały i się unosiły, wiały przenikliwe zimowe wiatry, zmieniały się pory roku, a zamek trwał wyzywająco niezmienny.
Margot głęboko westchnęła zadowolona, że wreszcie tu jest, że znalazła się w miejscu, gdzie toczyły się losy rodziny Deverillów. To tu działo się to wszystko. Wyobraziła sobie Bartona Deverilla, pierwszego lorda Ballinakelly, z piórami przy kapeluszu i szablą przy boku, dosiadającego dumnie swojego wierzchowca, by poprowadzić polowanie w lasach i na polach z łaski króla należących teraz do niego. Wyobraziła sobie bale. Damy w jedwabnych sukniach wysiadające z eleganckich powozów, podające ręce w rękawiczkach przydzielonym do pomocy lokajom w liberiach i ostrożnie stawiające na stopniach powozów stopy w atłasowych pantofelkach. Oczami duszy widziała rozjaśniające ciemność światło świec, słyszała muzykę i śmiech dobiegające z sali balowej wraz z brzękiem kieliszków, gdy Deverillowie i ich goście wznosili toasty za swoje zdrowie i powodzenie. W tamtych czasach Anglo-Irlandczykom dobrze się żyło. Spojrzała na okna na górnym piętrze i zastanawiała się, jakie sekretne schadzki tam się odbywały, jakie intrygi się rozgrywały, jakie oszustwa planowano po cichu. Wszystko to ona odkryje. Każdy dramat. I napisze naprawdę fascynującą książkę.
Margot zarezerwowała sobie dziewięciomiesięczny pobyt w zamku Deverill, co w przypadku dwudziestoośmioletniej dziewczyny unikającej zobowiązań wydawało się początkowo dość dziwne. Przecież ona była wciąż w ruchu, nieustannie pakowała walizkę i wyruszała na poszukiwanie nowych horyzontów, pośpiesznie zostawiając dawne za sobą. Obliczyła jednak, że zebranie materiałów i napisanie książki zajmie jej co najmniej dziewięć miesięcy. Czas szybko upłynie, a praca będzie przyjemna, ponieważ Margot najbardziej lubiła zagłębić się w badaniach i pisać. To, że poznała na koktajl party w Londynie właścicielkę tego hotelu, wydawało się początkowo zwykłym przypadkiem, teraz jednak nie miała pewności, wyglądało to raczej na zrządzenie losu.
Deverillowie fascynowali Margot od dzieciństwa, a przyczyniły się do tego opowieści jej dziadka. Dziadek Hart chętnie wspominał przeszłość; dorastał w hrabstwie Cork i blisko się przyjaźnił z Harrym Deverillem. W roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastym, gdy miał dwadzieścia cztery lata, jego rodzina, chcąc uciec przed wojną Irlandczyków o niepodległość, sprzedała dom i osiadła w Anglii. Dziadek nigdy nie wrócił do kraju dzieciństwa i młodości. Niedawno zmarł w wieku dziewięćdziesięciu lat po długim i ciekawym życiu, wydawało się jednak, że młodość w hrabstwie Cork była najbarwniejszym i wyjątkowym okresem jego życia, gdy lato zawsze wydawało się nie kończyć, a dnie upływały na próżnowaniu i beztroskiej zabawie. Pod koniec życia dziadek trochę się powtarzał, snując swoje opowieści, lecz w charyzmie, dramatach i wielkiej żywotności tej niezwykłej rodziny było coś tak frapującego, że Margot nigdy się nie nudziła. Ta książka musiała zostać napisana i to ona miała ją napisać. Była wręcz zaskoczona – i zadowolona – że nikt wcześniej nie spisał dziejów Deverillów.
Wjechała na dziedziniec i zaparkowała przed wielkimi drzwiami. Gdy zgasiła silnik, do samochodu szybko podszedł starszy mężczyzna w czarno-zielonym uniformie, niosący duży parasol z logo hotelu i koniczynką. Trzymał go nad głową Margot, gdy wysiadała z auta i szła po mokrym żwirze.
– Céad míle fáilte w zamku Deverill – powiedział z akcentem tak miękkim jak irlandzki deszcz. – Taki dzień najlepiej spędzić w łóżku albo przy kominku. Nie wygnałoby się lisa z kurnika. Musi być pani zmęczona. Jak, na Boga, znalazła nas pani w tej mgle?
– Zrobiło się źle dopiero, gdy wjechałam do Ballinakelly – odparła Margot, dziarsko zmierzając do drzwi hotelu.
– Mgła znad morza. Boję się, że to diabelska sztuczka – poinformował ją mężczyzna, kręcąc głową, po czym dodał pogodnie: – Pewne jak w banku, że jutro wyjdzie słońce i przegoni mgłę, bo ostatniej nocy był pierścień wokół księżyca.
Margot weszła do holu i aż otworzyła usta z zachwytu nad splendorem tego miejsca. I pomyśleć, że ten wspaniały pałac był kiedyś domem rodzinnym. Omiotła wzrokiem hol, podziwiając jego rozmiary i przepych. Pomyślała, jak przyjemnie byłoby mieszkać w zamku takim jak ten i mieć go tylko dla siebie. W ogromnym kominku wesoło trzaskał ogień, a wielki portret Bartona Deverilla siedzącego pewnie na stającym dęba ogierze, w jaskrawożółtym i złocistym stroju, ze szkarłatnymi piórami przy kapeluszu, przypominał o utraconej świetności tej rodziny, której los nie sprzyjał. Miejscowi Irlandczycy z pewnością mieli za złe swoim panom bogactwo i przywileje. Nawet dzisiaj, sześćdziesiąt lat po wojnie o niepodległość, luksus w tym miejscu wyraźnie kłócił się z surowością irlandzkiego krajobrazu. Światło było tutaj złotawe, w powietrzu unosił się zapach lilii, błyski chromu i szkła dopełniały wrażenia przepychu. Wejście tu było jak zaproszenie do świata równoległego, świata nieograniczonej rozrzutności i komfortu, podczas gdy na zewnątrz szara mgła kłębiła się wokół smaganych wiatrem klifów i wzgórz, a zimno przenikało do skromnych domków.
W hotelu dużo się działo. Na krytych fioletowym aksamitem fotelach rozsiadła się para młodych ludzi pijących kawę z pięknych turkusowych filiżanek i studiujących mapę. Trzech mężczyzn w pumpach i swetrach marynarskich kręciło się przy kominku; palili cygara i zaśmiewali się; sądząc z ich rumianych twarzy, spędzili chyba udany dzień na powietrzu, na wzgórzach. Tymczasem uwagę Margot przykuł lekki brzęk chińskiej porcelany i goście pijący herbatę w jadalni obok holu. Stanęła na marmurowej posadzce i przyglądała się pięknej klatce schodowej, bez wątpienia chlubie tego miejsca. Schody pięły się wdzięcznie na półpiętro, gdzie rozdzielały się na dwa zgrabnie zakręcające odgałęzienia prowadzące na pierwsze piętro. Pąsowe dywany, obrazy w złoconych ramach, świeżo pomalowane białe ściany i lśniące szklane żyrandole przydawały tej klatce schodowej staroświeckiej elegancji. Margot wyobraziła sobie Huberta Deverilla – stał na półpiętrze z jedną ręką w kieszeni marynarki i szklaneczką w drugiej i bacznie przyglądał się gościom przybywającym do jego domu na letni bal tysiąc dziewięćset dziesiątego roku – i uśmiechnęła się zadowolona, że będzie mieszkać w tym luksusowym pałacu przez najbliższych dziewięć miesięcy. Nagle zaczęło się jej wydawać, że dziewięć miesięcy to nie jest dostatecznie długo. Idąc do recepcji po marmurowej posadzce w szachownicę, podsłuchała starszą damę, skarżącą się dyrektorowi hotelu, wysokiemu mężczyźnie w granatowym garniturze i zielonym krawacie. Dyrektor wyglądał na człowieka cierpliwego i miał na twarzy współczujący uśmiech przeznaczony na takie właśnie okazje. Dama, w tweedowym kostiumie i praktycznych brązowych sznurowanych butach włożonych na grube brązowe skarpetki, niespokojnie załamywała ręce, wyraźnie czymś zdenerwowana. Margot, wiedziona ciekawością dziennikarki nieustannie szukającej dobrego tematu, nadstawiła ucha.
