Czereśnie będą dziczeć - Kruszewska Mariola - ebook + książka

Czereśnie będą dziczeć ebook

Kruszewska Mariola

4,5

Opis

Czereśnie będą dziczeć to zbiór krótkich opowiadań, których bohaterami są zwykli ludzie, próbujący odnaleźć się w niezwyczajnych dla siebie warunkach. To najczęściej przesiedleńcy, wygnańcy, migranci usiłujący »zapuścić korzenie« w nieznanej im dotąd ziemi, na różne sposoby starający się zaleczyć zadane im przez historię rany, odnaleźć utracony rytm i sens życia. Są niczym rośliny użyczające tytułu każdemu z tych tekstów – każda z nich ma własny sposób wrastania, wzrastania, rozmnażania i owocowania. Książka Marioli Kruszewskiej to zarazem mały opowieściowy traktat o niepowtarzalności każdego istnienia, jak również rzecz o tym, co wspólne w naturze i losie człowieka. To jednocześnie nadzwyczaj barwna, pełna językowego uroku i narracyjnej witalności opowieść o ludziach, którzy wbrew skazującym ich na nieobecność wyrokom historii – walczą. I nie poddają się”.

Kazimierz Nowosielski

Książka otrzymała główną nagrodę w Konkursie Literackim Miasta Gdańska im. Bolesława Faca za rok 2016.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 184

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (31 ocen)
20
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jabłoń

Kaziuk lubił noce. Były niczym plaster na piekące odciski. Oddawał im pod opiekę swoją duszę, cierpiącą równie mocno jak ciało. Dzień zmuszał do wysiłku, myślenia i zamartwiania się. W ciągu dnia rodziły się kłopoty, łamanie w krzyżu i wszystko, co złe. Po zachodzie słońca nadchodził krzepiący czas twardego, niczym niezmąconego odpoczynku.

Kaziuk miał sumienie krystalicznie czyste. Żył przykładnie, nie licząc zwyczajnych kłótni z Marianną i częstej degustacji Ryśkowego bimbru, toteż zasypiał jak głaz, spał jak głaz i wstawał z równie kamiennym pragnieniem życia.

Tym razem miało być inaczej.

Sen, nie wiedzieć czemu, nie chciał przyjść. Kaziuk, nienawykły do takiej sytuacji, obracał się z boku na bok, rolując i bez tego kuse prześcieradło. Było dobrze po północy, kiedy w końcu zasnął, ale dopiero wtedy zaczęło się najgorsze. Koszmar objął we władanie Kaziukowy umysł i serce, zatruwając je wspomnieniami dawnych demonów. Miały łagodne oblicze ojca trzymającego królewskim gestem jabłko. Oblepiły cały dom, oborę i stodołę, rozsnuły się po polach, po ogrodzie, plując ogniem i jadem. Wszystkimi szparami wciskały się do środka. Wysysały martwy dobytek. W końcu zaległy nad śpiącym Kaziukiem, który krzycząc, usiadł na łóżku.

Duszące wizje przykleiły mu włosy do czoła. Drżał. Łapiąc powietrze jak ryba wyrzucona na piasek, pośpiesznie nakreślił znak krzyża – dla pewności trzykrotnie. Nie oprzytomniał od razu. Zanim rozpoznał znajome rysy smutnej Madonny, wiszącej nad nim od kilkudziesięciu lat na tym samym miejscu, wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma wypatrywał demonów. Zsunął się z pomiętego prześcieradła. Kościste kolana przylgnęły do chłodnych, malowanych desek. Wielokrotnie powtarzane słowa porannego pacierza nabrały nowego znaczenia. Kończące modlitwę „amen” wypowiedział z mocą i żarliwością neofity.

Za oknem cherlawy dzień wstawał leniwie. Marianna krzątała się w oborze wokół pierwszego udoju. Kogut raz po raz naglił gospodarza swoim obrzydliwie nieestetycznym zaśpiewem. Na gałęzi rosochatej jabłoni, stukającej w szybę, pysznił się jedyny bladoróżowy kwiat.

Kaziuk otworzył szeroko okno, przepędzając z kretesem wszystkie pobladłe upiory. Rześkie powietrze wypełniło mu płuca. Wlał zimną wodę do miednicy i odważnie zanurzył w niej skołataną głowę.

