Miłość matki - Santa Sebag-Montefiore - ebook + książka

Miłość matki ebook

Santa Sebag-Montefiore

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła powieść uwielbianej na świecie autorki bestsellerów. Porusza temat bólu, bezwarunkowej miłości i walki o samą siebie.

Celeste wciąż opłakuje tragiczną śmierć syna Jacka, gdy dowiaduje się, że siostrzeniec męża przyjedzie na kilka dni w odwiedziny. Czuje, że nie zniesie obecności innego dziecka, lecz nie ma wyboru. Gdy w końcu Bruno przybywa, Celeste robi wszystko, aby czuł się mile widziany i kochany, mimo że jej serce krwawi. Chłopiec czasem tak bardzo przypomina jej Jacka… że Celeste zaczyna marzyć, by połączyło ich coś więcej niż przelotne uprzejmości.

Magiczna, piękna historia o nieoczywistych obliczach miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 113

Oceny
3,5 (20 ocen)
4
6
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Audrey_

Dobrze spędzony czas

Krótkie opowiadanie o tęsknocie za utraconym dzieckiem i dwa fragmenty książek. Prosta historia, czegoś w niej zabrakło, jakiejś głębi...
00
kawalecmalgo

Z braku laku…

zbyt krótkie... zdążyłam się wczuć i już koniec
00

Popularność




Miłość matki

Miłość matki

Roz­dział 1

Robert masze­ro­wał przez sad w towa­rzy­stwie wier­nego zło­tego labra­dora Tarqu­ina do domu swo­jej matki. Wie­czorne świa­tło przy­brało mięk­kie mio­dowe tony, zacho­dzące słońce zabar­wiło niebo na różowo. Powie­trze było gęste od zapa­chów sko­szo­nej trawy i doj­rze­wa­ją­cej psze­nicy, a zie­mia wil­gotna od rosy. Gołę­bie sado­wiły się, gru­cha­jąc, na kona­rach lip, a para pie­rza­stych siko­rek modra­szek prze­ko­ma­rzała się przy karm­niku dla pta­ków zawie­szo­nym przez żonę Roberta, Cele­ste, na gru­szy rosną­cej na ziemi niczy­jej pomię­dzy ich skrom­nym dom­kiem na far­mie a o wiele bar­dziej oka­za­łym domem jego rodzi­ców w głębi doliny. Robert widział z daleka kryte dachówką dachy nale­żą­cego do rodzi­ców dworu z sie­dem­na­stego wieku, poro­śnięte mchem i glo­nami, teraz wybla­kłe ze sta­ro­ści, czer­wo­nawo-brą­zowe. Rzędy zdo­bio­nych komi­nów zda­wały się balan­so­wać nie­pew­nie na szczy­tach spa­dzi­stych dachów niczym chwie­jący się war­tow­nicy znu­żeni czu­wa­niem. W jed­nym z komi­nów, już nie­przy­dat­nym, znaj­do­wało się teraz gniazdo wyjąt­kowo dużego gołę­bia, który osia­dał tam latem. Dwór miał urok mocno pod­nisz­czo­nego uko­cha­nego plu­szo­wego misia, miej­scami wyły­sia­łego od zbyt czę­stych piesz­czot. Robert poczuł przy­pływ czu­ło­ści do tego domu, swo­jego domu rodzin­nego.

Robert i jego trzy sio­stry wycho­wali się w Chaw­ton Grange, ale tylko on tu pozo­stał, ponie­waż sio­stry wyszły za mąż i się wypro­wa­dziły. Kochał tę farmę, z sen­ty­men­tem wspo­mi­nał jazdy trak­to­rem w mło­do­ści i poma­ga­nie przy żni­wach pod­czas dłu­gich let­nich waka­cji. W tak pięk­nym miej­scu dora­sta­nie było łatwe. Teraz życie stało się bar­dziej skom­pli­ko­wane, a on czę­sto wra­cał myślami do tych dłu­gich, spo­koj­nych dni na polach, gdy nie zaznał jesz­cze bólu, a przy­szłość jawiła się przed nim jak bez­chmurne let­nie niebo, jasne i napa­wa­jące opty­mi­zmem. Ni­gdy nie przy­pusz­czał, że sprawy poto­czą się ina­czej.