– Zapewniam panią, że ten hotel nie jest nawiedzony – mówił mężczyzna, pochylając głowę; jego zimne niebieskie oczy wytrzymały spojrzenie wystraszonej kobiety. – To jest stary zamek, ciągle coś tu skrzypi i trzeszczy, zwłaszcza gdy jest wiatr, ale zaręczam, że nie natknie się pani na żadnego ducha. – Margot pomyślała, że irlandzki akcent dyrektora działa bardzo uspokajająco.
– Ale widziałam kogoś na własne oczy – tłumaczyła dama ściszonym głosem być może ze strachu, że duch usłyszy i poczuje się urażony. – Kobieta w starszym wieku, tak jak ja, w staroświeckim stroju pokojówki, sprzątała pokój. Widziałam ją wyraźnie. Tak wyraźnie, jakby była rzeczywistą osobą.
Dyrektor zmarszczył brwi.
– Sprzątała pokój, mówi pani? Pani Walbridge, gdyby w zamku było dużo pokojówek duchów, nie musiałbym wydawać pieniędzy na zatrudnianie żywych. – Roześmiał się rozbawiony, pokazując komplet dużych białych zębów.
Pani Walbridge nie doceniła jego poczucia humoru. Podniosła głowę i zacisnęła szczęki – wyglądała teraz nieco onieśmielająco – i dodała już z większą pewnością siebie:
– Wiem, uważa pan, że to zmyśliłam albo że to był sen czy halucynacje. Ale zapewniam pana, panie Dukelow, że byłam przytomna. Zupełnie przytomna. Może jestem stara, ale w pełni władz umysłowych, pan to wie. Pański hotel jest nawiedzony, a ja już nie zostanę tu na noc. Chciałabym otrzymać zwrot za dwie niewykorzystane doby. Dziś będę spała gdzieś indziej, potem natychmiast wracam do Anglii!
W dalszym podsłuchiwaniu przeszkodziła Margot energiczna młoda kobieta z recepcji, czarnowłosa, ostrzyżona na boba, z niebieskim cieniem na powiekach, która ją zapytała, w czym mogłaby pomóc.
– O, dzień dobry – rzuciła Margot, niechętnie się odrywając od zajmującej scenki. – Jestem Margot Hart, pisarka rezydentka.
Kobieta się rozpromieniła.
– Panno Hart, witamy w pani nowym domu. Jestem Róisín. – Wymówiła to: Ro-sheen. Rozciągnęła pąsowe usta w ładnym uśmiechu, odsłaniając dużą przerwę między dwoma przednimi zębami. – Zaraz powiadomię dyrektora, że już pani jest w hotelu. Czy to nie ekscytujące? Nigdy wcześniej nie mieliśmy tu pisarki rezydentki. – Wyszła zza kontuaru, by przerwać rozmowę pana Dukelowa z panią Walbridge. Szepnęła dyrektorowi coś do ucha, a pan Dukelow natychmiast podszedł przywitać się z Margot, pozostawiając recepcjonistce odprowadzenie niezadowolonej pani Walbridge do jadalni po drugiej stronie holu. Być może w nadziei, że przy filiżance herbaty i babeczce uda się ją namówić, by została.
– Panno Hart – pan Dukelow wyciągnął rękę – witamy w zamku Deverill. – Uścisnął dłoń Margot serdecznie, z ulgą, że uwolnił się od wzburzonej pani Walbridge.
Margot się uśmiechnęła.
– Mam nadzieję, że w moim pokoju nie ma pokojówek duchów! – powiedziała z błyskiem w oku.
Pan Dukelow się roześmiał, już go podbiły wdzięk i uroda młodej kobiety.
– Mamy tutaj dziwne skargi, ale po raz pierwszy ktoś się skarżył na ducha.
– Może to sprytny sposób, żeby odzyskać trochę pieniędzy? – podsunęła Margot. Zakładała, że dyrektor ma poczucie humoru i nie obrazi się za ten żart.
– Boję się, że ona wierzy, iż naprawdę widziała ducha. Ale bez obaw, panno Hart, w pani pokojach nie będzie ani duchów pokojówek, ani żadnych innych. Przeznaczyliśmy dla pani jeden z najładniejszych apartamentów. Pani de Lisle jasno się wyraziła w tej kwestii. Chce, żeby było pani wygodnie i by skorzystała pani z najlepszego, co hotel może zaoferować.
Margot przypomniała sobie Angelę de Lisle z koktajl party – miała wtedy krótkie rude włosy, spodnium w prążki, drogie złote kolczyki, perły na szyi, nienaganny manicure i mocno pachniała perfumami Rive Gauche, a jej twarz po liftingu wyglądała tak, jakby operował ją jakiś nadgorliwy amerykański chirurg. Angela była typem kobiety, która pstryka palcami i oczekuje, że góry się poruszą. Margot podejrzewała, że te góry się poruszały bez żadnych pytań i wahania.
– Pozwoli pani, że pokażę pokój. – Pan Dukelow gestem wskazał, by poszła za nim, i ruszył w stronę schodów. – Domyślam się, że przyjechała pani prosto z Londynu. To długa droga, a przecież jechała pani sama.
Margot uśmiechnęła się wyrozumiale; przywykła do tego, że mężczyźni traktują ją protekcjonalnie. Długie blond włosy zdawały się krzyczeć: „pomocy”. Margot nie potrzebowała jednak wsparcia. Przejechała z Buenos Aires do Patagonii bez najmniejszego trudu. Jazda z Londynu i przejażdżka promem raczej nie stanowiły dla niej wyzwania.
– Zgadza się. Potrzebuję tutaj samochodu, panie Dukelow – odparła chłodno.
– Cork to naprawdę piękne hrabstwo, jest tu dużo do oglądania zwłaszcza dla historyka takiego jak pani. Nawiasem mówiąc, pani biografia Evy Perón zyskała tu duże uznanie. Mamy egzemplarz w bibliotece. Może go pani dla nas podpisze.
Margot bardzo się ucieszyła. Ta pierwsza biografia, której napisanie zajęło jej trzy lata i która ukazała się latem zeszłego roku, okazała się bestsellerem. Zdawała sobie sprawę, że do jej sukcesu w dużej mierze przyczynił się musical Andrew Lloyda Webera Evita sprzed siedmiu lat; to z niego zaczerpnęła pomysł na biografię. Gdyby nie to widowisko, większość mieszkańców Zjednoczonego Królestwa nie miałaby pojęcia, kim była Eva Perón. Margot wiedziała jednak, że mimo iż wykorzystała popularność musicalu, jej książka była dobra i zasłużyła na sukces.
– Oczywiście, podpiszę ją dla pana – zapewniła machinalnie, ponieważ właśnie błądziła wzrokiem po wiszących na ścianie obrazach w ozdobnych złoconych ramach. – Czy one tu były, gdy pani de Lisle kupiła zamek? – Przyjrzała się bacznie jednemu z podpisów, bo nie umiała rozpoznać młodego mężczyzny w lśniącej zbroi. Niestety, nie był on Deverillem.
Pan Dukelow zatrzymał się na półpiętrze i wziął się pod boki.
– Obawiam się, że z wyjątkiem portretu Bartona Deverilla w holu i Tarquina, jego wnuka, w salonie, najbardziej wartościowe obrazy zostały zlicytowane przez lorda Deverilla na aukcji przed sprzedażą zamku. Na szczęście pani de Lisle udało się kupić portrety Bartona i Tarquina, ale pozostałe obrazy pochodzą z jej własnej kolekcji i zostały wypożyczone hotelowi. Na pewno pani wie, że ona jest zapaloną kolekcjonerką i kobietą przywiązującą wielką wagę do szczegółów. Chciała, żeby zamek zachował autentyczną atmosferę. Te obrazy wyglądają jak portrety rodzinne, prawda? Ale nimi nie są. Nie potrafiłbym pani powiedzieć, kogo przedstawiają.
– Może jest tu ktoś, kto wie, które obrazy są stąd, a które z kolekcji pani de Lisle? Bardzo bym chciała uchwycić atmosferę tego zamku, gdy był domem.
Pan Dukelow lekko się zmieszał, nie wydawał się już tak pewny siebie.
– Jedyną osobą, która naprawdę zna ten zamek, jest jego poprzedni właściciel, lord Deverill. Mieszka w starym domku myśliwskim na terenie posiadłości. Nie sądzę, żeby sprawa portretów znalazła się w umowie sprzedaży zamku. Wątpię, czy lord zechce z panią rozmawiać. Jest odludkiem.
Margot nie była zaskoczona.
