Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Ciepła, przepełniona humorem i wzruszeniami opowieść o tym, co jest naprawdę ważne. Bo święta mogą być wyjątkowe, nawet gdy z nieba spadną cztery płatki śniegu na krzyż...
Gwiazdka za pasem, w powietrzu pachnie makowcem, goździkami i zieloną choinką. Mieszkańcy małego miasteczka myślą już o przygotowaniach świątecznych, ale na drodze lepienia uszek i łańcuchów choinkowych staną im rodzinne perypetie. Zabiegani zapomną, co naprawdę liczy się w świętach. Na szczęście ktoś im o tym przypomni...
Ten wyjątkowy czas skrzyżuje ze sobą drogi małżeństwa posądzającego się wzajemnie o zdrady, młodej mamy zmęczonej dobrymi radami teściowej, sknery, którego żona marzy o dziecku, kobiety samotnie wychowującej córeczkę i pewnego przystojnego mężczyzny. Wśród codziennych problemów trudno się zatrzymać i po prostu cieszyć wspólnymi chwilami, ale w miasteczku mieszka ktoś, kto pomoże im na nowo odkryć magię świąt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2017
Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2017
Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa
Redakcja: Kinga Gąska
Korekta: Alicja Laskowska
Projekt okładki: Izabella Marcinowska
Fotografia na okładce: Sandra Cunningham/shutterstock
Konwersja: Grzegorz Kalisiak
ISBN 978-83-7976-793-9
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
fax: 61 853-80-75
www.czwartastrona.pl
Chuda jodełka zakołysała się lekko pchnięta podmuchem lodowatego wiatru. Zawieszone na jej gałązkach szklane sopelki zabrzęczały melodyjnie, gdy zetknęły się pokrytymi śniegiem szpicami. Światło ulicznej latarni zalśniło w ozdobach srebrzystym refleksem, wzbudzając zainteresowanie szarego wróbelka przycupniętego na cienkiej gałązce.
Czarne, podobne do maleńkiego koralika oko zarejestrowało niespodziewany ruch. Ptaszek zerwał się z choinki i przysiadł na rozciągniętych powyżej kablach elektrycznych. Z wysokości obserwował człowieka, który głośno posapując, zbliżał się do drzewka. Skrzypnął śnieg pod stopami, a następnie gromko huknęło, gdy na ziemię opadł z trudem przytaszczony podłużny kształt.
– Jakie ciężkie, niech to szlag! – doleciało gdzieś zza czerwonego, kraciastego szalika. – Ale zaraz, zaraz… gdzie ja to miałam? Chyba tu… a jest. No, bo już myślałam, że zgubiłam po drodze.
Postać w kraciastym szaliku sięgnęła za pazuchę i wydobyła poplątany sznur choinkowych lampek. Ostrożnie ułożyła je na śniegu i zabrała się do rozplątywania. Sprawnie jej szło i już po kilku minutach światełka były gotowe do zawieszenia.
– Lulajże Jezuniu… – spomiędzy spierzchniętych warg wydobyło się chrapliwe nucenie. – …me pieścidełkoooo! – Spłoszony wróbel zerwał się z przewodów elektrycznych i przefrunął nad zaśnieżonym podwórkiem. Wzniósł się na wysokość drugiego piętra i lekko opadł na blaszany parapet. Z uwagą obserwował krzątającą się niżej postać, która właśnie zaczęła się szarpać z przytaszczonym pakunkiem. – Lulajże, lulaj! A stójże, cholero!
Podłużny kształt okazał się być niewysoką metalową drabinką, która szybko została rozłożona i ustawiona w bliskim sąsiedztwie jodełki. Postać złapała sznur rozplątanych lampek i niepewnie wdrapała się na stopnie. Kroczek za kroczkiem zbliżyła się do czubka drzewka i niezdarnymi ruchami rąk, ukrytych w grubych wełnianych rękawicach, oplotła choinkę światełkami.
Wróbelek zarejestrował ruch za oknem, więc podskoczył kilka razy w miejscu, strząsając płatki śniegu, po czym stanął oko w oko z psim pyskiem przyklejonym do szyby. Przestraszył się i sfrunął na pokrywę blaszanego śmietnika, na moment tracąc kontakt z postacią przy choince. Kiedy ponownie skierował na nią uwagę, stała nieopodal drzwi do klatki schodowej, taszcząc kabel przedłużacza.
– A ty go, matulu… – skrzeczała postać, wypuszczając w powietrze białe kłębuszki pary – …bujaj go, bujaj. Nie, nie tak… lulaj go, lulaj! Na pewno nie przyjdą – powiedziała nagle. – W nosie mają. Nie moja sprawa. Ja proponowałam. Nie moja sprawa. Pewnie przed telewizorem siedzą. Nie przyjdą. Ich sprawa. Nie moja. Ja proponowałam. Taki ładny pomysł, taki ładny…
Postać stęknęła przeciągle, schylając się po zwisający z jodełki kabel zakończony niewielką wtyczką. Zmrużone oczy starały się dostrzec otwory w kostce przedłużacza, zgrabiałe dłonie usiłowały wcisnąć zieloną wtyczkę. W końcu udało się. Postać wyprostowała się i w napięciu spojrzała na drzewko, które według zapewnień producenta powinno zalać się rzęsistą orgią kolorów. Tfu, feerią chyba.
Powinno. Ale nie wiedzieć czemu pozostało czarne jak grudniowa noc. Czy też listopadowa. Czy też inna ciemna pora od zachodu do wschodu słońca.
– Niech to szlag! – wychrypiała postać w szaliku, tupiąc ze złości stopą w grubym kozaku. – Człowiek rozplącze, zaplącze, włączy, a na końcu i tak się okaże, że jedna cholera nie działa! Lulajże…
Postać odkaszlnęła sucho, złapała oburącz drabinę i podjęła wspinaczkę po metalowych stopniach. Dotarłszy na sam szczyt, zaczęła niezdarnie obłapiać kolejne światełka, dociskając barwne żaróweczki. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo i znudzony wróbel pomyślał, że najwyższa pora przelecieć się po mieście i rozejrzeć, gdzie tego wieczoru urzędują jego kompani. Ale w tej samej chwili wydarzyło się coś niesamowitego. Nagle lampki rozjarzyły się wszystkimi kolorami tęczy, migocząc w zawieszonych na jodełce sopelkach i czapach śniegu pomiędzy iglastymi gałązkami. Postać na drabinie zamarła z kolędą na ustach, a oświetloną barwnym blaskiem twarz rozjaśnił pełen zachwytu uśmiech. Trwało to jednak zaledwie kilka sekund, bo niespodziewanie coś pyknęło, trzasnęło, z kostki przedłużacza sypnęły iskry, a lampki na drzewku zamigotały i zgasły. Równocześnie w ciemnościach pogrążył się cały budynek.
