Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Szczęście ma smak jesiennych owoców
Trwają przygotowania do wystawy w Zwaliskach. Maria przybywa do Granic, aby osobiście dopilnować postępu prac i wesprzeć targaną emocjami Krystynkę. Szybko odkrywa, że ekspozycja nie jest jedyną sprawą, która burzy spokój jej przyjaciółki. Kacper Kosiński nalega, by malarka ponownie zatrzymała się w jego domu. Obsypane jesiennym złotem siedlisko staje się świadkiem budzącego się między nimi uczucia. Maria nie potrafi jednak zapomnieć o przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Katarzyna Dragan
Korekta: Anna Zientek, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografie na okładce: © Elenathewise | iStock by Getty Images
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68217-38-4
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
PROLOG
Pierwszy krok. Strome schody. Kamienne, wbijające w podeszwy stóp lodowate igły.
Drugi. Ukośne promienie słońca, przebijające się przez szyby kuchennego okna i szczeble balustrady, padające na chropowate, pobielone ściany. Promienie, w których złociste drobinki kurzu tańczą jak zaczarowane wróżki.
Krok trzeci. Próg, skrzypnięcie podłogi. Starej, wysłużonej, wytartej śladami wielu stóp, uginającej się pod ich ciężarem w asyście rzewnej trzaskającej skargi.
I kolejny. W obłok nocnego chłodu gnieżdżącego się w pokoju, do którego nie dotarło jeszcze ogrzewające światło dnia. Pokoju skąpanego w półmroku, pełnego kanciastych cieni i tajemniczych zakamarków. Pamiątek przeszłości, upchniętych po kątach, rozwieszonych na ścianach, ukrytych za szafami i piecem.
Jeszcze jeden. Ku oknu wychodzącemu na miejscami wciąż ozłocony sad, pełen starych drzew, o pniach powykręcanych przez czas i konarach wysuszonych na wiór przez mrozy i wiatry.
Dalej stopy nie podejmują już wędrówki. Zdają się wrastać w podłoże, kleić do szorstkich desek, jak okruchy do wilgotnej skóry. Na ramionach osiada mgiełka chłodu, ciałem wstrząsa dreszcz. Oczy błądzą po pokoju, próbując odnaleźć w półmroku coś znajomego, swojskiego. W końcu zatrzymują się na stojącej pod oknem sztaludze i płótnie, gładkim, wyróżniającym się złamaną bielą.
Niespodziewanie stopy odnajdują rytm i przemierzają pokój, obojętne na zimno i mrok. Dłonie wyciągają się w kierunku sztalugi, lecz w ostatniej chwili, jakby zmieniając zdanie, chwytają za klamkę okna, popychają skrzydła, wpuszczając do wnętrza powiew chłodnego poranka i stłumione kwilenie ptaków zamieszkujących ogrodowe zarośla.
Brzuch przylega do twardego parapetu, rama okna wciska się w piersi, ale kobieta, niepomna na niewygody, wychyla się za okno i zachłannie przeszukuje wzrokiem sine wstęgi mgły snującej się między pniami starych orzechów i czereśni.
Docierają tu jedynie pojedyncze promienie słońca przypominające cienkie, opalizujące sznureczki, sączą się przez mgłę, zmieniając otulinę w przetykaną diamentami złotą przędzę. I wszystko migocze, lśni. Z piersi malarki dobywa się ciche westchnienie zachwytu. Maria chłonie rozgrywający się przed nią spektakl szeroko otwartymi oczami. Boi się mrugnąć, aby nie przegapić żadnej z ról, w którą wciela się poranna mgła. Rozciąga się, opada, kotłuje między drzewami, po czym znów gęstnieje; raz przypomina lisa o spiczastych uszach, raz wieżę wzniesioną z zaokrąglonych głazów, to staje się meandrującym wśród gęstych paproci strumieniem, to modlącym na klęczkach, pokornym człowiekiem. Rzeźbi wciąż nowe kształty, jeden piękniejszy od drugiego. Kobieta przygląda się temu widowisku głodnym wzrokiem. Zapomina o chłodzie, który stawia włoski na jej ciele na baczność, o łzach obsychających w zagłębieniu za uchem, zapomina, że zaledwie parę godzin temu leżała z twarzą wciśniętą w poduszkę i rozpaczliwie zaciskała na niej zęby, łkając jak dziecko.
Jeszcze przed momentem czuła, że straciła wszystko. Teraz, oczarowana pięknem mglistego poranka, magicznego spektaklu natury, ma wrażenie, że należy do niej cały świat.
– Żyję, oddycham, czuję… – szepcze zdławionym głosem. Jej serce stopniowo wypełnia spokój, słodki jak dojrzałe jesienne jabłka. – Kocham… To przecież najważniejsze…
KORALE Z JARZĘBINY
Samochód podskoczył na nierówności. Maria poczuła radosne trzepotanie w piersi i roześmiała się w głos. Prawdopodobnie tylko ona cieszyła się na myśl o wybojach. Nie była to jednak zwyczajna wyrwa w drodze, ale wypukłość mostku na strumieniu przepływającym pod granickim lasem. A także znak, że wkrótce malarka ujrzy niewielką drewnianą chatę przytuloną do wiekowych dębów i spotka się ze swą wytęsknioną przyjaciółką.
O ile ta nie wyruszyła na jedną z leśnych wędrówek…
Przed oczami Marii natychmiast zobrazowała się właścicielka domku pod lasem, tak rzeczywista, jakby we własnej osobie pojawiła się na polnej drodze, przed maską samochodu. Jak zwykle lekko pochylona pod ciężarem wypchanego kocimi puszkami plecaka, w przydługiej spódnicy z postrzępionym skrajem i ciężkich trzewikach. Z wiklinowym koszem uwieszonym łokcia, pełnym aromatycznych darów lasu. Grzybów, orzechów, może owoców zerwanych z dzikiej jabłoni?
Malarka odruchowo nacisnęła hamulec, gwałtownie zatrzymując samochód i mocno pochylając się do przodu. O mały figiel nie doszło do katastrofy, zganiła się w myślach i z ulgą otarła pot z czoła. Na szczęście na drodze nie było nikogo. Najwyraźniej tęsknota mieszała jej zmysły. Wzięła głęboki oddech i ruszyła znowu, tym razem wolniej, choć pragnęła jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
Och, tak bardzo brakowało jej Krystynki!
Wprowadzając się do domku pod lasem, nawet nie podejrzewała, że rozwinie się między nimi tak zażyła przyjaźń. W ostatnich tygodniach tęskniła nie tylko za pełnymi życiowych mądrości rozmowami na ławce pod orzechem albo na schodkach prowadzących do chaty, ale także za prostym życiem, którego zasmakowała pod dachem kociej opiekunki. Najchętniej w ogóle nie wyjeżdżałaby z Granic… Czekały na nią jednak zobowiązania i domowe obowiązki, których nie mogła bagatelizować bez końca. A do tego szczerze chciała pomóc w naprawieniu relacji pomiędzy Olą a jej ojcem.