– Sprzedanie domu rodzinnego musiało być trudne. Przecież zamek należał do Deverillów przez ponad trzysta lat. Lord musiał bardzo się wstydzić, że jest Deverillem, który pozwolił na to, że zamek już nie należy do rodziny. Deverillem, który sprzedał dom pani de Lisle, tak że stał się on jeszcze jednym obiektem na długiej liście luksusowych hoteli. Zastanawiam się, co reszta jego rodziny myśli teraz, gdy dom jest pełen ludzi takich jak ja, włóczących się bez skrupułów po ich wspomnieniach.
Pan Dukelow patrzył na Margot z niekłamanym podziwem.
– Dobrze powiedziane, panno Hart. Nigdy w taki sposób o tym nie myślałem. Przypuszczam, że dla historyków naturalne jest zainteresowanie ludźmi, którzy dawniej tu mieszkali. Ja skupiam się na chwili obecnej i na przyszłości. Ten hotel należy do najlepszych na świecie, a moim zadaniem jest dopilnować, by takim pozostał. Pani de Lisle nie zaakceptuje niczego innego – ciągnął, nie przerywając wspinaczki po schodach. – Po sprzedaży w zamku pozostało bardzo niewiele dzieł sztuki. Sądzę jednak, że łóżka z baldachimami i niektóre meble zostały kupione wraz z zamkiem. Pani de Lisle oddała je do renowacji, zachowała to, co dobre, i pozbyła się tego, co niepotrzebne. Prace trwały sześć lat. Zamek był w bardzo złym stanie, mimo że odbudowano go w latach dwudziestych po strasznym pożarze, który strawił budowlę prawie do cna. Pani de Lisle jest Amerykanką, lubi więc pewne standardy, dlatego hotel odniósł sukces. Zobaczy pani, panno Hart, że udało jej się zachować tu ducha historii i rodziny i połączyć to z nowoczesnością.
Margot uśmiechała się pod nosem, gdy dyrektor perorował, wyrzucając z siebie przekaz reklamowy firmy.
– Mogę to powiedzieć już teraz – powiedziała. – Czy lord Deverill mieszka sam?
– Tak – odparł pan Dukelow.
– A domek myśliwski jest gdzieś blisko?
– Tak, może pani spróbować zapukać do jego drzwi, panno Hart, ale nie gwarantuję, że je otworzy.
– Nie jestem kobietą, którą łatwo zbyć, gdy jest na tropie dobrej historii. – Margot była pewna, że uda jej się jakoś nakłonić lorda Deverilla, by jej zaufał.
– Problem w tym, że to jest jego historia, a ja nie jestem pewny, czy on będzie chciał, żeby cały świat o nim czytał. Ale w Ballinakelly są ludzie, którzy mieszkają tu od pokoleń i prawdopodobnie z radością pomogą pani w badaniach. Jeśli pani chce, mogę panią z nimi skontaktować. To będzie dla mnie przyjemność. Wiem, że pani de Lisle chciałaby, żebym pomógł pani w każdy możliwy sposób. Jesteśmy zaszczyceni, goszcząc tu pisarkę rezydentkę, i chcemy, żeby pani pobyt był jak najbardziej owocny.
Pokój Margot znajdował się w zachodniej wieży, prowadziły do niego wąskie schody. W chwili gdy pan Dukelow pchnął ciężkie drewniane drzwi, obojgu zmienił się nastrój. Wydawało się, że wchodzą do najstarszej części zamku i najbardziej tajemniczej. Margot dowiedziała się w trakcie poszukiwań, że zamek został spalony w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku przez irlandzkich rebeliantów, ocalał tylko niewielki fragment murów, i wyobrażała sobie, że między innymi ta wieża. Apartament składał się z pokoju dziennego, sypialni i łazienki, okna wychodziły na ogrody. Niskie sufity, krzywe ściany, nierówna podłoga i silne wrażenie, że tu czas się zatrzymał – wszystko to było urzekające. Margot pomyślała, że w całym zamku na pewno nie ma ładniejszego apartamentu. W pokoju dziennym płonął na dużym otwartym kominku przyjazny ogień, a ciemne, mocno zniszczone belki na suficie zdradzały swój podeszły wiek i satysfakcję, że przetrwały, podczas gdy wszystko dookoła przepadło.
– Tu jest wspaniale! – zawołała Margot, odwracając się do pana Dukelowa. – Cudownie. Bardzo mi się podoba.
– W pokoju dziennym jest biurko, ale chętnie widzielibyśmy panią piszącą w salonie na dole. Goście będą zachwyceni, widząc wielką pisarkę przy pracy.
Margot się roześmiała.
– Ach, pochlebia mi pan, panie Dukelow. Ale oczywiście ma pan rację. Będę pracowała na dole i opędzała się od fanów piórem.
Teraz roześmiał się pan Dukelow. W oliwkowozielonych oczach Margot pojawiły się błyski, a jej entuzjazm był zaraźliwy.
Rozmowę przerwały dochodzące ze schodów odgłosy szurania i dyszenia oraz mamrotanie „Jezu, dopomóż”. Pan Dukelow otworzył drzwi portierowi, który walczył z walizką Margot.
– Przepraszam, ona jest taka duża – powiedziała, gdy starszy mężczyzna o zapuchniętej twarzy wnosił walizkę do pokoju. – Jest w niej chyba cały mój dobytek.
– Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni – wydyszał portier z akcentem irlandzkim jak guinness i jęknął, pochylając się. Margot była pewna, że usłyszała jakieś pstryknięcie. On jest o wiele za stary do takiej ciężkiej pracy, pomyślała.
– I o to chodzi, panie Flannagan – stwierdził pan Dukelow, ignorując zmęczenie tego mężczyzny.
– Przynajmniej nie trzeba będzie jej znosić do września – dodała Margot i uśmiechnęła się czarująco w nadziei, że portier też się uśmiechnie.
Pan Flannagan przypatrywał się jej podejrzliwie.
– Rzeczywiście, a jeśli dożyję, to nie ja będę znosił tę walizkę. Nie byłem taki wykończony od nocy poślubnej. Boże, dopomóż.
– Cóż, w takim razie dziękuję za wniesienie jej na górę. Pokój jest uroczy i dopóki nic nie będzie stukało nocą, będę tu bardzo szczęśliwa.
Panowie Flannagan i Dukelow wymienili znaczące spojrzenia. Trwało to ułamek sekundy, lecz Margot była o wiele za bystra, by tego nie zauważyć.
– Czy życzy pani sobie, żeby coś przyniesiono do pokoju? Może filiżankę herbaty? Lekki posiłek? – zapytał pan Dukelow.
– Rozpakuję się, a potem zejdę na kolację do jadalni. Umieram z chęci poznania zamku.
– W takim razie zostawimy panią. – Dwaj mężczyźni wyszli i zamknęli za sobą drzwi.
Margot westchnęła z zadowoleniem. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę jest tutaj, w zamku Deverill. Podeszła do okna i zapatrzyła się na trawnik. Kiedyś Deverillowie wydawali latem w ogrodach wielkie przyjęcie dla swoich dzierżawców i pracowników, aby zapewnić sobie ich lojalność za pomocą herbaty i ciasta; ostrożnie dobierane słowa i wdzięczne uśmiechy miały oddalić widmo buntu. Teraz to miejsce było srebrnoszare, drżące i przesiąknięte wilgocią; wspomnienia dawnej świetności rozpłynęły się we mgle. Krzewy i kwiaty na rabatach były ścięte mrozem, drzewa ogołocone z pięknych liści. Tylko ogromny cedr o zielonych gałęziach nieustannie czuwał – olbrzym trzymający straż nad zamkiem niczym oddany stary sługa, który przysięgał bronić go do końca. Margot cieszyła się, że zobaczy ogród latem, gdy na klombach będzie mnóstwo kwiatów, a na drzewach bujne listowie. Dziadek dużo jej opowiadał o ogrodach. O tym, jak w dzień grano na trawniku w krykieta, a wieczorem bawiono się w gonienie diabła; była to rodzinna wersja zabawy w chowanego. Dziadek przyznał się Margot z błyskiem w oku, że całował dziewczynę w jednej ze szklarni, i dodał: „Koniecznie musisz je obejrzeć. Te cieplarnie były jak pałace z dżunglami w środku”.