Postać na drabinie zachwiała się i wyciągnęła dłoń, szukając podparcia. Natrafiła jednak tylko na smętnie kołyszący się sznur lampek i z hukiem runęła na ziemię.
– …Jezuniu – jęknęła, leżąc u stóp drabiny. I nie wiadomo było, czy to ciąg dalszy kolędy, czy już coś innego.
Budynek pod numerem piątym na ulicy Weissa nadal tonął w ciemnościach, jego fasadę rozświetlały jednak błyskające światła zaparkowanego nieopodal ambulansu. Stojące przed wejściem cztery kobiety odprowadzały wzrokiem transportowane przez sanitariuszy nosze, na których spoczywała nieruchoma staruszka.
– Tego można było uniknąć – powiedziała jedna z nich. Trzy pozostałe ponuro pokiwały głowami.
Tymczasem ratownik medyczny podszedł do noszy i spojrzał na leżącą. Zauważył, że zgina ramię pod nienaturalnym kątem i pomyślał, że musi jej być niewygodnie. Chciał ułożyć ją trochę inaczej, ale nagle otworzyła oczy i pokręciła głową. Usłuchał. Kiedy nosze zostały już umieszczone w samochodzie, a drzwi zatrzaśnięte, leżąca na nich kobieta sztywno poruszyła ramieniem i z trudem wsunęła dłoń za pazuchę, zaciskając ją na śnieżnobiałej chusteczce. Zawinięte w nią opłatki ogrzały się ciepłem jej dłoni.
Do czasu pamiętnej rozmowy Zuzanna Kropczyńska-Fijus, zwana potocznie przez przyjaciół Zuzą, ewentualnie Kropką, nie zastanawiała się nad obrazem swojego małżeństwa. Ba, Zuzanna wcale zastanawiać się nie musiała, ponieważ święcie i nade wszystko była przekonana, że związek, który z poświęceniem pielęgnowała od piętnastu lat, był idealny! Czy bez cienia skargi nie prała skarpet, które wykazywały niezwykły talent do materializowania się w najmniej oczekiwanych zakamarkach mieszkania? Czy nie gotowała kapuśniaku na żeberku, galantyny z kurczaka i galarety wieprzowej, choć już na samo brzmienie nazw ulubionych smakołyków męża dostawała mdłości? Czy szyby w oknach ich trzypokojowego mieszkania w bloku przy ulicy Weissa nie lśniły tak krystalicznym blaskiem, że zawistne sąsiadki musiały mrużyć oczy? O, tak. W kwestii swojego pożycia małżeńskiego Zuzanna zdecydowanie nie miała sobie nic do zarzucenia, była wszak idealną żoną swego męża.
Pech chciał jednak, że mniej więcej w połowie listopada najlepsza przyjaciółka Zuzy, Karolina, została porzucona przez wieloletniego partnera. Dramatyczne rozstanie zostało okraszone standardowym: „Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi” oraz wręczeniem starannie złożonej kartki formatu A4, na której skrupulatnie wyszczególniono podział wspólnie nabytego mienia. Nie należy się zatem dziwić, że Karolina poczuła się silnie zraniona i zjawiła się pewnego ponurego popołudnia w mieszkaniu Zuzanny, aby w towarzystwie przyjaciółki, ciasta z migdałową bezą i ptasiego mleczka o smaku cytrynowym wieszać psy na całym męskim gatunku.
Kiedy w pudełku z czekoladkami dostrzegły dno, a Zuzanna zajęła się parzeniem kolejnego dzbanka mocnej kawy, Karolina otarła zaczerwienione oczy i oświadczyła pewnym tonem:
– Wszyscy faceci to świnie.
– Och, na pewno są jakieś wyjątki… – odparła słabo Zuzanna, która na ten temat miała zgoła odmienne zdanie, a własnemu mężowi właściwie nie potrafiła nic zarzucić. To prawda, że gdy chodziło o wyrzucenie śmieci, dopadały go pierwsze oznaki demencji starczej, a ostatnim kwiatem, jaki od niego dostała, była przerośnięta paprotka kupiona za jedną trzecią ceny w Biedronce, i to tylko dlatego, że nieopatrznie zrzucił ją, pakując zakupy, ale to przecież nie powód, by od razu zaliczać go do kategorii wieprzowiny!
– Tak sądzisz? – Karolinie nie spodobało się wahanie przyjaciółki. – Wobec tego bardzo mało wiesz o życiu, moja droga. Bardzo mało. Cieszę się, że nigdy nie skrzywdzono cię tak jak mnie. Moje serce zostało złamane! – Posłała Zuzie lekko urażone spojrzenie, wpychając w usta kolejną czekoladkę.
– Może nie byliście sobie pisani? – Zuzanna, która była nieuleczalną romantyczką i wierzyła w miłość przez wielkie czerwone „M”, wychodziła z założenia, że dwie połówki jabłka muszą w końcu złożyć się do kupy. Tak samo jak dwie połówki pomarańczy. – Może po prostu to nie ten?
– Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że to nie ten, bo przecież okazał się potwornym palantem! Czy wiesz, co on w ogóle zrobił?
– W ogóle to chyba cię porzucił… – szepnęła cichutko Zuzanna, która nie chciała poruszyć bolesnej struny w sercu przyjaciółki, ale nie miała pomysłu, cóż innego mógł uczynić potworny palant.
– To też, ale czy wiesz, w jakich okolicznościach do tego doszło? Jak bardzo mnie rozczarował?
– Nie mam pojęcia – odparła zgodnie z prawdą, ponieważ rzeczywiście nie znała szczegółów tego jakże dramatycznego zdarzenia. Wcześniej, gdy dzwoniła do przyjaciółki, aby ją wesprzeć i pocieszyć dobrym słowem, w słuchawce rozlegały się naprzemiennie szlochy i wyzwiska, więc nie była w stanie wydobyć z Karoliny, co tak naprawdę zaszło.
– Umówił się ze mną w eleganckiej restauracji w Krakowie. Zamówił dla nas kolorowe drinki. Moje ulubione malibu i coś śmierdzącego z colą dla siebie. Łyknął sobie raz i drugi. Pomyślałam, że jakiś taki zdenerwowany… I wtedy powiedział… Wtedy powiedział, że musi powiedzieć mi coś bardzo ważnego. I zaczął obmacywać wewnętrzną kieszonkę marynarki…
– I co? – Zaaferowana Zuzanna sięgnęła do pudełka z czekoladkami i bezwiednie wepchnęła słodycze do ust.
– I wyciągnął paczkę chusteczek higienicznych! Powiedział, że ma katar, a ja głupia myślałam, że chce mi dać pierścionek!
– A to świnia!