Nie było to wcale łatwe, ponieważ Marcin Dudziak czerpał nieokreśloną przyjemność z przypominania córce o trafnym osądzie jej niedawnego kochanka, a Ola, wciąż głęboko zraniona i rozchwiana emocjonalnie, reagowała histerycznie na każdą wzmiankę o nieszczęsnym romansie. Z ojcem w ogóle nie chciała rozmawiać, zażądała, aby za pośrednictwem kuriera przesłał wszystkie rzeczy, które trzymała w jego krakowskim mieszkaniu, i nawet nie próbował się z nią kontaktować przez najbliższe sto lat. Maria łapała się różnych sposobów, aby polepszyć stan emocjonalny jedynaczki. Kilkudniowy pobyt na wsi, spędzony na wędrówkach po lesie i zabawach z psem, dobrze wpłynął na Olę, ale po krótkim czasie dziewczynę znów dopadła dziwna nerwowość. Maria uznała, że najlepszym lekarstwem dla nieszczęśliwie zakochanej będzie bliskość znajomych kątów, zdecydowała się więc wrócić z jedynaczką do domu. Tam przekonała się, że dziewczyna ponownie się od niej oddala, zamknięta w pokoju, godzinami leżała skulona na łóżku, słuchając rzewnej muzyki i przeglądając zdjęcia i wpisy w komórce. Zareagowała natychmiast. Wynajęła pokój w przytulnym pensjonacie w górach i zaplanowała dwutygodniowy wypoczynek. Chciała zająć córkę konkretnymi aktywnościami. Przedpołudnia poświęcały wędrówkom powoli wyludniającymi się po letnim szaleństwie szlakami, a późniejsze godziny wypełniały odpoczynkiem w ogrodzie gospodarzy. Sporo czytały i dyskutowały o książkach, odwiedziły kilka galerii i muzeów. Wieczory z reguły spędzały w góralskich knajpkach, kosztując lokalnych specjałów i przysłuchując się skocznej muzyce wygrywanej na skrzypkach. Raz czy dwa razy Ola dała się nawet porwać do tańca i w Marii zakiełkowała nadzieja, że córka wraca do życia. Wiedziała jednak, że proces gojenia ran na sercu Oli wymaga czasu. Przypominały jej o tym stłumione szlochy dobiegające nocami zza drzwi pokoju dziewczyny.
Chociaż pobyt w Tatrach nie okazał się cudownym lekarstwem, pomógł im obu. Cierpliwość i łagodność Marii sprawiły, że Ola w końcu się otworzyła i podzieliła swoim bólem oraz głęboko skrywanymi lękami. Maria słuchała z sercem ciężkim jak ołów, ale wiedziała, że musi pozwolić córce przejść przez to doświadczenie po swojemu. Chciała być dla niej oparciem, jak mocne drzewo, które w cieniu swoich gałęzi ofiaruje wytchnienie i siłę. Po powrocie do domu obie były silniejsze i spokojniejsze, Maria rozważała nawet przełożenie wystawy w Zwaliskach, by w chwili kolejnej słabości być blisko córki. Właśnie układała w myślach, co powie Marcie Ożóg, kiedy na progu ich domu pojawił się niespodziewany gość.
– To Wojtek. Pamiętasz, mamo? – Ola wydawała się skrępowana.
– Oczywiście.
– Umówiliśmy się na spacer. Nie czekaj na mnie. Wrócę późno.
– Dobrze – odparła Maria. W głębi serca wcale nie była przekonana, że jest dobrze. Czy zraniona przez starszego kochanka Ola powinna od razu rzucać się w ramiona byłego chłopaka? Czego w nich szukała? Pocieszenia? Potwierdzenia własnej atrakcyjności? A może Maria niepotrzebnie się martwiła? Może córka po prostu potrzebowała normalności?
Najwyraźniej tak było, bo po tym pierwszym spotkaniu nastąpiły kolejne, nie tylko z Wojtkiem, ale również z resztą przyjaciół z licealnej paczki. Ola wychodziła ze znajomymi do pizzerii i pubu, jeździła na wycieczki rowerowe, do kina oraz na basen. Spędzała czas aktywnie, nie pozostawiając go zbyt wiele na myślenie oraz roztrząsanie tego, co zaszło między nią a Olgierdem. Znowu przypominała dawną, pełną życia Olę, śmiała się i żartowała, a zza drzwi jej sypialni dobiegały ożywione rozmowy. Teraz częściej były otwarte niż zamknięte na głucho. Ponownie zbliżyli się do siebie z Wojtkiem. Może próbowali odzyskać to, czego przed paroma miesiącami nie udało im się zbudować? Ola sprawiała wrażenie szczęśliwej i, pomimo wcześniejszych rozterek, w Marii zakiełkowała nadzieja, że wychodzą na prostą.
– Pojedziesz ze mną jesienią do Granic? – zapytała malarka pewnego dnia. – Chcę spędzić tam kilka dni i osobiście dopilnować przygotowania wystawy.
– Pojadę na wernisaż – odrzekła Ola. – Ale nie musisz mnie niańczyć, mamo. Dam sobie radę. – Maria chyba zrobiła sceptyczną minę, bo córka parsknęła śmiechem. – Serio. Umiem o siebie zadbać. I uprzedzając twoje pytanie, nie zamierzam jechać do ojca. Wkrótce rozpoczyna się rok akademicki. Początkowo zamierzałam znaleźć pokój do wynajęcia, ale po tym, co ostatnio zaszło, nabrałam jakiegoś wstrętu do życia w Krakowie. Wolę zostać w domu i dojeżdżać na zajęcia. Dogadałam się już z Mariuszem. On codziennie dojeżdża na uczelnię z siostrą, która pracuje niedaleko miasteczka studenckiego. Dorzucę się parę groszy do paliwa i nie będę się martwić transportem. Poza tym... Co myślisz o tym, żebym zapisała się na kurs prawa jazdy?
– Cóż, uważam, że to bardzo dobry pomysł, skarbie. Kiedy chcesz to zrobić?
– W październiku. Nie chcę korzystać z miejscowej szkoły jazdy, wolę jeździć po Krakowie. Wiesz, tory tramwajowe, ronda, duże skrzyżowania… Lepiej opanować to od razu. Wojtek też wybrał kurs w Krakowie i zdał egzamin praktyczny za pierwszym razem, w ogóle niestraszna mu była jazda po mieście. Też tak chcę.
– Czyli nie pojedziesz ze mną do Krystynki i Puszka?
– Pojadę, pojadę, nie martw się. Ale tym razem nie zostanę na dłużej. Mamy inne plany – oznajmiła zdecydowanie.
– Cieszę się, że czujesz się już lepiej.
– To wasza zasługa. Twoja i Wojtka. Reszty ludzi z paczki też, ale wasza…najbardziej… – W głosie dziewczyny pobrzmiewała nuta wzruszenia. – Właśnie! – Z podekscytowania klasnęła w dłonie. – Mam dla ciebie prezent!
– Naprawdę?
– Tak. Nie podglądaj, dobrze?
Maria posłusznie zacisnęła powieki. Ola skrzypnęła otwieraną szufladą, zaszeleściła przechowywanymi w niej drobiazgami, a następnie pochyliła się nad matką, muskając jej twarz kosmykami włosów i rozsiewając wokół zapach migdałowego olejku do ciała. Malarka poczuła na karku dotyk chłodnych palców, a zaraz potem córka się odsunęła.