Co roku Deverillowie wydawali wielki bal letni. Zapraszano wszystkich Anglo-Irlandczyków z regionu. Te bale zajmowały w opowieściach dziadka najwięcej miejsca, więcej nawet niż polowania, które uwielbiał. Margot wyczuwała, że dziadek był prawdziwym kobieciarzem, tańczył ze wszystkimi dziewczętami. Sekret jego sukcesów leżał w tym, że zawczasu wpisywał się do karnecików, aby nie opuścić żadnego tańca. Zdaniem dziadka Deverillowie zachowywali się jak szaleni. Nie tylko na polowaniu, gdzie przyćmiewali brawurą innych jeźdźców, ale także na parkiecie tanecznym. Najwięcej wigoru miał Bertie Deverill, rówieśnik i przyjaciel jego ojca, późniejszy lord Deverill; wszystkie młode kobiety chciały z nim tańczyć. „Problem polegał na tym, że Bertie często zabierał panie do pokojów na górze”, powiedział dziadek, unosząc brew. „To dlatego ojciec nie pozwalał mojej siostrze Abigail z nim tańczyć”. Abigail strasznie się nie podobało, że musi odmawiać gospodarzowi, ale ojciec nie zmienił zdania i miał rację.
Później Bertie zachował się niegodziwie wobec pokojówki i zrobił jej bliźniaki. Chłopca uznał za syna dopiero wtedy, gdy jego prawowity syn Harry zginął na wojnie. Jack Patrick, zwany JP, został spadkobiercą Bertiego. Margot nie widziała ze swojego okna domku myśliwskiego, ale on gdzieś tu był i mieszkał w nim JP, obecny lord Deverill, znający wszystkie rodzinne sekrety. Zdawała sobie sprawę, że aby zbadać ostatnie sześćdziesiąt lat dziejów jego rodziny, będzie musiała z nim porozmawiać.
Otworzyła walizkę i wyjęła ubrania, nucąc wesoło piosenkę Jennifer Rush The power of love, która zajmowała pierwsze miejsce na listach przebojów i była nieustannie nadawana przez wszystkie stacje radiowe. Postawiła na biurku maszynę do pisania, obok ułożyła notatniki już zapełnione opowieściami dziadka i informacjami znalezionym w gazetach. Pożar z dwudziestego pierwszego roku był szeroko relacjonowany przez ówczesną prasę angielską. Zamieszczono też zdjęcia ojca Bertiego, Huberta Deverilla, który wówczas zginął, oraz ludzi rozgrzebujących wciąż tlące się gruzy. Sprawcy nigdy nie stanęli przed sądem. Władze wiedziały oczywiście, kto był odpowiedzialny za pożar. Trwała właśnie wojna o niepodległość. W całej Irlandii brytyjskie zamki i „duże domy”, jak je nazywano, były zrównywane z ziemią przez Irlandzką Armię Rewolucyjną. Margot odkryła, że od tysiąc dziewięćset dziewiętnastego do dwudziestego trzeciego roku spalono lub wysadzono w powietrze dwieście siedemdziesiąt pięć tych pięknych budowli. Zamek Deverillów nie był wyjątkiem, ale to żadne pocieszenie. Sprawcy kontynuowali bez przeszkód walkę z symbolami angielskiej dominacji.
Podczas zbierania materiałów Margot natknęła się w jednej z gazet na artykuł o Celii Deverill, kuzynce, która kupiła zamek i odbudowała go ogromnym kosztem. Ilustrujące tekst zdjęcie przedstawiało urodziwą blondynkę w futrze i diamentach stojącą obok trochę ciapowatego męża o długiej, poważnej twarzy. W latach dwudziestych Celia brylowała w londyńskich salonach i wywołała skandal, gdy w dniu swojego ślubu uciekła do Szkocji z drużbą. Dziadek powiedział Margot, że krążyły słuchy, iż ojciec Celii zapłacił jej mężowi Archiemu, by przyjął ją z powrotem, i właśnie za te pieniądze Celia odbudowała zamek. W życiu Celii i Archiego wszystko układało się dobrze, los ich jednak nie oszczędził. W tysiąc dziewięćset dwudziestym dziewiątym roku wybuchł kryzys, wskutek którego stracili cały majątek. Archie powiesił się na drzewie na gruntach należących do zamku, a Celia zniknęła w południowej Afryce i sprzedała zamek tajemniczemu Włochowi. Okazało się, że żona hrabiego Cesare di Marcantonio to Bridie, pokojówka, którą uwiódł Bertie, i matka JP.
Margot z satysfakcją poklepała stos notatników. Ledwie zaczęła kopać, a już miała wystarczająco dużo materiału na większą część książki. To będzie wciągająca lektura.
Kolację zjadła przy przydzielonym jej okrągłym stoliku w rogu jadalni. Miała stąd widok na całą salę, która robiła duże wrażenie. Wyobrażała sobie, że właśnie tu Deverillowie jadali posiłki podawane przez lokajów w czerwono-złotych liberiach. Sufit zdobiły wyszukane sztukaterie, salę oświetlały żyrandole w stylu art déco z mrożonego szkła i chromowanej stali, a wysokie okna były teraz ukryte za ciężkimi aksamitnymi zasłonami w głębokim odcieniu fioletu. Zamiast obrazów umieszczono w ścianach wielkie panele z namalowanymi dobrą ręką pejzażami. Efekt był olśniewający. Margot, która kochała wszystko co piękne, nie mogła oderwać oczu od jasnofioletowych gór i soczyście zielonych pól. Przypuszczała, że panele zostały zamówione przez Celię Deverill, ponieważ stanowiły one część ścian zamku i nie można ich było usunąć.
Margot zamówiła kieliszek wina i właśnie zaczynała je smakować, gdy do jej stolika podeszła pani Walbridge, dama, którą widziała wcześniej w holu. Ona też się przebrała, zmieniła praktyczne buty do spacerów, a zamiast tweedowej garsonki miała na sobie szorstką niebieską spódnicę i jedwabną bluzkę ze złotą broszką z ametystem pod szyją. Siwe włosy zaczesała do tyłu i upięła w luźny kok, na nosie miała okulary, a bystre, inteligentne spojrzenie małych brązowych oczu nadawało jej wygląd starej nauczycielki. Z uśmiechem przedstawiła się Margot.
– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała – ale wiem, że jest tu pani pisarką rezydentką i chciałam uścisnąć pani rękę. Pani książka o Evie Perón była naprawdę świetna.
Margot nie przeszkadzało, że ludzie nawiązują z nią rozmowę; w gruncie rzeczy lubiła to. Większość z nich miała w sobie coś interesującego, choć czasem trzeba było się trochę postarać, by to odkryć. Zaproponowała starej damie, aby usiadła i wypiła kieliszek sherry.
– Dorastałam w Argentynie i w latach czterdziestych byłam po pięćdziesiątce, gdy Perónowie znajdowali się u szczytu – powiedziała pani Walbridge, siedząc już na krześle i czekając na sherry. – Po wzmiance o Argentynie w latach czterdziestych Margot udało się rozpoznać akcent swojej rozmówczyni. Mówiła w sposób charakterystyczny dla przedstawicieli klasy wyższej w kurczącym się środowisku Anglo-Argentyńczyków z miasta Hurlingham w stanie Buenos Aires, gdzie zawierano małżeństwa tylko w małym kręgu brytyjskich ekspatriantów. – Wiem więc z własnego doświadczenia, jaka to była straszna kobieta. Pani przedstawiła ją w swojej książce bardzo uczciwie, obiektywnie, powiedziałabym, bo choć Brytyjczycy uważali ją za awanturnicę, to dla Argentyńczyków była świętą. Oczywiście obie strony miały swoje racje, a moim zdaniem pani rzetelnie je opisała.
– Dziękuję – powiedziała Margot.
– Mogłabym pani opowiedzieć o niej różne paskudne historie, gdy zbierała pani materiały. Może wtedy pani opinie nie byłyby tak wyważone. – Uśmiechnęła się znacząco. – Naprawdę szkoda, że nie poznałyśmy się wcześniej. Nad czym pani teraz pracuje?
– Nad historią rodziny Deverillów.
W oczach pani Walbridge pojawił się błysk.
– Ach, to dlatego pani tu jest. Oni mają ciekawą historię, prawda?
– Bez wątpienia.
– Dużo dramatów. Tego potrzeba pani książce. Dużo dramatów, inaczej czytelnicy się znudzą. Choć ja sama nigdy nie miałam upodobania do dramatów życiowych. Wolę spokój, nie lubię wzburzonej wody.
Kelner szybko przyniósł sherry dla pani Walbridge. Margot obserwowała, jak starsza pani upija łyk i oblizuje usta ze smakiem. Postanowiła zdobyć się na odwagę.
– Mam nadzieję, że nie weźmie mi pani tego za złe, ale nie mogłam się powstrzymać i podsłuchałam pani rozmowę z dyrektorem. Myślałam, że pani wraca do Anglii.