– Sama widzisz! Prawdziwa, najprawdziwsza świnia! A potem, jak gdyby nigdy nic, kwestie majątkowe jeszcze ze mną rozstrzygał! Mówię ci. Oni wszyscy są tacy sami. Interesuje ich tylko seks i piłka nożna. Ewentualnie jeszcze skoki narciarskie, ale tylko w sezonie. Udają grzecznych, a potem szast-prast i okazuje się, że baba na boku!
– Ale to niemożliwe, żeby na świecie byli tylko tacy faceci. Ja na przykład specjalnie nie narzekam… – Mimo głębokiego oburzenia względem byłego partnera Karoliny, Zuza nadal czuła się zobowiązana stanąć w obronie własnego męża.
– Tere-fere kuku! Albo jesteś ślepa, albo trafił ci się gej. A zważywszy na to, że jestem matką chrzestną twojej córki, raczej obstawiałabym ślepotę.
– I co teraz? – zapytała nieszczęśliwym tonem Zuzanna.
– No, cóż… – Karolina wyciągnęła przed siebie długie nogi i sięgnęła do pudełka z czekoladkami. – Ja radziłabym wszystko sprawdzić. Żebyś potem nie obudziła się z ręką w nocniku.
– E, tam. – Zuzanna machnęła lekceważąco dłonią i przysunęła sobie kolejny kawałek aromatycznego ciasta z migdałową bezą. Nie zamierzała roztrząsać słów przyjaciółki, przez którą przemawiały złe doświadczenie i zupełnie zrozumiałe rozgoryczenie. Ona, Zuzanna, nie miała czego sprawdzać, wszak wiodła całkiem udane życie, choć czasem śmieci wysypywały się z kubełka, a na parapecie kuchni straszyła nieco przerośnięta paprotka. Nie zamierzała o tym w ogóle myśleć.
Ale ziarnko wątpliwości zostało zasiane.
W czasie, kiedy Zuzanna na poważnie zajęła się rozkładaniem swojego małżeństwa na czynniki pierwsze, jej mąż, Kajetan, miał twardy orzech do zgryzienia. Z nieszczęśliwą miną stał pośrodku małżeńskiej sypialni. Ściskał kurczowo płaskie pudełko po damskich kozakach popularnej marki i wodził spojrzeniem po pomieszczeniu, szukając najlepszej kryjówki dla trzymanych w ręku skarbów.
Na własne nieszczęście – choć z pewnością w innych okolicznościach mężczyzna ująłby to nieco inaczej – Kajtek był mężem swojej żony. A to oznaczało, że w pokoju, w którym obecnie się znajdował, panował wręcz idealny porządek. Trochę sfatygowana, ale nadal dość wygodna wersalka została starannie przykryta narzutą z frędzelkami. Na tapicerowanych fotelach od kompletu nie zalegały żadne ubrania. Czasopisma, starannie posegregowane tematycznie („Piłka Nożna” i „Newsweek” dla niego, „Oliwia” i „Poradnik Domowy” dla niej), spoczywały w estetycznym, wiklinowym koszyczku pod oknem. Na ławie ze szklanym blatem stała jedynie misa z zapachową świecą, a wszystkie szafki i szuflady meblościanki były pozamykane. Nawet zeschnięty płatek różowego cyklamena nie ośmielił się opaść na parapet czy starannie odkurzoną powierzchnię dywanu i na oczach Kajetana powoli sfrunął na podstawiony talerzyk.
Kajetan odetchnął głęboko, spojrzał żałośnie na trzymane w dłoni pudełko, po czym ostrożnie przysiadł na brzegu wersalki. Zatopił się we wspomnieniach, przywołując chwilę, gdy do pokoju, w którym pracował, wpadł mocno zafrasowany Michał.
– Ratuj mnie, stary! – zajęczał.
– Co się stało? Napadli cię? Trzeba komuś obić pysk?
Michał rzeczywiście wyglądał jak ofiara ulicznej bójki. Jego ubranie było mocno poszarpane i nieświeże, a przez policzek ciągnęła się czerwona pręga. Zaskoczony Kajetan dostrzegł również opuchliznę pod lewym okiem.
– Żeby to było takie proste! – westchnął kolega, podchodząc do biurka, za którym siedział Kajtek, i kładąc na nim trzymane dotychczas pod pachą pudełko po butach. Wskazał najpierw puchnące oko, a następnie obolały policzek. – To dzieło Elwirki.
– No, to pięknie! A czym zasłużyłeś sobie na tak gorące dowody miłości?
– Elwirka robiła jesienne porządki i znalazła moje maleństwa…
– Twoje ma… czyli co?
– Świerszczyki.
– Świerszczyki?
– Nie wiesz, czym są świerszczyki?
Kajetan przez chwilę mierzył kolegę nieprzytomnym spojrzeniem. Oczywiście, że wiedział, czym są świerszczyki. Z Michałem przyjaźnił się od przedszkola, razem grywali w piłkę nożną, zbijanego, dwa ognie. Organizowali podchody i chodzili kąpać się w Cedronie. I nikt tak dobrze jak on, Kajetan, nie znał fascynacji Michała owadami. Kolega zbierał nieżywe okazy i trzymał w słoiku pod łóżkiem. Było to na swój sposób makabryczne i fascynujące równocześnie. Czasami, najczęściej w deszczowe, letnie popołudnia, spotykali się w pokoju Michała, a wtedy kolega wyjmował słoik i rozkładał przed Kajtkiem swoje skarby. Najbardziej uwielbiał motyle, mógł im się przyglądać bez końca, używając do tego dużej lupy. Nie wiedziałem, że świerszcze też lubi – przemknęło przez głowę Kajetana. – No i że nadal je trzyma. To trochę makabryczne, swoją drogą. Nie dziwię się, że Elwirka wpadła w szał.
– Oczywiście, że wiem o twoich świerszczykach! – Uśmiechnął się do przyjaciela. – Ale jak mógłbym ci pomóc? Chyba nie chcesz, żebym wstawił się za tobą u Elwirki?
– Pewnie, że nie! Sam ją jakoś udobrucham, mam w tym wprawę. Czekoladki, jakieś kino, obowiązkowo z komedią romantyczną, od której flaki mi się przewrócą w środku, potem pudełko z ładną bielizną i wino do kolacji. Rano zapomni o świerszczykach. Rzecz w tym… – Michał zmarkotniał – …że zanim tego dokonam, może minąć trochę czasu. A na razie muszę znaleźć moim skarbom bezpieczne miejsce. – Spojrzał wyczekująco na Kajtka.
Kajetan poczuł, że robi mu się gorąco. Wiedział, czym jest męska przyjaźń, i był świadom, że czasem wymaga ona podania pomocnej dłoni, okazania lojalności i wsparcia, nawet zrobienia czegoś nieprzewidywalnego i nielogicznego. Ale myśl o martwych owadach w nieskazitelnym mieszkaniu Zuzanny sprawiała, że gdzieś w okolicy jego przełyku materializowała się ogromna gula. Przyjaźń przyjaźnią, ale przecież nie był samobójcą!