– Spójrz w lustro – powiedziała z figlarnym uśmiechem. Wzrok Marii przyciągnął delikatny sznur czerwonych koralików na szyi. Ola stanęła obok matki, tuląc głowę do jej ramienia, i podchwyciła jej spojrzenie w tafli zwierciadła. – Natknęłam się na te koraliki podczas wycieczki do Ojcowa i od razu o tobie pomyślałam. Wiesz dlaczego? Bo przypominały mi owoce na krzewie jarzębiny, który mijałam podczas spacerów po lesie w Granicach. Dla Krystynki też kupiłam. – Uniosła dłoń, demonstrując przewieszony przez przegub bliźniaczy naszyjnik.
– Na pewno jej się spodoba! – powiedziała Maria i spojrzała ciepło na Olę. To, że córka pomyślała o kociej opiekunce, sprawiło jej wielką radość.
Pokonując ostatnie metry dzielące ją od chaty Krystynki, Maria zerknęła w lusterko i dotknęła koralików widocznych w wycięciu białej koszuli. Rzeczywiście przypominały krągłe jagody jarzębiny. Bardzo je polubiła. W ostatnich dniach zakładała je tak często, że bez nich czuła się niepełna. Amulet od córeczki, pomyślała rozbawiona. Na siedzeniu pasażera, obok skórzanej torby, szkicownika i pliku ulotek z wcześniejszych wystaw, leżał atłasowy woreczek z koralami dla Krystynki. Maria namawiała Olę, aby zabrała się z nią do Granic i osobiście wręczyła upominek, jednak dziewczyna obstawała przy swojej decyzji.
– Mam nadzieję, że na wernisażu zobaczę je na szyi pani Krystynki – zapowiedziała.
– Ja również – zgodziła się Maria i w głębi ducha dodała, że tak naprawdę ma nadzieję, iż Krystynka nie rozmyśliła się co do organizacji samego wernisażu. Zaprezentowanie ilustracji z „Malarki wiosennych łąk” i przedstawienie matki jako utalentowanej artystki wymagało od kociej opiekunki wielkiej odwagi. Maria była świadoma, jak dużo kosztowało to jej przyjaciółkę, ile wątpliwości i lęków musiała pokonać, zanim wyraziła zgodę. Nie wiedziała, z jakimi myślami mierzyła się Krystynka po jej wyjeździe z Granic. Może uznała, że wystawa to zły pomysł, i wolała zachować malunki Krystyny tylko dla siebie? W domku pod lasem nie było telefonu, więc Maria nie mogła się skontaktować z przyjaciółką spod lasu. Dzwoniła za to parokrotnie do Ewy Sobczyk, jednak właścicielka marketu Wisienka, najwyraźniej zaabsorbowana własnymi sprawami i niezbyt skora do rozmowy, wydała jej się dziwnie odległa.
Samochód minął ostatni zakręt i oczom Marii ukazał się znajomy domek. Po tygodniach spędzonych poza Granicami malarka miała wrażenie, że był jeszcze mniejszy niż wcześniej, jakby skurczył się pod naporem potężnych dębowych konarów. Furtka prowadząca na podwórko była uchylona, drzwi do sieni otwarte na oścież. Na kamiennych stopniach stał wiklinowy kosz, a na sznurze rozwieszonym między drzewami powiewały kuchenne ściereczki. Siedzący na progu Puszek zerwał się na równe nogi i z głośnym jazgotem podbiegł do samochodu. Maria wysiadła i przykucnęła, aby obdarzyć stęsknionego psiaka porcją ulubionych pieszczot, a on natychmiast przewrócił się na grzbiet, wyczyniając różnorakie wygibasy i równocześnie starając się polizać jej dłoń. Maria śmiała się w głos. Stęskniła się za kudłatym kundelkiem i zaraz zaczęła go zapewniać, że w torebce ma dla niego specjalne przysmaki. Psisko zdawało się rozumieć każde jej słowo, bo raz-dwa wyswobodziło się spod jej dłoni i wyczekująco spojrzało na drzwiczki auta.
Zamieszanie przed furtką wywabiło na podwórko Krystynkę. Stanęła w progu i podparta pod boki przyglądała się harcom pupila. Brwi miała mocno zmarszczone, ale usta układały się w przyjaznym uśmiechu.
– Patrzcie no, przecież to nasza malarka! – zawołała radośnie. – Nie spodziewałam się ciebie, Marysiu, dobrze, żeś mnie w domu zastała, bo za kwadrans albo dwa miałam wychodzić do starej fabryki. Mam tam pod opieką nowego gagatka. Nie wiem, skąd się kocina wzięła, albo inaczej… Nie wiem, co za niegodziwiec go tam wyrzucił jak śmieci… Kocur na schwał, duży, pewnie i z dwanaście kilo kiedyś ważył, teraz jednak ino skóra i kości, i pełno skołtunionych kłaków. Jeszcze mi nie ufa, jeszcze do ręki nie podchodzi, ale głód sprawił, że miskę oswoił… Inne koty go przepędzają, bo ucho paskudnie potargane miał, ale nie było jak go złapać i opatrzyć. Teresa… Pamiętasz Teresę, weterynarkę? Obiecała mi klatkę taką załatwić, łapkę, znaczy się. Odłowimy łobuza, Teresa go zbada, wykastruje, jeśli trzeba…Ale to jak łapka będzie, teraz najważniejsze to nakarmić. – Krystynka z ożywieniem dzieliła się z Marią planami na najbliższe popołudnie, lecz nagle się zreflektowała: – A ja ci tu o kotach bajam, zamiast do domu wołać i herbatą albo kompotem poczęstować. Przecież ty z drogi, to pewnie zmęczona. Byłaś w siedlisku?
– Nie, nie byłam – odparła Maria.
– Kacpra chyba nie ma? – Krystynka spojrzała na Marię z zaciekawieniem, ale gdy ta wzruszyła ramionami, zrozumiała, że nie będzie dalszych szczegółów. – No tak, dziewczynka wróciła do matki, przecież szkoła się zaczęła, to i koniec figli u ojca na wsi. Długo siedzieli, do końca sierpnia. A w siedlisku teraz to zamieszanie, winobranie przecie niedługo. Ale że ty tutaj, do mnie? – Nagle gwałtownie wciągnęła haust powietrza. – Czy to już? Wystawa będzie?
– Tak. – Maria uśmiechnęła się życzliwie. – Pora zająć się wystawą.
– Nie zmieniłaś zdania? Nadal chcesz malunki mojej matki wystawiać? Ludziom pokazywać?
– Oczywiście! Nie wiem tylko, czy pani nadal tego chce?
– Ja…no… chyba tak. Niech widzą, jakie piękne. Niech zrozumieją wreszcie, jakie dobre serce miała matka moja. A ty wiesz, Marysiu, że jak żeśmy tę tabliczkę na grobie przykręciły, to nagle ludzie zaczęli matce znicze palić? Kwiatki przynosić? Oczy przecierałam, bo uwierzyć nie mogłam…
– To dobrze. Pani matka zasługuje na szacunek.
– Prawda, a niech mnie... A powiedz ty mi, rzeczy jakie masz ze sobą?
– Tyle co nic. Zajechałam w drodze na spotkanie z dyrektorką biblioteki. Potem wracam do domu, ale wkrótce chciałabym przyjechać i spędzić tutaj kilka dni.