Kiedy Marianna wróciła do mieszkania, kończył śniadanie. Skórką słoniny dzielił się z wiernie asystującym mu kotem. Nie uważał za konieczne wtajemniczać żony w swoje senne koszmary.

–  Jakoś dziś niezdrów jestem – rzekł tylko, usprawiedliwiając poranne opóźnienie. – W głowie łupie…

–  A pewnie, pewnie. Walczakowej chłop też niezdrów, ty pijusie jeden. Że też na was Bóg żadnej kary zesłać nie chce!

Słowa te, choć wypowiedziane w intencji zgoła odmiennej, przyniosły Kaziukowi ulgę i wlały otuchę w jego nadwątlone serce. Obdarował Mariannę dziękczynnym uśmiechem. Dzień wcześniej z kilkoma sąsiadami próbowali mocy świeżo upędzonego Ryśkowego bimbru, a trzeba uczciwie przyznać, że chodził i wchodził jak złoto! No tak, strachy na Lachy, a Panu Bogu ogarek!

Rozgrzeszony wstał, podciągnął spodnie, włożył starą maciejówkę na mokre jeszcze włosy i rzucił do Marianny:

–  Trza w końcu jabłonkę wyciąć. Stara, przepróchniała do cna. Żadnego z niej pożytku. Parę jabłek, w dodatku robaczywych, ot, wszystko.

Marianna obróciła się z chlebem w jednej, a nożem w drugiej ręce. W oczach mieszały się gniew i niedowierzanie.

–  Wytrzeźwiej wpierw, a dopiero potem do mnie gadaj.

–  Głupiaś. Nie twoja rzecz. Jabłonkę trza wyciąć.

–  Ot, wymyślił! Skaranie boskie z tobą! Za robotę byś się jaką normalną, porządną wziął, przeszłoby ci raz-dwa!

–  Nie przejdzie, nie przejdzie! Tak postanowiłem i tak będzie. Swoich babskich spraw pilnuj.

–  Ty Boga w sercu nie masz?! Chcesz na nas jakie insze nieszczęście sprowadzić? Mało ci? Mało ci… – nie dokończyła jednak i z nagłą zaciętością zaczęła kroić grube kromki.

–  Trza wyciąć, mówię. Nową jaką wsadzić. Teraz się sadzi nowoczesne, takie, co to jedno jabłko za pół kilo stanie. Wiem, o co ci się rozchodzi, ale ty się, Marianna, nie bój niczego. Dziadowe gadanie-bajanie, ot, wszystko. Naród ciemny był, telewizji nie miał, radia nie miał, gazet nie czytał, do kościoła tylko chodził, to wymyślał, żeby dzieci miał czym straszyć, coby grzeczniejsze były.

–  Ty, Kaziuk, Boga jeszcze bardziej nie obrażaj! Do kościoła wystarczy, że nie chodzisz, ksiądz w konfesjonale darmo czeka twojej grzesznej duszy, a diabeł ręce zaciera! W telewizji ino głupoty oglądasz, durnoty same, to i sam zdurniałeś, pamięć ci odjęło! Ojcowe słowo święte dla mnie jest, a dla ciebie bardziej być powinno, bo to twój rodzony! – wymachiwała nożem jak kosą. – Żeby cię pokręciło, stary dziadygo! Drzewa mi nie rusz! Rosło, to niech i dalej rośnie! Co ono tobie przeszkadza?

–  A to przeszkadza, że całkiem wyschłe i nic nie rodzi! Na obrazę boską taka jabłonka! Wyciąć trza! Jak nie rodzi, to po co…

Nie dokończył. Zmieszał się i dłonią starł z ceraty okruszki, unikając wzroku żony. Marianna zaczerwieniła się z gniewu. Wysoka, potargana, z połyskującym ostrzem w dłoni i piorunami w ciemnych oczach, stanowiłaby realną groźbę, gdyby nie dwie łzy, które nagle przesłoniły jej źrenice. Odwróciła się i z niecodzienną starannością zaczęła smarować pajdy chleba masłem roślinnym.

Kaziuk, jak przystało na mężczyznę, umiał sobie radzić ze swarliwością żony, ale wobec jej płaczu stawał się bezradny. Odwrócił się więc, nacisnął mocniej czapkę i wyszedł czym prędzej. W szopie sprawdził palcem ostrość siekiery, zabrał wraz z nią szpadel i poszedł do ogródka.

