Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TOMAN
CZŁOWIEK ZNIKĄD
JOSEF TOMAN
Przełożyła
Emilia Witwicka
/■W1QO
CZYTELNIK • WARSZAWA 1973
Tytuł oryginału czeskiego CLOVEK ODNIKUD
Obwolutę i okładkę projektowała ELŻBIETA MURAWSKA
. @Josef Toman, 1969
„Czytelnik”, Warszawa 1973. Wydanie I.
Nakład 10 290. Ark. wyd. 12,4; ark. druk. 17,5 Papier druk. m'gt. 82X104, kl. V, 65 g.
Oddano do składania 19 XII 1972 r. Podpisano do druku 20 IV 1973 r. Druk ukończono w maju 1973 r. Szczecińskie Zakłady Graficzne
Zam. wyd. 130; druk. 4099. R-21/125. Cena zł 17.— Printed in Poland
JSiedem stóp nad ^iemią na murku z białych kamieni siedzi Kajman i nie mając nic lepszego do roboty wymachuje nogami. Dochodzi piąta po południu, a człowiek idąc omal nie zasypia z gorąca. Koguci śpiew chrypi na śmietnikach, a przechodzący obok ludzie mają senny wyraz twarzy. Młody kapucyn, terminujący dopiero w swojej profesji, spóźnił się z obowiązkową kwestą. Wlecze się z powrotem w cień swej celi i wstrząsa nim czkawka.
Kajman zajada czereśnie, mlaszcze językiem, gdy nagle dostrzega mnicha.
— Naczynie czystości, głupcze żebrząćy! — pokrzykuje.
Ale kapucyn wlecze się dalej, czka i nawet się nie obejrzy.
— Nie słyszysz, boży głupku? — woła Kajman, dotknięty obojętnością mnicha.
Ale kapucyn nie słyszy. Kajman bierze • pestkę czereśni między kciuk i palec wskazujący, mierzy i ściska palce. Dobra. Trafił prosto w ucho pobożnego męża.
— Ty bezwstydniku, ty gołowąsie, poniechaj swoich prostackich żartów, rozumiesz!
Kapucyn przystaje pod murkiem, wytrzeszcza wodniste, zaspane oczy, złorzeczy i wymachuje gniewnie rękami.
— Poczuwam się do winy, czcigodny bałwanie? Biję się w piersi za swoje nieokrzesanie i proszę o rozgrzeszenie — pokpiwa Kajman.
— Opój z ciebie i Boga nie szanujesz, skoro żarty sobie stroisz z bożego sługi.
— Masz rację, sługo boży. Piłem trochę. Ale mimo to tęsknię za błogosławieństwem, którego dawno mi już nie było dane otrzymać. — Kajman mówi teraz z pokorą i odkrywa głowę. Kapucyn rad jest z nieoczekiwanego pojednania.
— Niechaj się stanie zgodnie z twoją wolą, bracie w Chrystusie. Twój język gorszy jest widać niż twe serce, i to mnie zwiodło. Błogosławię cię, synu!...
Kapucyn macha niedbale ręką, kreśląc znak krzyża, a uporczywa czkawka męczy go nadal.
— Niechaj Bóg ci odpuści twoje winy i prowadzi po drodze dobra!
Kajman zezuje kpiąco i wkłada czapkę na głowę.
— Dziękuję ci, czcigodny bracie! Naści, weź! — I rzuca mu garść wielkich czereśni.
Mnich ociera pot z czoła i karku, czka i wlecze się dalej swoją drogą.
— Co za niewydarzeniec! — rechoce Kajman, połyka czereśnie i na chybił trafił strzela pestkami za oddalającym się kapucynem. Pachnące pestki mają na sobie wilgotne resztki soczystego miąższu, który błyszczy w słońcu, i padają w pył drogi.
— Nie gorąco ci tam na górze? — pyta zażywny obywatel, który człapie wzdłuż murku wypatrując z utęsknieniem skrawka cienia.
— Ani trochę, panie, jestem młody i wesół. I nie chce mi się myśleć o pogodzie.
Grubas uśmiecha się głupawo, ostrożnie dźwiga przed sobą swój kałdun i wyrozumiale przytakuje. Kajman pochyla się z murku i woła za nim:
— Szlachetnie urodzony panie! Mam leki przeciw wszelkim chorobom. Maść na skórę, na zęby i na oparzenia. Krople przeciw kurczom żołądka i na lżejsze wypróżnienie. Mam pigułki przeciw wzdęciu i cudowną maść na rany. Mam proszki przeciw...
— Dość! Przestań! Nic nie kupię!...
— Mam proszki przeciw kamieniom żółciowym. Znakomite, niezawodne proszki! Mam wywar przeciw otyłości! Mam orzeźwiające cukierki!
Kajman zeskakuje z murku i chwyta brzuchacza za rękaw. Trajkoce dalej z ustami pełnymi czereśni:
— Mam lek przeciw robakom i tasiemcom, mam odmładzające pigułki dla podstarzałych rozpustników, lubieżników i zalotników, mam krem na piegi i olejek na dzioby po ospie, mam kapsułki...
— Zlituj się nad mym zmęczeniem, cudzoziemcze! Uczoność bije z twoich słów. Ale nie mam ani szeląga, a na dodatek umieram z gorąca.
— Postawię ci prawdziwy horoskop, żebyś wiedział, jaki los cię czeka...
— Nic nie kupię, przyjacielu, przegrałem wczoraj wszystko, com zarobił w swoim kramie. Jestem, że tak powiem, w ostatniej nędzy. Czym zapłaciłbym potem podatki, które jego wysokość tak hojnie na nas nakłada? Słyszysz? Puść mnie, bracie, a Bóg ci pobłogosławi...
Kajman skwaszony jest niepowodzeniem.
— Wynoś się, głupcze. Pewnie jesteś poganiaczem bydła wystrojonym w odświętne szaty i nie masz zrozumienia dla tego, co dobre...
Kajman wypluł wszystkie pestki na głowę obywatela i znowu wskoczył na murek — choć nic nie sprzedał, humoru jednak nie stracił. Nie można przecież bez przerwy zarabiać pieniędzy. W interesach trzeba czasem potrudzić się choćby i bez zysku. Założył nogę na nogę i znowu oddał się łakomstwu.
Sok czereśni chłodził mu gardło, a słońce prażyło jak szalone. Czy był to spokojny mieszczanin, czy. frant jaki, czy szlachetnie urodzona dama, czy też rozpustna dziewka — każdego, kto go mijał, trafiała czerwona pestka, bo zabawa spodobała się Kajmanowi. A.dziewczęta zdążające ku studni z dzbanami na ramieniu, zawsze po dwie, pokazywały w uśmiechu białe zęby przystojnemu hultajowi na murku.
Bo też z Kajmana rzeczywiście gładki był chłopak. Poza tym niewiele można o nim powiedzieć. Nie wiadomo, dokąd zdąża, nie wiadomo, po co tu przybył ani skąd się wziął. Krótko mówiąc, człowiek znikąd.< Człowiek bez domu, bez rodziców, bez pieniędzy, bez listów polecających, bez majątku, ba, pewno i bez sumienia, jednym słowem — włóczęga.
Sam o sobie powiada, że uczciwie zarabia na życie sprzedając swoje maści, pigułki i wywary, które sam pichci, ugniata, miesza i sporządza.
Jego metody leczenia są zazwyczaj bardzo proste. Skrupulatnie bada chorego i udziela mu porad z. taką pewnością siebie, że pacjent już samym tonem głosu lekarza jest na wpół uzdrowiony.
Robaki? Wino kalendrowe.
Żółtaczka? Odwar z czyśćca.
Bóle wątroby? Wywar z piołunu i wstrzemięźliwość w tłustym jadle.
Bezsenność? Syrop fiołkowy.
Pluskwy w mieszkaniu? Nać wrotycza do łóżka i we wszystkie kąty.
Febra? Okłady na serce i napar z bławatków.
Puchlina wodna? To samo co przy febrze, oprócz okładów.
Wzdęcia i wiatry? Najpierw rabarbar, a po przeczyszczeniu unikać tłuszczów i potraw wzdymających. Nacieranie brzucha zielonym sadłem.
Oziębłość w miłości? Odwar ze sromotnika.
Kamienie nerkowe? Operacja, podczas której wyj-mie się kamień z chorej nerki, a jeśli go tam nie ma, wyciągnie się go zręcznie z kieszeni, żeby chory • był zadowolony z udanej operacji.
Kurcze żołądka? Centuria i anżelika.
I tak w nieskończoność. Kajman na wszystko umie znaleźć radę, a jego zabiegi zawsze są skuteczne.
Zresztą cieszy się ogólną sympatią — i dla swego wesołego gadulstwa-, i dla urodziwej postaci — u starych i u młodych, a zwłaszcza u dziewcząt.
Nie wie jednak, co to pycha, a że swoją zieloną czapkę włożył trochę na bakier — to stare przyzwyczajenie. Próżny zaś nie jest już z pewnością. Popatrzcie tylko na jego długi wyświechtany kaftan, który uważa za płaszcz, i szerokie płócienne spodnie, wystrzępione aż strach. Jego koszula jest z grubego płótna i nie ma w niej nic nadzwyczajnego poza tym, że jest niezwykle czysta i że okrywa pięknie sklepioną pierś. Jego; pas był niegdyś czerwony, ale owa czerwień znika powoli i ciemnieje z każdym dniem. Jego trzewiki są zniszczone i podarte od ciągłego noszenia. •
Poza tym jednak ma ów smukły, rosły młodzieniec gibką postać, piwne, jasne oczy, wyrazistą twarz, ładne usta i olśniewająco białe zęby. A jeśli uzupełnicie ponadto jego wizerunek ustawiczną wesołością, dobrocią serca i ciemnym znamieniem pod lewą łopatką — to na razie wasza znajomość naszego bohatera jest wystarczająca.