Rok i cztery mie­siące temu Robert stra­cił syna Jacka, który zmarł na bia­łaczkę. Ni­gdy się z tym nie pogo­dził, ale nauczył się żyć z nie­ustan­nym tępym, nie­słab­ną­cym bólem. Czę­sto się zasta­na­wiał, czy ta strata nie jest jakimś prze­wrot­nym spo­so­bem wyrów­na­nia przez los rachun­ków, zapłatą za trzy­dzie­ści lat niczym nie­za­kłó­co­nej przy­jem­no­ści. Gdyby go zapy­tano, chęt­nie wybrałby trzy­dzie­ści lat nie­doli w zamian za zdro­wie syna. Cele­ste nie nauczyła się żyć z bólem. Ogar­nął ją całą i oto­czył nie­prze­kra­czal­nym murem; Robert pozo­stał na zewnątrz. Cele­ste zamknęła się w sobie jak nie­zno­szący świa­tła żółw w sko­ru­pie. Już się nie śmiała, nawet się nie uśmie­chała; na jej napię­tej twarz malo­wały się smu­tek i gniew. A on stra­cił nie tylko dziecko, ale także żonę. Jack zabrał ze sobą serce matki, zosta­wia­jąc ojcu tylko sko­rupę.

Robert wło­żył ręce dokie­szeni, wyszedł z sadu i zna­lazł się w ogro­dzie rodzi­ców. Widok domu na chwilę pod­niósł go na duchu, był jak wyj­ście z cie­nia na słońce. W każ­dym zakątku tej spo­koj­nej oazy roz­brzmie­wał śmiech towa­rzy­szący jego dzie­cię­cym zaba­wom. Teraz ten śmiech mie­szał się z nostal­gią i wzbu­dzał tęsk­notę za tamtą nie­win­no­ścią, już minioną, i za tamtą nie­wie­dzą, tak słodką, ponie­waż chło­piec nie znał wów­czas gorz­kiego smaku bole­snej straty. Nie wie­dział też, jak okrutna potrafi być miłość.

Ojciec Roberta, Hux­ley, w kape­lu­szu panama i jasnej lnia­nej mary­narce stał na dra­bi­nie, obry­wa­jąc zwięd­nięte róże, matka zaś sie­działa na tara­sie w całej swej wspa­nia­ło­ści i z papie­ro­sem w jed­nej ręce, a dłu­go­pi­sem w dru­giej roz­wią­zy­wała krzy­żówkę. U jej stóp leżały duże psy, na stole stało przed nią do połowy puste pudełko cze­ko­la­do­wych tru­fli.

Wyczuła obec­ność syna i wło­żyła do ust tru­flę.

– Tak myśla­łam, że wkrótce się tu poja­wisz, żeby mi robić wyrzuty – powie­działa, z wes­tchnie­niem odkła­da­jąc gazetę. Robert wszedł po kamien­nych schod­kach na taras.

– Nalej sobie kie­li­szek wina – zapro­po­no­wał ojciec, wciąż sto­jący na dra­bi­nie. – To chi­lij­skie sau­vi­gnon blanc, które dałeś mi do spró­bo­wa­nia. Moim zda­niem nie­złe. Ma owo­cowy posmak.

– Mamo, dla­czego nie chcesz go przy­jąć? – Robert nalał sobie wina i usiadł na ławce naprze­ciwko matki. – Jesteś jego babką.

Mari­gold odsta­wiła swój kie­li­szek i zmie­rzyła syna wzro­kiem. W wieku sie­dem­dzie­się­ciu trzech lat wciąż potra­fiła hip­no­ty­zo­wać swymi bla­do­tur­ku­so­wymi oczami, choć jej ciało, z wie­kiem coraz więk­sze, nie zacho­wało nic z osła­wio­nego nie­gdyś powabu. Mari­gold nie potra­fiła się oprzeć cze­ko­lad­kom i ciast­kom, któ­rych uni­kała w mło­do­ści. Teraz miała na sobie luźną baweł­nianą sukienkę i piękny szal z kasz­miru i jedwa­biu, a jej dłu­gie blond włosy były nie­zbyt sta­ran­nie upięte na czubku głowy, tak że przy­po­mi­nały gniazdo gołę­bia na komi­nie.