– Spędzić…? – powtórzyła niepewnie Krystynka.
–Tak już mam w zwyczaju, że aktywnie angażuję się w organizację swoich wernisaży – zaśmiała się Maria. – Lubię dopilnować wieszania prac, projektów ulotek i plakatów. Oprawa musi współgrać z duchem obrazów. – Maria spojrzała wymownie na rozmówczynię. – Mam kilka pomysłów aranżacji malunków z „Malarki wiosennych łąk”. Gdyby to była inna pora roku, namówiłabym Martę Ożóg do zorganizowania wystawy na świeżym powietrzu, wśród drzew i kwiatów… Dopiero byłoby pięknie! Ale ponieważ mamy jesień… – Maria urwała na chwilę i z zachwytem przebiegła wzrokiem po złocących się zaroślach porastających brzeg lasu – …i salę ekspozycyjną biblioteki do dyspozycji, same musimy wyczarować dla naszej malarki najpiękniejszą łąkę. Wkomponujemy w przestrzeń kwiaty i zioła, złote barwy i leśne zapachy przenikną każdy kąt naszego małego ogrodu, a obrazy pani matki wtopią się w tę scenerię jak część natury. Mam nadzieję, że mi pani pomoże.
Gospodyni mocno uścisnęła dłoń Marysi.
– Nawet teraz, dookoła, idzie znaleźć zielone zioła. Jak zechcesz, to się tym zajmę – zadeklarowała i cofnęła się do sieni, ruchem dłoni dając malarce znać, aby szła za nią. – Ale co do tego, że chcesz przyjechać na parę dni…
– Oczywiście jeśli to nie problem… – zastrzegła szybko Maria.
Krystynka skrzywiła się.
– Zaraz tam problem… – wymamrotała. – Po prostu akurat innego gościa mam…
– O! – Maria szerzej otworzyła oczy. – Nie wiedziałam…
– Bo jak tu wiedzieć, przecie to nie jest zwyczajna rzecz… Rozumiesz chyba… Jakoś się musimy… Tyle lat… No i jak przyjechała, to jej za próg nie wyrzucę, proszę ja ciebie…
– Pani siostra? – Marysia zniżyła głos do półszeptu i z zaciekawieniem zerknęła ku kuchennym drzwiom. Te, w przeciwieństwie do głównych, prowadzących na podwórko, były dokładnie zawarte. Co tu się dziwić, pomyślała Maria, przecież już październik, choć ciepły i słoneczny, niesie w darze to, co jesień zazwyczaj ma do zaoferowania: poranne i wieczorne chłody, mgły, mżawki i wiatry, chłoszczące ściany i okna domów. Przed taką aurą trzeba drzwi zamykać, żeby nie umykało do niej ciepło kaflowego pieca, do którego wrzuca się z trudem przygotowany opał. – Jest tutaj? Przyjechała do pani?
– Przyjechała. – Krystynka z namaszczeniem skinęła głową. – Parę razy już przyjeżdżała, ale teraz inaczej ma być, obiecała zostać, zanocować. Powiedziała, że chce poczuć, jak to jest żyć w tym domu, i chce zrozumieć, co mi przyszło przez te wszystkie lata znosić. Może to i dobry sposób, nie wiem, obce żeśmy się sobie stały przez tamtych ludzi. Teraz nauczyć się siebie musimy, rozmawiać, siostrami być, bo żadna z nas tego nie umie. Dlatego przepraszam cię, Marysiu, że gościny ci nie udzielę, ale w komorze położyć siostrę chciałam, rzeczy jej w bieliźniarce ułożyłam, nie chcę zamieszania robić i przestawiać ją z kąta w kąt… Nie gniewasz się?
– Skądże! – Maria odruchowo ścisnęła dłoń starszej kobiety i uśmiechnęła się do niej ciepło. – Cieszę się, że odzyskała pani siostrę. Musicie nadrobić wiele lat.
– Tego się nie da nadrobić, Marysiu – westchnęła Krystynka. Jej spojrzenie powędrowało w stronę drzwi, za którymi jesienne promienie słońca układały na trawniku złote mozaiki. – A powiedz, co ty za woreczek w palcach ściskasz? Znowu jakieś ciasteczka dla Puszka przywiozłaś? W zadku mu się przewróci od tego dobra!
– Oczywiście! – Maria ocknęła się z zamyślenia. – To prezent dla pani, od Oli – powiedziała i rozsupłała rzemyki ściągające woreczek. – Jarzębinowe korale z Ojcowa.
– Jak malowane… Jak malowane… – szeptała z zachwytem Krystynka, przykładając je do piersi i przeglądając się w zaśniedziałym lusterku wiszącym na gwoździku obok drzwi.
STARY PRZYJACIEL
Maria spędziła w chacie Krystynki niecałą godzinę. Znacznie mniej, niż planowała, jednak siedząc za kuchennym stołem między siostrami, poczuła się intruzem. Atmosfera w kuchni gęstniała, rozmowa rwała się jak papierowa wstążka. Katarzyna, bo takie imię nosiła młodsza siostrzyczka kociej opiekunki, uparcie wbijała wzrok w stojący na blacie talerzyk. Krystynka próbowała zagajać: to o wsi i Ewie, która dwoiła się i troiła, zaopatrując sklep w lokalne, świeże produkty, to o kotach i jesieni, która coraz odważniej panoszyła się pod lasem. Unikała za to jak ognia mówienia o wystawie. Maria, zmartwiona, pomyślała, że albo gospodyni ukrywa przed siostrą plany zaprezentowania ilustracji z „Malarki wiosennych łąk” w Zwaliskach, albo Katarzynie pomysł ten nie przypadł do gustu. Jedynie Puszek zachowywał się zupełnie normalnie; przycupnął obok pieca, z psim ciasteczkiem między łapami, i z radosnym mlaskaniem ogryzał przysmak. Nigdzie za to nie było widać kotów, nawet Kitki, tak niechętnie opuszczającej swój posterunek na górce z pierzyn.
W końcu malarka dopiła domowy, aromatyczny kompot z jabłek i zaczęła się żegnać. Krystynka odprowadziła ją do samochodu. Na jej twarzy malowało się poczucie winy. Wciąż dotykała koralików zdobiących przód flanelowej bluzki w spłowiałą kratę.
– Powiedz Oli, Marysiu, że… że… No, już ty sama lepiej wiesz, co jej powiedzieć.
– Podobają się pani?
– Bardzo!
– W takim razie właśnie to jej powiem. Ucieszy się, jak zobaczy je na pani szyi na wernisażu.
– Werni… Tak. – Krystynka przytaknęła z powagą i rzuciła przez ramię krótkie spojrzenie na dom. Maria podążyła za nim wzrokiem. Czy to wina przeciągu, że firanka w oknie drgnęła? A może poruszyła ją czyjaś dłoń? Albo koci łebek? Maria chciała zapytać o Kitkę, Białego i Jaśka, ale Krystynka niespodziewanie chwyciła ją w ramiona i mocno uściskała. – Przepraszam… Przepraszam, że nie udzielę ci gościny, Marysiu! Strasznie mi przykro! Tyle żeś dla mnie zrobiła! – wydusiła, robiąc krok w tył.