Kajman macha nogami i nie zaprzestaje swej kro-tochwilnej zabawy.
— Niech cię diabeł porwie, zbóju! — piekli się starucha odlepiając pestkę od pomarszczonej twarzy, — Strzeż się mego gniewu! Znam czary...
— Ojejej, moja miła starowinko, i ja znam czary! — odkrzykuje Kajman. — Posmaruję cię strusim łojem, oczy ci natrę sokiem z tataraku, łyk centurii — i polecimy razem na sabat.
— Tfu, ty bezbożniku! Kacerzu! Odszczepieńcze! Miarkuj swój język, bo doniosę na ciebie do świętej inkwizycji i spalą cię!
Kajman wybucha śmiechem, aż rozleniwione południe przeciągnęło się w potoku jego wesołego głosu.
— Śmiej się, śmiej, ty wszarzu! — pomstuje baba. — Przepowiadam ci stos i mamy koniec!
Dźwięczny śmiech Kajmana urywa się nagle i milknie.
Za murkiem, za plecami Kajmana, ukazuje się ryża, poczochrana głowa. Prostacka twarz rozciąga się w szerokim uśmiechu.
— To wy, patronie?
— We własnej osobie — odpowiada Kajman.
— A co tu robicie?
— Jak widzisz, kochasiu, bawię się i zabijam czas ucieszną krotochwilą.
— Dziwne macie czasem żarty, patronie. Zupełnie ;jak ja, kiedy byłem...
— No, dokończ! — Głos Kajmana brzmi twardo i oschle. — Kiedy byłeś?...
Tamten zakłopotany, nie wie, jak wybrnąć.
—• No, mówże! Nie* lubię, jak ktoś zaczyna i nie kończy!
— Ale ja nic właściwie nie chciałem powiedzieć. Ja tylko tak...
— No to żegnaj — ucina Kajman. — Jużeśmy się dość nagadali, mój miły Hepzi.
— Okrutni dla mnie jesteście, patronie. Dlaczego mnie już przepędzacie?
— W armii musi być dyscyplina, przyjacielu.
— W porządku. Ale jaka tam armia, skoro wciąż jeszcze w stogu bąki zbijamy. Was prawie nie oglądamy, a jak już przyjdziecie, to aby na chwilkę i już was nie ma.
— Mam dużo pracy, Hepzi.
— Akurat! Pracy! Takiej jak dzisiaj, co?
Grymas uśmiechu nie ukończył swej drogi przez pokryte zarostem oblicze i zastygł.
— No, no, nie chmurzcie się tak zaraz — zmienia ton Hepzi. — Już przecie milczę. Ale wciąż obiecujecie nam wielkie rzeczy i wciąż nic z tego.
— Na wszystko jest właściwy czas.
— Stale to mówicie, patronie, a nas już z tego przeklętego próżnowania ręce bolą. Słabniemy w tym stogu; nie uwierzylibyście, jak słabniemy.
Kajman przestał słuchać Hepziego. Wpatruje się uparcie w drogę, którą wolno, kołysząc biodrami, nadchodzi gibka, piękna dziewczyna. Włosy jak złoty szron, oczy jak ziarna kulczyby, biała, delikatna twarzyczka i nie wiadomo, jakie jeszcze wdzięki, których nie dojrzysz na pierwszy rzut oka.
— Dobra z nas rasa, patronie — ciągnie płaczliwie Hepzi. — Ale skarlejemy, zmarniejemy, jeśli nie dacie nam porządnej roboty.
Dziewczyna idzie, jakby płynęła, a czar jej ruchów odurza jak woń pomarańczowego sadu.
— Poza tym mamy się nieźle, wiadomo — miele językiem Hepzi. — Jakiś smakowity kąsek jadła i łyk napoju zawsze gdzieś się znajdzie. Tylko roboty nam brak. Noże nam zardzewieją, pięści zmiękną, i co wtedy z nami poczniecie?
Kajman nie słyszy, nie może oderwać oczu od dziewczyny.
— Wy mnie nawet nie słuchacie, patronie! Co tam znowu zobaczyliście?
Kajman zawahał się z początku, ale potem pochylił się i wystrzelił pestkę. Trafił. Utkwiła w złotych włosach dziewczyny. Ta przystanęła, znalazła we włosach czerwoną strzałę i z uśmiechem pogroziła winowajcy.
Kajman zeskoczył z murku i idzie w ślad za ofiarą. Dziewczyna się nie śpieszy, toteż pogoń nie jest zbyt trudna. Idzie powoli i przytrzymuje śliczną rączką miedziany dzban na ramieniu.
— Patronie, patronie! — woła rozpaczliwie Hepzi.— Zawróćcie! Zawróćcie, na miłość boską! Co wyprawiacie? Wiecie, co to za dziewczyna? Patronie, pakujecie się prosto w paszczę lwa!
Hepzi załamuje ręce i znika za murkiem.
Kajman nie słyszy, dogania dziewczynę przy studni. Ona zanurza w niej dzbanek i odchyla się do tyłu; by wyciągnąć ciężar.
— Możesz mnie nazwać nikczemnikiem, piękna^ panienko, żem strzelił czereśniową pestką w twoje .włosy. Żałuję tego, com zrobił, i proszę o przebaczenie. , .
— Ciężki jest wasz grzech, panie — uśmiecha się dziewczyna — i nie wiem doprawdy, czy będę wam mogła przebaczyć.
— Gotów jestem na każdą pokutę, jaką mi wyznaczysz. Uznaj mój żal i przyjmij ten drobiazg, jako odszkodowanie za zło, które ci wyrządziłem.
— Jaki śliczny grzebień! — dziwi się dziewczyna i na próbę wsuwa go we włosy. Pochyla się nad wodą i uśmiecha do swego odbicia.
— Myślę, że mi z nim nawet do twarzy — mówi dalej, unosząc białe ramiona i potrząsając bogactwem swych włosów. Potem wyjmuje grzebień i oddaje Kajmanowi.
—_ Nie mogę go jednakże przyjąć od człowieka, którego nie znam.
Kajman patrzy jej w oczy. Jakież to urocze stworzenie — myśli.
—; Jestem Kajman — mówi. — Ludzie powiadają, że świetny ze mnie lekarz i cyrulik. Ale niewiele mnie to obchodzi. W tej chwili nie pragnę niczego poza tym, by zostać twoim 'kochankiem.
—I wy podobacie mi się, panie — wyznaj e dziewczyna z prostotą — choć mowa wasza jest zbyt gładka i pochlebna. Wolę jednak udać, żem nie słyszała waszych ostatnich słów, bo inaczej musiałabym się spłonić.. Jestem Zuzanna, córka ptasznika i tutejszego kata.
Córka kata! Kajman uśmiecha się: być może i bez dzisiejszej przygody zetknąłby się z tą rodziną. Kro-tochwile Kajmana, w których czasem szuka rozrywki, dla szerszego ogółu mają często posmak czynu przekraczającego granicę prawa czy przepisu. Już niejedną noc przespał nasz junak z twarzą przyciśniętą do żelaznej kraty, rysującej niebo w szachownicę, na której księżyc był złotą monetą hazardowej gry. Kajman lubuje się w hazardowych grach i knuje właśnie przedsięwzięcie, na jakie dotąd jeszcze się nie odważył. No cóż, z radością podejmie i dzisiejszą grę, w której stawką jest powabna córa miejscowego kata.
Dziewczyna uśmiecha się doń i gładzi grzebień smukłymi palcami.
— Teraz zatrzymasz chyba ten grzebień, boć się już przecie znamy — mówi Kajman.
— Zaiste. Dzięki wam, panie. Będę się nim cieszyć. Zawsze przy czesaniu wspomnę o was, cudzoziemcze.
— Nie jestem tu cudzoziemcem, Zuzanno. Ta zie-m^^jąk.-S^d^ę, jest miejscem mego urodzenia. Długo jednak przebywałem w obcych krajach, a teraz błogosławię los, który przywiódł mnie tu na powrót.
Kajman całuje rękę Zuzanny, całuje raz jeszcze, a dziewczyna się rumieni.
Jest cicho, czas płynie, a miłość zaciąga sieci.
Do studni przychodzą dziewczyny i niewiasty, zanurzają swe dzbany w wodzie, spod oka obserwują naszą parę i niepotrzebnie przedłużają swój odpoczynek przy studni, by uczestniczyć w scenie, o której niejedno będzie można opowiedzieć.
Dzban Zuzanny stoi na ziemi, a woda w nim jest już ciepła. Kajman siedzi na ocembrowaniu studni, trzyma w swych dłoniach dłonie dziewczyny, bawi się jej palcami i śledzi jej rumieniec.
Gdy tylko pozostają sami, milczenie zamieniają na słowa, których powszedniość zatraca się w żarze intonacji. Otoczenie studni staje się zaczarowanym ogrodem, a niewidzialna, przedziwna więź skuwa niespodziewanie dwoje ludzi mocniej niźli okowy w więzieniach wojewody.
— Zazwyczaj rozmowna ze mnie dziewczyna, panie, ale dziś po raz pierwszy przyjemnie mi jest milczeć. Dobrze mi na świecie również, kiedy milczę.
Kajman uśmiecha się do niej.