Spojrzał na drzewo. Wyglądało piękniej niż zwykle, przyobleczone ledwo co w dziewiczą zieleń, wśród której ukrywały się pojedyncze, drobne kwiaty, zwiastujące kwaśne i rachityczne owoce. Drżało przy każdym powiewie kwietniowego wiatru… a może z lęku. Kaziuk w nagłym i niezrozumiałym dla siebie przypływie wzruszenia objął szarobrunatny pień i wsparł czoło na spękanej korze. Przypomniał sobie wspinaczki na sam czubek rozłożystej korony, będącej masztem ogromnego żaglowca. Przypomniał sobie cierpkość pierwszych spadów, ofiarowanych Mariannie za dwa całusy. Przypomniał sobie ojca przestrzegającego go przed połknięciem pestki: „Uważaj, bo ci drzewo w brzuchu wyrośnie– zwykł mawiać, podając dorodną papierówkę. – Pamiętaj, synu, rosło tu, zanim my przyszliśmy; nie my je sadziliśmy, nie nam je ścinać”.

Kaziuk pomacał otwartą dłonią pień, szukając odpowiedniego miejsca. Przeżegnał się. Splunął w ręce z nagłym postanowieniem. Ujął siekierę w silny uścisk, stanął w rozkroku. Wziął zamach, ale zdjęty nagłym strachem zatrzymał się w pół gestu i tak trwał w zawieszeniu. Podniósł głowę. W oknie ujrzał pobladłą twarz Marianny. Jej cienkie wargi poruszały się szybko. Mełła przekleństwa, a może się modliła. Trzymając wciąż za sobą uniesioną siekierę, omiótł wzrokiem cały dom, świadka swojego siermiężnego życia.

Ojciec wzięli, co mu dali. Nie targował się, ugodowy był. Pobratał się z losem dawno temu, gdy opuszczał swój próg. A może do końca nie wierzył, że to będzie jego własność aż do śmierci; może tliła się w nim nadzieja na powrót tam, gdzie spoczywały kości jego przodków? Jeszcze wiele lat po wojnie wyglądał przez okno, wypatrując powracającego Niemca, któremu zabrał dom. A dom murowany był, porządnie, po gospodarsku oporządzony, z podłogą, ogródkiem i tą jabłonką, jedynym drzewem, które ocalało po pożarze obejścia. Okaleczona jak człowiek, szybko doszła do siebie i co rok rodziła soczyste papierówki. Kiedy Bóg zabierał do siebie kolejne nienarodzone, ojciec Kaziuka wychodził do ogrodu i bił głową o twardy pień, bluźniąc i złorzecząc światu. Zielone, niedojrzałe jabłka uderzały w ziemię.

Aż Bóg ulitował się nad przesiedleńcem i w pewien lipcowy poranek wybaczył mu.

Mały Kazio chował się zdrowo. Zamiast do kołyski ojciec wkładał go do bujbaczki zrobionej z koca rozpiętego między konarami i modlił się żarliwie, wieszając wzrok na gałęziach. Często przerywał swoją zwyczajną gospodarską robotę i gnał co duch do ogródka, jak gdyby jego obecność mogła coś zmienić, odpędzić złe przeczucia nagromadzone nad dzieckiem. Wówczas pochylał się nad niemowlęciem, przeganiał muchy z ucukrzonego cumelka i ufnie gładził chropawy pień drzewa.

Kiedy umierał, spokojnie przekazał żonie, synowi i synowej ostatnią wolę. Nakazał dbać o gospodarstwo, coby na zatracenie nie zeszło, wydzierżawić łąkę od Harapiuków, dokupić parę cieląt i raz do roku dawać na mszę za spokój jego udręczonej duszy. Na koniec spojrzał poważnie w oczy jedynakowi i uchwyciwszy słabnącymi dłońmi jego ramię, z zadziwiającą mocą zakazał kiedykolwiek ruszać jabłoni, która już wówczas krzywić się i schnąć poczęła.

–  Strzeże złego – wyszeptał w gorączce, budząc przerażenie matki, która przeżegnawszy się trwożliwie, czym prędzej pobiegła po księdza.

Nie wiadomo, czy ojciec przekazał Kaziukowi tę słabość, czy też Marianna felerną się okazała, dosyć że potomków się nie doczekali. Lekarz z miasteczka, do którego Marianna udała się w desperacji, nie stwierdził żadnych zdrowotnych przeszkód, przynajmniej u niej.