– A może to pani zrobiła dla mnie więcej? – Malarka uśmiechnęła się łagodnie. – Niech sobie pani nie wyrzuca, to zrozumiałe, że siostra jest w tej chwili najważniejsza.
– Ale gdzie się zatrzymasz?
– Poradzę sobie.
– Może w siedlisku?
Maria pokręciła głową.
– Przecież Kacper już nie wynajmuje domu. Chce mieć siedlisko tylko dla siebie i Julki – wyjaśniła.
– Dla ciebie na pewno zrobiłby wyjątek… – Kąciki ust Krystynki uniosły się w szelmowskim uśmieszku.
Maria żartobliwie pogroziła kobiecie palcem, po czym wskoczyła za kierownicę i przekręciła kluczyk w stacyjce. Uniosła jeszcze dłoń w geście pożegnania i ostrożnie wycofała samochód na polną drogę.
Po spotkaniu z Krystynką pojechała do Zwalisk, aby spotkać się z Martą Ożóg. Dyrektorka biblioteki wydawała się szczerze uradowana z przyjazdu malarki. Od razu zaciągnęła ją do sali ekspozycyjnej i zaprezentowała, w jaki sposób zamierza zademonstrować prace.
– Postanowiliśmy podzielić salę na dwa sektory – tłumaczyła, energicznie gestykulując. – W tej części, bardziej słonecznej, jaśniejszej, wystawimy prace pani Krystyny. Delikatna, utrzymana w zieleniach tonacja jej malunków będzie się tu ładnie prezentować. A tam – ramię dyrektorki wykonało w powietrzu szeroki łuk, wskazując przeciwległą ścianę auli – powiesimy pani obrazy. To cykl związany z Granicami, dobrze zrozumiałam?
– Bardzo dobrze – potwierdziła Maria. – Wystawa będzie nosić tytuł „Granice” i w tym przypadku to nie tylko nazwa miejscowości, która zainspirowała mnie do namalowania miejsc i ludzi, ale również nawiązanie do granic, które sami sobie wyznaczamy, barier, które często musimy przekraczać, choć to dla nas bardzo trudne. Na wernisażu opowiem o tym trochę więcej.
– Muszę pani powiedzieć, że dyskretnie sondowałam nastroje mieszkańców i zainteresowanie wystawą jest naprawdę duże. Wiele osób deklaruje przyjście. Nawet sam sołtys… – Utkwiła w Marii wyczekujące spojrzenie.
Malarka zreflektowała się, że powinna się poczuć doceniona i okazać należny sytuacji entuzjazm.
– No, no! Skoro przyjdzie sam sołtys… – urwała, nie wiedząc, co więcej rzec. Z tajemniczym blaskiem w oczach, zastanawiała się, jak przedstawić Marcie swoją, od dawna rozpalającą jej wyobraźnię, wizję ekspozycji, gdzie obrazy ożywają w naturalnym otoczeniu.
Ale Marcie Ożóg najwyraźniej tyle wystarczyło, bo uśmiechnęła się szeroko i pociągnęła malarkę do swojego gabinetu, obiecując kawę oraz porcję domowego jabłecznika.
Po smakowitym spotkaniu z dyrektorką zwaliskiej biblioteki Maria nie mogła doczekać się powrotu do domu. Podekscytowana ustaleniami dotyczącymi wystawy chciała jak najszybciej podzielić się pomysłami z Olą. Kiedy jednak dotarła do zakrętu prowadzącego do siedliska, instynktownie się zatrzymała. Brakowało jej tego sielskiego zakątka, otoczenia zieleni, ciszy przerywanej jedynie świergotem ptaków i kumkaniem żab, widoku mieniącej się wody, w której odbijały się okoliczne drzewa i zarośla. Cudownie tam odpoczywała. „To moja świątynia dumania”, powiedziała kiedyś Wioli. Przyjaciółka skwitowała to żartem: „Myślałam, że tak się mówi na toaletę?”. Słysząc to, Maria skrzywiła się i zapewniła, że woli swoją wersję i malowniczy wiejski krajobraz zamiast widoku terakoty łazienkowej i szczotki do mycia kibelka.
Rozejrzała się dookoła, świeżo zaorane i zbronowane po wykopkach pola czekały na ozime zboża, przygotowując się do zimowego snu. Nad nimi kołowały ptaki, poszukując smakowitych pędraków. Maria opuściła samochodowe okno. W powietrzu unosił się słabo wyczuwalny zapach dymu. Gospodarze palili wysuszone pędy i gałęzie. Nie zastanawiając się długo, zdecydowanie skręciła w boczną drogę. Pół godziny mnie nie zbawi. Usiądę na ławce, złapię oddech, naładuję baterie i ruszę dalej, pomyślała.
Granice nie były wsią rolniczą, uprawy były tu nieliczne, wiele pól leżało odłogiem, łąki powoli dawały się zawładnąć rozrastającym się drzewom i zaroślom. Pomiędzy nimi dostrzec dało się jednak i takie zagony, na których wysiewano zboże, sadzono ziemniaki i inne warzywa. Zajmowali się tym głównie starsi mieszkańcy wsi, pamiętający jeszcze czasy, gdy dobrze zaopatrzony sklep był rzadkością, a punkt handlowy należący do miejscowego GS-u handlował według tylko sobie znanych reguł. Oni wciąż hołdowali zasadzie, że aby jeść, trzeba pokarm wyhodować, i wierzyli, że to, co zebrane z własnych grządek, okupione wysiłkiem i znojną pracą, smakuje lepiej i jest zdrowsze dla ciała.
Maria zatrzymała samochód obok stodoły. Siedlisko sprawiało wrażenie opuszczonego, jakby stopa ludzka nie stanęła tu od długiego czasu. A przecież Maria dobrze wiedziała, że Kacper przyjeżdża w niemal każdy weekend, czasami z Julcią, czasami sam. Jeśli pogoda dopisywała, pracował w obejściu lub w winnicy, jeśli nie, nadrabiał papierkową robotę, siedząc na oświetlonej słabą lampką werandzie, albo wykonywał drobne prace remontowe, których nie chciał zlecać pracownikom. Najczęściej wymieniali maile, ale zdarzało im się też rozmawiać przez telefon. Ostatnio Kacper zadzwonił, żeby pochwalić się, że remont poddasza został już zakończony, a Julia, jak na księżniczkę przystało, pełni honory w swoim małym królestwie. Mężczyzna wydawał się zadowolony, w końcu pozbył się z domu obcych ludzi. Maria domyślała się, że ulgę odczuła też Krystynka, która nie ufała panu Wojtkowi ani jego koledze. Znów mogła swobodnie odwiedzać swoich podopiecznych w stodole i spędzać z nimi tyle czasu, ile tylko chciała. Kacper widywał ją czasami, jak przemyka do wrót, z nieodłącznym plecakiem na ramieniu, jednak starając się jej nie krępować, unikał wchodzenia jej w drogę. Czasem, gdy ich spojrzenia się spotykały, właściciel posiadłości uprzejmie się uśmiechał, a ona tylko kiwała głową, lecz nigdy się nie zatrzymywała. Małym sukcesem było już to, że nie czmychała na jego widok w zarośla jak spłoszony ptak.