— Błogosławiona pestka — mówi po chwili Zuzanna, gładząc dłoń młodzieńca. — Myślę, że powinniśmy ją odszukać i schować.
Trzymając się za ręce wracają na drogę, zapomniawszy o dzbanie, o ojcowym pragnieniu i o niebezpiecznym kącie padania słońca. Ale droga cała zasypana jest czerwonymi pestkami.
— Jak znajdziemy tę właściwą? — wyraża obawę Zuzanna. — Pamiętam, że ją odrzuciłam pod murek.
Szukali skrupulatnie, lecz nie mogli znaleźć owej pestki, która zdecydowała o ich losie.
— Ale żarłok z ciebie — żartuje czule Zuzanna — takie mnóstwo pestek!
— Jem dużo — przyznaje zawstydzony Kajman — ale...
—• Rozumiem, lubisz dobre rzeczy. Nie sądzę, by zamiast tych wszystkich pestek mogły tu leżeć łupiny od kartofli.
— Nigdy w życiu! — woła Kajman i w powietrzu dzwoni wesoły śniiech ich obojga.
— Wezmę tę — schyla się Zuzanna. — Może to właśnie ta, której szukamy.
Płuczą zgodnie pestkę w dzbanku, żeby zmyć z niej kurz. Płuczą ją długo, starannie, ponieważ czynią to razem, a ich ręce dotykają się przy tym nawzajem.
— Woda jest ciepła — mówi Kajman. — Zaczerpnę ci świeżej.
Obeschnięty dzban znowu jest zroszony i wie, że będzie miał dość czasu, by ponownie obeschnąć, zanim uniosą go ręce Zuzanny.
Siadają. Chwile miłości wydłużają się wraz z wydłużającym się cieniem, mija godzina za godziną. Sen ptaków w południowym skwarze skończył się i sad rozbrzmiewa śpiewem.
— Piękne masz włosy, Zuzanno.
Promieniejąca światłem i świeżą wonią głowa dziewczyny pochyla się. Ręce Kajmana zanurzają się w jedwabistych włosach, gładzą je, targają i nagle wywołują ból.
— To boli — uśmiecha się Zuzanna, a na przeźroczystych powiekach migocą małe kropelki łez. Ale Kajman nie cofa ręki. Zmusza dziewczynę, żeby wstała, i patrzy jej w oczy.
— Kocham cię, Zuzanno...
— Kocham cię, Kajmanie — szepce dziewczyna i po-daje mu czerwone usta do pocałunku.
Powietrze pachnie młodością, a czas płynie niepostrzeżenie, albowiem nie masz tu miejsca na pośpiech i nakazy obowiązku.
Nie masz tu miejsca na nic poza miłością i beztroską. .
Głos dzwonów na Anioł Pański niesie się nad miastem i oznajmia chwilę, kiedy słońce chyli się ku zachodowi.
Zuzanna uwalnia swe ręce z dłoni Kajmana i z ociąganiem szykuje się do odejścia.
— Jakże to? — dziwi się Kajman. — Chcesz odejść?
— Muszę wracać do domu — tłumaczy Zuzanna. — Ojciec będzie się martwił, już mu na pewno mnie brak. Dzwonili na Anioł Pański, zbliża się czas wieczerzy.
— Gdzie mieszkasz, Zuzanno?
— Na rynku, koło mydlarza.
-T- Dziś wieczór przyjdę do twego ojca, by mu powiedzieć, że cię kocham i że pragnę cię widywać każdego dnia. Chcesz?
-Zuzanna nie posiada się z radości.
— Przyjdź! Jestem szczęśliwa. Ale ojciec cię nie zna i będzie przeciwny naszym spotkaniom.
— Pozna mnie — uśmiecha się zagadkowo Kajman. — Jest katem, a przy tej profesji z każdym łatwo zawrzeć znajomość. Jest, mówiłaś, także ptasznikiem i z pewnością ma serce dziecka.
Zuzanna nie rozumie. Nie przeszkadza jej to jednak. Cóż ją obchodzą zagadki!
-— Czas iść! — wzdycha, zamyśla się, a wyraz jej oczu jest trochę zalękniony.
— Naprawdę zobaczę cię dziś wieczór? Naprawdę mnie kochasz?
’ Kajman całuje jej usta i skanduje słowa wielkiej przysięgi.
Wieczór szybko zapada. Dzień chłodnieje i cichnie, ale ludzkie serce bije jak na trwogę, bo oto nadeszła chwila miłości i chwila rozstania.
— Przyjdę! — woła Kajman w ślad za dziewczyną, która oddala się powoli, kołysząc biodrami i przytrzymując śliczną rączką miedziany dzban na ramieniu.
2 — Człowiek znikąd
łltóż by nie znał atmosfery karczem siódmej kategorii! Któż nie znałby słynnych spelunek, które wyglądają jak zamtuz albo piwnica, gdzie po sklepieniu łażą skorki, pająki i temu podobne paskudztwo.
Noc mija tu jak jedna chwila, a dym gęstnieje w zbitą masę. Dziewięć latarni zwisa na zardzewiałych łańcuchach. Każdy stół to gruby bal nie do udźwignięcia, każdy zydel to narzędzie bójki. A że wszystko tu lepi się od brudu, trudno mówić o kolorach.
Za szynkwasem siedzi karczmarz Hympan, zajada tłuste kęsy cuchnące łojem i skrzeczy sam do siebie jakieś niezrozumiałe słowa. Naprzeciw niego rozsiadł się lichwiarz Madaj, bankier i państwowy poborca podatków, stary spasiony oszust, i obżera się soczystym pieczonym kapłonem.
— Cóż to za delicje, bracie, ten twój kapłon! Chcia-łem się oduczyć mówienia przy jedzeniu. Lekarz mi surowo przykazywał i kładł na serce: starannie gryźć, żeby ułatwić trawienie, i nie gadać. Sam rozumiesz, że nie mogę w tym usłuchać swego cyrulika.
— O, a niby dlaczego? — Hympan na to.
— Przyjemność jest niepełna, jeśli nie możesz głośno się delektować. Dobrą rzecz trzeba pochwalić, jak na to zasługuje. Taki choćby kawał mięsa — pokazuje kęs pieczeni wielkości odpowiedniej dla końskiego pyska — taki kawał mięsa, sam popatrz! Dobrze przerośnięty i upieczony jak należy. Dlatego zawsze wracam do twojej obskurnej knajpy.
Madaj przeżuwa kapłona, a tłuszcz cieknie mu po brodzie i wąsach.
— Rad słucham waszych pochwał, panie — mamrocze Hympan. — Staram się wam zawsze wygodzie.
— Do kroćset! — grzmi od progu mężczyzna wchodzący do karczmy. — Ucztujecie tu sobie, tłuściochy! Rusz się, patronie! Jestem głodny i spragniony.
—> Witaj, Klas — mruczy Hympan. — Siadaj i zaczekaj. Właśnie kończę kolację, a nie dokończyć jedzenia to grzech. Zaraz cię obsłużę...
Madaj je i mlaszcze. Klas siada i spluwa na podłogę, a Hympan, przeżuwając po drodze ostatnie kęsy, człapie do kuchni.
— No co, lichwiarzu, dobrze idą interesy? — zaczyna rozmowę Klas.
— Zwracaj się do mnie z respektem, młokosie — nabzdyczą się Madaj i spode łba patrzy na włóczęgę. — My, stateczni obywatele, mamy prawo do szacunku. Nie ścierpię, byś gadał ze mną jak z pierwszym lepszym przybłędą, jak z równym sobie!
— Ha, patrzcie go, delikatesika, jak to się nadyma! Znam ja twój domowy ołtarzyk i wiem, żeś go ulepił z tego, co nakradłeś.
— Coś posiedział, ty obwiesiu, ty włóczykiju, ty łotrzyku! — krzyczy Madaj i wymachuje widelcem. — Ty oberwańcze plugawy, na co sobie pozwalasz?
— Przestańcie, panowie — łagodzi sprzeczkę Hympan i stawia przed Klasem talerz polewki. — Nie znam wprawdzie przyczyny waszego sporu, ale sądzę, że nie jest ona was godna.
— Ten pługa wiec mnie obraził! — wykrzykuje Madaj i rozgorączkowany relacjonuje początek kłótni. Klas nie poświęca już więcej uwagi tej nieistotnej sprawie i pojada dużą łyżką, maczając wąsy w polewce i przyjaźnie mrugając do kompanów, którzy po jednym wchodzą do środka.
W gospodach, do których dostęp ma słońce, grywa się w nieszkodliwe, swojskie gry. Wybuchają tam błahe, śmieszne sprzeczki o dwugroszówkę i zawsze kończą się stukaniem poobtłukiwanych kufli na zgodę.
Tutaj, w karczmie „U Pięknej Piekarki”, rzecz ma się inaczej. Te lęgowiska gwałcicieli prawa są zawsze duszne i zatęchłe. Przypominają bagno, w którym się rodzi gorączka. Płomień chorobliwej namiętności roz-pełza się pod sklepieniem i porywa wszystko, co mu stoi na drodze. Żebracy tego świata zasiadają wokół stołów przy cynowych kuflach, a w grze są równie zawzięci jak w pojedynku czy w niebezpiecznej miłości.
Krew przestaje krążyć, żyły na szyi i skroniach nabrzmiewają, gardło wysycha ze zdenerwowania. Białe kostki z czarnymi oczkami stukają o drewno, przypominając o ostatecznych sprawach człowieka i jego rozkładzie.