– A może oddasz je do jakiejś przechowalni?
– Oszalałeś? Mam je jeszcze od liceum. Nie mogę ich oddać ot tak, w pierwsze lepsze ręce. A jeśli zaginą?
– Nie mam innego pomysłu – powiedział szybko, udając, że nie widzi nieszczęśliwego spojrzenia Michała powoli tonącego w fałdkach opuchlizny.
– Słuchaj, stary. To sytuacja podbramkowa. Czy gdybym ci powiedział, że nie mam gdzie mieszkać i muszę spać na ławce pod blokiem, ofiarowałbyś mi kąt w swoim domu?
– Masz samochód – zauważył trzeźwo Kajetan. – Nie musisz spać na ławce.
– Jeśli nie udobrucham Elwirki, stracę go na pierwszej rozprawie! Proszę cię, stary! Przygarnij moje maleństwa i zaopiekuj się nimi, póki nie znajdę dla nich bezpieczniejszej kryjówki! Możesz je nawet obejrzeć, nie pogniewam się. Są naprawdę słodkie!
Na myśl o słodyczy Michałowych maleństw Kajetan poczuł, że nie przełknie ani jednego kawałeczka sałatki makaronowej z tuńczykiem i oliwkami, którą tego ranka Zuza zapakowała do jego pudełka śniadaniowego. Stwierdził, że najlepiej zrobi, jeśli utnie temat świerszczyków szybko i zdecydowanie. Inaczej nie zje także obiadu, kolacji, a kto wie, czy nabierze ochoty na śniadanie. A przecież wielkimi krokami zbliżał się weekend. W weekendy Zuzanna przygotowywała przepyszne śniadania dla całej rodziny, gotowała rosół z kury z kawałkiem wołowego na niedzielny obiad i zawsze piekła ciasto. To byłaby wielka krzywda, tak stracić apetyt przed weekendem, wielka krzywda. I sam nie wiedząc kiedy, Kajtek skinął głową i przysunął w swoją stronę pudełko po kozakach.
– Zaopiekuję się nimi – obiecał solennie, w duchu pytając samego siebie, gdzie ukryje owady przed wszechwidzącymi oczyma żony.
To samo pytanie zadawał sobie teraz, po raz setny zresztą. I mógł powtarzać je jeszcze tysiące, a nawet miliony razy, a odpowiedź i tak się nie nasuwała. W schludnym mieszkanku państwa Fijusów nie było bowiem ani jednego zakamarka, który oparłby się przenikliwemu oku i pracowitej dłoni Zuzanny.
W tej samej chwili jakiś bożek, odpowiedzialny za ratowanie mężczyzn przed gniewem ich życiowych partnerek, zdecydował się zlitować nad losem Kajetana, Michała i pudełka po damskich kozakach wraz z jego osobliwą zawartością. Zachwycony swoją pomysłowością Kajtek wydobył z pawlacza starą walizkę, w której Zuzanna trzymała nienoszone ubrania. Sprzed czasów rozmiaru XL, powtarzała i dodawała, że ich oglądanie zawsze wpędza ją w depresję i dlatego tego nie robi. Wyrzucić ich jednak nie zamierzała. Może liczyła na to, że i nad nią zlituje się jakieś przyjazne kobietom po trzydziestce bóstwo? Zamacha różdżką, tu zabierze, tu doda, a gdzie indziej podniesie – zsyłając najprawdziwszy cud?
Praktyczny do bólu Kajetan musiał przyznać, że póki co na cud się nie zanosiło, zatem pudełko martwych owadów ukryte w starej walizce było zupełnie bezpieczne. Z poczuciem dobrze spełnionego względem męskiej przyjaźni obowiązku wepchnął walizkę na półkę, dokładnie zamknął pawlacz i ruszył w kierunku kuchni. Poczuł, jak wraca mu apetyt.
Stasia Kamińska nie lubiła swojego imienia. Praktycznie od zawsze, a tak najbardziej to od czasów przedszkolnych.
W niewielkiej grupie Grzybków były trzy Amelki, dwie Ole, dwie Nikolki, dwie Julki, dwie Wiktorie i tylko jedna Stasia. Każdego przedpołudnia dziewczynki bawiły się w księżniczki, dzieląc się swoimi modnymi imionami jak tabliczką czekolady. Raz było dwanaście księżniczek Amelek, innym razem dwanaście Wiktorii. I tylko księżniczki Stasi nie było ani razu. Dziewczynkom nie podobało się imię koleżanki i po pewnym czasie ona również zapałała do niego niechęcią. I naprawdę guzik ją obchodziło, że lekarz, który z takim trudem pomógł jej przyjść na świat, miał na imię Stanisław!
Kiedy mama zapowiedziała, że przenoszą się do niewielkiego miasteczka na południu Polski, dziewczynka miała nadzieję, że coś się zmieni. Skoro to takie małe miasteczko, to może lubią tam mniej popularne imiona i nie będzie odstawać od innych dzieci? Może popularne imiona tam jeszcze nie dotarły albo dotarły troszkę później i obecnie ulokowały się gdzieś w grupach przedszkolnych? Do nowej szkoły Stasia maszerowała nie tylko z nowym plecakiem, ale także z nowym pokładem nadziei.
Nadzieje te jednak rozwiały się już pierwszego dnia. Nie dość, że okazało się, iż w klasie 2a uczą się dwie Nikole, dwie Milenki, dwie Julki, dwie Amelki i jedna Lilcia, to jeszcze wychowawczyni miała na imię Samanta. Na liście figurowały też Ania, Kasia i Magda, ale takie imiona były jak najbardziej w porządku i w żadnym razie nie stawały się obiektem kpin. Po raz kolejny Stasia poczuła, że odstaje od swoich rówieśników.