– Bo jestem bar­dzo zajęta – rzu­ciła szybko, pod­no­sząc głowę.

Robert popa­trzył zdu­miony na matkę, naj­mniej zajętą kobietę w połu­dnio­wej Anglii.

– Zajęta? Czym?

– Po pro­stu nie mogę zaba­wiać ośmio­let­niego chłopca przez pięć dni. Przy­cho­dzą goście, a w waka­cje spo­dzie­wam się pani Cle­aves, więc będę musiała goto­wać, czego jak wiesz, nie zno­szę. W poło­wie tygo­dnia wybie­ram się do Lon­dynu, Fred­die i Ginny zapro­sili nas do opery. Poza tym posta­no­wi­łam nauczyć się gry w bry­dża, wstę­puję więc do klubu w Alres­ford. Sam widzisz, że nie mam czasu zaj­mo­wać się małym chłop­cem. – Mari­gold odwró­ciła wzrok i upiła łyk wina, to zaś od razu nasu­wało podej­rze­nie, że coś kręci.

Robert wie­dział, że matka celowo zaaran­żo­wała sprawy tak, by unik­nąć zaj­mo­wa­nia się przez tydzień syn­kiem jego sio­stry, nie wie­dział jed­nak dla­czego. Ego­izm nie nale­żał do cech cha­rak­teru jego matki. Gdy żył Jack, on i Cele­ste ucie­kali się do roz­ma­itych wykrę­tów, by trzy­mać Mari­gold z daleka, tym­cza­sem ona chwy­tała się każ­dej oka­zji, by mieć wnuka dla sie­bie.

– Musi być ktoś inny, kto mógłby się nim zająć – pod­su­nął zde­spe­ro­wany, wyobra­ża­jąc sobie Cele­ste łka­jącą na łóżku na myśl, że w domu znów będzie dziecko, pod­czas gdy ona wciąż cierpi.

– Pro­szę, mamo, Cele­ste jesz­cze nie doszła do sie­bie.

Spoj­rze­nie Mari­gold zła­god­niało, poja­wiło się w nim współ­czu­cie.

– Kocha­nie, oni wra­cają z Austra­lii po szes­na­stu latach. Geo­r­gia nie ma tu już żad­nych przy­ja­ciół, ma tylko nas. Nie popro­si­łaby cie­bie, gdyby nie była zde­spe­ro­wana. Tylko ty jej pozo­sta­łeś. Myślę, że sobie pora­dzisz.

– To nie ja mam z tym pro­blem. Mogę się zaopie­ko­wać swoim sio­strzeń­cem. Cho­dzi o Cele­ste.

– Geo­r­gia mówi, że on jest bar­dzo dobrym dziec­kiem. Bawi się sam. Nie będzie potrze­bo­wał spe­cjal­nej opieki, jest bar­dzo samo­dzielny. Tak się dzieje, gdy ma się star­sze sio­stry. Ty rów­nież zawsze byłeś samo­dzielny.

– Boże – jęk­nął Robert. – Obie­ca­łem Cele­ste, że to zała­twię.

Mari­gold wło­żyła do ust kolejną cze­ko­ladkę i pokle­pała jed­nego z owczar­ków alzac­kich, który siadł i doma­gał się uwagi. Wzru­szyła ramio­nami.

– Trudno. Takie jest życie. Może się oka­zać, że to będzie dla cie­bie bło­go­sła­wień­stwo.

Robert dopił wino i wraz z Tarqu­inem ruszył do domku; zosta­wił cie­pły ogród rodzi­ców i zmie­rzał do swo­jego, zim­nego. W cza­sach jego mło­do­ści w domku miesz­kał zarządca farmy, lecz gdy tylko Cele­ste zaszła w ciążę, ojciec prze­ka­zał domek jemu. Zarządca był zami­ło­wa­nym hodowcą róż, a Cele­ste, po prze­pro­wadzce, tro­skli­wie się nimi opie­ko­wała, ale po śmierci Jacka nawet ich nie dotknęła, więc teraz zakwi­tło jedy­nie kilka kwia­tów i widać było tylko plą­ta­ninę kol­cza­tych łodyg zwi­sa­jącą ze sznura, który daw­niej utrzy­my­wał róże przy ścia­nie.