Pani Walbridge ściszyła głos.
– Ma pani rację. Oczywiście, że chciałam wracać jak najszybciej. Spędziłam tu dwie noce i prawie nie zmrużyłam oka z powodu dziwnych rzeczy, które się działy w moim pokoju. Ale pan Dukelow ma diabelski wdzięk. Zdołał mnie przekonać do zmiany zdania; zaproponował, żebym przeniosła się do innej części hotelu. – Nachyliła się i szepnęła: – Nie policzył mi za te dwie noce. Czy to nie ładnie z jego strony?
– Mówiąc „dziwne rzeczy”, ma pani na myśli duchy?
– Tak, Margot – odparła jeszcze ciszej.
Margot się roześmiała.
– To ciekawe. Co dokładnie pani widziała?
Na twarzy pani Walbridge pojawiło się napięcie.
– Starą kobietę w stroju pokojówki, w czarnej sukience i białym fartuszku. Krzątała się po moim pokoju.
– Sprzątała?
– Nie jestem pewna, czy sprzątała – prychnęła pani Walbridge. – Rano pod łóżkiem wciąż był kurz.
– Nie sądzę, by pan Dukelow pani uwierzył.
Pani Walbridge zmrużyła oczy.
– Jeżeli nie uwierzył, to dlaczego wykreślił z mojego rachunku dwie pierwsze noce?
– Bo nie chciał, żeby pani o tym opowiadała i denerwowała innych gości.
– Możliwe – przyznała pani Walbridge. – Choć mam wrażenie, że nie ja pierwsza skarżyłam się na dziwne nocne wydarzenia.
– Cóż, mnie pani nie zdenerwuje – oznajmiła Margot. – Nie wierzę w duchy.
Ledwie to powiedziała, jej kieliszek się przewrócił i wino wylało się na biały obrus.
Pani Walbridge zbladła.
– Widziała to pani? – wykrztusiła z dłonią na gardle.
– Potrąciłam go łokciem – wyjaśniła Margot, stawiając kieliszek na serwetce położonej na czerwonej plamie.
– Nie widziałam, że pani go dotknęła. Ten kieliszek przewrócił się sam. Daję głowę. – Stara dama powoli rozejrzała się dookoła; szukała winowajcy w powietrzu wokół siebie. – To jest tutaj – szepnęła ponuro. – Czuję to. Zrobiło się zimniej. Nie zauważyła pani? To duchy. Sprawiają, że robi się zimno.
– Naprawdę, pani Walbridge, jeśli to był duch pokojówki, to nie zrobiła zbyt dużego bałaganu, który musiałaby sprzątnąć. – Margot roześmiała się beztrosko. – To była tylko moja wina. Jestem taką niezdarą! Na czym skończyłyśmy?
Pani Walbridge łyknęła sherry.
– Właśnie pani mówiła, że nie wierzy w duchy!
Margot nie spodziewała się, że tej nocy będzie dobrze spała. Epizod z kieliszkiem i reakcja pani Walbridge trochę ją przestraszyły. Nie wierzyła w duchy, ale gdy po zgaszeniu światła słuchała skrzypnięć i pomruków zamku, czuła dziwny niepokój. Zmęczenie po długiej podróży zrobiło jednak swoje. Krótko po tym, jak położyła głowę na poduszce, wyjątkowo wygodnej poduszce – pani de Lisle nie szczędziła kosztów – zapadła w głęboki sen i nic jej się nie śniło.
Rano zamówiła śniadanie do pokoju i piła kawę przy biurku, czytając swoje notatki i rozważając, od czego powinna rozpocząć poszukiwania. Lordów Deverillów było ośmiu: Barton, Egerton, Tarquin, Peregrine, Greville, Hubert, Bertie i wreszcie ostatni, Jack Patrick, obecny lord Deverill. Rodzina była powszechnie znana, miała wpływy polityczne przynajmniej do czasów Greville’a, czyli do końca dziewiętnastego wieku, Margot udało się więc dość dokładnie przebadać życie pierwszych pięciu lordów. Wszyscy byli bajecznie bogaci, mieli barwne osobowości i mroczne sekrety, między innymi częste romanse pozamałżeńskie i nieślubne dzieci faworyzowane przez arystokrację. Barton był tyranem, Egerton gwałtownikiem obrzydliwie traktującym żonę, a najgorszy z nich, Tarquin, zachowywał się okrutnie wobec upośledzonego syna, który w swoje dziesiąte urodziny utopił się w stawie na terenie posiadłości. Krążyły plotki, że ojciec chłopca udawał, że nie widzi, co się dzieje, i pozwolił, aby syn utonął, ponieważ takie dziecko przynosiło wstyd rodzinie. Wkrótce potem zmarła żona Tarquina, pękło jej serce.
Teraz Margot musiała skupić uwagę na ostatnich sześćdziesięciu latach, od czasów Huberta do obecnych. Będzie to jednak wyzwanie, ponieważ wielu członków rodziny wciąż żyło. Należeli do nich JP, ostatni lord Deverill, i jego była żona Alana, która przeprowadziła się po rozwodzie do Ameryki. Najwyraźniej w sądach puściła go z torbami, skoro musiał sprzedać zamek. Mieli troje dzieci, obecnie dwudziesto-, trzydziestoparoletnich. Margot nie wiedziała, gdzie teraz są. żyli też Celia Deverill i jej drugi mąż Boysie Bancroft, oboje dobrze po osiemdziesiątce; mieszkali w Paryżu. A także siostra bliźniaczka JP, Martha, i jej mąż Joshua, którzy dzielili czas między Kalifornię i Cork. Jeśli Margot zależało na informacjach, musiała posłużyć się sprytem i podstępami. Było nieprawdopodobne, że któraś z tych osób zechce jej pomóc.
Zauważyła z ulgą, że w nocy opadła mgła i po błękitnym niebie płyną pierzaste chmury. Na trawniku skrzyła się warstewka szronu. Nocą biegało po nim jakieś zwierzę, zostawiając kręte ślady łap jako dowód, że dobrze się bawiło, gdy zamek spał. Margot postanowiła, że rozejrzy się po mieście. Skoro zamierzała pisać o Deverillach, należało umieścić zamek w kontekście. Przecież relacje między zamkiem a Ballinakelly zawsze były niejednoznaczne. Rodzina budziła w Irlandczykach nienawiść, ale istniała też swego rodzaju lojalność; ważne było, żeby przedstawić wyważony obraz, jak mówiła pani Walbridge.
Podekscytowana faktem, że znajduje się w bastionie Deverillów, Margot włożyła jaskrawoczerwony płaszcz i czapkę z pomponem i szybko zeszła na dół. W holu zastała panią Walbridge stojącą przed kominkiem w płaszczu z wielbłądziej wełny i wydzierganej szydełkiem czapce przypominającej ocieplacz na imbryk z herbatą.
– Dzień dobry – przywitała się Margot pogodnie.
Małe oczy pani Walbridge zabłysły.
– Dzień dobry, moja droga. Wychodzi pani?
– Tak, wybieram się do miasta.
– Ja także – powiedziała pani Walbridge. – Właśnie czekam na taksówkę.
– Może pani pojechać ze mną, jeśli pani chce – zaproponowała Margot. – Mam samochód.
– Odwiedzam przyjaciółkę, która mieszka po drugiej stronie Ballinakelly, nad morzem.
– Wspaniale. Zobaczę wieś. Poproszę obsługę, żeby odwołała pani taksówkę.
Chwilę później pani Walbridge wkładała rękawiczki i wychodziła za Margot na słońce.
– Czy to nie piękny dzień? Irlandia jest zupełnie nieprzewidywalna. Jednego dnia taka mgła, że nie widzi się końca własnego nosa, a następnego jest tak jak dziś. Chabrowe niebo.
Margot otworzyła drzwi volkswagena, tak niebieskiego, jak chabrowe niebo pani Walbridge, i wsiadła. Jej towarzyszka czekała cierpliwie, gdy Margot zbierała papiery, czasopisma, paczki chipsów i butelki coli z fotela pasażera i przerzucała je na tylne siedzenie.
– Gotowe, pani Walbridge! – zawołała.
Pani Walbridge wsiadła ostrożnie do auta, chwilę się mościła, by wygodnie się usadowić, i zapięła pas.
– Tak przy okazji, mam na imię Dorothy. Możesz mi mówić po imieniu, jeśli chcesz.
– Dziękuję – powiedziała Margot, przekręcając kluczyk. – Będę.