W nowej szkole dziewczynka nie nawiązała przyjaźni. Dzieci były dla niej miłe, nie dokuczały jej, jak to się nieraz zdarzało w przeszłości. Ale znały się od dawna, chodziły razem do przedszkoli lub zerówek, mieszkały na tych samych ulicach czy niewielkich osiedlach i spotykały na placu zabaw obok biblioteki miejskiej. Każda dziewczynka miała swoją najlepszą przyjaciółkę, taką, co to właśnie jej pokazuje się nowego kucyka Pony czy interaktywne pieski. Stasia nie miała interaktywnego pieska ani przyjaciółki, zatem każdego dnia po szkole wracała do domu samotnie. Powoli dojrzewała w niej myśl, że różni się od rówieśników i nigdy nie nawiąże z nimi kontaktu, a winą obarczała nielubiane, staroświeckie imię…
Kolejnym problemem dziewczynki, choć naturalnie nie aż tak wielkim jak nielubiane imię, stała się mama. Mama Stasi była zapracowaną rodzicielką, która niemal każdego dnia przez osiem godzin zasiadała w ciasnym boksie miejscowego supermarketu i przesuwała po taśmie kolejne artykuły spożywcze, mówiąc: „Proszę”, „Dziękuję” i „Czy dostanę grosika?”. Dziewczynka doskonale wiedziała, że mama nie może odprowadzić jej do szkoły, a tym bardziej przyjechać po nią dużym, czarnym samochodem, jak mamy niektórych szkolnych koleżanek. Ich samochód był malutki i czerwony, a co najgorsze, nie jeździł już od dwóch miesięcy, ponieważ nie miały pieniędzy na jego naprawę. Mimo to czasem Stasi robiło się przykro, gdy widziała, jak inne dziewczynki dostają przed wejściem soczyste buziaki albo po lekcjach rzucają się w ramiona uśmiechniętych mam.
Do tego mama Stasi była bardzo wymagająca. Dziewczynka nie miała większych kłopotów z nauką, chętnie chodziła do szkoły i odrabiała zadania domowe. Czy to jednak jej wina, że czasami w trakcie lekcji odpływała w krainę marzeń i oddawała się dumaniu? Podobne zdarzenia niejednokrotnie skutkowały nagłym wywołaniem do tablicy, uwagami w dzienniczku, a nawet wezwaniem rodzicielki. Później mama Stasi stała nad nią ze smutną miną albo – co grosza – z brwiami groźnie składającymi się w cieniutką literkę V i powtarzała, że dziewczynka musi się uczyć, aby zdobyć porządne wykształcenie i pracę, inaczej przez całe życie będzie siedzieć na kasie w supermarkecie, zupełnie jak ona. Stasia kiwała główką ze sterczącymi warkoczykami i szeptała, że rozumie, ale tak naprawdę miała ochotę powiedzieć mamie, że jej taka praca wydaje się bardzo fajna!
Stasia wiedziała, że mama chciałaby, aby ona zdobywała najlepsze stopnie i zachowywała się, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Problem w tym, że Stasia była, kim była. Czyli urodzoną marzycielką i bardzo wrażliwą dziewczynką. Cierpiała na samą myśl, że mama może poczuć się nią rozczarowana. Chciała stać się dokładnie taką córeczką, o jakiej mama marzyła.
Tego listopadowego popołudnia Stasia Kamińska po raz kolejny wracała do domu samotnie i odprowadzała smutnym spojrzeniem rozszczebiotane grupy innych dziewczynek. Kiedy mijała stojącą przy skwerku ławkę, przez jej głowę przemknęła myśl, że jest tak samo samotna jak ta pokryta pierwszym przymrozkiem zbitka desek. W nagłym odruchu samotniczej solidarności dziewczynka postanowiła przysiąść na moment i sprawić tym ławce przyjemność. Taka właśnie była Stasia – wyobrażała sobie, że przedmioty, które spotyka na swojej drodze, czują. I siedziała tak na pokrytych zielonym, łuszczącym się lakierem deskach, choć bił od nich nieprzyjemny chłód. A skoro już i tak siedziała, sięgnęła do plecaka i wydobyła zeszyt do korespondencji, w którym wychowawczyni prosiła mamę o pilne przybycie do szkoły.
Stasia przebiegła wzrokiem krótką, bardzo stanowczą wiadomość i westchnęła głęboko.
Po raz kolejny pomyślała, że chciałaby być grzeczną córeczką i sprostać oczekiwaniom mamy. A kiedy już na powrót schowała zeszyt, zapięła plecak i podniosła się z ławki, przez jej głowę przemknęła następna myśl i właśnie ta myśl sprawiła, że dziewczynka lekko się rozpogodziła. Tak, Stasia chciała być grzeczną i ułożoną córeczką, jak pragnęła mama, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że rodzicielka jest sobie sama winna. Dziewczynka uważała bowiem, że nosząc takie imię, nie można być tak do końca idealnym. A zatem wina za jej zachowanie po części spadała na osobę, która zdecydowała się ją tak nazwać.
Piotruś wył już prawie pół godziny i Monika poczuła, że jeszcze kilka sekund, a wyjdzie na balkon i szczelnie zamknie za sobą drzwi, stanowczo odcinając się od wrzasków synka. Uwielbiała swoje dziecko, ale czuła się zmęczona i zniechęcona.
Zanim została matką, wysłuchiwała peanów przyjaciółek przysięgających na własne serce, płuco i lewą nerkę, że macierzyństwo jest stanem ekstazy. Oczyma wyobraźni widziała je w pastelowych barwach, w różowych tiulach i błękitnych chmurkach. Na samą myśl o uśmiechniętym, bezzębnym bobasie wpatrującym się w jej twarz z miłością czuła rozkoszny dreszczyk w dole kręgosłupa. Kiedy na płytce testu ciążowego ujrzała dwie wyraźne kreseczki, oszalała ze szczęścia. Natychmiast podzieliła się radosną nowiną z mężem, całą rodziną, wszystkimi przyjaciółkami i dozorczynią zamiatającą chodnik przed blokiem. Potem nieco ochłonęła i uświadomiła sobie, że róż różem, chmurki chmurkami, ale ona tak naprawdę nic nie wie o macierzyństwie. Na mamę nie mogła liczyć, ponieważ ta zmarła, kiedy Monika była nastolatką, z kolei matki swego męża wolała unikać. Postanowiła poszukać wsparcia u przyjaciółek, ale te wiecznie nie miały czasu, notorycznie były zajęte i zbyt zmęczone, aby spotkać się z nią na kawie i ploteczkach. W końcu jedna z nich, widząc, że nie pozbędzie się rozemocjonowanej koleżanki, wcisnęła jej w ręce sfatygowaną książkę. Był to poradnik dotyczący opieki nad dzieckiem w pierwszym roku życia.
– Tutaj znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz. Zginęłabym bez tej książki – powiedziała poważnym tonem. A potem przytrzymała Monikę za ramię i dodała: – Tylko nie zgub. Planuję rodzeństwo dla małego!