–  Niech pani namówi małżonka, by poddał się badaniom – radził zza okularów. – To nie boli, trwa krótko. Medycyna zrobiła olbrzymie postępy, proszę jej zaufać i przyprowadzić małżonka.

Ale Marianna nawet i wspomnieć o tym nie chciała, słusznie przewidując reakcję „małżonka” i kolejne siniaki. Nie pomogła kilkudniowa pielgrzymka do Świętego Wizerunku w czas żniwny ani odczynianie uroków. Sąsiedzi podkpiwali z Kaziuka, baby dawały dobre rady Mariannie, a co mądrzejsi szeptali o ludzkim bądź boskim, zasłużonym przekleństwie za grzechy bliżej nieokreślonych ojców.

–  Kaziuka to wina – gadał ten i ów – do kościoła nie chodzi, do spowiedzi, na Pana Boga się obraził, to i Pan Bóg obraził się na niego, karę zesłał.

–  Nie może to być, starego Walczaka też w kościele nie uświadczysz, a dzieciaków zmajstrował tyle, że gąb nie ma czym teraz zapchać.

–  Bo Walczak kościół był remontował, dach naprawiał.

–  Durny ty! Z Pana naszego przekupnia robisz?! Tfu! Uważaj, diabli cię wezną za takie gadanie!

Sam Kaziuk pogodził się już był z tym, że potomka się nie doczeka, a gospodarka pójdzie na zmarnowanie w obce ręce albo i na państwo, tylko w Mariannie tlił się jeszcze płomyk nadziei, regularnie podsycany żarliwą modlitwą przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.

Aż przyszedł dzień, w którym Kaziuk podniósł rękę na jabłoń.

Ostrze siekiery zagłębiło się w suchym drewnie lekko, miękko, niemal przyjaźnie. Kilka kawałków kory poszybowało w niebo. Kaziuk zamachnął się po raz drugi. Różowe kwiaty opadły na ręce dzierżące trzonek. Trzecie uderzenie utkwiło w żywej, wilgotnej masie, która zdawała się je więzić. Marianna odeszła od okna, zakrywając dłonią usta. Kiedy wyjrzała ponownie, drzewa już nie było. Leżało bez skargi na ziemi pachnącej wiosną. Obok sterczały ku błękitowi korzenie powykręcane jak ramiona skazańca. Kaziuk stał oparty o szpadel. Trzymał potłuczone szkło. W promieniach słońca lśniło złotym blaskiem.

Nie wiadomo, gdzie ojciec Kaziuka znalazł ów nieszczęsny zwitek. Może za piecem, gdy wymieniał kafle; może pod podłogą, kiedy kładł nowe deski. Zaoszczędzone na czarną godzinę banknoty przeleżały kilka lat w aptecznym słoju, spięte gumką recepturką, nic nie wiedząc o wojnie, pożarze, zmianie gospodarzy, granic i ustroju. Może zapomniano o nich w popłochu wojennej przeprowadzki, a może wierzono, że po rychłym powrocie właścicieli będą tu na nich czekały. Ojciec Kaziuka otwierał słój czterokrotnie. Za pierwszym razem, gdy przeliczał. Zbiegło się to z pierwszym poronieniem żony. Za drugim, gdy kupował konia od wojskowych. I za trzecim, kiedy zabrakło ziarna pod zasiew. Wtedy jego żona poroniła trzecie dziecko. Za czwartym razem ojciec Kaziuka roztrzaskał przeklęty słój i patrzył spode łba, jak gruby rulon wtacza się pod kosz z jabłkami. Wówczas, tknięty jakimś przeczuciem, chwycił słoik po marmoladzie. Wetknął do niego przeklęte banknoty i dorzucił ściągniętą z palca cienką, szczerozłotą obrączkę. Potem wziął szpadel i wyszedł do ogródka.

Małe drzewko wyciągało niemowlęce gałązki ku słońcu. Jeszcze nie miało liści, pączki zaledwie. Kaziuk kopał zawzięcie wilgotną ziemię. Po czole ściekał mu obficie pot, nabrzmiałe żyły napinały się pod skórą. Gdy skończył, wrzucił do dołu ciemnobrązowy, szklany pojemnik z rulonem banknotów i dwiema obrączkami w środku. Dopiero potem przygarnął delikatne drzewko, czule niczym dziecko, i wkopał je w życiodajny grunt.

Marianna stała w oknie i uśmiechała się.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.