Co z tego, że na dworze szemrze wiosenny deszcz, a noc od dawna chyli się za rzekę? Co z tego, że nadchodzi dzień, który znów pełen będzie biedy i cierpienia? Piecuch, który przespał całą noc, jak Pan Bóg przykazał, może we dnie pracować, bo musi napełnić swój brzuch. Ten jednak, komu za wieczerzę starczyć muszą otręby z serwatką, ten, kto przeżarty jest ło-trostwem jak drzewo stoczone przez czerwie, dla kogo garniec wina jest rytualnym naczyniem bez dna — ten nie ma zrozumienia dla celebrowanego odpoczynku! Bo i po cóż mieliby spać ci, którzy przegrywają?
Dopiero gdy w samo południe słońce zatrzyma się na niebie prażąc niemiłosiernie, dopiero wtedy czas będzie zwalić się w siano czy na stóg, na trzy krótkie godzinki, albowiem głodny nie obrasta we śnie w sadło, a jego pas i tak jest już ściągnięty na ostatnią dziurkę.
I znów przychodzi noc i gra, i rwące potoki rozbuchanej swawoli, które często gęsto spływają w kałużę cudzej albo własnej krwi.
I znów przychodzi dzień nieróbstwa, południowej drzemki i wieczornych łupów, jako że kradzież najlepiej smakuje o zmierzchu, w chwili powszechnego spokoju i błogości.
Gdy bełkotliwi starcy i grube mieszczki delektują się pierwszym snem swoich jałowych nocy, wypełnia się prawo porodu doskonałego. W tej chwili rodzi się człowiek, pasja, miłość, gra, walka i śmierć. Ci, którzy zawsze gotowi są walczyć — zbyt starzy na miłość, zbyt młodzi na śmierć, a pożerani namiętnością — grzechocą kostkami, w których zamknięta jest duma ewentualnego zwycięstwa i nadzieja kęsa dobrej strawy na cały następny dzień.
Madaj kończy jeść, marszczy ponuro brwi i popija piwo z imbirem.
Podczas gdy Hympan wiedzie z Klasem błahą rozmowę, przez drzwi co chwila wślizguje się nowy gość.
Wchodzi trójka szacownych obywateli: Ślimak, Ladr i Daut. Mieszkają na przedmieściu i mówi się, że ich piwnica zna dobrze dźwięk złota, ponieważ podejrzewani są o fałszowanie pieniędzy. Rzecz jasna, że z tego też powodu wiodą prym w towarzystwie. Są weseli niczym jednoroczne źrebaki i jedna ich tylko dręczy zgryzota: że Madaj, ten przeklęty lichwiarz, swoją wygadaną gębą zgarnia więcej złota niźli oni znojem i ciężką pracą.
Dalszą trójkę tworzą: Mewa, Hepzi i Kozik, o których nie wiadomo nic poza tym, że rzadko kiedy mają co do ust włożyć. Uśmiech na ich zarośniętych twarzach jest niepewny i mówi o głodzie i wściekłości na tych, którym brzuchy przelewają się przez pasy.
Przychodzi kuglarz Pagel, płatnerz Chwast (siedem razy już siedział w więzieniu za niepłacenie podatków), głupi Kapusta i tutejsi biedacy: Cyprian, Kurze Oko, Sadło, Puszczyk i jak się tam jeszcze zwą.
Innych imion niż te chyba nie mają, a ich rodziny są nieznane. Ale czy się wywodzą ze szlacheckiego łoża, czy z mieszczańskich betów, czy z barłogu biedoty — mają za sobą szmat życia o głodzie i miesiące samotnych rozmyślań, spędzone w celach wojewody, albowiem z wojewody zdzierca okrutny i podatki musi mu płacić nawet żebrak, który nic nie posiada.
Hympan dziwi się tej nawale gości i radośnie wita przychodzących.
— Hola, braciszkowie, cóż to się stało, że tylu was tutaj? Czyżby więzienie wojewody padło w gruzy, czy też nagle was ułaskawiono?
— Ano właśnie — mówi Mewa i rozgląda się po karczmie jak marynarz powracający z dalekiej podróży. — Zgadłeś, karczmarzu. Wojewodzina powiła chłopca, a na nas spłynęła łaska jego wysokości.
— Bodaj pękł jego wysokość!
— A jego plemię niechaj sczeźnie!
— Ten zdzierca!
— A ty co, niezguło? — zwraca się Hepzi do karczmarza. — Mielesz jęzorem po próżnicy, wybałuszasz gały jak śnięta ryba, a nie myślisz o tym, że usychamy tu z pragnienia!
— Już lecę, panowie — rozpromienia się Hympan. — Pędzę napocząć nową beczkę. Wiadomo, że ugoszczę was, jak się patrzy!
Przychodzą chałupnicy, pachołcy, rzemieślnicy i drobni kupcy. W karczmie zgiełk i wrzawa. Gardła, odrapane owsianymi plackami więziennymi i spieczone niecierpliwością, odzyskują wilgoć.
I z radości, że się tak nieoczekiwanie wszyscy spotkali, zrobiła się pijatyka, jakiej dawno nie było. W tym zgromadzeniu nędzarzy i włóczęgów upojenie pieni się jak rzeka.
I oto, gdy zabawa sięgnęła szczytu, Mewa wstał nagle od zachlapanego stołu, bez słowa wyrzucił Mada ja za drzwi i dał znak, by wszyscy się uciszyli.
Nagła, niespodziewana cisza zalała karczmę jak powódź. Ten i ów, który potrafi wychylić dzban wina aż do dna, poczuł się niepewnie i stwierdził, że drżą mu kolana. Mewa od dzieciństwa ma w twarzy wyraz nik-czemności, niczym maskę, co wrosła mu w oblicze. Nochal ma wydłużony, a nozdrza rozdymają mu się z gniewu, aż strach bierze.
Mewa, człowiek znienawidzony, ale budzący lęk, potwór pokiereszowany bliznami, strzela po karczmie wodnistymi oczyma i zaczyna przemowę:
— Napchaliście już swoje kałduny, hołoto? Jesteście ciężarem dla gminy i dla Boga, bo cuchniecie lenistwem, tfu!
— Nie wymyślaj nam, bracie, sam przecie wiesz, że nie ma nic do roboty. Gadaj do rzeczy. Nie po to chyba wyrzucałeś Mada ja, żeby nie wiadomo dlaczego nam ubliżać — cedzi przez zęby Hepzi.
— Patrzcie go, dowcipnisia — krzywi się w uśmiechu Mewa. — Pozwólcie, zacni panowie, że powtórzę, iż wasze lenistwo budzi odrazę. Dlatego dam wam zajęcie.
Ktoś rechoce, ktoś złorzeczy, a ten i ów się uśmiecha. Widać już, że Mewa niezwyczajnie mówi.
— Udajesz Kajmana — ponuro rzuca Hepzi — ale nie możesz sobie pozwolić na to co on.
Mewa jest dotknięty wzmianką o Kajmanie. Nie lubi go za powszechną miłość, jaka tamtego otacza, a zazdrość jest jak piołun, który z upływem czasu coraz bardziej gorzknieje.
— Kajman! — woła drwiąco Mewa. — Cyrulik z czysto umytymi rączkami. Ten potrafi tylko dużo gadać. Ja jestem człowiekiem czynu i powiadam wam, że mam dla was wszystkich robotę.
Rzecz wygląda wiarygodnie. Głupio zrobiłby ten, kto by się teraz roześmiał. Słowo powtórzone dwukrotnie posiada podwójną wagę, słuchajcie zatem uważnie!
— Jego wysokość — ciągnie Mewa — obdarzył nas swoją łaską i wypuścił na wolność. W porządku. Jego wysokość ma powód do dobrych uczynków i weselenia się: urodził mu się syn, a to trzeba uczcić. W porządku. Wypuścimy więźniów, miły szambelanie — przedrzeźnia Mewa skrzeczący sposób mówienia wojewody — i przy tej okazji zabawimy się ze swymi przyjaciółmi tutejszymi i z sąsiedztwa. Pchnij szybkich gońców, jutro wieczorem wydaję ucztę. Kto zaś oddali się od mego stołu przed upływem trzech dni — jest moim wrogiem i szpadą porachuję się z nim za tę obelgę. — Mewa zamilkł, a po chwili ciągnie dalej: — Zapamiętajcie moje słowa, przyjaciele: trzy dni i trzy noce bez przerwy będą pić. Dziś druga noc ich ucztowania. Jak ci wielmoże będą wyglądać czwartego dnia z rana? Czy nikt nie sięgnie do ich żelazem okutych skrzyń, pełnych złota i tkanin, w tym czasie, gdy oni czołgać się będą pod biesiadnymi stołami? Czy nie przygotujecie im posłania na pryczach, które my dzisiaj opuściliśmy? Pomyślcie, bracia! To nie żarty.
Mewa umilkł i ogarnął wzrokiem swoich słuchaczy. Zanadto spoważnieli, by śmiać się z przedrzeźniania wojewody, zanadto spoważnieli, by się który odezwał, a jeśli kto sięgnął ręką po kufel, uczynił to nieświadomie.
Tak minęła chwila godna zapamiętania, albowiem w c wej chwili zrodził się we wszystkich umysłach zalążek buntu.
— Widzę — ciągnął Mewa — że wasze mózgownice to nie puste beczki. Widzę, że znajduję u was zrozumienie. Sądzę tedy, że nie mam po co mówić dalej.
Mewa skończył, pociągnął duży łyk wina i utkwił wzrok w ścianie.