Monika była zachwycona. Pochłonęła otrzymaną książkę jeszcze tej samej nocy, rozczulając się nad każdą kolorową fotografią i budząc męża z niespokojnego snu, aby ten mógł osobiście się przekonać, jakie umiejętności powinien nabyć już roczny szkrab. W końcu zdenerwowany Jakub zabrał swoją poduszkę i poszedł spać do drugiego pokoju, a zadowolona z dodatkowego miejsca w łóżku Monika przyniosła sobie laptopa i natychmiast zalogowała się na stronę ulubionej księgarni internetowej, aby zamówić kolejne publikacje traktujące o wychowywaniu dzieci w pierwszym roku życia. Po chwili namysłu dorzuciła do koszyka także kilka poradników na temat zdrowej ciąży, a na koniec, aby otrzymać darmową wysyłkę i brelok do kluczy w kształcie dziecięcej stopy (O, rany! Jaki słodki! Muszę pokazać go Kubie! Jakub, śpisz…?), zakupiła także książki o wychowaniu przedszkolnym. Wyrzuty sumienia stłumiła, tłumacząc sobie, że tak będzie ekonomiczniej, poza tym lepiej zyskać szersze spojrzenie na kwestię przyszłego rodzicielstwa. Rano niewyspany Jakub przypomniał równie niewyspanej Monice, że powinna umówić się do ginekologa, aby potwierdzić ciążę.
– Jeśli nie znalazłaś sobie lekarza w naszym miasteczku, mama na pewno ci kogoś poleci – zaproponował, całując ją w czoło.
Monika dostała dreszczy. Podwójnych. Pierwsze spowodowane były myślą, że teściowa miałaby wybierać dla niej ginekologa, a potem chodzić wraz z nią na kontrolne wizyty i domagać się wszystkich, nawet najbardziej intymnych informacji. Drugie dreszcze były po stokroć gorsze, bo co jeśli ginekolog nie potwierdzi ciąży?
Na szczęście potwierdził. Monika mogła odetchnąć z ulgą, chodzić na umówione wizyty i USG w gabinecie, który sama wybrała i trzymała w ścisłej tajemnicy przed matką męża, a także starannie przygotowywać się do bycia mamą. Wymusiła na mężu zamontowanie nowych półek na książki, a następnie rozpakowała dostarczone z księgarni kartony i z namaszczeniem ustawiła na nich zakupione poradniki. Książka za książką poznawała tajniki macierzyństwa, gładząc się po leciutko zaokrąglonym brzuszku i uśmiechając do szczerzących bezzębne usteczka maluszków z kolorowych zdjęć.
– Po ci tyle książek? – dopytywała teściowa.
– Po to, żeby być lepszą mamą – tłumaczyła cierpliwie.
– Kiedyś tego nie było, a dzieci się dobrze chowały – prychnęła pogardliwie matka Jakuba, kartkując opasłe tomisko pod tytułem: Jak wychować geniusza. – Jeśli potrzebujesz wskazówek, zawsze możesz liczyć na mnie. Myślę, że nie sprawdziłam się najgorzej, wychowując twojego męża?
– Dziękuję – bąknęła Monika i pospiesznie uciekła do łazienki pod pretekstem ciążowych mdłości.
Poradniki pomogły Monice przetrwać problemy z karmieniem piersią. Pomogły przetrwać pierwsze bezsenne noce i kolki, które pojawiły się zaraz po tym, jak Piotruś skończył trzy miesiące. Sprawdziły się także przy pierwszej gorączce i pierwszym wyrzynającym się ząbku. Już nie stały równiutko na półce zamontowanej przez Jakuba, ale zaściełały nocny stolik i parapet w sypialni, a czasami po cięższych nocach materializowały się pod poduszką, łóżeczkiem Piotrusia albo w mikrofalówce. Monika traktowała je jak najlepsze przyjaciółki, bo po prawdzie widywała je częściej niż lubiane koleżanki. Bez nich nie odnalazłaby się w wymagającej roli mamy, której daleko było do różowych i błękitnych obłoczków.
Poradziły sobie z dziwną kupą i objawami trzydniówki, ale teraz ją zawiodły. Nie mówiły nic o tym, co zrobić, kiedy dziecko płacze, choć zadbała o wszelkie jego potrzeby. Nakarmiła, zmieniła pieluszkę, przebrała w ulubione body z misiem. Próbowała zabawić, śpiewać i robić głupie miny. Zajrzała do buzi, szukała zadrapań lub ugryzień komara, choć był listopad i krwiożercze bestie powinny już wyginąć albo przynajmniej zapaść w kilkumiesięczny sen. Wszystko na nic!
Kiedy uszu Moniki dobiegł odgłos zgrzytającego w zamku klucza, poczuła ulgę. Była pewna, że to Jakub wrócił wcześniej z pracy, i ucieszyła się na myśl, że na moment zajmie się rozhisteryzowanym synkiem, by ona mogła zmienić przepocone ubranie, wziąć prysznic, a może nawet zaparzyć herbatę. Właśnie zastanawiała się, który poradnik przejrzeć przy popijaniu ulubionego naparu, by znaleźć informacje na temat zupełnie nieuzasadnionych ataków dziecięcych wrzasków, kiedy do pokoju zajrzała teściowa.
– A kto to tutaj tak płacie? – zakwiliła w kierunku Piotrusiowego łóżeczka. Na dźwięk seplenienia kobiety Monika zacisnęła tylko pięści. Wielokrotnie prosiła matkę męża, aby nie zwracała się w ten sposób do chłopca. Przedstawiła nawet w poradniku cały rozdział poświęcony zagadnieniom logopedycznym, w którym specjaliści odradzali „ciucianie” do dzieci, ale teściowa tylko wzruszyła ramionami i dalej robiła, czy raczej mówiła, swoje.
– Co mama tu robi? – zapytała Monika.
– Jakub dał mi klucze, na wypadek gdybyście potrzebowali pomocy. – Uśmiechnięta babcia przefrunęła przez pokój, wyciągając ramiona w kierunku wnuka. – I widzę, że chyba potrzebujecie. Plawda, Piotlusiu?
Monika poczuła, że wszystko w jej wnętrzu się gotuje. Zrobiła malutki kroczek w bok i zasłoniła sobą pochlipującego synka.
– Nic się nie dzieje – zapewniła.
– Nie szkodzi. Babcia i tak przytuli. – Teściowa zniecierpliwionym ruchem odsunęła młodą matkę i sięgnęła po chłopca.
– Proszę, niech go mama nie nosi… – jęknęła Monika. – Ja naprawdę staram się go od tego odzwyczaić. Okropnie rozpieściliście go z Kubą.
– Sama go nosiłaś. – Babcia już trzymała Piotrusia w objęciach i delikatnie kołysała.
– Ale w chuście. W chuście to co innego, chodzi o bliskość mamy i…
– A bliskość babci to co? Gorsza? – fuknęła kobieta. Odwróciła chłopca twarzą w kierunku matki. Chłopczyk jeszcze pochlipywał, ale jego buzia wyraźnie pogodniała. – Widzisz? Towarzystwo babci robi Piotrusiowi najlepiej. Juź ciujemy się lepiej, plawda? Juź nie płaciemy!
Gdybym go nosiła, już dawno przestałby płakać! – pomyślała mściwie Monika, schylając się po rozrzucone na dywanie zabawki. – Ale w tym nowym poradniku wyraźnie napisano, że trzeba spełniać potrzeby dzieci, a nie ich zachcianki. Noszenie to zachcianka! A mój kręgosłup takich zachcianek nie toleruje!