Już miały ruszyć, gdy przed przednią szybę przyleciał rudzik i przysiadł na masce.
– Popatrz tylko! – wykrzyknęła zdumiona Margot.
– Och, to mi się ciągle zdarza – rzuciła Dorothy od niechcenia. – Rudziki coś do mnie mają. To niezwykłe. Zawsze próbują zwrócić moją uwagę. Nie jestem pewna, co to znaczy, ale wydaje się, że coś je do mnie przyciąga.
– Święty Franciszek z Asyżu i święta Dorota. – Margot się roześmiała.
Rudzik, podskakując, dotarł do przedniej szyby, usiadł na wycieraczce i pukał w szybę małym ostrym dziobkiem.
– Widzisz? – zapytała Dorothy z westchnieniem. – Jakby próbował mi coś powiedzieć.
– Cóż, nie mogę ruszyć, dopóki on nie odfrunie. – Margot zdjęła ręce z kierownicy.
– Leć, ptaszku – powiedziała Dorothy, nachylając się, by zapukać w szybę. Rudzik wydawał się zmartwiony. Patrzył na nią przez długą chwilę, potem odfrunął. – Niezwykłe – powtórzyła, kręcąc głową. – I tylko rudziki. Inne ptaki mają mnie w nosie.
Margot wrzuciła bieg i ruszyła podjazdem.
– Zastanawiam się, czy chciałabyś mi towarzyszyć – powiedziała Dorothy, pragnąc odwdzięczyć się Margot za życzliwość. – Mam odwiedzić moją bliską przyjaciółkę, Emer O’Leary. Ona jest teściową JP Deverilla, choć od rozwodu prawie ze sobą nie rozmawiają. Ale ponieważ jest powiązana z rodziną, o której piszesz, może ci pomóc. Nigdy nie wiadomo. Warto spróbować.
– Naprawdę? Nie sądzisz, że może jej się nie spodobać, że zjawiam się z tobą nieproszona?
– Ach nie, nie jesteśmy w Anglii, moja droga. Irlandczycy są bardzo gościnni. Będzie zachwycona, że może cię poznać, jestem pewna. Taką znaną pisarkę jak ty.
Margot nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Spędziła w zamku tylko jedną noc, a już pozna kogoś blisko związanego z rodziną Deverillów. Jeśli pani O’Leary ma coś za złe swemu zięciowi, może z przyjemnością zdradzi jakieś rodzinne sekrety. Jadąc wąskimi, krętymi drogami, Margot czuła rozpierającą ją radość. Ten dzień nie mógł się lepiej zacząć.
Tym razem była w stanie docenić surowe piękno krajobrazu. Mgła nie zasłaniała zielonych pastwisk i urwistych wzgórz, krople dżdżu na przedniej szybie nie zniekształcały widoku. Świeciło słońce, owce pasły się w wysokich trawach i wrzosie i wędrowały beztrosko między ruinami dawno opuszczonych domów z kamiennymi murkami. W górze krążyły kanie rude z szeroko rozpostartymi skrzydłami, gotowe spaść na niczego się niespodziewającą ofiarę buszującą w zaroślach. W tych wzgórzach wyczuwało się coś dramatycznego, co przemawiało do uwielbiającej opowieści Margot. Wyczuwało się historię. Jakby wciąż odbijały się tu echem stulecia konfliktów. Jakby z tej ziemi nigdy nie udawało się zmyć plamy niezależnie od tego, jak dużo deszczu spadło.
Dom O’Learych, skromny, biały, z widokiem na morze, kryty szarymi dachówkami, przycupnął w osłoniętej zatoce. Po odpływie na wilgotnym piasku na plaży roiło się od małych stworzonek, o które kłóciły się mewy. Nawet w najbardziej ponurych i wietrznych miesiącach aksamitnie zielone wzgórza i postrzępione klify nie traciły uroku.
– Jakie piękne miejsce do życia – powiedziała Margot bardziej do siebie niż do swojej towarzyszki. Jakaś część niej tęskniła do takiego odosobnienia.
Zaparkowała samochód przed domem.
– Emer ma cudowne życie. Mieszkała w Ameryce i w Argentynie, to tam ją poznałam, a najdłużej tutaj. Gdy jej córka przeprowadzała się do Stanów, myślałam, że wyjedzie razem z nią, ale jej mąż jest Irlandczykiem do szpiku kości. Myślę, że nie chciałby żyć nigdzie indziej niż tu, w Ballinakelly. Brał udział w walce o niepodległość. Był odważnym zapaleńcem i strasznym idealistą. Mężczyzna taki jak Jack O’Leary nie wyzbędzie się patriotyzmu, nie można przemieścić go na drugi koniec świata i oczekiwać, że będzie miał się świetnie. Serce by mu pękło. Umarłby z nostalgii – Dorothy przerwała na moment, zamyśliła się i westchnęła. – Jest już stary, dobiega dziewięćdziesiątki, ale ciągle roztacza wokół siebie aurę tajemniczości, zobaczysz.
Margot podejrzewała, że Dorothy trochę się podkochuje w Jacku O’Learym.
Podeszła za nią do drzwi frontowych i przyglądała się, jak Dorothy mocno puka. Chwilę później dało się słyszeć szuranie, drzwi się otworzyły. Starsza kobieta o krótkich siwych włosach i miłej twarzy zaskoczona uniosła brwi i popatrywała to na Dorothy, to na Margot.
– Emer, przyprowadziłam moją nową przyjaciółkę, żeby cię poznała – powiedziała Dorothy. – Margot Hart jest pisarką rezydentką w zamku. Sławną pisarką.
Margot wyciągnęła rękę i uśmiechnęła się nieśmiało.
– Nie posunęłabym się tak daleko, by twierdzić, że jestem sławna…
– Och, ale jesteś, Margot. Przecież wiem, czytałam twoją książkę – wtrąciła Dorothy, chichocząc. – Jest też bardzo dobrą pisarką. Jestem jej fanką!
Emer uścisnęła dłoń Margot.
– Serdecznie zapraszam. – Uśmiechnęła się rozbawiona entuzjazmem Dorothy. Otworzyła szeroko drzwi i odsunęła się, aby przepuścić gości. – Każda przyjaciółka Dorothy jest moją przyjaciółką.
Wszystkie trzy weszły do salonu, gdzie jasne światło słoneczne wpadało przez okna, a na kominku gościnnie trzaskał ogień. Dorothy nie czekała na zaproszenie, od razu opadła z westchnieniem na jeden z wygodnych foteli, wyraźnie czuła się tu jak w domu. Wygładziła spódnicę i uśmiechnęła się zadowolona.
– Co za wspaniały zapach! – wykrzyknęła.
– Właśnie piekłam – wyjaśniła Emer. – Mój wnuk przychodzi dziś na lunch, a on lubi moją szarlotkę. Ma prawie trzydzieści lat, ale chce, żebym szykowała mu ulubione przysmaki, jakby wciąż był chłopcem. Macie ochotę na filiżankę herbaty?
– Byłoby wspaniale – odparła Dorothy.
– Mogę jakoś pomóc? – zapytała Margot.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz przynieść tacę z herbatą.
– Ja się stąd nie ruszam. Zostaję tutaj – oznajmiła stanowczo Dorothy. – Przy kominku jest cudownie. Po prostu cudownie.
Margot poszła za panią O’Leary do kuchni, jasnego, przyjemnego pomieszczenia z podłogą z sosnowych desek, podniszczoną w miejscach, gdzie najczęściej chodzono. Pod tylną ścianą stał bardzo stary drewniany kredens, a przed nim długi stół zarzucony gazetami. Na krześle postawiono wiklinowy klosz z upranymi ubraniami czekającymi na wyprasowanie.
– Przepraszam za bałagan. Nie spodziewałam się drugiego gościa. Czy raczej nie spodziewałam się sławnego gościa. – Emer uniosła brwi, a Margot nabrała podejrzenia, że na tej kobiecie nie tak łatwo zrobić wrażenie jak na Dorothy.
– Dorothy mi mówiła, że poznałyście się w Argentynie – powiedziała.
– Tak, wieki temu. Ona jest od lat moją bliską przyjaciółką.