Cóż można przyrównać do tęsknoty człowieka za wolnością, bogactwem i władzą? Błogosławieni dzisiaj ci, co nigdy nie trzeźwieją, choć na przyzbach ich chat wysiaduje bieda, w stanie zamroczenia bowiem łatwo jest rozstrzygać o życiu i śmierci. Język, sko-łowaciały na myśl o łatwej do zdobycia władzy, obraca się z trudem, a spękane usta wymawiają liczby, na które daremnie stawialiście przez całe życie.
Tam, po drugiej stronie miasta, znajduje się klucz do bram wiecznej pogody i dostatku. Miejcie się na baczności, panowie w złotogłowiu i damy w atłasach! Krew uciśnionych burzy się bujniej niż wasze wina, a noc dysząca pragnieniem wolności użycza tym ludziom niezwykłej sposobności i osłony.
Noc blednie, dzień już niedaleko, a cisza jest wielka. Słychać tylko krzyk ptaka wyrwanego ze snu jakąś senną zmorą.
Zastygłe w bezruchu postacie uświadamiają sobie, że wielki czyn jest na wyciągnięcie ręki. Mężczyźni oddychają chrapliwie i obracają w dłoniach swe noże. Zda się, że karczma pęknie od napięcia i runie w gruzy, albowiem zbyt mało tu miejsca na tę rozpasaną chciwość.
— Kto nas poprowadzi? — ochrypłym szeptem pyta Cyprian.
— Kto nas poprowadzi? — ryczy Daut, jakby nie mógł już dłużej znieść ciężaru milczenia.
—Ja — mówi człowiek, który wszedł niezauważony, oparł się o szynk was i wygląda jak młody drapieżnik o płonących oczach.
Przemiana czasu, w którym słowo nabiera wagi, jaka mu przystoi, dokonała się. Cisza zmienia się w ryk, zdenerwowanie w entuzjazm, niepewność w wybuch radości.
— Kajman! Kajman! Kajman!
Kajman uśmiecha się, lecz trochę ceremonialnie sobie poczyna, jako że świadom jest swojej tu pozycji i życzliwości, jaką go darzą. Ściska liczne prawice, nie tracąc przy tym nic ze swej godności.
—• To praca, którą dawno już wam obiecałem, a Mewa przedstawił wam ją tutaj jak należy.
Mewa czerwienieje, blednie, mieni się na twarzy, dyszy z wściekłości i już otwiera usta, by dać upust złości i nienawiści.
Kajman jest jednak szybszy, a poza tym mądry z niego dowódca. Nie na rękę byłyby mu spory w tej chwili.
— On zaś, przyjaciele — oznajmia wskazując na Mewę — on będzie drugi po mnie. I jego rozkazom macie być posłuszni.
Mewa, pokonany bez reszty chytrą przebiegłością, milczy i zaciska usta, trzęsąc się ze złości i urażonej pychy. Milczy, gdy wraz z Kajmanem przyjmuje wyrazy hołdu, i zawistnie oblicza, o ile mniej jemu się ich dostało. No, zresztą zobaczymy — myśli, a jego posępna twarz ma wyraz lisiej przebiegłości. — Przewroty dokonują się nagle, Kajmanie, a ja nie mam ochoty dzielić się z tobą pierwszeństwem!
Karczma przypomina liść wśród burzy. Miota się, szamoce, opada i wiruje unoszona w dal.
A kiedy spory haust opłukał rozpalone gardła, banda Kajmana recytuje uroczyste słowa przysięgi na posłuszeństwo i w ręce wodza składa z ufnością swój los, by wiódł ich ku wolności, łupom, władzy, dobrobytowi i zemście za wszystkie upokorzenia, choćby drogą niosącą rany i śmierć.
Przebrzmiało pianie kogutów. Hympana zmuszono, by zbudził swe psy i zamknął drzwi karczmy, jak w domu, gdzie jest umierający. Dzień płonie już jak świeca, ale narada trwa dalej.
Słońce przemierza swoją drogę, wskazówki zegara omdlewają z duchoty, a w karczmie „U Pięknej Pie-karki” dojrzewa szczegółowy plan buntu.
Role zostają rozdzielone, ustalony czas ataku, zrobiono wszystko, co było do zrobienia.
Okopcona latarnia już niemal zasypia, ale banda siedzi, głowy skupione ciasno jedna przy drugiej, ten i ów głupiec odczytuje wyroki losu ze znaków na zachlapanym stole, inny na wyrost mówi o swojej odwadze, jeszcze inny przebiera nogami z niecierpliwości.
Robota przygotowana jest najdokładniej. Nie pozo-staje już nic, jak tylko czekać zmierzchu, chyłkiem zakraść się do swoich nor i naostrzyć zardzewiałe noże, albowiem nadchodząca noc jest nocą wybraną, jej ciemność osłonić ma upadek dumnych wielmożów po drugiej stronie rzeki.
Zuzanna mieszka wraz ze swym ojcem Szlajsem w ładnym domku przy rynku. Mówią, że dom ten był niegdyś przytuliskiem sprzedajnych dziewek, gdzie panowie szlachta spędzali noce na rozkosznych swawolach. Wielce mądry inkwizytor — cześć mu i chwała — wydał zarządzenie, by na przyszłość po wiek wieków dom ten zamieszkiwał kat, którego miecz krwią skazańców zmyje grzechy rozpustników.
Szlajs, urzędowy kat i oprawca, jest niewydarzo-nym przedstawicielem swojej profesji. Nie ma szerokich barów i zręcznych rąk, jest wrażliwy jak dziewczyna, a kiedy zamachnie się mieczem, nie rozlega się świst, a cios jest głuchy. Skazaniec prosi o drugi cios, który zazwyczaj nie przynosi wstydu pierwszemu, i tak drogą przewlekłych mąk odchodzi dusza skazańca, a głowa niby odrąbana młotem spogląda z wyrzutem otwartymi oczyma, jakby pytając, czemu to w tym mieście kat jest zarazem ptasznikiem.
Ptasznictwo to zgoła inne zajęcie. Duże i małe klatki z kolorowych deszczułek i drutów, nieustające święto w domu, gdzie śpiew nie milknie w ciągu całego dnia. Na szczęście w kraju panuje pokój, miecz od lat rdzewieje, a ludzie kupują czyżyki i trznadle.
Szlajs przygląda się właśnie, jak Zuzanna sypie ziarno drozdom, słowikom i gołębiom i jak czule do nich przemawia.
— Jedz, chudzino. Wyrośnie ci duży dziób! Dobrze się wyspałeś, czerwony grzebyczku? A to co? Ten drozd jest jakiś milczący. Co ci jest, malutki?
— Jest sam. Smutno mu — mówi Szlajs i przegar-nia palcami siwe rzadkie włosy.
— Jest sam — powtarza w zadumie Zuzanna, a jej ciemne oczy stają się nagle błyszczące niczym kamyki po deszczu.
— Przywabię mu i złapię samiczkę — obiecuje Szlajs i pomaga córce karmić ptaki. Izba pełna jest światła, śpiewu i radości, gdy naraz wchodzi miejski pachołek, podzwaniając kordem u pasa, i wykrzywia z bólu przewiązaną chustką twarz.
— Bywaj zdrów, mistrzu!
— I ty bywaj zdrów! Co mi przynosisz, przyjacielu?
— Rozkaz jego wysokości. Wyprostuj z szacunkiem grzbiet i wysłuchaj posłusznie tych oto słów: jego wysokość raczył usłyszeć niedawno, że w mieście pojawił się niebezpieczny awanturnik. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia, wiadomo jednak o nim, że to nicpoń i bezbożnik. Mówi o sobie, że jest sławnym lekarzem, ale to zwykły szarlatan, oszust i włóczęga, ba, nawet i gwałtownik. Nasz czcigodny profos spotkał się z nim przedwczoraj na Wąskiej Kładce. Wystaw sobie, że ów hultaj bez czci i wiary, choć liczy sobie nie więcej jak dwadzieścia dwa lata, nie ustąpił dobrowolnie z drogi wielmożnemu panu, ba, nawet na wezwanie tego nie uczynił! Śmiał się butnie z rozkazu, by zawrócił i czekał, aż profos przejdzie. Profos chciał szpadą ukarać zuchwałego łotrzyka, lecz ów złamał mu szpadę, a pro-fosa wrzucił do kanału, skąd ten tylko cudem się wydostał.
— Zgroza! — szepce przerażony Szlajs.
— To jeszcze nie wszystko — ciągnie pachołek. — Mnie samego także napadł ten łotr.
— Jak to, i ciebie, przyjacielu?
— Tak. Tydzień temu wracam w nocy z karcz... — Zresztą, wszystko jedno, skąd wracałem. Rzecz jasna, że szedłem służbowo. Wzruszony pięknem nocy, przy-staję obok narożnika ratusza, aż tu naraz widzę cień ręki, która coś pisze na murze. O tej porze to rzecz podejrzana — mówię sobie. Kto też to może być i co tu smaruje? Wtem słyszę, jak człek ów mruczy słowa, które właśnie wypisuje.
— A co mówił? — pyta zaciekawiony Szlajs.
— ,,Drzewo, z którego zbudowana jest większa część Wichrowego Zamku, jest suche jak pieprz. Paliłoby się znakomicie. Kto rzuci pierwszą iskrę na tę kupę próchna ku radości własnej, naszej i waszej? Kto zabawi — niech mi Bóg wybaczy, ale tak właśnie powiedział — naszego najjaśniejszego krwiopijcę Krzysztofa?”
— Tak zuchwale mówił? — pyta wylękniony Szlajs.
— Nie tylko mówił, ale i pisał, jak widziałem przy blasku miesiąca.
— A co ty na to? — pyta kat surowo.