Robert dotarł do domu i zastał żonę przy oknie sypialni, wpa­trzoną w pola i las za polami, jakby miała ochotę tam pobiec i ni­gdy nie wró­cić. Usły­szaw­szy męża wcho­dzą­cego po scho­dach, szybko się odwró­ciła.

– A więc co powie­działa? – Twarz Cele­ste wykrzy­wiał nie­po­kój.

Robert pokrę­cił głową.

– Nie może.

– Nie może?

– Przy­kro mi, kocha­nie. Dziecko zosta­nie u nas. Nic na to nie pora­dzę.

Cele­ste onie­miała. Zakryła usta wątłą białą dło­nią, jej palce drżały na war­gach, po policz­kach pły­nęły łzy. Robert wes­tchnął ciężko i pró­bo­wał objąć żonę, lecz go powstrzy­mała, gwał­tow­nie krę­cąc głową. W jej oczach było widać urazę, jakby to on był wszyst­kiemu winien, więc się odwró­cił i zosta­wił ją samą, co ostat­nio zda­rzało się bar­dzo czę­sto. Czuł się roz­go­ry­czony, ponie­waż Jack był także jego synem. Cele­ste, pogrą­żona we wła­snym żalu, nie zauwa­żała cier­pie­nia męża.

Teraz usia­dła na łóżku i znów zapa­trzyła się na las. Psze­nica falo­wała na wie­trze niczym zło­ci­ste morze, ciem­ność wkra­dała się powoli, pochła­nia­jąc resztę świa­tła dzien­nego; koń­czył się kolejny dzień. Cele­ste była za to wdzięczna, zosta­wało jej mniej dni do prze­ży­cia bez Jacka.

W jakiś oso­bliwy spo­sób przy­wy­kła do swo­jej żałoby, bole­snej, ale zna­jo­mej, co przy­no­siło pocie­chę. Przy­zwy­cza­iła się do tego, że wypa­liły się w niej uczu­cia, do zimo­wego chłodu, który pozba­wił jej życie wszel­kich kolo­rów i rado­ści, do ponu­rego, roz­pro­szo­nego świa­tła, które prze­ni­kało jej świat. Per­spek­tywa poja­wie­nia się w domu innego dziecka zabu­rzyła rytm jej egzy­sten­cji i wytrą­ciło Cele­ste z rów­no­wagi. Jak ona sobie pora­dzi? Co pocznie z tym dziec­kiem? Jak Robert mógł pozwo­lić na coś takiego?

Roz­dział 2

Rano w dzień przy­jazdu Bru­nona Cele­ste odmó­wiła wsta­nia z łóżka. Robert wziął dzień wolny; prze­ka­zał kie­ro­wa­nie skle­pem z winami mło­demu pra­cow­ni­kowi Jacqu­esowi-Louisowi, mógł więc powi­tać sio­strzeńca i sio­strę, któ­rej nie widział od pogrzebu Jacka. Przy­je­chali Mari­gold i Hux­ley i cze­kali teraz w kuchni przy her­ba­cie i kru­chych cia­stecz­kach. Atmos­fera była napięta, zwłasz­cza że Cele­ste nie zeszła na dół. Tarquin wes­tchnął w swoim koszyku, zamknął oczy i znów zapadł w sen. Odgłos dzwo­nią­cego w szyby okienne desz­czu też nie popra­wiał ponu­rego nastroju.

W końcu w drzwiach poja­wiła się Cele­ste, sztywna i zdy­stan­so­wana. Włosy miała mocno zwią­zane w kucyk, ręce skrzy­żo­wała na piersi, jasno demon­stru­jąc postawę obronną. Nie potra­fiła ukryć swo­jej furii, led­wie przy­wi­tała się z teściową, która z ner­wów wgry­zła się w następne cia­steczko. Tylko Hux­ley, jak to on, pod­trzy­my­wał roz­mowę, jakby nic się stało.