Emer poruszała się po kuchni nieśpiesznie, otworzyła szafki, wyjęła porcelanowe filiżanki i spodki, ustawiła je starannie na tacy. Nalała mleko do dzbanuszka, ułożyła w półkole herbatniki na talerzu. W spodniach, bluzce w kwiaty i długim rozpinanym swetrze wyglądała elegancko, lecz bezpretensjonalnie. Margot wyobraziła ją sobie jako młodą kobietę. Prawdopodobnie nigdy nie była prawdziwą pięknością, ale miała w sobie pewien spokój, który przydawał jej wdzięku. Oczy w subtelnym odcieniu błękitu wyrażały dobroć i poczucie humoru. Margot miała wrażenie, że Emer jest inteligentną i wrażliwą kobietą, właśnie taką, jakiej potrzebował mężczyzna o tak gorącym temperamencie jak Jack O’Leary.
– Powiedz mi, Margot, co piszesz tam, w zamku? – zapytała Emer, stojąc przy kuchence, na której już pomrukiwał czajnik.
Margot była przygotowana na reakcję Emer.
– Historię Deverillów – odparła i wstrzymała oddech.
Emer chwyciła przynętę.
– Przypuszczam, że jest tego dość na książkę. – Zmrużyła oczy i się zamyśliła.
– Zacznę od Bartona Deverilla.
– A na czym skończysz? – Emer spojrzała bacznie na Margot, która wyczuła pod jej uśmiechem podejrzliwość.
– Prawdopodobnie na drugiej wojnie światowej – skłamała Margot i od razu tego pożałowała. Miała zamiar doprowadzić historię rodziny do czasów obecnych i wolałaby być w tej sprawie uczciwa.
– To będzie roztropne.
– Mój dziadek był Anglo-Irlanczykiem i kiedyś polował z Deverillami. Bardzo dobrze ich wspominał.
Ta wiadomość natychmiast rozładowała napięcie. Pani O’Leary skinęła głową, jej podejrzliwość się ulotniła.
– Cóż, to wszystko zmienia – stwierdziła z zadowoleniem. – Jesteś przyjaciółką, nie wrogiem.
Margot, udając przerażenie, położyła rękę na sercu.
– Absolutnie nie wrogiem, pani O’Leary. Jestem wielbicielką rodziny, a zwłaszcza zamku. Tak naprawdę interesuje mnie jego historia.
– Przez siedemnaście lat był domem mojej córki i jej dzieci. To, że JP go sprzedał, złamało im serca. Ale takie jest życie. Nie zawsze możemy mieć to, czego chcemy, i musimy się z tym pogodzić. Przecież to tylko kamienie i murarka. Prawda jest taka, że tam jest dom, gdzie jest miłość. A tam nie było wiele miłości. I to jest prawdziwa tragedia.
– Przykro mi to słyszeć – powiedziała Margot; chętnie by się dowiedziała czegoś więcej.
– Może zaniesiesz tacę biednej Dorothy? Będzie się zastanawiała, co my tu robimy, podczas gdy ona siedzi tam sama.
Margot zrobiła, co jej polecono. Emer O’Leary miała łagodny głos, była szczerą, praktyczną i rozsądną kobietą. Margot uznała, że jeśli ona i jej zięć nie rozmawiają ze sobą, to dlatego, że to JP Deverill tego nie chce, a nie odwrotnie.
Postawiła tacę na stoliku przed kominkiem. Chwilę później weszła Emer z dzbankiem herbaty.
– Powiesz mi, Dorothy, czy dobrze spałaś tej nocy? Czy znów widziałaś ducha?
– Spałam jak dziecko, Emer. Pan Dukelow, dyrektor, był tak miły, że przydzielił mi inny pokój.
– Bardzo ładnie z jego strony. – Emer podała jej filiżankę z herbatą.
– Ach, wspaniale. – Dorothy westchnęła zadowolona. – Pan Dukelow wykreślił z mojego rachunku dwie pierwsze noce – dodała z szerokim uśmiechem. – Wyobraź sobie.
Emer nalała herbaty do filiżanki Margot, potem napełniła swoją i usiadła w fotelu przed kominkiem.
– Moim zdaniem pan Dukelow nie chciał, żebyś rozpowiadała wszystkim dookoła o duchach. Jeśli ludzie zaczną podejrzewać, że to miejsce jest nawiedzone, niewykluczone, że przestaną w ogóle przyjeżdżać.
– To właśnie powiedziałam – włączyła się Margot. – Choć przyszło mi też do głowy, że być może jeszcze chętniej przyjadą. Wiecie, że duchy są ostatnio w modzie. Mam w Londynie przyjaciela, który jest medium. Nie jestem całkiem pewna, czy on rzeczywiście kontaktuje się ze zmarłymi, ale to dobry biznes.
– Wolę, żeby zmarli pozostali zmarłymi – prychnęła Dorothy. – Na pewno nie chcę żadnych dziwnych zjaw w swojej sypialni, pozwolę sobie powiedzieć. Gdybym wiedziała, że ten hotel jest przez nie nawiedzany, wybrałabym inny.
– Zapraszałam cię, żebyś zatrzymała się tutaj – przypomniała przyjaciółce Emer.
– Jack nie lubi gości. Choć mówi, że nie ma nic przeciwko nim, wiem, że ma. A ja lubię niezależność i nie chcę być dla nikogo ciężarem.
– On zaraz wróci. Wyszedł z psem na spacer.
– Dlatego dożyje stu lat – stwierdziła Dorothy. – Sekret długowieczności to dużo ruchu.
– I szczęście – dodała Emer. – Ale szczęście w końcu nas opuszcza.
Trzy kobiety gawędziły w małym salonie w miłej, spokojnej atmosferze. Kominek dawał ciepło, w smugach światła słonecznego wpadającego przez okna tańczyły niczym robaczki świętojańskie drobinki kurzu. Margot wypiła herbatę, zjadła parę herbatników i słuchała Dorothy i Emer, które wspominały lata spędzone w Argentynie. Błądziła wzrokiem po oprawionych w ramki zdjęciach stojących na stolikach pod ścianami. Uśmiechali się na nich do obiektywu przystojni, szczęśliwi ludzie. Bardzo chciała zapytać, kim są, wolała jednak nie stwarzać wrażenia, że wyciąga informacje mogące jej się przydać w pracy nad książką.
W pewnej chwili otworzyły się frontowe drzwi, do salonu wpadł z holu podmuch zimnego powietrza i wszedł zziajany pies.
– Mam nadzieję, że nie jesteś mokrym psem – powiedziała Emer z wyrzutem. Mokry czy nie, kundel obwąchał gości, po czym potruchtał do holu, do swojego pana. Zaraz potem pojawił się Jack O’Leary. Nie był wysokim mężczyzną, ale miał prawdziwą charyzmę. Salon wydał się nagle za mały dla czterech osób.
– Cześć, Dorothy – przywitał Jack przyjaciółkę żony i skinął głową, jakby widywali się co dzień i mógł sobie darować uprzejmości. Dorothy spojrzała na niego z podziwem i radością, jej oczy zalśniły. Potem Jack odwrócił się do Margot. Wstała i wyciągnęła rękę.
– Bardzo miło mi pana poznać, panie O’Leary.
– To jest Margot Hart, przyjaciółka Dorothy – powiedziała Emer. – Jest pisarką rezydentką w zamku. Wyobraź sobie, Jack, mają teraz pisarkę rezydentkę!
– Świetnie – rzucił Jack z szorstkim irlandzkim akcentem, który przywiódł Margot na myśl wiatry uderzające w klify i wysokie fale rozbijające się na skałach. Dorothy miała rację, on należał do Irlandii tak jak jej symbol, trójlistna koniczyna.
Jack O’Leary może i dobiegał dziewięćdziesiątki, ale Margot widziała, że był kiedyś niezwykle przystojnym mężczyzną. Teraz miał siwe włosy, szczupłą twarz starego rybaka, który spędził życie, walcząc z żywiołami, lecz spojrzenie jego intensywnie błękitnych oczu wydawało się nieprzeniknione i pełne sekretów. Margot wyczuła, że Jack żył niejednym życiem i że cierpiał. Zmarszczki na jego skórze świadczyły o burzliwym, niespokojnym życiu. A przede wszystkim o stracie.
– Co pani pisze? – zapytał.
– Historię rodziny Deverillów – odparła, wytrzymując jego spojrzenie i z ciekawością patrząc mu prosto w oczy.
– Ach tak. – Zamyślił się i lekko się uśmiechnął. – Cóż, jest tego więcej, niż potrzeba na jedną książkę. Sądzę, że starczyłoby na trylogię.
Margot miała wrażenie, że z jakiegoś powodu pomysł książki o Deverillach go rozbawił.
– Muszę porozmawiać z ludźmi, którzy tak jak pan znali tę rodzinę dawniej, na początku tego wieku – dodała. Warto było spróbować.