Z pół godziny szybko zrobiły się dwie, gdy Maria postanowiła uchwycić jesienny krajobraz. Tutaj, w siedlisku, ta pora roku była wyraźnie namacalna. O pień starej jabłoni oparta stała drabina, w lekko pożółkłej trawie opadły owoce. Liście na drzewach się przerzedziły, a zieleń, nieco zmęczona po upalnym lecie, ustępowała miejsca brązom, pomarańczom i żółciom. Na rabacie przed domkiem kwitły ostatnie jesienne róże, tuż obok michałki rozchylały fioletowe główki. Maria zawsze zachwycała się tymi kwiatami, podobnie jak jesiennymi astrami. Jej mama uprawiała takie w ogródku, a we wrześniu, na Dzień Świętego Michała, komponowała z nich piękne bukiety.
– Właściwie to wielka szkoda, że Kacper zaniechał wynajmowania siedliska. Chętnie spędziłabym tu parę dni i nacieszyła oczy tymi kolorami – powiedziała do siebie na głos. – Wiola też była zawiedziona… Planowali tu z Tomkiem wspaniały urlop. Ale trudno, zostało nam uszanować decyzję właściciela, chce mieć dom tylko dla siebie. Chociaż dobrze rozumiem Kacpra. Gdybym była na jego miejscu, pewnie postąpiłabym tak samo… Nie życzyłabym sobie, by obcy kręcili się po domu i ogrodzie, by dotykali cennych pamiątek po dziadku… Ani obrazów. – Aż wzdrygnęła się na tę myśl. – Nie zniosłabym tego! Ale szkoda, bardzo szkoda…
Maria zamknęła szkicownik i wsunęła go do torby. Przed odjazdem postanowiła jeszcze zajrzeć do stodoły. Niezręczna atmosfera przy stole u Krystynki sprawiła, że zupełnie zapomniała o smakołykach kupionych nie tylko z myślą o Puszku, ale również o Białym, Kitce i Jasiu. Zdecydowała, że osobiście uraczy nimi kocich przyjaciół.
Obok samochodu Marii stał teraz wóz Kacpra Kosińskiego. Najwyraźniej przyciągnęła właściciela siedliska myślami. Uznała, że nieładnie byłoby odjechać bez przywitania, skręciła więc w stronę domu i zapukała do drzwi werandy. Po chwili w progu pojawił się mężczyzna. Na widok Marii uśmiechnął się szeroko.
– No, proszę, proszę, kogo my tu mamy! – zawołał. – Nasza pani artystka. Przyjechałaś na plener do Granic?
– Przyjechałam uzgodnić parę szczegółów związanych z wernisażem i wystawą. Zajrzałam do Krystynki, a w drodze powrotnej postanowiłam zrelaksować się nad twoim stawem. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe.
– Pewnie, że nie. Wejdziesz na kawę? Wina nie proponuję, bo prowadzisz.
– Szczerze mówiąc, nie mam ochoty na kawę, wypiłam wielki kubek latte u Marty Ożóg. Do tego pochłonęłam dwa kawałki jabłecznika. Co ja mówię? Kawały! – Maria westchnęła ciężko, masując się po brzuchu.
– Takimi rarytasami, niestety, nie mogę cię poczęstować. Mam tylko kawę, herbatę i… szynkę w puszce.
– Za szynkę podziękuję, ale chętnie napiję się wody.
– Nie ma sprawy. Przyjechałem dosłownie przed paroma minutami. Mam się spotkać z człowiekiem, który pomaga mi przy winobraniu. Później chcę jeszcze skręcić regał na książki w pokoju Julci. No tak, nie byłaś jeszcze w nowym królestwie mojej małej księżniczki! – Wyraźnie się ożywił.
– W rzeczywistości nie, ale opisałeś mi je tak dokładnie, że mogłabym je naszkicować – zażartowała.
Kacper skrzywił się lekko.
– Pewnie zasypałem cię gradem bzdurnych szczegółów, co? – zapytał, odkręcając butelkę z wodą mineralną i sięgając na suszarkę po szklankę. Przyjrzał się jej krytycznie pod światło, po czym odkręcił kran i szybko ją przepłukał.
– Nie, ale dało się poznać, że sprawa urządzenia pokoiku dla Julci leży ci na sercu. No, ale to całkowicie zrozumiałe. Tak jak powiedziałeś: to królestwo twojej małej księżniczki. Na pewno wygląda jak z bajki.
– Chciałabyś zobaczyć? – Spojrzał na nią pytająco.
– Obowiązkowo.
Kacper odstawił butelkę z wodą na blat i zapraszającym gestem wskazał malarce schody. Maria wchodziła na górę, starając się całą sobą chłonąć atmosferę starego domu, jej wzrok ślizgał się po surowo pobielonych ścianach ozdobionych obrazkami i haftowanymi makatkami, a nozdrza pieścił charakterystyczny zapach starości, który gdzie indziej pewnie by ją drażnił, a tutaj był czymś miłym i swojskim. Gdy mijała drzwi do pokoiku na półpiętrze, zaśmiała się.
– Jak miło spotkać się ze starym dobrym przyjacielem – wyraziła na głos swoje myśli.
Kacper uniósł znacząco brwi.
– Naprawdę wyglądam tak staro?
– Miałam na myśli dom. – Pokręciła głową rozbawiona. – Zapomniałeś? Przy naszym pierwszym spotkaniu sam określiłeś go tymi słowami. Ze mną było podobnie. – Jej spojrzenie zatrzymało się na makatce przedstawiającej kwietny wianek. – Zaprzyjaźniliśmy się przez czas, kiedy tu mieszkałam, i staliśmy się sobie bliscy. No bo jak nie pokochać takiego miejsca? Domu z duszą, gdzie każdy szczegół szepcze inną historię, a te splatają się w opowieść, która cichutko wtapia się w życie lokatorów, jakby pragnęła podzielić się z nimi swoją magią… Jak za tym nie tęsknić?
– A więc przygnała cię tęsknota?
– Oczywiście. Mam do tego domu ogromny sentyment! Często wracam myślami do chwil spędzonych tutaj, zarówno na wypoczynku, jak i w pracy. No może z wyjątkiem wizyty mojego eksmęża. – Przewróciła oczami lekko zawstydzona. – W każdym razie, przyjeżdżając do Granic, nie spodziewałam się, ba!, nawet mi do głowy nie przyszło, że znajdę tu przyjaciół, inspiracje, a także dom, do którego będę tęsknić – skończyła ściszonym głosem.
– Cóż, dla mnie ten dom jest jak idealna kawa, trudno się jej oprzeć i zawsze wraca się po więcej. Zawsze jesteś tutaj mile widziana, Marysiu.
– Dziękuję. – Kobieta oparła dłonie o balustradę i łagodnie się uśmiechnęła, spoglądając w dół na przytulną kuchnię. – Prawdopodobnie w najbliższych tygodniach znów będę częstszym gościem w Granicach – oświadczyła. – Przygotowuję wernisaż i wystawę w bibliotece w Zwaliskach. Lubię trzymać rękę na pulsie w takich sytuacjach. Poza tym jesienny krajobraz wsi podsunął mi pomysł na delikatne akwarelowe pejzaże. Nigdy wcześniej nie malowałam takich obrazów, ale tutaj, w Granicach, czuję się bliżej natury niż gdziekolwiek indziej. Niemal staję się jej cząstką. Kropelką rosy na listku, pasemkiem mgły wśród drzew. Chcę to wykorzystać.