—■ Przywołałem na pamięć odpowiedzialność swego stanowiska i przystąpiłem do działania.
— Jak?
— Złapałem go za rękę i zacząłem tarmosić... — tu pachołek rozkaszlał się gwałtownie. — Trochę jestem przeziębiony! Nie ma tu czasem przeciągu?
— Nie — powiada Szlajs. — I jak się to skończyło?
— To brutal! — wybucha pachołek. — Gbur, rzezimieszek, zabijaka!
— Już wiem — mówi Szlajs współczująco. — Trzy dni cię nie widziałem, a jeszcze dzisiaj masz twarz przewiązaną.
— Tylko nic sobie nie wyobrażaj. Zęby mnie bolą.
— Zęby — przytakuje sucho Szlajs.
— A tak. Święty Kilianie, i to ile zębów!
— A zameldowałeś o tym wypadku? Rozpoznałeś winowajcę?
— O wypadku prywatnie zameldowałem rychtarzo-wi, a ten doniósł o tym szambelanowi jego wysokości. Winowajcę poznałem po tym, że go nie znam, choć znam tu wszystkich obywateli z naszego miasta i z sąsiednich wsi. To ten, o którym mówi rozkaz jego wysokości. Ale nie odbiegajmy już od sedna rozkazu i słuchaj dalszych jego słów.
Szlajs staje znowu wyprężony i słucha pełen respektu.
— ,,Biada przeto każdemu, kto by się z nim stykał!” W tym rozkazie jego wysokości zawarta jest najsurowsza przestroga. A ty, kacie, szykuj swój miecz, albowiem ścigamy owego bezbożnika, a głowa jego niezadługo już spadnie na twym pieńku.
Szlajs wysłuchał rozkazu z należytym szacunkiem i w przepisowej postawie. Potem jego naprężone ramiona opadły i znów stał się z niego zwykły ptasznik. Rzucił parę słów o stosunkach panujących w gminie.
Pachołek, przez respekt dla munduru, którym się szczycił, nie zwracał uwagi na ptaki i na bliską płaczu Zuzannę.
Smutna była dusza dziewczyny, co pokochała człowieka, o którego gardle wiodą dyskurs pachołek i kat.
Zuzanna przypomniała sobie obietnicę Kajmana, że do nich przyjdzie. Próżna obietnica: nie przyszedł, choć całą noc czekała u okna swej izdebki, dwanaście różańców odmawiając za ocalenie swego serca i za szczęśliwy koniec swego opętania.
Lecz oto nadszedł już drugi wieczór i wszystko prze-padło, jak bowiem mogłaby wierzyć człowiekowi, którego nić przeznaczenia przędą ręce ludzi reprezentujących prawo!
Na próżno przesuwały twoje palce paciorki różańca, Zuzanno. Nie sądzona ci pociecha, albowiem pokochawszy, wydałaś się na pastwę zgryzotom.
Szlajs i pachołek pożegnali się, pogwarzywszy dobrodusznie o okrutnych czasach.
Szlajs przynosi z komory ciężki miecz bitewny. Wlecze go z trudem, broń podzwania, a ptaki krzyczą ze strachu. Zuzanna siedzi w kącie, dech zataiwszy z przerażenia, i śledzi ruchy ojca. W miarę jak się ściemnia, błyski stali stają się ostrzejsze i bardziej złowieszcze.
—• Będzie robota — mamroce Szlajs. — Tak, tak. Długo jużeśmy próżnowali. Ale co będzie, jeśli inny zapadnie wyrok? — Szlajs zamyśla się i gładzi miecz dłonią.
— Nie rozumiem, ojcze? — próbuje się czegoś dowiedzieć Zuzanna.
— Wielki inkwizytor chętnie posyła złoczyńców na stos. Powiada, że płomień na tyle oczyszcza grzeszne ciało, by dusza mogła dostąpić chwały niebieskiej. Widzisz, córuś, jak trudno zarobić na chleb w tych ciężkich czasach. Jego wysokość, cześć mu najwyższa, potrafi docenić szlacheckie uciechy i rycerską śmierć. Ale inkwizytor odbiera nam chleb. Zobaczysz, mógłbym się o to założyć, że ten nikczemnik zostanie spalony albo powieszony! Jeśli tak dalej pójdzie, wojewoda zniesie mój urząd i znajdziemy się w nędzy. Pięć talarów dodatkowej zapłaty za każdą ściętą głowę! Co za śmieszna cena za tak odpowiedzialną pracę! A i to mi odbiorą. Módl się, Zuzanko, żeby inkwizytora sumienie ruszyło i by ten złoczyńca dostał się pod mój miecz.
Zuzanna wybucha płaczem, który wstrząsa jej ramionami i zalewa twarz potokiem łez. Lecz zanim zdziwiony Szlajs zdążył zapytać o przyczynę dziewczęcej rozpaczy, rozlega się skrzypienie schodów, szeroko otwierają się drzwi i staje w nich Kajman.
— Błogosławieństwo temu domowi i jego gościnnym gospodarzom.
I gdy tylko urwał się płacz dziewczyny, ustał i śpiew ptaków, a osłupiały Szlajs wybałusza oczy na młodzieńca, który wygląda powabnie, a niebezpiecznie.
— Jaki to cichy dom — mówi miękko Kajman i zbliża się do Zuzanny. — Bądź pozdrowiona, panienko !
— Ktoś ty? — pyta Szlajs.
— Jestem Kajman, przyjacielu, i przychodzę do ciebie w gościnę, albowiem miłuję twoją córkę i pragnę również poznać jej ojca.
— Nie znam cię — bąka zakłopotany Szlajs.
— Wierzę. Jestem znanym lekarzem, przybywam z dalekich krajów.
— Lekarz? To straszne! Coś ty powiedział? Lekarz? Z dalekich krajów? Ach, tak, nareszcie rozumiem!
Zuzanna przypomina cień na rzece, załamujący się przy ruchu fal. Jest jednak szczęśliwa, ponieważ kocha, i znowu daje się porwać swemu uczuciu, zapominając, że dobra sława jej ukochanego przesiana będzie przez sito bezlitosnego sądu. Nie doliczysz się rytmu, jakim pulsuje jej krew, a usta dziewczyny rozchylają się w szczęśliwym uśmiechu.
Szlajs jednakże milczy, a twarz jego jest mroczna.
— Milkliwi jesteście w tym domu — żartuje Kajman. — I ja niechętnie używam powszednich słów, gdy chwila jest niezwykła. Niemniej czekam, zacny panie, na słowa, którymi mnie przyjmiesz.
— Witaj, gościu, w mym domu — skrzeczy Szlajs nie patrząc mu w oczy.
— Dzięki — mówi Kajman i siada obok dziewczyny na ławie pod oknem.
3 — Człowiek znikąd
33
Ptaki wyczuły, że atmosfera zelżała, i spokojnie szykują się do snu, zrobiwszy, co miały do zrobienia na ten dzień.
— Piękny masz miecz, mistrzu — chwali Kajman broń i gładzi przy tym włosy dziewczyny.
— Tak, to damasceńska stal — mamroce Szlajs. — Oczyściłem go właśnie ze starej rdzy.
— I pewno odłożysz go z powrotem, jak mi bowiem wiadomo, pokój panuje w tym kraju.
Szlajs potakuje w milczeniu i chciwie oblicza zysk, jaki wyciągnie: za donos o miejscu pobytu ściganego złoczyńcy — trzy talary, za wydanie go straży — pięć talarów, za jego ścięcie — pięć talarów. Trzynaście talarów. Toż to majątek! Wielkie pieniądze w dzisiejszych czasach. Złoto ma piękny dźwięk, a w skrzyni jest miejsca, że hej.
Szlajs okrąża gościa, który w milczeniu uśmiecha się do Zuzanny, lustruje go od stóp do głów i medytuje. A więc on kocha moją córkę! Co za śmiałość! Zbój, bezbożnik i przestępca — moją córkę! Ale ja, solidny obywatel, nie dam się nabrać na jego gładkie słówka. Dobrze wiemy, skąd wiatr wie je. Zbałamucić Zuzankę, użyć z nią sobie, i sławny lekarz wróci w dalekie kraje. No, pomysł miałeś niezły, młodziku, ale nic z tego, nie uda ci się! Gruchaj, mizdrz się, kochasiu, wiemy, coś ty za jeden. Nie uciekniesz, za chwilę wpadniesz w nasze ręce.
— Wybacz mi, panie, że się oddalę. Zuzanna cię tu ugości. Mam coś do załatwienia u sąsiada.
Kajman zaostrza słuch. Jest wystarczająco sprytny, by wyniuchać podstęp. A, niech będzie! Beztrosko macha ręką.
— Nie odkładaj swych zajęć, przyjacielu. Z wdzięcznością zadowolę się towarzystwem twej córki.
Szlajs wychodzi, rzuca miecz do komory i na łeb, na szyję pędzi na zamek, a w uszach ma dźwięk złota, które już, już lepi mu się do palców.
— Dlaczegoś nie przyszedł wczoraj, tak jak obiecałeś? — pyta z wyrzutem Zuzanna.
— Miałem pracę, której nie mogłem odłożyć. Wybacz mi, proszę — mówi Kajman i pocałunkiem pieczętuje zawarcie pokoju.
Choć okiennice nie są zamknięte, a nisko sklepione niebo wszystko widzi księżycowym okiem; choć zbójnicy siodłają konie na wyprawę, bo wieczór już późny; choć pigwowe wino zwilża gardła obywateli, którzy już zasypiają — klepsydra na komodzie nie zdoła odmierzyć tych chwil słodyczy.