– Rano zabra­łem psy na spa­cer i wie­cie, co zoba­czy­łem? Na środku pola stała rodzina jeleni. Cudowny widok, choć one wyrzą­dzają szkody w upra­wach.

– Powi­nie­neś zabie­rać ze sobą strzelbę, tato – pod­su­nął Robert.

– Na sta­rość zro­bi­łem się wiel­ko­duszny, Rober­cie. Dla­tego ta farma stała się schro­nie­niem dla dzi­kich zwie­rząt, zajęcy, kró­li­ków i tak dalej. Cał­kiem mi się to podoba, choć one zja­dają wszyst­kie moje dochody. To jest prze­grana bitwa, a ja się z tym pogo­dzi­łem.

Tarquin nasta­wił uszu, zanim kto­kol­wiek inny usły­szał samo­chód. Chwilę póź­niej war­kot sil­nika zakoń­czył kło­po­tliwe wycze­ki­wa­nie, wyda­wało się jed­nak, że wyssał z kuchni cały tlen. Cele­ste stała się jesz­cze bar­dziej spięta, Robert pobladł, Mari­gold i Hux­ley patrzyli sobie w oczy.

Hux­ley kla­snął w dło­nie roz­pro­mie­niony.

– Dosko­nale – powie­dział. – Rober­cie, idź i przy­nieś para­sol, żeby nie prze­mo­kli. – Tarquin stał przy drzwiach, macha­jąc ogo­nem, dopóki nie poja­wił się Robert z para­solem gol­fo­wym. Razem wybie­gli na zewnątrz.

Mari­gold nie odwa­żyła się spoj­rzeć na Cele­ste. Kąci­kiem oka widziała spiętą twarz syno­wej z pro­filu i wyczu­wała jej urazę. Mogła do tego nie dopu­ścić, gdyby nie myślała o swoim synu i dzie­ciach, któ­rych pra­gnął, a któ­rych nie pozwo­lono mu mieć. Z pod­nie­sioną głową pode­szła bli­żej do drzwi, gdy jej córka i wnuk bie­gli ścieżką pod para­so­lem Roberta i wpa­dli do holu, zaśmie­wa­jąc się.

– Boże, zapo­mnia­łam, jak bar­dzo może padać w Anglii! – zawo­łała rado­śnie Geo­r­gia. – Och, tato, jak dobrze cię widzieć! – Objęła ojca, przy­ci­snęła zimną twarz do jego policzka. – Schu­dłeś! – stwier­dziła i zwró­ciła się do matki. – Kar­mi­łaś go, prawda, mamo?

– Kocha­nie, on się po pro­stu sta­rzeje. – Mari­gold zachi­cho­tała, bio­rąc córkę w ramiona. – Ale ty dobrze wyglą­dasz. Boże, wspa­niale mieć cię tutaj z powro­tem. A gdzie jest mój wnuk? Gdzie jest Bruno?

Chło­piec stał za matką. Miał na sobie dżinsy i adi­dasy, gęste brą­zowe włosy opa­dały mu na oczy koloru tru­fli w mlecz­nej cze­ko­la­dzie, tak lubia­nych przez Mari­gold. Uśmie­chał się nie­śmiało, nieco oszo­ło­miony tym, że wpa­truje się niego tyle nie­zna­nych osób. Skrę­po­wany wycią­gnął rękę.

Mari­gold uśmiech­nęła się z czu­ło­ścią.

– Jesteś naprawdę grzeczny – pochwa­liła. – Ja jestem twoją bab­cią i bar­dzo mocno cię uści­skam. – Spo­wity w bawełnę, kasz­mir i zapach per­fum kon­wa­lio­wych chło­piec przy­cią­gnął wzrok wuja.

Robert się skrzy­wił, Bruno odpo­wie­dział tym samym, a jego policzki przy­brały kolor tru­skawki.

– Mamo, puść go. Chłopcy nie cier­pią przy­tu­la­nia – powie­dział Robert.