– Brzmi… intrygująco. A co to za wystawa?
Maria posłała Kosińskiemu zdumione spojrzenie.
– Naprawdę ci nie wspominałam?
Potrząsnął głową przecząco.
– Pewnie nie udało ci się przebić przez moje relacje z aranżacji pokoju Julii. Kiedy się czymś nakręcę, staję się cholernie upierdliwy. No to jak? Opowiesz coś więcej?
– Tego nie da się streścić w pięć minut, na schodach – odparła, zerkając na zegarek.
– A spieszysz się dokądś?
– Nie bardzo, ale wiem, że ty masz umówione spotkanie – zaśmiała się. – Następnym razem. Poza tym przecież obiecałeś mi pokazać Julcine królestwo? – Maria wskazała dłonią drzwi prowadzące do pokoju na poddaszu.
Przypomniała jej się noc, gdy stała w tym samym miejscu, ale przed zupełnie innymi, starymi i zniszczonymi drzwiami, zastanawiając się, czy ma w sobie na tyle odwagi, aby wejść na strych. Wtenczas pomieszczenie to wyglądało zgoła inaczej. Ciemności rozpraszało jedynie niewielkie okienko w szczytowej ścianie, a mroczne kąty okrywały kurz i pajęczyny. Liczne skrzynie, paki i stare meble wypełniały niemal każdy metr kwadratowy podłogi. To tutaj, na starym regale z popękaną szybą, Maria wypatrzyła „Malarkę wiosennych łąk”. Zniszczony brulion, zapisany drobnym pismem i wypełniony bajkowymi malunkami, zafascynował ją od pierwszej strony. Zabrała go do sypialni, by przyjrzeć mu się w świetle dziennym. Podziwiając kunsztowne wykonanie, głowiła się, kto mógł stworzyć to cudo i od jak dawna niszczało ono zapomniane na strychu siedliska. Dopiero spotkanie z kocią opiekunką rzuciło światło na tajemniczą historię księgi, odsłaniając przed Marią historię wyjątkowej artystki.
Kacper Kosiński z zagadkowym uśmiechem pchnął drzwi i oczom Marii ukazało się duże, widne pomieszczenie stanowiące połączenie sypialni oraz pokoju zabaw. Bezsprzecznie zasługiwało ono na miano królestwa. Wnętrze urządzono w wielu odcieniach różu, od słodkiego pudru na ścianach po soczysty odcień fuksji na poduszkach zaścielających białe metalowe łóżko stojące w kącie pokoju. Podłogę pokrywał puszysty dywan, a na ścianach wisiały plakaty z uroczymi zwierzątkami i oprawione fotografie Julki bawiącej się z Balbinką i Panem Miałkiem, kociakami, które w wakacje podrzucono do siedliska. Nad wezgłowiem łóżka Maria zauważyła portret Daisy, który podarowała dziewczynce przed wyjazdem z Granic. Ucieszyła się, widząc, jak radośnie wpasował się w wystrój pokoju. Pod przeciwległą ścianą leżało kilka kartonów z logo popularnego sklepu meblowego. Maria domyśliła się, że kryją one regał, który miał składać Kacper.
Obróciła się w stronę mężczyzny. Patrzył na nią wyczekująco, więc pokiwała głową z uznaniem.
– Wygląda wspaniale – zapewniła go. – Julcia pewnie skacze pod sufit z radości.
– O tak! – Uśmiechnął się i spojrzał w górę. – A ponieważ sufit jest tu dosyć wysoki, możesz sobie wyobrazić, jaka była szczęśliwa.
– Dziwi mnie tylko jedno… – Zmrużyła oczy. – Dlaczego nie jest niebieski?
– Ha, taki miał być, prawda? – Kacper rozłożył ręce. – W ostatniej chwili barwa nieba spadła w osobistym rankingu mojej księżniczki, a jej miejsce zajął róż. Cieszę się, że nastąpiło to, zanim kupiłem farby i te wszystkie… pierdółki.
– Wyszło cudownie! A… co myśli o pokoju twoja była żona? Chyba jest pod wrażeniem? Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania.
– Ta sama była żona, która znienawidziła mnie za dwa puchate potwory, które musiała przyjąć pod swój dach?
– Kociaki?
– Oczywiście. Nie mogły tu przecież zostać bez opieki. Chętnie wziąłbym je do siebie, ale często nie ma mnie w domu przez cały dzień, do tego co najmniej dwa-trzy razy w miesiącu wyjeżdżam służbowo. To było jedyne rozwiązanie… Ale uwierz, niełatwo było je przeforsować. Beata jest zresztą przekonana, że historia z podrzutkami to zwyczajna bujda. Twierdzi, że przywlokłem skądś zwierzaki i rozkochałem w nich Julię, żeby zrobić jej na złość. Wiedziałem, że tak się to skończy, dlatego miałem nadzieję, że doktor Wiśniewska znajdzie kociętom dom…
– Ale los zdecydował inaczej – dopowiedziała Marysia.
– Właśnie. I moja była żona zyskała dwa dodatkowe powody, by mnie nienawidzić.
– E tam, kociaki na pewno zmiękczą jej serce.
– Jak dotąd miękka była tylko kupa, którą jej zostawiły na dywaniku koło łóżka.
– Oj…
– Zadzwoniła z żądaniem, żebym zabrał koty i dywan do swojej rudery na wsi… W trymiga! Tak że kwestia remontu i pokoju Julii zdecydowanie zeszła na dalszy plan.
– Przykro mi. Ale też trochę jej współczuję. Postawiłeś ją przed faktem dokonanym.
– Że niby ja zostałem potraktowany inaczej? – Kacper mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Trochę tak… – przyznała z ociąganiem Marysia. – Nic, będziesz musiał uzbroić się w cierpliwość. Kociaki są kochane, ale jeszcze nienauczone życia w domu. Podejrzewam, że trochę minie, zanim twoja była żona zaakceptuje maluchy. Na razie ma przez nie więcej zajęć.
– O, to na pewno… Te dwa tornada potrafią w pół godziny obrócić w ruinę cały pokój.
– Sam widzisz. Może nigdy nie planowała zwierząt…
– Owszem, planowała. – Oczy Kacpra błysnęły złością. – Parę miesięcy temu obiecała Julci kociaka z hodowli znajomych. Cóż, nasze znajdy nie są rasowe. A przede wszystkim są ode mnie. To je dyskwalifikuje już na starcie.
– Przykro mi – powtórzyła malarka.
– Może wkrótce uda mi się rozwiązać ten problem. Zobaczymy. Nie chcę zapeszać. – Kacper skinął głową w stronę Marii. – Wracamy na dół?
– Tak, oczywiście. – Jeszcze raz przemknęła spojrzeniem po przytulnym poddaszu. – Aż trudno uwierzyć, że przed paroma miesiącami był tutaj ciemny i zakurzony strych. Możesz być z siebie dumny.
Gdy wrócili na werandę, Kacper raz jeszcze zapytał o wernisaż i wystawę w Zwaliskach. Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo. Nie chciała za dużo zdradzić, ani o obrazach inspirowanych sylwetkami mieszkańców Granic, ani o twórczości prawdziwej autorki „Malarki wiosennych łąk”. Pragnęła, by ludzie odwiedzili wystawę dla samej sztuki, nie zaś popychani niezdrową ciekawością albo obawą, w jaki sposób przedstawiono ich na płótnie.
– Wkrótce otrzymasz oficjalne zaproszenie – powiedziała do Kacpra.
– I tyle? Nic więcej mi nie powiesz? – oburzył się żartobliwie, a ona pokręciła głową i wykonała gest sznurowania ust.
– Tylko podsycasz moją ciekawość.
– I dobrze. Niech to będzie niespodzianka. Mam nadzieję, że wystawa przypadnie ci do gustu, szczególnie że obraz, który zapoczątkował tę serię, powstał właśnie w siedlisku. Konkretnie w tamtym pokoju. – Wskazała ruchem podbródka. – Inne również zostały zainspirowane okoliczną przyrodą i miejscami, które dobrze znasz.
– Muszę obejrzeć tę wystawę! – rzucił ożywiony. – Na ile zostaniesz w Granicach?
– Nie. Nie zostanę – zmieszała się. – Powiedziałam, że będę tu częstym gościem. To znaczy planowałam pobyt, ale Krystynka gości teraz siostrę, więc…
– To ona ma siostrę?!
Maria uśmiechnęła się blado.
– Tak, ja też byłam zaskoczona…
Kacper potarł podbródek wierzchem dłoni.
– Wybacz… Może moja reakcja jest nie na miejscu, ale byłem przekonany, że ta kobieta nie ma nikogo. Odkąd pamiętam, mieszka w tej ubogiej chacie zupełnie sama. I tylko te zwierzęta…
– Zwierzętom wierzy bezgranicznie, zaufanie do ludzi przychodzi jej z trudem – wyjaśniła malarka. – Chociaż odnoszę wrażenie, że jest z tym coraz lepiej. W końcu zaprosiła mnie pod swój dach, później moją córkę. Toleruje pana Wicka, doktor Wiśniewską i Ewę Sobczyk, sam mówiłeś, że i przed tobą już nie chowa się jak dawniej! W końcu otworzy swe gorące serce i dla innych…
– Sądzę, że dla ciebie otwarła je już dawno, Marysiu! A co do gościny, z przyjemnością udzielę ci jej w siedlisku.
Twarz malarki zapłonęła.
– Nie, nie! – zaczęła się wzbraniać, wyraźnie zawstydzona. – Nie musisz. Poradzę sobie!
– Sama mówiłaś, że to nie tylko kwestia doglądania przygotowań związanych z wernisażem, ale i pragnienie malowania jesiennych akwareli. Chcesz tracić czas na dojazdy, gdy dom stoi pusty?
– Przecież nie wynajmujesz już siedliska.
– Nie wynajmuję. Obcym. A ty nie jesteś obca.
– Wiola i Tomek też są twoimi znajomymi – przypomniała mu i pokręciła głową z determinacją. – Pomyśl, jak się poczują na wieść, że udostępniłeś mi dom, choć wcześniej im odmówiłeś. Nie chcę być powodem niesnasek pomiędzy wami!
Kąciki ust Kosińskiego drgnęły w uśmiechu.
– Niesnasek czy plotek? – Maria tylko cicho westchnęła, a Kacper pochylił się w jej stronę i lekko ścisnął leżącą na stole dłoń. – Nie proponuję ci wynajmu, Marysiu, chcę cię ugościć. Ale możesz powiedzieć, że to umowa barterowa, jeśli tak wolisz. Że udostępniam ci siedlisko w zamian za opiekę nad domem.
– Dobrze wiesz, że nikt w to nie uwierzy.
– Nie dbam o to, Marysiu. To mój dom i mam prawo gościć w nim kogo zechcę, prawda?
– Tak, ale…
– Żadnych ale. Po prostu się zgódź. Przecież chciałaś tu wrócić…
Maria zamyśliła się nad słowami Kosińskiego. To prawda, marzyła, że po lecie zawita do siedliska, do starego domu i jego zadrzewionego otoczenia, by zebrać siły i inspiracje do pracy. Już wiosną wyobrażała sobie to miejsce otulone jesienną szatą: sypiące się dookoła złociste liście, rdzawe trawy, czerwień dzikiego wina zaglądającego w okna werandy, drobne, twarde owocki na jabłoni strzegącej wejścia do sypialni w suterenie, pokoje wypełnione przytłumionym złocistym światłem jesiennego popołudnia. Podczas dzisiejszego spaceru przekonała się, jak blade okazały się jej wizje w zetknięciu z rzeczywistym obrazem granickiej jesieni, i nagle jej serce ścisnęło się w słodko-bolesnym pragnieniu, aby ugiąć się pod namowami Kacpra i przyjąć zaproszenie. To tylko parę dni, tydzień, może dwa..., przekonywała się w duchu.
W końcu lekko skinęła głową.
– Dobrze. Skoro jesteś tak miły, chętnie skorzystam z twojego zaproszenia.
– No i to rozumiem. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko i spojrzał w okno. – Oho, widzę, że mój pomagier już jest. Punktualny jak zwykle. Muszę iść, Marysiu. Ten człowiek jest uosobieniem sloganu „Czas to pieniądz” i, szczerze mówiąc, między innymi za to tak cenię naszą współpracę. Ale ty możesz zostać, jak długo zechcesz. Odpocznij, napij się kawy albo herbaty, czuj się jak u siebie… – Wstając, wskazał skąpaną w półmroku kuchnię.
– Na mnie też już czas – odparła, podnosząc się z ławy. – Jeszcze raz dziękuję.
– Nie ma sprawy. Od razu dam ci zestaw kluczy. – Kacper zniknął w kuchni. Po chwili wrócił z melodyjnie pobrzękującym pękiem w wyciągniętej dłoni. – Kiedy planujesz przyjechać?
– Chciałabym dotrzeć do Granic przed weekendem. Czy to nie koliduje z twoimi planami? – Zerknęła przez okno na przechadzającego się po podwórku mężczyznę.
– Ani trochę. Koniec tygodnia zapowiada się deszczowo. To nie są dobre warunki do zbiorów winogron. Raczej dopiero za tydzień albo dwa. No chyba że postraszą przymrozkami, to będziemy musieli się pospieszyć – dodał Kacper, przenosząc wzrok na Marię, która powoli zbliżała się do wyjścia. – Cieszę się, że przyjęłaś moją propozycję, Marysiu. Jesień w siedlisku jest wyjątkowo piękna.
Opuszczając Granice, Maria uświadomiła sobie, że dotychczas czyniła to zawsze przygnieciona bolesnym uczuciem straty. Tym razem było inaczej. Świadomość, że za parę dni ponownie zjawi się we wsi, do tego w ukochanym siedlisku, napełniała jej serce radosną lekkością. Cieszyła ją perspektywa dni spędzonych pod dachem wiekowego domu i na przekór prognozom Kacpra Kosińskiego była przekonana, że będą one ciepłe i słoneczne. Jak upragnione spotkanie ze starym przyjacielem, tak…