Zachodni wiatr pędzi chmury nad miasto, a księżyc przepływa niespiesznie między nimi.
Stróże miejscy gaszący światła suną przez miasto od latami do latarni: cóż ich obchodzi ten czy ów spóźniony przechodzień, kiedy wzywa już noc i łoże? Rude koty błąkają się na brzegach rzeki i krzyczą płaczliwie jak małe dzieci. Kuny napadają śpiące w obejściach ptactwo i wychłeptują świeżo zniesione jaja. Jest noc i miasto śpi, tylko zdesperowani nędzarze bełkocą coś o cudzie, który da im uginające się stoły i kadzie dobrze ustałego wina.
W domu Szlajsa panuje cisza. Wieczór przeszedł w noc, lecz ani jedna świeca tu nie zapłonęła. Wydaje się, że — nie wiadomo czemu — zapomniano w tym domu zaświecić.
Zuzanna tuli do piersi głowę Kajmana i nie rozumie, czemu on śmieje się nawet teraz, kiedy wie już, że to na jego głowę z rozkazu wojewody ojciec ostrzył swój miecz.
— Miły mój, uciekaj, boję się, że ojciec cię zdradzi! — błaga dziewczyna.
— Kocham cię, Zuzanno.
— Odejdź, posłuchaj mnie, czuję zbliżające się nieszczęście !
— Kochasz mnie, Zuzanno?
A ona nie może przecież pozostawić tego pytania bez odpowiedzi.
Nad domem Szlajsa wzeszedł miesiąc, duży i jasny niczym rybie oko, i stanął na drodze chmurom, które uformowały się na niebie w bojowy szyk.
lila skale, wysoko nad miastem, dziad wojewody wzniósł sobie i swemu potomstwu Wichrowy Zamek.
Trzy ostre, kanciaste wieże sterczą ku chmurom, wiatr hula w otwartych poddaszach i krużgankach i przewala się na basztach wydymając chorągwie wojewody, których barwa jest czerwona i żółta.
Sala rycerska i przyległe komnaty pysznią się dzisiaj nie tylko stalowymi zbrojami i wojennym orężem, ale znakomitymi gośćmi przybyłymi na wielką biesiadę. Sto świec omdlewa, sto świec dogorywa, sto nowych tryska pierwszym wybuchem żółtawej woskowej krwi.
Chociaż już noc, przed bramą spuszczono most zwodzony, by mogły przejechać tędy wozy drabiniaste, zaprzężone w pary białych, długorogich wołów, załadowane antałami wina, stertami udźców baranich, beczkami kiszonej kapusty i drzewem jałowca, ponieważ dzisiejsza noc jest nadspodziewanie chłodna, a goście i kominek mają nienasycone gardziele.
Na ścianach bramy pochodnie zatknięte w uchwyty między kamieniami trzepocą na wietrze płomieniem i kopcą.
Ciężkie wozy gromadnie mijają zamkowe straże nie zatrzymując się, tylko od czasu do czasu rozmyślnie gubiąc w bramie jakąś beczkę, której zawartość nie dotrze już na stół wojewody.
Wietrzna noc, pełna świstu i łomotu, krąży wokół zamku, który nie śpi.
Ziemia opita krwią dudni ponoć najdźwięczniej, a w czasie wojny dzwon ma głos najdonośniejszy. Lecz kiedy milczy broń — co nie trwa długo — nie odróżnisz kroku wojaka od kroku mnicha, a szelestu kart od odgłosu ostrzenia miecza, albowiem nawet dźwięk potrzebuje właściwej atmosfery.
Załoga zamku wojewody już po dwakroć ocknęła się z pijaństwa i po raz trzeci zapada w otchłań upojenia. Strażnica twierdzy cuchnie odorem piwa, wina i zwymiotowanego mięsa. O ściany stoją oparte rusznice żołnierzy, którzy szamocą się między pijatyką, snem i siarczystym przeklinaniem własnego żołądka, co buntuje się przeciw nieustannemu gwałtowi.
Twierdza unosi się na falach wina. Wojewoda ze swymi szlachetnie urodzonymi kompanami hucznie świętuje w rycerskich salach narodziny syna, a i żołnierzom nie skąpi napitku.
Dzielny lud zaś, co zawsze pije do dna, głośno sławi wojewodę i nie gardzi kielichem.
Biesiada mija powoli, a piejący kur znajdzie wszystko tak, jak było z wieczora, beczki zaś nawet nad ranem nie zadudnią głucho, bo pieczołowicie się je dopełnia.
Na żołnierskich pryczach szeleszczą karty, grzechocą kości do gry, a wszędzie leje się strumieniami szumiący płód winnic. Kto nie chrapie — pije, przełyka, mlasz-cze i gra.
Pieniądz żołdu wędruje z kieszeni do kieszeni i zmieniając właściciela podzwania, aż się serce raduje.
— Widziałeś? Mam dwa razy po dwanaście oczek. Pokaż teraz ty, co potrafisz!
— Żołądek mi się wywraca i ręka mi się trzęsie. Ale ciebie się nie powstydzę.
— Ręka ci się trzęsie? Cha, cha! Pięć! Ty pokrako, ty stryczku szubieniczny, toś ty żołnierz wojewody? Popatrz! Widzisz? Dziewięć i dziesięć, i dwanaście!
— Hura! Ale mu się udało! Ty draniu! Patrzcie go, szelmę!
— Podaj tu trochę galarety! Znowu jestem głodny, czas pomyśleć o czymś do przegryzienia.
— Ty oszuście, skąd wziąłeś tę kartę?
— To moja sprawa, braciszku!
— Dość tego! Hej, bracia, to szachraj! Oszust!
— O ziemię go! Przetrzepcie mu skórę!
— Na co ta awantura, bęcwały? Pijcie, ile dusza zapragnie, ale karność musi być; mamy pokój, a wojewoda zakazał wszelkich swarów — napomina chorąży.
— Nie brońcie nam chwili uciechy, panie chorąży. Przecie dzisiaj dzień uroczysty, sposobność do weselenia się i zapłaty.
— A niechże cię! Przeciągnijcie no kijem tego osła!
— Aaa! Boli! Przestańcie!
Egzekucja nie została doprowadzona do końca, w uchylonych drzwiach bowiem ukazała się głowa, po której na pierwszy rzut oka widać, że nie należy do żołnierza.
— Hej, intruzie — woła chorąży — pokaż no się w całej okazałości, bo cię poćwiartuję!
Szlajs chyłkiem wślizguje się do środka i staje w pokornej postawie.
Rechot wstrząsa strażnicą.
— Oj, mistrz katowski!
— Nasz dzielny kat!
— Co nam przynosisz, przyjacielu? — życzliwie pyta chorąży.
Szlajs przeciera sobie oczy i jednym tchem, piąte przez dziesiąte, opowiada o wizycie Kajmana w jego domu, a język plącze mu się ze zdenerwowania.
— Kogo żeś złapał? Nie rozumiem. Mów powoli i wyraźnie i nie połykaj słów.
Szlajs słyszy kpinki żołnierzy, marszczy brwi i wybucha:
— Jestem urzędnikiem wojewody i nie ścierpię obelg od żołdaków. Waszą rzeczą jest mnie słuchać, hołoto nieokrzesana!
— Tylko nie tak ostro — syczy chorąży i dumnym gestem podkręca wąsa. — Zanadtoś popędliwy, a tutaj ja rozkazuję. Gadaj do rzeczy, to cię wysłucham. Kogo prowadzisz?
Szlajs oblicza czas, który trwonią na zbyteczną gadaninę, i spuszcza z tonu.
— Nikogo nie prowadzę. Mój fach jest czysty, ja nie hycel. Wasza to rzecz ścigać plugawą zwierzynę, o której wam powiem, a nie moja.
— Ejże, słyszycie?
— Zniżyłem się wyjątkowo — mówi z przechwałką Szlajs — i przychodzę wydać wam ptaszka. Czasy są kiepskie, a zarobek niepewny.
— Za donos trzy talary — drwi chorąży.
— Zaiste, trzy talary. To dużo pieniędzy.
Szlajs podchodzi do chorążego i powoli cedzi słowa swego donosu.
— Wiem, gdzie się ukrywa niebezpieczny wichrzyciel, którego wojewoda ściga listem gończym.
— Co takiego? — podrywa się chorąży. — Łżesz!
— Nie łżę — zapewnia Szlajs. — Znam nawet jego imię.
— Mów! Jak się nazywa?
— Kajman! — powtarzają żołnierze i odsuwają kości i dzbany, pomni rozkazu wojewody, by ścigać tego rebelianta.
— Jego wysokość — ciągnie gorliwie Szlajs, rad z efektu swoich słów — polecił mi, bym przeciął nić jego żywota, a przypadek wydał go dziś w moje ręce. Pośpieszcie się i schwytajcie go!
Żołnierze są niemile zaskoczeni. Taka robota tak nie w porę! Lepiej udawać, że się nie wierzy w słowa tego błazna, i zostać przy pełnej beczce, niźli ścigać człowieka, o którym nie wiesz nawet, kim jest, skąd przyszedł i gdzie mieszka, a który jest nieuchwytny jak wiatr.
— Androny, bracie, pleciesz. To jakiś twardy i sprytny chłop. Ścigamy go już ponad miesiąc i nie sposób go dopaść. Skąd wziąłeś te wieści o nim?
— Przysięgam, że nie kłamię — zaklina się Szlajs. — Wiem, gdzie jest. Mam go! Tylko się pospieszcie!
Żołnierze śmieją się z przymusem, bo ta przeklęta tyrada brzmi coraz bardziej przekonywająco.
— Gadasz od rzeczy, przyjacielu. Ty i ten awanturnik nie pasujecie do siebie ani w ząb.
— Bałwany — wścieka się Szlajs — bodaj was świerzb! Tracimy czas, a ptaszek tymczasem wyfrunie! Prędko do broni! Za mną!
— Ja tutaj rozkazuję, nie ty! — krzyczy rozsierdzony chorąży, lecz milknie, w tej chwili bowiem wchodzi kapitan Pyszała.
Żołnierze z ociąganiem podnoszą się z prycz.
— Baczność, nicponie! — wrzeszczy kapitan. — Nie wiecie, co się należy? Hołota, bęcwały, już ja was nauczę moresu! — wykrzykuje, zachowując w obecności Szlajsa postawę godną i władczą.
— A ty tu czego? — ze złością zwraca się do kata.
Szlajs, człowiek pokorny, potulnie referuje swoją sprawę.
— Gdzie jest ten łotr? — ostro wypytuje Pyszała.
— W moim domu — wyznaje lękliwie Szlajs.
— Piekło i szatani! W twoim domu? Przechowujesz u siebie wichrzycieli i morderców? Każę cię wtrącić do lochu w Zatopionej Wieży, ty pokrako! — grzmi kapitan.
—• Uspokój się, panie — łagodzi Szlajs. — Wieczorem wszedł nieproszony pod mój dach. Ma chętkę na moją Zuzannę. Siedzi teraz u mego stołu i zerka na moją córkę.
— Patrzcie go, jaki znawca! — dziwi się kapitan i oblizuje się. — Niezły ma gust ten ladaco. Ładna dziewczyna z twojej córki, co tu gadać! To ci dopiero filut! Ale okrasimy mu te zaloty!
Kapitan lustruje żołnierzy, jako tako stojących na baczność, i rozkazuje donośnym głosem:
— Do broni! Pochodnie! Dziesięciu ludzi ze mną! Reszta z chorążym przygotuje należycie loch i będzie na nas czekać. Dość pijatyki i kart! Zaraz wracamy tu z więźniem.
I podczas gdy dzielny kapitan maszerował z drużyną, pozostali żołnierze stuknęli się dzbanami w hałaśliwym toaście na cześć łaskawego losu, który uchronił ich przed wyprawą w ponurą noc.
Kroki żołnierzy ostro łomocą po zwodzonym moście i dudnią w śpiących ulicach podgrodzia.
Chłodny wiatr buszuje tak samo w niskich lepiankach biedaków, jak w zamku wojewody.
Rzędy drzew idą za oddziałem niby szpaler pokutników, a wiatr powiewa ich popielatą szeleszczącą szatą.
Spośród ciężkich chmur co jakiś czas wyłania się księżyc i znika jak nurek zmierzający do dna wzburzonych niebios.
Ulice podgrodzia przeszły w mokradło, gdzie oka gnijącej wody szarzeją niczym wapienne doły. Meteory robaczków świętojańskich i płomienie pochodni drgają febrycznie nad trzęsawiskiem, przez które zstępuje się do piekieł.
Kamienne kule na grobach cmentarnych przypominają pistacjowe ziarna zawieszone na bezkształtnej, strzępiastej sieci rozrzuconych różańców.
Wzdłuż cmentarza nie powinna prowadzić publiczna droga, może ci się bowiem przytrafić, że będziesz szedł tędy także i w nocy, a cmentarz, bracie, to nie winnica. Wzdłuż cmentarza biec powinna tylko wąska ścieżka w zatracenie, dokąd nieboszczyk i jego smętny orszak odbędą swą ostatnią przechadzkę, kiedy dzień będzie dogorywał. Wzdłuż cmentarza każdy przechodzi niechętnie, w milczeniu i z pośpiechem. Dlatego też krok żołnierzy jest miękki i szybki, a halabardy nie uderzają buńczucznie o kamienny bruk.
Za cmentarzem oddział zwalnia, ramiona się prostują, a krok znowu dźwięczy normalnie. Przyjemnie znów słyszeć swój własny głos.
— Co za psia pogoda — kinie Pyszała. — Przecież to lato, niedługo żniwa.
Żołnierze gromko przytakują swemu dowódcy i z całą paradą wkraczają do miasta.
Miasto śpi lub też, o ile to potrzebne, udaje sen i milczy.
Szlajs niesie pochodnię wysoko nad głową, ręka mu mdleje.
— Już niedaleko — mówi kapitan. — Zgasić pochodnie i ani pary z gęby! Znacie dom Szlajsa? Otoczymy go ze wszystkich czterech stron na raz. Wy trzej — w lewo, na ulicę, wy — w prawo, wy obejdziecie ogród i przeleziecie przez płot, a my idziemy przez rynek prosto do wejścia.
Sieć zaciąga się, podczas gdy dom milczy i oświetlonym oknem wróży zwycięstwo wyprawie Pyszały, choć — rzecz dziwna — jeszcze nie tak dawno to okno było ciemne.
Pyszała i Szlajs zbliżają się na palcach do drzwi.
Pyszała gwizdnął cichutko, z czterech stron wysypują się żołnierze i w jednej chwili wszystkie okna przesłania cień halabard i żelaznych hełmów.
— Poddaj się, Kajmanie! Nas jest więcej! — woła z przedsionka mężny Pyszała.
Dom milczy, jak gdyby spał. Kapitan waha się chwilę, po czym odważnie wkracza do izby i wrzeszczy na całe gardło:
— Poddaj się, łotrze! Wpadłeś w nasze ręce!
Izbę zalewa delikatne światło, a na ławie pod oknem siedzi Zuzanna, uśmiecha się i obraca w dłoniach piękny szylkretowy grzebień.
— Gdzie ten łotr? — grzmi Pyszała.
— Nie krzyczcie tak, panie — mówi Zuzanna łagodnie — wystraszycie wszystkie nasze ptaki.
Pyszała rozgląda się z wściekłością, lecz widzi jedynie klatki, w których przebudzone, zalęknione ptaki ćwierkają, piszczą, pogwizdują i trwożnie biją skrzydłami.
Szlajs wytrzeszcza zdumione oczy i stoi z rozdziawionymi ustami.
— Wybacz, śliczna panienko — reflektuje się kapitan — wybacz, że przeszkadzamy ci w bogobojnych rozmyślaniach.
— Tak — uśmiecha się dziewczyna — modliłam się gorąco, a wy, panie, przerwaliście mi pacierz do Matki Najświętszej.
— Wybacz — powtarza kapitan i grzecznie się kłania. — Muszę cię jednak prosić, byś rzekła nam, co się stało z tym człowiekiem, z tym szczwanym lisem, który spędzał tu czas w twym przemiłym towarzystwie.
— Ach tak — przypomina sobie Zuzanna. — Rzeczywiście był u nas gość. Niestety odszedł zaraz po zachodzie słońca, choć prosiłam go, by jeszcze pozostał.
— Odszedł? — z niedowierzaniem pyta Pyszała. — Dokąd odszedł?
— Wyznał mi — powoli mówi dziewczyna — że ma zamiar udać się do swego domu.
— A gdzie mieszka? — niecierpliwi się Pyszała.
— Tego nie wiem, kapitanie, a uznacie chyba, że nie przystoi dziewce pytać o takie rzeczy.
Pyszała miażdży w zębach przekleństwo, lecz wyzwiska zbyt natarczywie cisną się na usta, by mógł je powstrzymać.
— Ten nędznik, łotr, nikczemnik, kanalia!
— Jak brzydko mówicie o naszym gościu, panie!
— Ładny mi gość! — wybucha Pyszała. — To hul-taj, nicpoń, awanturnik i darmozjad! Każę przeszukać dom. Możliwe, że gdzieś tu się skrył.
Zuzanna, bystra dziewczyna, wie, że nie zaszkodzi Kajmanowi, jeśli drużyna Pyszały zatrzyma się tu dłużej.
Wstaje, robi przerażoną minkę i chce się sprzeciwić.
— No proszę — triumfuje kapitan. — Zgadłem. Ty chcesz go osłaniać! Zawrócił ci w głowie gładkimi słówkami. Przeszukajcie dom od piwnic aż po strych.
Rozsierdzony kapitan siada i bacznie obserwuje podejrzaną, która zręcznie odmierza pełne lęku westchnienia i z rozpaczą załamuje ręce.
Jestem na dobrym tropie —• myśli Pyszała i z rozkoszą wdycha woń lawendy bijącą od dziewczyny.
Na stole stoi kufel piwa. Nie dopity. Oto nowy dowód! Nie odszedł tak dawno, jak skłamała ta pannica.
Pyszała bierze kufel do ręki, łakomie otwiera usta, gdy nagle dostrzega w piwie utopioną muchę.
— Mucha w piwie! — woła z obrzydzeniem. — To zły znak!
Kinie siarczyście i wściekły spaceruje po izbie, ciężkimi krokami budząc zasypiające znowu ptaki.
Zuzanna, z dłońmi na oczach, powstrzymuje śmiech i, jak może, stara się udawać rozpaczliwy płacz.
A podczas gdy żołnierze wraz ze Szlajsem przeszukują piwnice, komory, przybudówkę, izby i strych, podczas gdy Pyszała przeklina grubiańsko muchę w piwie — po pniu gruszy na końcu ogrodu dobrą już chwilę temu zsunął się zwinny cień i dziarsko ruszył na olaboga w stronę cmentarza, który od zamku dzieli zaledwie parę kroków.