Tymczasem roześmiana teściowa zataczała coraz szersze kręgi po pokoju, bujając zachwyconego Piotrusia i równocześnie lustrując spojrzeniem otoczenie.
– A co to? – zainteresowała się, wskazując rozrzucone w łóżeczku miękkie książeczki z wyrazistymi czarno-białymi obrazkami i literami.
– To nowe książeczki Piotrusia.
– Z bajkami? – zdziwiła się teściowa. Monika podeszła do łóżeczka i prędko zgarnęła książeczki na kupkę.
– Niezupełnie. Piotruś uczy się z nich czytać.
– Czytać?! – Teściowa spojrzała na nią ze zgrozą. – Czyś ty oszalała? Jak można kilkumiesięczne dziecko uczyć czytać?
– Oczywiście nie uczy się tak normalnie. – Monika poczuła, że się czerwieni. Doskonale wiedziała, że teściowa nie zrozumie idei czytania globalnego. Szczerze powiedziawszy, Jakub także był nastawiony do tej metody niezwykle sceptycznie, dlatego Monika wyjmowała książeczki dla Piotrusia tylko wtedy, kiedy męża nie było w domu. Jednak najwyraźniej nie mogła czuć się w pełni swobodnie we własnym mieszkaniu, skoro teściowa otrzymała zapasowe klucze i wchodziła jak do siebie. Monika przeczuwała, że ten wieczór zakończy się w ich domu awanturą… – To takie specjalne książeczki, dziecko obcuje z kształtem literek lub łatwych wyrazów. I potem je rozpoznaje, a nawet próbuje wymawiać samodzielnie. Tak jakby czytało – tłumaczyła.
– Wyczytałaś to w jednej ze swoich książek? – domyśliła się teściowa.
– To znana na całym świecie metoda – broniła się młoda matka.
– O, widzisz. I dlatego Piotruś płacze.
– Proszę?!
– Pokazujesz mu takie ponure obrazki. Też bym płakała.
– Wcale nie są ponure! Dziecko w tym wieku widzi…
Jednak teściowa wzruszyła ramionami i odwróciła się do niej plecami. Wesoło „ciuciała” do chłopca, a ten odpowiadał jej po swojemu. Monika poczuła, że zaraz się rozpłacze. Kolejny raz matka męża udowodniła, że metody wychowawcze synowej ma dokładnie tam, gdzie sznureczek od stringów powoduje dyskomfort. By ukryć rozżalenie, wróciła do porządków. Przyklęknęła na dywanie i przysunęła do siebie wielkie plastikowe pudełko na zabawki, po czym zaczęła upychać w nim kolejne pluszowe zwierzątka i miękkie klocki. Na koniec poprawiła posłanie w łóżeczku, zgarnęła miękkie książeczki i wraz z poradnikiem dotyczącym globalnego czytania wrzuciła do ostatniej szuflady komody, gdzie trzymała niepotrzebne rupiecie.
Nagle dostrzegła, że coś utknęło między szczebelkami łóżeczka a ścianą. Wsunęła tam dłoń i wydobyła na światło dzienne Pana Kacperka, ulubionego misia Piotrusia. Jak mogła nie zauważyć, że zniknęła ukochana przytulanka chłopca? Nic dziwnego, że płakał, skoro stracił z zasięgu swych małych łapek wiernego przyjaciela! Zalała ją fala zrozumienia i wstydu. A także ulgi. Posadziła misia w łóżeczku, a następnie z zadowoloną miną uchyliła szufladę. Poradnik i książeczki wróciły na swoje miejsce na półce.
Tego dnia Annie Jurczyk towarzyszył znakomity nastrój. Czy mogło być inaczej, skoro ponurą listopadową aurę przełamały złociste promienie słońca? Mróz okrył okoliczne drzewa srebrzystą powłoką, a słońce migotało w lodowych sopelkach, przywodząc na myśl pałac Królowej Śniegu z tak uwielbianej przez Annę baśni. Z samego rana otworzyła szeroko wszystkie okna w mieszkaniu i porządnie wywietrzyła jego wnętrze, a potem zmieniła pościel i dokładnie umyła podłogi. Gdy zakończyła prace domowe, ubrała się ciepło i wyruszyła po zakupy.
Powoli mijała sklepowe witryny, oglądając barwne dekoracje i ciesząc się przechadzką. Mimo że minęła dopiero połowa listopada, wystawy sklepowe emanowały świątecznym nastrojem. Większość ludzi narzekała, że zaraz po dniu Wszystkich Świętych mikołaje w sreberkach wypierały pękate halloweenowe dynie i wymyślne znicze, ale Annie to nie przeszkadzało. Tak naprawdę uwielbiała ten okres, kiedy uliczne witryny były obsypywane sztucznym śniegiem, a wnętrza sklepów oraz urzędów jarzyły się światłem kolorowych lampek. Czuła się wtedy niczym mała dziewczynka. Z mocno bijącym sercem oglądała przystrojone choinki, miniaturowe szopki i barwne pudełka ze skomplikowanie zawiązanymi kokardami. Choć wiedziała, że to jedynie dekoracja, czuła radosne podniecenie, zgadując, co mogą kryć tak pięknie zapakowane podarunki.
Boże Narodzenie było ulubionym świętem Anny. Szkoda, że całą przyjemność płynącą z tych magicznych dni niweczyły narzekania jej męża, Waldemara, dla którego święta były jedynie okazją do wydawania pieniędzy! Podczas wigilijnej wieczerzy zazwyczaj narzekał, stękał i kwękał tak mocno, uskarżając się na wysokie ceny, niepotrzebne sprawunki i wzrost kosztów oświetlenia spowodowany podłączeniem półmetrowej choinki, że Anna miała ochotę roztrzaskać na jego głowie wazę z zupą grzybową.
Na samą myśl o nastawieniu męża Anna zgrzytnęła zębami. Ruszyła w kierunku miejscowego supermarketu, aby zrobić domowe sprawunki. Jak zwykle wykorzystała kartkę, którą poprzedniego wieczoru starannie wykaligrafował jej mąż. Każdego dnia Waldemar kontrolował kuchenne szafki i półki lodówki, po czym sporządzał listę zakupów, obliczając, ile powinna wydać na poszczególne artykuły. Jeśli jego czujne oko zarejestrowało, że w cukierniczce znajduje się wystarczająca ilość cukru, by mogli posłodzić poranną kawę i wieczorną herbatę, nie pozwalał Annie kupić kolejnego kilograma. Jeśli akurat wtedy jakaś sąsiadka zapukała do drzwi ich mieszkanka i wprosiła się na popołudniową kawę, pił gorzki napar, złorzecząc na bezczelne babska, które nie znają swojego miejsca.