Jack zachichotał.
– Tak, znałem ich dostatecznie dobrze i w rezultacie źle na tym wyszedłem. A ponieważ nasze rodziny są teraz spowinowacone na dobre i na złe, nie będę z nikim rozmawiał o Deverillach. Ale są tacy, którzy to zrobią. Musi pani tylko popytać. Jest mnóstwo ludzi, którzy rzucą światło na te ciemne i sekretne miejsca.
– Nasza córka była żoną JP Deverilla – powiedziała Emer. Westchnęła ze smutkiem. – Myśleliśmy, że to dobra partia. Ale ludzie z czasem się zmieniają i często nie zmieniają się razem ani w ten sam sposób. Oddalają się od siebie.
– Ale macie z tego małżeństwa troje wspaniałych wnuków – wtrąciła Dorothy, która wyczuła, że atmosfera robi się ciężka, i postanowiła ją rozluźnić. – A Colm mieszka tutaj, w Ballinakelly. Miło, że tak często się z nim widujecie.
– Tak, z pewnością mamy wielkie szczęście. – Emer się uśmiechnęła. Spojrzała na Margot. – Nasz wnuk jest weterynarzem, tak jak Jack. Na szczęście postanowił zostać w Irlandii. Jego siostry wyjechały z matką do Ameryki. Ale Colm jest jak jego dziadek. Mocno się zakorzenił w irlandzkiej ziemi. Nie opuści jej.
Jack poszedł do kuchni, wierny kundel ochoczo podreptał za nim. Margot poczuła, że całe jej ciało się odpręża. Jakby Jack zabrał ze sobą swoją przytłaczającą energię, a do salonu wróciła poprzednia kameralna atmosfera. Margot słuchała rozmowy dwóch przyjaciółek, a jednocześnie rozmyślała o Jacku. Pociągała ją ta mroczna charyzma, czuła, że kryje się pod nią dobra opowieść, gdyby tylko udało jej się skłonić tego mężczyznę do rozmowy.
Wreszcie Dorothy wstała i oznajmiła, że zabrała już Emer dość czasu.
– Wyjeżdżam jutro – powiedziała. – Ale szybko wrócę. – Odwróciła się do Margot. – Po śmierci męża postanowiłam sprawiać sobie przyjemność i przyjeżdżać do Ballinakelly tak często, jak zechcę. Trzeba zrobić wszystko, co się chce, w czasie, który nam dano, a nikt nie wie, jak długi będzie ten czas. A więc wrócę bardzo szybko. Już nie mogę się doczekać.
Emer odprowadziła gości do drzwi. Czule objęła przyjaciółkę i uścisnęła dłoń Margot.
– Było mi bardzo miło cię poznać – powiedziała. – Mam nadzieję, że dobrze się czujesz w zamku. Jestem pewna, że państwo de Lisle zrobili dobrą robotę, restaurując go.
– Z pewnością jest luksusowy – odparła Margot.
Emer ze smutkiem pokiwała głową.
– Był luksusowy, gdy JP go odziedziczył. – Westchnęła. – Problem w tym, że jabłko niedaleko pada od jabłoni.
Margot nie wiedziała, co Emer ma na myśli, ale skinęła głową.
– Dziękuję, że zaprosiła mnie pani do swego domu – powiedziała, po czym szybko poszła do samochodu. Dorothy jeszcze chwilę rozmawiała z Emer. W końcu usiadła obok Margot i opuściła szybę, by pomachać na pożegnanie.
Samochód ruszył wąską drogą. Margot nie spodziewała się, że ktoś nadjedzie z przeciwnej strony, ponieważ droga kończyła się przy domu O’Learych, nie skupiała się więc na jeździe. Powędrowała myślami do Jacka, zastanawiała się, gdzie zniknął i dlaczego nie przyszedł się pożegnać. Zbliżając się do zakrętu, popełniła błąd, nie zwolniła. Nagle zza zakrętu wyjechał, rycząc, ubrudzony błotem landrover, którego kierowca najwyraźniej się nie spodziewał, że ktoś może jechać w drugą stronę. Przerażona Dorothy krzyknęła. Margot ostro zahamowała. Kierowca landrovera się zatrzymał. Od zderzenia dzieliło ich zaledwie kilka metrów.
– Dobry Boże! – zawołała Margot. – Jesteś cała, Dorothy?
– Jeszcze żyję – odparła Dorothy drżącym głosem. – Ale chyba wyskoczyłam z siebie.
Nastąpił impas, żaden z kierowców nie chciał ustąpić drugiemu. Margot szybko zdała sobie jednak sprawę, że landrover raczej nie może cofnąć się do zakrętu – widoczność była ograniczona – bez narażania na niebezpieczeństwo jakiegoś nadjeżdżającego samochodu. Z westchnieniem irytacji przyznała, że to ona będzie musiała ruszyć pierwsza. Niechętnie cofnęła volkswagena do małej zatoczki i czekała, aż landrover przejedzie. Zapatrzyła się przy tym głupio na zaskakująco przystojnego mężczyznę za kierownicą. Mężczyzna podziękował podniesioną ręką i uśmiechnął się do niej bez najmniejszego śladu rozdrażnienia. Przejechał powoli, ostrożnie, by nie zadrapać jej wozu, a irytacja Margot rozpłynęła się w jego rozbrajającym uśmiechu. Niewątpliwie się zastanawiał, kim ona jest i co tu robi. Potem rozpoznał Dorothy i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Uchylił kaszkietu, a Margot zauważyła pod czapką ciemne kręcone włosy.
– To jest Colm – powiedziała Dorothy, obserwując przejazd landrovera. – Wnuk Emer i Jacka. Jest tutejszym weterynarzem. Bardzo przypomina swojego dziadka. – Margot wróciła na drogę. – Po raz pierwszy widziałaś Deverilla. Będę żałowała, że jutro wyjeżdżam. Ciekawa jestem, jak ci pójdzie. Mogłabyś do mnie dzwonić i informować na bieżąco o postępach w pracy.
– Jak myślisz, ile on ma lat? – zapytała Margot nagle wielce zadowolona.
– Mogę ci powiedzieć dokładnie, w jakim jest wieku. Aisling musi mieć trzydzieści jeden, co oznacza, że Colm ma dwadzieścia dziewięć, a jego młodsza siostra Cara dwadzieścia siedem.
– I jest miejscowym weterynarzem. – Margot się zadumała.
– Tak, ale kiedyś odziedziczy tytuł. Niestety, nie odziedziczy zamku. Wątpię, czy będzie używał tytułu. Trochę głupio być lordem Deverillem weterynarzem!
– Jest żonaty?
– Jeszcze nie. – Dorothy zerknęła na Margot. – Przystojniak, prawda?
– I to jaki. – Margot się roześmiała. – Ale ja nikogo nie szukam i nie mieszam biznesu z przyjemnością – dodała, ponieważ Dorothy uśmiechała się pod nosem.
– Zapamiętam, co mówiłaś – mruknęła.
Margot znów się roześmiała.
– Masz ochotę na lunch? – zapytała.
– Doskonały pomysł – odparła Dorothy. – Znam idealne miejsce. Nazywa się O’Donovan’s i podają tam najlepszy irlandzki gulasz z warzywami.
Jack O’Leary stał w oknie swojego pokoju i patrzył na morze. Myślał o niej i coś poruszyło czułą strunę w jego sercu, w którym wciąż miała swoje miejsce. Przyłożył rękę do piersi, nie złagodziło to jednak ciągłego bólu po stracie. W widoku na odległy horyzont, nieostrej linii, gdzie morze styka się z niebem, było coś, co mu ją przywracało, jakby ona tam była, w tym miejscu między ziemią a niebem. Jakby nie odeszła, ale wciąż czekała na niego, tak jak czekała za życia. Wpatrywał się uparcie i czuł na sobie spojrzenie dwojga szarych oczu. Rozłożył szeroko palce na szybie. Całe życie kochał Kitty Deverill, a teraz jej już nie ma. Przycisnął do szyby czoło i zamknął oczy. Ona odeszła i tym razem już nie wróci.
Och, Jack!
Widzę, jak stoisz przy oknie i mnie wypatrujesz. To nie twoje oczy patrzą na ciebie z odbicia w szybie, lecz moje. Nigdy cię nie opuszczę. Gdybyś tylko potrafił zrozumieć, że śmierć to po prostu przejście z jednego wymiaru w drugi. Zmiana, to wszystko. Wciąż jestem sobą, Kitty Deverill, i kocham cię tak jak zawsze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki