Cztery łapki - Anna Langner,Dagmara Jakubczak,Katarzyna Kasmat - Łyskaniuk,Brylewska Julia,,Kinga Litkowiec,Monika Skabara,Paulina Zalecka,Ewelina Dobosz - ebook
NOWOŚĆ

127 osób interesuje się tą książką

Opis

Osiem autorek, osiem różnych historii, jeden główny bohater - ukochany pupil.

Zatrać się w opowieści o niespodziewanym spotkaniu ludzi z dwóch różnych światów. O sąsiedzie bałwanie i pewnym kotku czy o studentce weterynarii, która pomaga w schronisku. Może zainteresuje Cię to, jak pies uratował pewnego mężczyznę przed alkoholizmem, a jeszcze inny przywrócił właścicielowi wiarę w święta?

 

Znajdziesz tu historie, które pokażą, jak wiele w życiu człowieka może zmienić ukochany pupil. Jeśli tak jak my kochasz zwierzęta, ten zbiór opowiadań jest idealny dla Ciebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (20 ocen)
12
4
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarbaraMaria

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna!
10
ksiazkowa_nutka

Nie oderwiesz się od lektury

ależ to były super opowiadania! 🥹🥹🥹 przepiękne ❤️ gratulacje dla każdej z autorek i dla wydawnictwa ❤️
00
Effis

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, dla miłośników zwierząt, poprawia nastrój
00
zaczytAnka1985

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszajaca, ciepła, z dawką humoru antologia. nie mogłam się od niej oderwać.
00
wandalka

Nie oderwiesz się od lektury

ciepła, miła bajka, samo życie...
00

Popularność




Julia Brylewska, Kinga Litkowiec, Dagmara Jakubczak, Monika Skabara, Anna Langner, Paulina Zalecka, Ewelina Dobosz, Katarzyna Kasmat-Łyskaniuk

Cztery łapki

Dla ludzi o wielkich sercach, którym zwierzęta nie są obojętne

– Mieszkańców Nowego Jorku czekają w tym roku wyjątkowo białe święta! Synoptycy przestrzegają przed intensywnymi opadami śniegu i proszą o zachowanie ostrożności szczególnie tych, którzy zamierzają spędzić Boże Narodzenie poza domem. Bezpiecznej podróży i spokojnych świąt życzy zespół radia…

Brian ściszył odbiornik, aż głos prezentera zmieszał się z dźwiękami, które wpadały do samochodu przez okno. Przez czterdzieści minut, w trakcie których próbował przedrzeć się przez korki i wrócić do domu, słyszał ten sam komunikat cztery razy. Wiedział, że piątego by nie zniósł. Podobnie jak kolejnej powtórki Last Christmas i All I Want For Christmas Is You, które od kilku tygodni przejęły stacje radiowe.

W normalnych okolicznościach droga z centrum Brooklynu na przedmieścia zajmowała mu zwykle nieco ponad kwadrans. Niestety w dzień przed cholernymi świętami, gdy połowa miasta obudziła się, że wciąż nie ma wystarczającej liczby prezentów, i tłumnie wyjechała na ulice, czas podróży znacznie się wydłużył, przez co Brian tkwił w samochodzie od blisko godziny.

Uwięziony w ciągnącym się na kilka mil korku, aby zająć czymś myśli, wyjrzał za boczne okno. Mijał właśnie jedną z bram Central Parku. Po zasypanym śniegiem chodniku krążyli ludzie z torbami prezentowymi. Śmiejąc się, przechodzili obok staruszki sprzedającej gorącą herbatę z małego wózka. Nikt nie zwracał na nią uwagi, gdy posyłała w ich stronę uśmiechy, licząc, że zachęci ich tym do zakupu. Wszyscy byli zbyt zajęci własnymi sprawami, aby zaprzątać sobie głowę ciepłym napojem.

Samochód za nim zatrąbił.

Brian zerknął przed siebie i dostrzegł, że podczas gdy korek przesunął się znacznie w przód, on wciąż stał w miejscu. Wrzucił wyższy bieg i ruszył przed siebie, prosto do domu. Gdy kwadrans później wysokie wieżowce zaczęły powoli ustępować miejsca małym, bliźniaczo podobnym do siebie białym domkom z idealnie przystrzyżonymi trawnikami, które teraz przykrył gęsty śnieg, szum miasta zniknął gdzieś daleko za nim.

Minął stojącą na ulicy ciężarówkę firmy przeprowadzkowej i wyglądającą z okna panią Elder – wścibską staruszkę, która nie przepuściłaby okazji, aby dowiedzieć się wszystkiego o nowych sąsiadach. Nawet w święta, chociaż zapewne odwiedził ją tłum wnuków.

Na przedmieściach Nowego Jorku życie wydawało się tak różne od zgiełku panującego w centrum. Czasami Brian czuł się tutaj zupełnie tak jak w rodzinnym Texasie, gdzie każdy każdego znał, a jakikolwiek sekret pozostawał nim tak długo, dopóki późnym wieczorem sąsiadki nie spotkały się na herbacie i nie zaczęły plotkować.

Być może od pewnych rzeczy nigdy nie można uciec?

Zaparkował samochód na nieodśnieżonym podjeździe, zgasił silnik i… ze wzrokiem utkwionym w garażowej bramie głęboko odetchnął. Minęła dłuższa chwila, nim w końcu zebrał się w sobie i wysiadł z auta prosto na mroźne, zimowe powietrze.

Gdy tylko z trzaskiem zamknął drzwi, w kieszeni jego płaszcza rozbrzmiał telefon. Na ekranie pojawiło się natomiast zdjęcie uśmiechniętej kobiety w okularach żywcem wyjętych z filmów o Harrym Potterze – Brian wiele razy próbował przekonać ją, że może powinna je zmienić, ale jego mama była nieznośnie upartą istotą.

W pierwszej chwili chciał wcisnąć czerwoną słuchawkę, ale równie szybko pojął, że chyba wolał mieć tę rozmowę już za sobą.

Zamiast powitania w słuchawce w pierwszej kolejności rozbrzmiało:

– Próbuję dodzwonić się do ciebie od rana!

– Ciebie też miło słyszeć, mamo – odparł, okrążając samochód. – Byłem w pracy.

– Kto pracuje w święta? – Nie kryła oburzenia, które podszyte było jednak matczyną troską.

– Połowa Nowego Jorku. – Przytrzymując telefon ramieniem, wyjął z bagażnika papierową torbę z zakupami i ruszył w stronę ganku. – Wszystko w porządku? Jak czuje się tata?

– Od rana przyozdabia dom lampkami. Walkerowie w tym roku wykupili chyba połowę działu z ozdobami świątecznymi, więc kazałam mu rozwiesić kilka dodatkowych kompletów.

Brian uśmiechnął się pod nosem.

Walkerowie, najbliżsi sąsiedzi jego rodziców, niegdyś byli także ich najlepszymi przyjaciółmi, ale od pewnego pamiętnego lata, kiedy doszło pomiędzy nimi do sprzeczki o rzecz, której zapewne nikt z nich już nie pamiętał, toczyli ze sobą niewypowiedzianą wojnę. Szczególnie w kwestii świątecznych dekoracji.

– Chyba nie kazałaś mu wchodzić na dach, prawda? – Odszukał komplet kluczy na dnie kieszeni. – Tata nie ma już czterdziestu lat – przypomniał, popychając drzwi i wchodząc do środka.

Dom wypełniała cisza i wciąż lekko wyczuwalny zapach kawy, którą zaparzył rano. Odstawił zakupy na blat kuchennej wyspy, tuż obok kubka z zimnym już napojem.

– Oczywiście, że nie! – odpowiedziała oburzona. – Ale nie zadzwoniłam po to, abyśmy rozmawiali o twoim ojcu.

No tak, pomyślał.

– Gdybyś wsiadł w ostatni samolot, zdążyłbyś wrócić do domu na świąteczne śniadanie.

– Mamo…

– Melanie bardzo się zasmuciła, gdy dowiedziała się, że w tym roku też cię nie będzie. Powinieneś w końcu poznać swoich siostrzeńców. Są naprawdę uroczy.

– Nie wątpię.

Ostatnim, na co Brian miał ochotę, było spędzenie czasu w towarzystwie swojej młodszej siostry i jej idealnej rodziny.

– Nie wrócę, mamo.

– Brianie…

– Może za rok.

– Zawsze to powtarzasz – przypomniała, choć w jej głosie było słychać już o wiele więcej zrezygnowania niż jeszcze chwilę wcześniej.

A ty i tak co roku dzwonisz, licząc, że zmienię zdanie, pragnął powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie chciał dokładać kobiecie więcej zmartwień.

– W święta nikt nie powinien być sam.

– Nie jestem sam. Mam Maxa.

– Pies to nie rodzina.

W słuchawce rozbrzmiało westchnienie. Poddała się. Z każdym kolejnym rokiem przychodziło jej to coraz szybciej.

– Obiecaj mi chociaż, że zadzwonisz, abym mogła złożyć ci życzenia.

– Obiecuję. Pozdrów ode mnie Melanie i tatę.

– Pozdrowię, a ty zjedz, proszę, coś ciepłego. Masz chociaż choinkę?

Brian zerknął w stronę pustego salonu.

– Jasne – skłamał. – Muszę już kończyć. Właśnie wróciłem do domu.

– Uważaj na siebie.

Odsunął telefon od policzka, po czym wcisnął czerwoną słuchawkę i przetarł twarz dłonią. Następnie zerknął na torbę z zakupami i starając się jak najszybciej zapomnieć o rozmowie z mamą, wyjął z niej puszkę karmy dla psa.

– Max! – zawołał, przechodząc przez korytarz. – Kupiłem dla ciebie coś specjalnego! To twój szczęśliwy dzień, przyjacielu… – Zamilkł, gdy tylko znalazł się w salonie.

Drzwi prowadzące do ogrodu były delikatnie uchylone.

– Cholera.

*

Nawet teraz, stojąc na zasypanym śniegiem trawniku i trzymając komplet kluczy w dłoni, Daphne nie potrafiła uwierzyć, że naprawdę jej się to udało. Była tutaj, z dala od przeszłości, gotowa zacząć wszystko od nowa, z zupełnie czystą kartką, którą mogła zapełnić tak, jak tylko tego pragnęła.

Co prawda nie miała jeszcze zbyt wielu pomysłów odnośnie do tej kwestii, ale zakup nowego domu wydawał się całkiem dobrym początkiem zupełnie nowej historii.

– Pani Hebert?

Na dźwięk męskiego głosu drgnęła wyrwana z marazmu własnych myśli. Spojrzała na opasłego, uśmiechniętego mężczyznę, który oznajmił:

– To był już ostatni karton. Czy w czymś jeszcze potrzebuje pani mojej pomocy?

– Nie. – Pokręciła głową. – Proszę wracać do rodziny, na pewno na pana czekają. I jeszcze raz bardzo dziękuję, że znalazł pan dla mnie czas w tym szalonym okresie.

– Proszę nie dziękować, to moja praca – odparł. – Wesołych świąt!

– Wzajemnie! – zawołała za nim, gdy ruszył w stronę zaparkowanej na ulicy ciężarówki.

Dopiero gdy ta zniknęła za rogiem, Daphne ponownie spojrzała na swój nowy dom. Uśmiechnęła się szeroko, mając ochotę pisnąć z ekscytacji niczym nastolatka. Powstrzymała jednak to pragnienie i powoli ruszyła przed siebie, chcąc nacieszyć się każdym postawionym krokiem.

Przystanęła na drewnianym ganku, aby odwrócić się i omieść wzrokiem okolicę. Wszystkie domy były przyozdobione świątecznymi dekoracjami, które w połączeniu z białym puchem tworzyły urzekający obraz.

Wszystko było idealne. Dokładnie takie, jak mogła sobie wymarzyć.

Z szybko bijącym sercem podeszła do drzwi i ostrożnie chwyciła klamkę, aby już chwilę później przestąpić próg. Policzki niemal bolały ją od przyklejonego do twarzy szerokiego uśmiechu. Pokonała wąski korytarz, zajrzała do małej, zupełnie jeszcze pustej kuchni, potem do sypialni, łazienki i w końcu do salonu. Stał w nim kominek, owinięta folią kanapa – jedna z nielicznych rzeczy, jakie zabrała ze sobą z Kanady – cały stos kartonów i…

Daphne podeszła do sztalugi i upewniwszy się, że ta przetrwała transport – podczas pakowania bardzo prosiła, aby traktować ten przedmiot z wyjątkową ostrożnością – przesunęła ją najpierw w stronę korytarza, a potem w stronę okien i wyjścia na ogród, skąd do środka dostawało się nieco jaśniejsze światło.

Podczas szukania odpowiedniego domu brała pod uwagę opcję zagospodarowania jednego pokoju na swoją pracownię, ale równie szybko porzuciła ten pomysł. Od zawsze lubiła malować w przytulnych, domowych wnętrzach. Z salonu będzie miała idealny widok na ogród, gdy wiosną bardziej o niego zadba. Zamierzała posadzić w nim kwiaty, kilka drzew, a może nawet pokusi się o fontannę w wiktoriańskim stylu?

Wyobrażając sobie wszystkie te zmiany, cofnęła się o krok od sztalugi, po czym zerknęła w stronę okien. Z jej gardła nagle wyrwał się zduszony krzyk, gdy tuż za szkłem ujrzała… Cóż, w pierwszej chwili wyobraźnia podsunęła jej obraz niedźwiedzia, ale jej nieproszony gość był tylko dużym labradorem, który radośnie machał ogonem.

Odetchnęła głęboko, chcąc uspokoić kołatające w piersi serce. Następnie podeszła do drzwi i odsunęła je, wpuszczając do salonu nieco chłodnego, rześkiego powietrza.

– No hej. – Ukucnęła. – Zgubiłeś się?

Pies zaszczekał, na co Daphne cicho się zaśmiała.

– Pozwól, że uznam to za odpowiedź twierdzącą.

Wyciągnęła dłoń w stronę czworonoga, który najpierw nieco nieufnie obwąchał jej palce, potem delikatnie je polizał, aż w końcu pozwolił jej się pogłaskać.

– Gdzie twoi właściciele, co? Muszą potwornie się o ciebie martwić, wiesz? – Powoli wstała na równe nogi i zerknęła na zwierzaka. – Co powiesz na to, abyśmy pomyśleli o tym w środku? – zaproponowała. – Na pewno zmarzłeś. – Cofnęła się o krok i zacmokała.

Pies wdreptał do salonu, brudząc podłogę swoimi mokrymi od śniegu łapami.

– Chodź. – Rzuciła przez ramię, ruszając w stronę kuchni.

W jednym ze stojących tam kartonów odnalazła małą, porcelanową miskę, do której nalała wody. Postawiła ją na podłodze i patrzyła, jak pies łapczywie z niej pił. Jednocześnie zastanawiała się, czy to możliwe, aby ktoś go wyrzucił? Zwierzak nie miał obroży, ale nie wyglądał na zaniedbanego.

Z korytarza dobiegł dźwięk pukania do drzwi.

– Poczekaj tutaj na mnie, okej? – zwróciła się do psa, który uniósł łeb i przechylając głowę w bok, niemal natychmiast podreptał za nią, niczym jej własny cień.

Gdy Daphne otworzyła drzwi, jej oczom ukazała się uśmiechnięta staruszka z porcelanowym dzbankiem w dłoniach.

– Dzień dobry, moja droga! Nazywam się Mary Elder, mieszkam tuż obok. Pomyślałam, że przyjdę powitać nową sąsiadkę.

– Och, bardzo mi miło.

– Na dobry początek naszej znajomości przyniosłam drobny prezent. – Wręczyła Daphne dzbanek, niemal wciskając jej go w dłonie. – To grzaniec własnej roboty. Moja specjalność. Tylko radzę uważać z ilością. Nieźle kopie!

Otwartość i bezpośredniość nowej sąsiadki nieco ją krępowała. W przeciwieństwie do członków swojej rodziny nigdy nie należała do osób, które wśród zupełnie obcych ludzi czuły się jak ryba w wodzie.

Była raczej… Cóż, introwertyczką.

W każdym znaczeniu tego słowa.

– Naprawdę nie musiała się pani kłopotać…

– To żaden kłopot! – zapewniła. – Tutaj wszyscy jesteśmy jak rodzina. To niewielka okolica i bardzo spokojna.

Daphne uśmiechnęła się na te słowa.

Szukała właśnie czegoś takiego.

Nagle o czymś sobie przypomniała.

– Powiedziała pani, że mieszka tuż obok?

Mary Elder przytaknęła.

– Zaraz za płotem.

– Nie zgubiła pani może psa?

– Psa? – Zdziwiła się. – Och, nie, mam uczulenie na wszystkie zwierzęta. Dlaczego pytasz?

Zwierzak, jakby w odpowiedzi na pytanie, które właśnie padło z ust staruszki, zaszczekał tuż za plecami Daphne.

– Znalazłam go w moim ogródku.

Pani Elder zajrzała do środka domu.

– Ach, tak, mogłam się tego domyślić. – Pokręciła głową. – To pies Briana. Często ucieka i błąka się po ulicach.

– Briana?

– Mieszka kilka domów dalej, rzadko można go gdziekolwiek spotkać. Całymi dniami pracuje, wraca późno, nic dziwnego, że ten biedny pies ma dosyć siedzenia zupełnie sam.

Daphne zerknęła przez ramię na zwierzaka, który radośnie machał ogonem.

– Może mi pani powiedzieć, pod którym numerem mieszka ten człowiek?

– Nie muszę, moja droga. Z pewnością bez problemu tam trafisz. To jedyny dom w okolicy, który nie ma świątecznych ozdób.

*

Brian w pośpiechu zgarnął kluczyki z kuchennego blatu, a w korytarzu narzucił na ramiona czarny płaszcz, myśląc jedynie o tym, że na zewnątrz było dobre kilka stopni na minusie. Nie wiedział, od jak wielu godzin Max błąkał się po ulicy ani w którą stronę mógł pobiec.

Cholerny pies, pomyślał, choć o wiele bardziej niż wściekłość w tamtej chwili doskwierało mu zmartwienie.

Chwycił klamkę, a gdy otworzył drzwi, gwałtownie się zatrzymał. Pierwszym, co ujrzał, była kolorowa wełniana czapka kobiety, która stała na jego ganku z uniesioną dłonią, jakby właśnie miała zamiar zapukać. Potem zobaczył błysk zaskoczenia w jej niebieskich oczach, następnie pełen zakłopotania uśmiech, a dopiero na końcu merdający ogon swojego psa.

– Chyba znalazłam pana zgubę. – Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała. Mimo panującego na zewnątrz mrozu i jej zaróżowionych policzków głos miała niespotykanie ciepły i kojący.

– Dzięki Bogu. – Odetchnął, zerkając na psa. – Masz pojęcie, jak potwornie się o ciebie martwiłem?

Max wbiegł do domu, przeciskając się pomiędzy nogami mężczyzny. Niemal natychmiast pobiegł do kuchni, gdzie stała miska z jego jedzeniem.

Brian spojrzał na nieznajomą. Dopiero teraz, gdy pupil był bezpieczny w domu, mógł nieco uważniej jej się przyjrzeć. Była młoda, choć raczej nie wyglądała na nastolatkę. Spod jej czapki wystawały kosmyki jasnych włosów, a na ustach widniał lekki uśmiech.

Choć nie należał do ludzi, którzy przesadnie interesowali się własnymi sąsiadami, był pewien, że nigdy wcześniej nie widział tutaj tej kobiety.

– Dziękuję. Właśnie miałem wsiąść do samochodu i zacząć go szukać.

– Był w moim ogródku – odparła. – Dałam mu trochę wody.

– Mam nadzieję, że nie narobił kłopotu.

– Nie. To bardzo grzeczny pies.

– Max.

– Daphne.

Daphne, powtórzył w myślach.

– Nie… On… – Wskazał za siebie. – On ma na imię Max.

– Och.

Cisza, która nagle pomiędzy nimi zapadła, pachniała skrępowaniem.

– Brian – powiedział w końcu. – Mam na imię Brian.

Kobieta uśmiechnęła się szeroko.

– Cóż… Miło mi cię poznać, Brianie.

Utkwił w niej spojrzenie, znów nieoczekiwanie milknąc, choć zwykle nie łapał się na chwilach, kiedy brakowało mu słów. Nie był już przecież nastolatkiem, lecz dorosłym mężczyzną. Ale sposób, w jaki nieznajoma się do niego uśmiechnęła… Pragnął odpowiedzieć jej tym samym, lecz zanim się na to zdobył, szczekanie Maxa dobiegło z głębi domu, przerywając ten pełen ciszy moment.

– Powinnam już wracać – powiedziała, cofając się.

– Jeszcze raz dziękuję, że go przyprowadziłaś.

– To nic takiego – zapewniła. – Postaraj się lepiej go pilnować. Wesołych świąt!

Nie odpowiedział. Te dwa słowa od bardzo dawna nie opuściły jego ust. Patrzył więc w milczeniu, jak Daphne się odwraca, a chwilę później jej jasny płaszcz znika wśród zasypanej śniegiem ulicy.

Wówczas wrócił do domu. Odnalazł Maxa w kuchni.

– Poważnie? – zapytał z niedowierzaniem. – Musisz uciekać nawet w święta? Aż tak bardzo mnie nie znosisz?

Pies spojrzał na niego, znów merdając ogonem.

Brian westchnął i podrapał zwierzaka za uchem.

– Masz szczęście, że mam do ciebie słabość.

*

Rozpakowanie trzech kartonów zajęło Daphne prawie dwie godziny, po których straciła początkowy entuzjazm oraz resztki motywacji. Opadając na owiniętą folią kanapę, głęboko odetchnęła.

W akompaniamencie ciszy rozejrzała się dookoła. Może to miejsce na ten moment nie przypominało jej wymarzonego domu – wszystkie pokoje były puste, ściany nieprzyjemnie białe, a podłoga zawalona nierozpakowanymi rzeczami – ale z czasem, gdy tylko poświęci tym czterem ścianom nieco więcej uwagi, poczuje się tutaj jak u siebie.

Zerknęła na sztalugę, która wciąż stała dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Dotykana promieniami zachodzącego słońca, cicho domagała się, aby poświęcić jej nieco więcej troski.

Daphne, nie mogąc zbyt długo pozostać obojętną na jej prośby, wstała na równe nogi. W jednym z kartonów odnalazła owinięte papierem płótno. Nie zabrała ze sobą żadnego z obrazów, oprócz tego jednego. Wciąż bowiem go nie dokończyła. A nie zwykła niczego tak po prostu porzucać.

Ustawiła płótno na właściwym miejscu, po czym z zestawu pędzli wyjęła ten z ułamaną rączką. Liczył sobie już kilka dobrych lat, naznaczone czasem włosie było wygięte we wszystkie możliwe strony, ale sentyment nie pozwolił jej się go pozbyć.

Zanurzyła pędzel w farbie, która stanowiła nieco ponurą mieszankę szarości i błękitu, po czym spojrzała na płótno. Niezwykle rzadko zastanawiała się nad czymkolwiek dłużej niż ułamek sekundy. Po prostu pozwalała, aby jej dłonie robiły swoje, kierowane sercem, kawałkiem duszy i tym trudnym do powstrzymania pragnieniem, aby zapełnić czymś pustą przestrzeń płótna.

Ręka Daphne zawisła kilka cali od ostatniego porzuconego fragmentu obrazu. Wzdłuż jej nadgarstka najpierw przetoczył się zalążek bólu, znajomy i obcy zarazem, a tuż po nim – odrętwienie, które na chwilę przejęło kontrolę nad wnętrzem dłoni, knykciami, a w końcu także i nad palcami.

Pędzel wysunął się spod jej dotyku, aby z trzaskiem runąć na podłogę.

Daphne zacisnęła powieki. Nie ruszyła się, nawet nie drgnęła. Tkwiła w takiej pozycji, z ręką niemal dotykającą płótna, o wiele bardziej przypominając posąg niż żywego człowieka.

Po prostu czekała, aż to odejdzie.

Prędzej czy później zawsze odchodziło, za każdym jednak razem pozostawiając po sobie o wiele większe spustoszenie. Jak rysa na szkle, której nie dało się niczym pozbyć. Zostawała tam już na wieczność, przypominając o sobie za każdym razem, kiedy Daphne zerkała na własne odbicie.

Powoli otworzyła oczy, jednocześnie nabierając w płuca pierwszy głęboki wdech. Zniżyła wzrok. U jej stóp leżał pędzel, który, upadając, pobrudził jej spodnie, skarpetki, a także podłogę.

Obraz rozpaczy, przed jaką usilnie próbowała uciec.

Nagle zaśmiała się z kpiną.

W głębi serca wiedziała, że nieważne, dokąd się uda, i tak nie ucieknie. W końcu jak mogłaby uciec przed samą sobą i tym, czym powoli się stawała?

Przełknęła z trudem.

Weź się w garść, pomyślała.

Ukucnęła, aby wciąż lekko drżącą dłonią chwycić pędzel. Jej palce zacisnęły się na drewnianym trzonku o wiele mocniej, niż było to konieczne, zupełnie jakby próbowała przypomnieć sobie, że przecież wciąż miała jeszcze dostatecznie dużo siły.

Wyprostowała się i uniosła wzrok, chcąc znów zerknąć na sztalugę. Uwaga kobiety skupiła się jednak na czymś zupełnie innym – na ogrodzie i merdającym radośnie ogonie Maxa, który znów ją odwiedził.

*

Brian nie krył zdziwienia, gdy po raz drugi ujrzał Daphne przed swoim domem. Dopiero gdy Max wyjrzał zza jej nóg, zaskoczenie ustąpiło miejsca irytacji.

– Znów do mnie zajrzał – wyjaśniła.

– Przepraszam. Naprawdę nie wiem, w którym dokładnie momencie opanował technikę otwierania drzwi do ogrodu, gdy wciąż nie bardzo wie, jak korzystać z własnej miski.

Daphne uśmiechnęła się na te słowa.

Brian przywołał psa do siebie, po czym obdarzył kobietę spojrzeniem. Jego ciemne oczy omiotły pośpiesznie jej twarz, zanim powiedział:

– Obiecuję, że już więcej nie będzie cię niepokoił.

– To naprawdę nic takiego – zapewniła. – Dopiero się wprowadziłam, więc cieszę się, że znalazłam pierwszego przyjaciela. Nawet jeżeli ma cztery łapy i ogon – zażartowała, aby równie szybko skarcić się za to w myślach.

Za każdym razem, kiedy zbierała w sobie nieco więcej odwagi, aby wykrztusić więcej niż dwa słowa, miała wrażenie, że plotła kompletne bzdury. W tym momencie poczuła się dokładnie tak samo, bowiem Brian się nie zaśmiał. Chryste, nawet się nie uśmiechnął. Czyżby znów zrobiła z siebie idiotkę?

– Chyba już pójd…

– Wejdziesz? – zapytał, sprawiając, że Daphne gwałtownie przystanęła.

– Słucham?

– Zapytałem, czy wejdziesz – powtórzył wolniej. – Przyprowadziłaś Maxa do domu już dwa razy. Pozwól mi odwdzięczyć się chociaż ciepłą herbatą. Musiałaś zmarznąć…

– Nie, ja… – Urwała, przypominając sobie, że w domu nie czekało na nią nic prócz nierozpakowanych kartonów i niedokończonego obrazu. – Właściwie… Bardzo chętnie napiję się herbaty.

Wnętrze domu Briana było lustrzanym odbiciem jej własnych czterech kątów, z tą drobną różnicą, że o wiele bardziej przypominało miejsce, w którym ktokolwiek mieszkał. Mała kuchnia, do której ją zaprowadził, pachniała drewnem i mimo niewielkich rozmiarów sprawiała wrażenie naprawdę przytulnej.

– Obawiam się, że mam tylko czarną… – Rzucił przez ramię, zaglądając do jednej z szafek.

– Wypiję cokolwiek, co będzie po prostu ciepłe – odpowiedziała, siadając przy wyspie.

Potarła o siebie skostniałe od zimna dłonie. Choć ona i Brian mieszkali właściwie na tej samej ulicy, na zewnątrz szalał taki mróz, że nawet po krótkim spacerze jej knykcie były widocznie zaczerwienione.

Obserwowała mężczyznę w milczeniu, gdy postawił na blacie dwa kolorowe kubki. Kosmyki czarnych, lekko kręconych włosów osunęły się na jego czoło i skronie, odbierając jego twarzy odrobinę surowości.

Gdy uniósł wzrok, Daphne pośpiesznie odwróciła głowę, udając, że wcale mu się nie przyglądała.

– Jak właściwie dowiedziałaś się, gdzie mieszkam? – zapytał, przesuwając w jej stronę kubek z gorącym napojem.

– Miła starsza pani powiedziała mi, gdzie cię znajdę.

– Miła starsza pani? – powtórzył niepewnie.

– Tak. Ma na imię chyba Mary…

– Elder – dokończył, na co skinęła głową.

– Tak. Znasz ją?

Kącik ust Briana drgnął z suchym uśmiechu.

– Każdy ją tutaj zna. Powinnaś na nią uważać. Gdy następnym razem znów cię dopadnie, nie mów jej o siebie zbyt wiele, jeżeli nie chcesz, aby następnego dnia wiedziała o tym cała nasza ulica.

– Och. Wydawała się miła.

– Wszystkie wścibskie staruszki wydają się miłe. Co powiedziała ci o mnie?

– Nic… – Zamilkła, gdy Brian uniósł brew. Nie uwierzył jej. Cóż, znał panią Elder o wiele lepiej niż ona. – Może wspomniała coś o tym, że sporo pracujesz i dlatego Max ucieka.

– To prawda. – Usiadł po drugiej stronie blatu. – Spędzam większość dnia w pracy, ale to nie powód ucieczek Maxa. On po prostu mnie nie znosi.

– To nieprawda. Kocha cię. Przecież jesteś jego właścicielem.

– Max nie jest mój. Należał do mojej żony. Od kiedy jej nie ma, jest trochę nieznośny.

– Może kiedy wróci…

– Ona nie wróci – wtrącił.

Och.

– Ja… Przepraszam, nie wiedziałam.

– W porządku, przecież nie mogłaś wiedzieć. Choć muszę przyznać, że jestem zaskoczony, że pani Elder ci o tym nie wspomniała. Zwykle niczego nie zachowuje dla siebie.

Daphne uśmiechnęła się z zakłopotaniem, zła na samą siebie, że w porę nie ugryzła się w język. Objęła dłońmi gorący kubek, pragnąc zapełnić czymkolwiek tę kłopotliwą ciszę.

Wówczas mężczyzna niespodziewanie zapytał:

– To farba?

– Co? – Marszcząc brwi, zerknęła na własne ręce. Skrzywiła się nieznacznie, gdy dostrzegła na skórze błękitną smugę. – Tak. Malowałam, zanim tutaj przyszłam. To znaczy… Próbowałam malować.

– Jeżeli potrzebujesz pomocy w remoncie…

– Nie – przerwała mu, aby pośpiesznie dodać: – Nie malowałam ścian, tylko obraz. Tym się zajmuję. To moja praca.

– Jesteś malarką? – Wydawał się szczerze zaciekawiony.

– Tak.

Daphne czuła na sobie ciężar spojrzenia mężczyzny. Podobnie jak chwilę wcześniej, gdy stała na ganku, najpierw uważnie zlustrował jej twarz, zanim powiedział:

– Jesteś pierwszą malarką, jaką poznałem. To musi być… Cóż, chyba lepsze niż finanse.

– Pirosmani chyba był innego zdania. – Zaśmiała się, ale gdy tylko dostrzegła, że Brian zmarszczył brwi, pośpieszyła w wyjaśnieniem: – Był gruzińskim malarzem i często malował obrazy za jeden kieliszek wina i trochę chleba… – Zamilkła gwałtownie. – Przepraszam. Czasami gadam głupoty…

– Nie przepraszaj. To ciekawe. Opowiedz mi coś jeszcze.

Gdy na niego spojrzała, zorientowała się, że on również na nią patrzył. Bez skrępowania, które zwykle towarzyszy nieznajomym. I bez cienia irytacji, jaka wypełniała jego oczy, gdy opowiadał o wścibskiej sąsiadce. Wyglądał… jakby naprawdę interesowało go to, co miała do powiedzenia.

– Cóż… – Sięgnęła po kubek. – Większość malarzy została doceniona dopiero po śmierci. Za życia byli albo biedni, albo uznawani za szaleńców, tak jak w przypadku… – Głos jej się załamał, gdy poczuła spięcie mięśni w nadgarstku. – Zupełnie jak… – Spojrzała na własną dłoń, na delikatnie drżące palce.

Nie.

Nie teraz.

Nie tutaj.

Poruszyła lewą ręką, która dotychczas spoczywała na jej kolanie, ale zanim zdążyła w porę chwycić zamierającą dłoń, kubek wysunął się spomiędzy jej palców i – podobnie jak chwilę wcześniej pędzel – z trzaskiem runął na podłogę, gdzie rozpadł się na kilka kawałków.

Daphne zerwała się na równe nogi.

– Przepraszam!

Obraz przed jej oczami na moment się rozmazał, gdy upadła na kolana tuż obok rozlanej herbaty.

– Nie chciałam. Ja…

Słowa utknęły w połowie drogi do jej ust, zatrzymane niespodziewanym dotykiem i ciepłem zupełnie obcej dłoni. Nabierając w płuca powietrze, spojrzała na swój nadgarstek i oplatające go długie, męskie palce.

– Nie dotykaj – polecił Brian, a jego głos, niczym kubeł zimnej wody, w jednej chwili ją otrzeźwił. – Zrobisz sobie krzywdę.

Patrzyła na własną dłoń. Nie potrafiła oderwać od niej wzroku. Spięte mięśnie powoli się rozluźniły, ale rysa i tak pozostała. Miała być tam już zawsze.

– Daphne?

Poderwała głowę na dźwięk własnego imienia. Na spokój i łagodność, z jakimi rozbrzmiało.

Odwzajemniła spojrzenie ciemnych oczu Briana.

– Wszystko w porządku? – zapytał troskliwie.

– Tak. To tylko… zakręciło mi się w głowie. Przepraszam, że narobiłam kłopotu. Niepotrzebnie zajęłam ci tak dużo czasu. – Pod wpływem stresu i zakłopotania słowa znów zaczęły wypływać z jej ust: – Są święta, na pewno będziesz miał gości, a ja…

– Daphne – przerwał jej. – Zawsze tak dużo mówisz? – Uśmiechnął się.

Zrobił to po raz pierwszy, od kiedy przekroczyła próg jego domu. Po raz pierwszy szczerze.

– Tylko gdy się zdenerwuję – odparła zawstydzona.

– Nie martw się. Nie czekam na nikogo. Jestem sam.

Daphne poruszyła bezgłośnie ustami. Czy zamierzała powiedzieć, że jej przykro? Być może. Ale o wiele bardziej pragnęła wyznać, że ona także była całkiem sama.

– Nie licząc Maxa – dodał.

Spojrzała w dół, na dużą, ciepłą dłoń mężczyzny wciąż trzymającą jej nadgarstek. Następnie powoli wyswobodziła rękę z jego uścisku, mówiąc cicho:

– Chyba powinnam już iść.

– Jesteś pewna, że dobrze się czujesz? Mogę odprowadzić cię do domu albo…

– Nie – wtrąciła, podnosząc się. – Dziękuję, ale poradzę sobie sama. Jeszcze raz przepraszam za kłopot.

– Nic się nie stało – uspokoił ją. – Trafisz do drzwi?

– Tak.

Kiedy Daphne się odwróciła, coś nie pozwoliło jej postawić więcej niż dwóch kroków. Zatrzymując się w przejściu pomiędzy kuchnią a wąskim korytarzem, być może pchana głupotą, a może odwagą, na którą tak rzadko się porywała, zdecydowała się powiedzieć:

– Ja też jestem sama.

Gdy znów spojrzała na Briana, mężczyzna zbierał kawałki szkła z podłogi. Na dźwięk wypowiedzianych przez nią słów znieruchomiał.

– Podobno w święta nikt nie powinien być sam, więc gdybyś nie miał planów…

– To miłe z twojej strony, Daphne – przerwał jej. – Ale chyba wolę jednak zostać sam.

Lekko się skrzywiła. Powinna w porę ugryźć się w język i po prostu wyjść.

– Jasne, rozumiem. Gdybyś zmienił zdanie, mieszkam pod czternastką.

Kiedy Brian uniósł wzrok, sylwetka Daphne zniknęła już w mroku korytarza. W ciszy wypełniającej jego dom usłyszał tylko jej pośpieszne kroki i trzask drzwi. Odeszła równie szybko, jak się pojawiła – kompletnie niespodziewanie, pozostawiając po sobie tylko subtelne echo własnego głosu i rozlaną herbatę.

*

Wczesnym wieczorem, gdy w telewizji na każdym kanale leciał Kevin sam w domu lub jakaś denna komedia romantyczna z choinką w tle, Brian siedział na kanapie w salonie, co jakiś czas ukradkiem zerkając w stronę śpiącego na podłodze Maxa. Gdy po wyjściu Daphne przesunął jeden z foteli i zablokował nim drzwi prowadzące do ogrodu – i tym samym jakąkolwiek drogę ucieczki – pies spojrzał na niego z dezaprobatą malującą się w jego ciemnych oczach, po czym odwrócił się do niego tyłkiem i od tamtej chwili nie ruszył się z miejsca. Upchnięte w rogu pomieszczenia legowisko, które Brian kupił kilka miesięcy temu, jak zawsze było porzucone – Max tylko raz niechętnie je obwąchał, aby równie szybko przestać zwracać na nie jakąkolwiek uwagę.

Brian mimowolnie przypomniał sobie słowa, jakie wówczas wypowiedział: Gdyby to ona ci je kupiła, nie odstępowałbyś go na krok, prawda?

Czasami zastanawiał się, w czym tkwiła ta drobna różnica pomiędzy nim a nią, i za każdym razem odpowiedź brzmiała tak samo – jego żona była kimś, kogo nie dało się nie kochać. Jego lepszą połową. Światłem pośród mroku, jaki przed jej poznaniem dookoła siebie roztaczał.

Była wszystkim.

Jak więc mógł winić Maxa za to, że nienawidził człowieka, który próbował mu ją zastąpić? Nawet jeżeli owym człowiekiem był on sam.

Znów zerknął na drzemiącego spokojnie psa, jedyną pamiątkę, jaka mu po niej została. Pozbył się wszystkiego innego, nawet ubrań z szafy, nie mógł znieść ich zapachu. Jej zapachu. Cholera, wyrzucił nawet ulubiony kubek żony, zupełnie jakby kawałek porcelany zawierał w sobie cząstkę jej duszy.

Zamknął oczy, starając się nie wypowiadać w myślach imienia ukochanej. Od pogrzebu tych kilka liter, kiedyś tworzących sens życia Briana, nie wydostało się z jego ust, jakby były czymś zakazanym i niedozwolonym. Jakąś niewypowiedzianą tajemnicą, która musiała pozostać uwięziona pośród ciszy.

Nagle poczuł się zmęczony.

Tak bardzo zmęczony.

Charakterystyczny odgłos psich łap na drewnianej podłodze przepędził senność. Brian westchnął, gdy uniósł powieki i dostrzegł, że Max usiadł tuż przed kanapą i utkwił w nim nieodgadnione spojrzenie.

– Co?

Max zaszczekał w odpowiedzi.

– Nie rozumiem. Czego ode mnie chcesz?

Pies podreptał w stronę korytarza. Dom był tak niewielki, że nawet w salonu Brian był w stanie dostrzec, że zwierzak zatrzymał się tuż przy drzwiach.

– Nie ma mowy, kolego! – zawołał. – Jest za zimno na spacer. Zresztą… chyba wyrobiłeś już swój dzienny limit kroków, prawda?

Max znów zaszczekał.

Brian nie ruszył się jednak z kanapy. Ostatnim, na co miał obecnie ochotę, było wyjście na zewnątrz. Postanowił zignorować pupila, mając nadzieję, że ten w końcu się podda i wróci na swoje miejsce na podłodze, aby resztę tego wieczoru spędzić…

W ciszy rozbrzmiał trzask drzwi.

Brian odwrócił gwałtownie głowę, ale zamiast mroku korytarza ujrzał zasypany śniegiem ganek.

– Cholera! – zawołał, zrywając się na równe nogi.

Pokonując biegiem korytarz, chwycił płaszcz, a następnie wypadł na ganek, znów przeklinając, gdy mroźne powietrze wyszło mu na spotkanie.

– Max! – krzyknął, ale pies biegł już chodnikiem, mijając udekorowane kolorowymi lampkami domy.

Brian niedbale narzucił płaszcz na ramiona, jednocześnie pokonując kilkustopniowe drewniane schody. Potem ruszył w pogoń za psem, patrząc, jak merdający radośnie ogon coraz bardziej się od niego oddalał.

W niemal tym samym momencie Mary Elder, znużona licznie zgromadzoną w jej domu rodziną, odsunęła firankę w jednym z okien w salonie. Słysząc za plecami krzyki swoich sześciu wnucząt, wyjrzała na ulicę. Nie spodziewała się, że ujrzy cokolwiek interesującego, w końcu były święta, na zewnątrz temperatura spadła sporo poniżej zera i nikt o zdrowych zmysłach dobrowolnie nie wyszedłby z własnego domu.

Niespodziewanie, ku jej uciesze, zza rogu wyłoniła się najpierw sylwetka psa, a chwilę później biegnącego za nim mężczyzny w czarnym, niezapiętym płaszczu. Rozpoznała go niemal natychmiast, w końcu żyła tą okolicą i wszystkim, co się na niej działo, o wiele bardziej, niż było to rozsądne.

Cóż, może te święta nie będą aż tak nudne, jak sądziła?

Brian, zupełnie nieświadomy, że stanowił główną atrakcję wieczoru jednej ze wścibskich sąsiadek, biegł zaśnieżonym chodnikiem. Oddech ściskał mu płuca do tego stopnia, że niemal nie czuł otaczającego go zimna.

– Max, do cholery! – zawołał.

Pies nagle zbiegł z chodnika prosto na jeden z trawników. Zatrzymał się dopiero na ganku. Usiadł tuż obok białych drzwi, po czym radośnie merdając ogonem, spojrzał na Briana.

Mężczyzna zatrzymał się pośród śniegu. Oddychając ciężko, poluźnił kołnierzyk koszulki. Zimne powietrze wdzierało się do jego gardła.

– Ty… – Zamilkł, gdy zerkając na Maxa, dostrzegł coś jeszcze.

Na drzwiach domu, przed którym właśnie stał, widniał dwucyfrowy numer.

Czternaście.

*

Za każdym razem, kiedy Daphne stawała przed pustym płótnem, ograniczała ją tylko jej własna wyobraźnia i może liczba farb, jakimi dysponowała. Mogła namalować wszystko. Najpiękniejszy, najbardziej nierealny obraz, jaki tylko była w stanie sobie wyobrazić. Dlaczego więc zawsze malowała siebie? Swoją własną, potwornie prawdziwą tragedię.

Wszystko, czym była i czym miała się stać.

Być może w prawdzie kryło się o wiele więcej piękna niż w najśmielszych wyobrażeniach?

Z tą myślą osadzoną gdzieś z tyłu jej głowy, po raz kolejny tego dnia dobyła pędzla.

Chciała ukończyć obraz.

Musiała go skończyć, zanim będzie za późno.

Nim jednak zdołała choćby odrobinę mocniej zacisnąć dłoń na drewnianym trzonku, za murami jej domu, w zimnie i mroku nocy, rozbrzmiał trzask na tyle donośny, że Daphne niemal natychmiast porzuciła pędzel oraz swój niedokończony obraz i ruszyła w stronę drzwi. Myśli od razu podsunęły jej wyobrażenia wypadku samochodowego, a nie tego, co ujrzała, gdy tylko zerknęła na podwórko.

Brian leżał w śniegu przed jej domem, a merdający ogonem Max krążył dookoła niego, jakby uznał ów stan rzeczy za początek jakiejś świetnej zabawy.

Daphne zerwała się z miejsca sekundę po tym, jak zorientowała się, że wpatruję się w mężczyznę odrobinę za długo. Zbiegła z ganku i znalazła się tuż obok niego w chwili, w której Brian usiadł na śniegu. Na jego twarzy widniał lekki grymas.

– Nic ci nie jest? – zapytała, omiatając wzrokiem jego sylwetkę. – Jesteś ranny? Coś cię boli? Złamałaś coś?

– Dap…

Chwyciła ciepłymi dłońmi jego zimne policzki, jednocześnie pochylając się ku niemu.

– Czujesz zawroty głowy? Kiedyś czytałam, że to jeden z pierwszych objawów wstrząśnienia mózgu.

– Daphne – przerwał jej.

– Uderzyłeś się o coś, gdy upadałeś? A może… – Słowa uwięzły jej w gardle, gdy chłodna niczym lód dłoń Briana spoczęła na jej dłoni, niemal całkowicie ją zakrywając.

Niemal drgnęła, zdając sobie sprawę z tego, że w przypływie stresu i zdenerwowania zmniejszyła dzielącą ich odległość o wiele bardziej, niż było to konieczne. Ich twarze znajdowały się tak blisko siebie, że czuła powiew jego przyśpieszonego oddechu na swoich ustach.

– Nic mi nie jest – zapewnił, kiedy spojrzała prosto w jego oczy. – Zaliczyłem tylko niezbyt przyjemne spotkanie z twoim trawnikiem.

Kąciki ust Daphne drgnęły w lekkim uśmiechu.

– Przyszedłeś…

– Max przyszedł – sprostował. – Ja jestem tylko jego towarzystwem.

Tym razem nie zdołała zapanować nad uśmiechem, który pojawił się na jej twarzy. Zabrała dłonie z policzków mężczyzny i nieco się odsunęła. Pomagając mu wstać, powiedziała:

– Cieszę się, że jednak zmieniłeś zdanie.

– W święta nikt nie powinien być sam, prawda? Chryste, brzmię jak moja matka.

– Chodźmy – rzuciła przez ramię, ruszając w stronę ganku. – Musisz się rozgrzać.

Brian zdołał postawić zaledwie jeden krok, gdy Max nieoczekiwanie go wyprzedził i wbiegł do domu.

Wówczas Daphne zatrzymała się przy drzwiach i powiedziała do czworonoga:

– Ty też możesz wejść, jeżeli chcesz.

Mężczyzna mimowolnie się uśmiechnął i choć za wszelką cenę starał się nie dać po sobie tego poznać, zapragnął odetchnąć z ulgą, gdy znalazł się w ciepłym wnętrzu. Leżąc przez chwilę na śniegu, cholernie zmarzł.

– Rozgość się – zachęciła kobieta, znikając gdzieś w głębi domu. – Naleję ci coś ciepłego do picia.

Podłoga w korytarzu skrzypnęła pod jego ciężarem, gdy niepewnie ruszył przed siebie. Nagle znalazł się w zastawionym kartonami salonie, gdzie Max wczołgał się na owiniętą folią kanapę i wygodnie się na niej rozłożył. W przeciwieństwie do Briana czuł się jak u siebie.

W rogu, nieopodal wyjścia na ogród, stał obraz utkwiony w drewnianej sztaludze. Z odległości kilku kroków nie przedstawiał niczego konkretnego, ale wystarczyło podejść trochę bliżej, aby dostrzec, że nie był tylko połączonymi ze sobą odcieniami szarości i błękitu.

Był plątaniną ponurych, deszczowych chmur i wyłaniającą się spośród nich kościstą dłonią, która w pełnym rozpaczy geście długimi palcami próbowała dosięgnąć górującego nad nimi słońca.

– Dotykając Nieba.

Na dźwięk łagodnego głosu kobiety, Brian odwrócił się od obrazu. Daphne stała w wejściu do salonu, trzymając w dłoniach dwa plastikowe kubeczki z bliżej nieokreślonym napojem o burgundowym odcieniu.

– Tak go nazwałam – dodała, ruszając ku niemu. – Chociaż to dopiero tytuł roboczy.

– Podoba mi się – przyznał, odbierając od niej napój. – I obraz, i jego nazwa, ale chyba nie jestem zbyt dobrym znawcą sztuki.

– Nie musisz nim być, aby móc stwierdzić, czy coś jest piękne. – Zerknęła na kubek. – Przepraszam, że daję ci napój w czymś takim. Wciąż nie znalazłam kartonu z rzeczami kuchennymi.

Brian upił łyk, po czym szybko się skrzywił i odsunął od siebie kubek.

– Cholera, ale mocne.

– Mówisz poważnie? – zapytała, po czym również się napiła. – Dobry Boże. – Spojrzała na napój. – Pani Elder co prawda mnie uprzedziła, ale nie sądziłam, że w jej słowach kryło się aż tak wiele prawdy…

– Pani Elder?

– Tak. Przyniosła mi dzbanek chwilę po tym, jak się tutaj wprowadziłam.

– Ach, tak. To jej słynny grzaniec. Daje go każdemu nowemu sąsiadowi. Gdy po raz pierwszy spróbowałem go z… – Zamilkł, w ostatniej chwili pojmując, co zamierzał powiedzieć. – Z… – W kącikach jego ust pojawił się grymas.

Daphne, najwyraźniej dostrzegając, jak bardzo był zakłopotany, powiedziała nagle:

– Pada.

– Słucham?

– Spójrz – poleciła, niespodziewanie chwytając wciąż zimną dłoń mężczyzny swoją własną, przyjemnie ciepłą i delikatną. Wskazała w stronę okien, za którymi rozciągał się ogród. Z nieba, zgodnie z zapowiedziami pogody, sypał śnieg. – Muszę to zobaczyć z bliska.

Brzmiała tak radośnie, że gdy ruszyła w stronę drzwi, Brian przez moment wciąż stał w miejscu. Patrzył na nią, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że przypominała mu…

– Idziesz? – zapytała, nie pozwalając mu dokończyć myśli, choć i tak miała pozostać właśnie taka, porzucona chwilę przed tym, jak zagościć miało w niej imię żony.

Wyszedł na zewnątrz, wciąż trzymając kubek grzańca w dłoni. Daphne stała pośrodku ogrodu, ze wzrokiem wpatrzonym w niebo. Śnieg opadał na jej jasne włosy i policzki, na których widniał uśmiech. Max kręcił się dookoła stóp kobiety, pierwszy raz tak radosny odkąd…

Brian przełknął z trudem.

Dołączył do Daphne i również uniósł wzrok, chcąc dostrzec to, co widziała ona – nie ujrzał jednak niczego prócz czerni nocnego nieba. Co tak bardzo ją zachwyciło?

Spojrzał na sąsiadkę: na jej twarz, uśmiech błąkający się w kącikach ust i błysk w jasnych oczach.

– Miała na imię Jane – wyznał.

To jedno słowo, przez tak wiele lat martwe, zabrzmiało dziwnie obco.

Daphne odwróciła ku niemu twarz.

– Moja żona miała na imię Jane. Zmarła dokładnie dwa lata temu. W święta.

Spodziewał się, że sąsiadka zamilknie lub może powie, że jest jej przykro. Ludzie zawsze to mówili, nawet jeżeli nie znali tego, kto odszedł. Z przymusu lub empatii.

Ale Daphne, ku jego zaskoczeniu, zapytała cicho:

– Czy to właśnie dlatego nie obchodzisz świąt?

– Tak. – Nie odrywał od niej wzroku. – Chorowała trzy lata. Lekarze nie dawali jej żadnych szans. Powinienem był się na to przygotować…

– Na to nie można się przygotować – wtrąciła łagodnie. – Nigdy, Brianie. Możemy tylko przestać być dla siebie aż tak surowi. Ostatecznie wciąż jesteśmy tylko ludźmi. Nie urodziliśmy się po to, aby być idealni.

Wciąż na nią patrzył, gdy przeniosła wzrok na Maxa, który tarzał się w śniegu.

– Myślę, że on też tęskni. Zupełnie jak ty, ale w przeciwieństwie do ciebie nigdy nie zrozumie, że ona już nie wróci. Może ucieka, licząc, że ją znajdzie? Że gdy będzie biegł dostatecznie długo, ona w końcu wyłoni się zza rogu, a wtedy przyprowadzi ją do domu, do ciebie?

Przyszedł do ciebie, pomyślał.

Przyprowadził mnie prosto do ciebie.

– Daphne…

– Próbowałeś kiedyś od czegoś uciec?

Nieustannie.

Uciekał od imienia żony, od rzeczy, które po sobie pozostawiła. Od wszystkiego, co mu ją przypominało.

– Ja też próbuję – wyznała. – Chociaż wiem, że nie zdołam uciekać zbyt długo. – Nabrała w płuca drżący wdech. – Za jakiś czas nie będę w stanie utrzymać w dłoni nawet długopisu, nie wspominając już o pędzlu i palecie z farbami. Dotykając Nieba to mój ostatni obraz. Chciałabym go dokończyć, zanim to, przed czym uciekam, w końcu mnie dopadnie.

Nie powiedział, że jest mu przykro. Nie zapytał, czy to dlatego upuściła kubek z herbatą. Zapytał jedynie:

– Może spróbujesz przestać uciekać razem ze mną?

Odwzajemniła jego spojrzenie i mimo smutku tlącego się w jej oczach, delikatnie się uśmiechnęła.

– Wierzysz w przeznaczenie, Brianie?

– Nie. Ale jak inaczej miałbym wyjaśnić fakt, że przez Maxa spotkaliśmy się dzisiaj już trzy razy?

– Może mnie polubił? Moja mama zawsze powtarza, że trudno mnie nie kochać. – Zerknęła na psa. – A może w moim ogródku coś umarło i przyciągnął go zapach…

– Daphne…

– Może to przeznaczenie, a może tylko przypadek, ale… nie chcę być kolejną kobietą, która złamie ci serce. Pewnego dnia odejdę.

– Wiem. I nie obchodzi mnie to. Dlatego zapytam po raz kolejny. Czy przestaniesz uciekać razem ze mną, Daphne?

Spojrzała na niego oczami pełnymi łez, którym nie pozwoliła się wydostać.

– Od czego zaczniemy, jeżeli moja odpowiedź brzmi: „Tak”?

Kącik ust Briana drgnął ku górze. Po chwili mężczyzna zaproponował:

– Może jutro wpadnę, żeby odśnieżyć ci trawnik, a ty w zamian opowiesz mi trochę o marnym życiu malarzy.

Kobieta obdarzyła go uśmiechem. Jednym z najpiękniejszych, jakie miał okazję ujrzeć.

– A potem?

– Potem… – Omiótł wzrokiem jej twarz. – Potem zabiorę cię na spacer i pokażę ci wszystkie cudowne miejsca, jakie powinnaś zobaczyć. I kupię ci kwiaty.

– Konwalie? – podsunęła.

– Konwalie. Za każdym razem, kiedy będziesz chciała znów zacząć uciekać, będę tuż obok, chwycę twoją dłoń i powiem ci, że nie musisz. Już nie.

Głos jej się załamał, gdy zapytała:

– Obiecujesz?

– Tak. Obiecuję.

– A ja obiecuję, że zrobię wszystko, aby nie złamać twojego serca. Nieważne, jak długo i ciężko będę musiała walczyć.

Być może były to tylko słowa wypowiedziane z ust niemal zupełnie obcych sobie ludzi, ale w tamtej chwili, w te pamiętne święta, gdy Nowy Jork nawiedziły największe opady śniegu od wielu lat, owe słowa były także początkiem.

Nie liczyło się bowiem to, czy Daphne i Brian wierzyli w przeznaczenie. Nie musieli wierzyć, aby los postanowił coś im ofiarować.

Nadzieję.

Silniejszą niż śmierć.

© Julia Brylewska, Kinga Litkowiec, Dagmara Jakubczak, Monika Skabara, Anna Langner, Paulina Zalecka, Ewelina Dobosz, Katarzyna Kasmat-Łyskaniuk

© Wydawnictwo Black Rose, Zamość 2024

ISBN 978-83-68216-49-3

Wydanie pierwsze

Redakcja

Anna Łakuta

Korekta

Kinga Dąbrowicz

Danuta Perszewska

Magda Adamska

Skład i łamanie

Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki

Melody M. – Graphics Designer

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autorek i wydawcy.