Nurkując pomiędzy regałami i zapełniając koszyk nielicznymi artykułami, Anna usiłowała sobie przypomnieć, kiedy dostrzegła u Waldemara niepokojące symptomy. Czy to było już na pierwszej randce, kiedy zaprosił ją do wesołego miasteczka, a następnie kupił bilet wstępu tylko dla siebie i nawet nie zauważył, że ona zażenowana została przy wejściu? Czy może wtedy, kiedy po raz pierwszy przyprowadziła go do domu, a on wręczył matce bukiecik nagietków naprędce zerwanych przy ich bramie wjazdowej? Nie, wtedy była zakochana do szaleństwa i jego dziwaczne zachowanie tłumaczyła sobie na tysiąc sposobów. Gapowaty, nieśmiały, romantyk… Nawet kiedy zapytał, czy nie wolałaby pójść do ślubu w krótkiej sukience i zaoszczędzić na kupnie materiału, tłumaczyła go, że przecież taki mądry, oszczędny i przewidujący. Zasłona z jej oczu spadła dopiero, kiedy poprosił ją, by podczas przygotowywania porannej jajecznicy wydmuchiwała jajko niczym wydmuszki, zamiast normalnie rozbijać skorupki. „Jeśli rozbijasz skorupki, trochę jajka może zostać tutaj i tutaj. – Zademonstrował. – Może się też wylać poza miskę. Ale jeśli będziesz dmuchać…”
Idź, bo ja cię dmuchnę, pomyślała rozzłoszczona Anna, która od tamtego dnia ze słodkim uśmiechem podsuwała mężowi wszystkie jajka wykorzystywane podczas przyrządzania kuchennych specjałów i z satysfakcją obserwowała, jak dmucha, nabierając na twarzy koloru przejrzałych pomidorów, które kupował na miejscowym placu, bo tańsze.
Pogrążona w ponurych myślach dotarła do kasy i zaczęła opróżniać koszyk, kładąc kolejne artykuły na ruchomą taśmę boksu. Zerknęła przelotnie na siedzącą za kasą kobietę. Znała ją z widzenia, ale nigdy ze sobą nie rozmawiały. Wiedziała, że przed kilkoma miesiącami wprowadziła się wraz z córeczką do mieszkania na pierwszym piętrze.
Kasjerka pewnymi ruchami przesuwała zakupy Anny przed popiskującym skanerem. W końcu skończyła, odstawiła opróżniony koszyk na stosik rosnący po drugiej stronie boksu i spojrzała na klientkę z uśmiechem.
– Czy to będzie wszystko?
– Tak. – Anna potwierdziła krótkim skinieniem głowy.
– Wobec tego poproszę czterdzieści dwa złote i trzydzieści groszy. Płatność kartą czy gotówką?
– Gotówką. – Anna poczuła, że robi jej się zimno.
Sięgnęła do przegródki w portfelu, w której zawsze trzymała wydzielone przez męża pieniądze na sprawunki, i wydobyła trzy banknoty dziesięciozłotowe oraz jedną monetę pięciozłotową. Jak to się stało, że podczas zakupów zabrakło jej aż takiej kwoty? Dotychczas kilkakrotnie zdarzało się, że musiała dołożyć złotówkę lub dwie, ale nigdy więcej! Waldemar doskonale orientował się w cenach, dla niego czystą przyjemnością było chodzenie po kolejnych supermarketach, notowanie aktualnych cen, a następnie skrupulatne wpisywanie ich w tabelki do zeszytu, który trzymał na lodówce. Dzięki temu zawsze potrafił przewidzieć, ile żona zostawi w sklepie.
Kasjerka cichutko odkaszlnęła i Anna wróciła do rzeczywistości. Podała kobiecie trzydzieści pięć złotych przygotowane przez męża, a następnie sięgnęła do kieszonki w torebce i wygrzebała z niej pomięty dziesięciozłotowy banknot. Po chwili trzymała w dłoni wydaną resztę i paragon, a kasjerka życzyła jej miłego dnia. Zamyślona Anna złapała za siatki z zakupami i ruszyła w kierunku wyjścia. Przy drzwiach zaczepiła ją dziewczyna w stroju anioła. Trochę wcześnie w tym roku – pomyślała zaskoczona Anna, ale z uśmiechem sięgnęła do koszyczka i wzięła słodką krówkę.
Po powrocie do domu zajęła się przygotowywaniem obiadu i dopiero po dłuższej chwili przypomniała sobie o pechowych zakupach. Sięgnęła do kieszeni kurtki i wydobyła paragon. Niech to szlag, nie zauważyła, że pracownica stoiska z mięsem sprzedała jej pieczeń zamiast łopatki! Nic dziwnego, że na paragonie wyskoczyła wyższa kwota! Anna westchnęła, otworzyła lodówkę i przeniosła mięso do zamrażalnika. W ich domu pieczeni nie jadało się w zwykłe niedziele, co dopiero mówić o środku tygodnia. Będzie musiała zamrozić mięso na święta, a na jutrzejszy obiad kupić coś innego. Jak najtańszego, inaczej Waldemar dostanie niestrawności!
Kiedy usłyszała zgrzytanie klucza w zamku, poczuła lekkie rozczarowanie. Liczyła na spokojne popołudnie z robótką ręczną i książką, ale najwyraźniej Waldemar skończył dziś pracę wcześniej.
Mężczyzna wszedł do kuchni i niedbale pocałował żonę w nadstawiony policzek.
– Mamy awarię prądu, cholera jasna. Jestem pół dniówki do tyłu! – narzekał.
Kobieta skinęła głową bez słowa. Waldemar podszedł do kuchenki i podniósł pokrywkę z dużego rondelka.
– O, pomidorowa z makaronem, pycha. Byłaś na zakupach?
– Tak – mruknęła pod nosem Anna, szatkując listki zielonej natki. Nie patrzyła na męża, ale i tak wiedziała, że krąży po kuchni, słyszała, jak otwiera kolejne szafki i lodówkę, aby skontrolować, co kupiła.
– Nie mieli tej tańszej mąki? Ta jest dwadzieścia groszy droższa!
– Na półce była dziura. Przywiozą po niedzieli.
– To dobrze. Nie ma co przepłacać. Tu dwadzieścia groszy, tam trzydzieści i tak się zbiera, a wydatki rosną, sama wiesz!
Anna pokiwała głową. O, tak, po tylu latach małżeństwa doskonale o tym wiedziała. Kątem oka zerknęła na Waldemara. Mężczyzna nadal krążył po kuchni, zaglądając do szafek, szuflad i lodówki. W końcu natrafił na pozostawionego na stole cukierka.
– Słodycze? – Spojrzał z wyrzutem na żonę. – Naprawdę nie szkoda ci pieniędzy?