– Och, kocha­nie, jesteś już taki duży! – zawo­łała Mari­gold i wypu­ściła wnuka z objęć. – Aż trudno uwie­rzyć. Mamy szczę­ście, że zosta­niesz z nami. – Przy­po­mniała sobie o syno­wej i odwró­ciła się. – Jesz­cze nie pozna­łeś cioci Cele­ste, prawda? Jest tutaj. Cele­ste?

Mari­gold pró­bo­wała ukryć zde­ner­wo­wa­nie, chi­cho­cząc, lecz w głębi duszy czuła lęk. Obser­wo­wała, jak synowa potrząsa ręką chłopca i zdo­bywa się na nikły uśmiech, pra­gnąc, by Cele­ste wykrze­sała z sie­bie odro­binę entu­zja­zmu, choćby tylko po to, by mały gość poczuł się jak w domu. Ulżyło jej, gdy Robert pod­szedł i przed­sta­wił chłopca Tarqu­inowi. Bruno wyraź­nie się ucie­szył. Pogła­skał psa po wil­got­nym łbie i roze­śmiał się, gdy zwie­rzak pró­bo­wał poli­zać jego rękę.

– On jest fan­ta­styczny – oznaj­mił. – Myślę, że Tarquin i ja będziemy kum­plami.

– Też tak sądzę – wtrą­ciła Mari­gold.

– Lubisz trak­tory, Bruno? – zapy­tał dzia­dek.

– Jasne – odparł Bruno, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Pokażę ci farmę i będziesz mógł pojeź­dzić jed­nym, jeśli zechcesz.

– Naprawdę? Pojeź­dzić trak­to­rem? – Oczy chłopca zalśniły z eks­cy­ta­cji. Zer­k­nął na matkę.

Geo­r­gia pod­nio­sła ręce.

– Nie chcę wie­dzieć, co wy dwaj zamier­za­cie robić. – Roze­śmiała się. – Cele­ste, zosta­wiam go w two­ich wpraw­nych rękach.

Cele­ste zdo­była się na kolejny wątły uśmiech.

– Bez obaw, zajmę się nim – powie­działa miękko. – Bruno, chciał­byś zoba­czyć swój pokój? – Chło­piec ski­nął głową. Poszli na górę, a za nimi Tarquin.

Mari­gold chwy­ciła córkę za ramię.

– Mam nadzieję, że wszystko będzie z nim w porządku – syk­nęła.

– Mamo, na pewno będzie dobrze. Bruno kocha wieś i uwiel­bia wujka Roberta. Naprawdę się polu­bili, gdy Robert przy­je­chał do Syd­ney. Nie martw się o niego. Jest mądry ponad swój wiek. Uwierz mi, nie zgo­dzi­ła­bym się zosta­wić go tutaj, gdy­bym nie uwa­żała, że Bruno da sobie radę.

Mari­gold wes­tchnęła.

– Cóż, gdyby chciał zoba­czyć się z nami, musiałby tylko przejść przez ogród.

Geo­r­gia się uśmiech­nęła i pokle­pała matkę po ramie­niu.

– Wiem. Jeśli Bruno będzie cię potrze­bo­wał, znaj­dzie cię.

Cele­ste poka­zała chłopcu prze­zna­czony dla niego pokój, który znaj­do­wał się na końcu kory­ta­rza. Duże okno pokoju wycho­dziło na ogród i nawet teraz, mimo desz­czu, widać było z niego kominy Chaw­ton Grange.

– Szkoda, że pogoda jest taka brzydka – powie­działa Cele­ste, usil­nie pró­bu­jąc zna­leźć jakiś temat do roz­mowy. Instynk­tow­nie odpy­chała to dziecko, które weszło na miej­sce Jacka w tym domu, lecz rozum przy­po­mniał jej, że nie jest ono niczemu winne. Prze­cież to tylko chło­piec. Chło­piec, który zupeł­nie nie zdaje sobie sprawy z udręki, któ­rej był przy­czyną.

– Ach, ja kocham deszcz – odparł Bruno. – Lubię stać na desz­czu pod para­so­lem. Lubię ten dźwięk.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki