Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyrusz w podróż pełną miłości!
Berenika od dawna ją planowała. Miało być romantycznie, sielsko i sentymentalnie. Miało też być z mężem. Niestety życie pokrzyżowało plany i jej ukochany Janek odszedł. W dodatku córka postanowiła sprzedać ich rodzinny dom.
Jedyne oparcie Berenika odnajduje we wnuczce. Ewa nie pozwala pogrążyć jej się w rozpaczy i wraz z babcią wyrusza w podróż do ważnych dla dziadków miejsc.
Pozwól się przenieść do urokliwego Maciejowa, zachwyć się widokiem tatrzańskiej dolinki, wybierz się na przechadzkę wśród sosen. Zobacz, jak teraźniejszość przenika się z przeszłością. I przekonaj się, że los bywa zmienny i nieprzewidywalny. Nieraz trzeba miesięcy wysiłku, by zawrócić ze źle obranej drogi. A czasem wystarczy jedna kropla deszczu, aby odmienić czyjeś życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Katarzyna Dragan
Korekta: Magdalena Dejnak, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografie na okładce:
© Aleksandra Dymochkina | iStock by Getty Images
© teamtime | iStock by Getty Images
© Vectorig | iStock by Getty Images
Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67616-22-5
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Jak zmienny i nieprzewidywalny jest los.
Nieraz trzeba miesięcy wysiłku,
by zawrócić ze źle obranej drogi.
A czasem wystarczy jedna kropla deszczu,
aby odmienić czyjeś życie.
Wielkie uczucia nie wymagają głośnych deklaracji.
Słowa babci zawisły nad długim stołem nakrytym sztywnym obrusem w kolorze kości słoniowej, zastawionym najlepszą porcelaną i wypolerowanymi kryształami, które dobywano z przeszklonego kredensu jedynie przy największych uroczystościach jak chrzciny, komunie czy śluby. Albo pogrzeby, dopowiedziała w duchu Ewa, unosząc do ust kieliszek z winem. Na dnie naczynia pozostała już zaledwie resztka szkarłatnego trunku.Przez przymglone szkło kobieta napotkała pełen dezaprobaty wzrok matki. Pogrzeby też się nadają, pomyślała.
Dłoń Laury nerwowo mięła serwetkę. Nie cierpi, gdy coś przebiega nie po jej myśli. Lubi mieć gotowy scenariusz na każdą okazję, im bardziej drobiazgowy, tym lepiej, przemknęło przez myśl Ewie. Ma wtedy świadomość, że kontroluje swoje życie. Tym razem zaplanowała pogrzeb ojca, rozpisała całą uroczystość tak, jak rozpisuje się weselny obiad w restauracji albo biznesowy event. Szczegółowo, od A do Z. Potrafi to jak nikt. A czego nie umie? Zrozumieć, jak pogrążona w żalu wdowa mogła odmówić wygłoszenia przemowy nad trumną męża.
– Mogłaś powiedzieć te parę słów. Nic skomplikowanego, coś w stylu, że przeżyliście razem pięćdziesiąt lat…
– Ludzie wiedzą, że byliśmy małżeństwem przez pięćdziesiąt lat. Wystarczy popatrzeć na was…
– Ale nikt nie patrzył na nas, wszyscy spoglądali na ciebie! Byli przekonani, że wygłosisz przemowę. Opowiesz o ojcu albo chociaż podziękujesz za przybycie. To był uroczysty pogrzeb. Przyszło sporo ludzi. Była orkiestra i…
– Nie prosiłam o to.
– Ale tata…
– Twój ojciec nie życzyłby sobie takiej szopki! – Berenika przeszyła córkę ostrym spojrzeniem. – Jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy, w ogóle go nie znałaś! Nie chciałby tego całego widowiska, z wieńcami tak wielkimi, że nie było spod nich widać trumny, z piskliwą muzyką, od której puchły uszy, z kompletnie obcymi ludźmi przytykającymi do oczu suche chusteczki! Nie chciałby tego!
Spojrzenie przenikliwych, ciemnobrązowych oczu powoli prześlizgnęło się po uczestnikach stypy. Wujowie, ciotki, kuzynowie i kuzynki pochylali głowy pod wpływem jego siły, wbijając wzrok w na wpół opróżnione kieliszki i półmiski z wystawnymi potrawami dostarczonymi przez firmę cateringową. Laura chciała zorganizować uroczysty obiad w restauracji swojej znajomej, ale Berenika stanowczo zaprotestowała. „Twój ojciec urodził się w tym domu i w tym domu go pożegnamy! I koniec kropka!” I Laura zacisnęła usta, wiedząc, że żadne argumenty nie zadziałają, a groźby i prośby nie skruszą uporu matki. Decyzja zapadła. Amen.
Wgłębi ducha Ewa ucieszyła się, że Berenika postawiła na swoim. Uwielbiała dom dziadków na wsi. Stary, ponadstuletni budynek, który z trudem oparł się wojennej zawierusze, stał się niemym świadkiem narodzin, ślubów i pogrzebów kolejnych pokoleń Michałowskich. Zbudowano go z ciemnej, niemal bordowej cegły, na niewielkim wzniesieniu, frontem do gościńca, który z upływem lat zmienił się w ruchliwą drogę krajową. Dziadek Jan to przewidział; gdy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku sprowadził do tego domu młodą żonę, zasadził przed oknami sad. Rzędy młodych drzewek opadały łagodnie w kierunku zakurzonej szosy, z lewej jabłonie i grusze, z prawej śliwy i wiśnie. Te ostatnie rodziły drobne, kwaśne owoce. Ewa do dziś pamiętała, jak wykrzywiały buzię. „To przez rzekę – mawiał dziadek. – Od rzeki ciągnie mróz. Omrożone drzewka nie dają dobrych owoców”. Dziadek był taki mądry!, pomyślała ze smutkiem Ewa. I kochał to miejsce. Każdą szorstką cegłę, omszałą dachówkę, każdą skrzypiącą deskę w schodach wiodących na piętro, które dobudował z myślą o powiększającej się rodzinie. Pamiętała, jak po niedzielnym obiedzie przechadzał się po terenie otaczającym dom. Niespiesznie, z rękoma splecionymi na plecach, z łagodnym uśmiechem kogoś, kto jest dumny z tego, co osiągnął. „Dogląda włości” – żartowała z czułością babcia, która w tym czasie wolała uciąć sobie drzemkę w przylegającym do kuchni pokoju gościnnym. Wzrok Ewy powędrował w kierunku stojącej pod ścianą kanapy. Czy to ta sama, otulona miękkim pledem? To prawdopodobne, dziadkowie nie pozbywali się mebli i sprzętów lekkomyślnie, często powtarzali, że nim zdecydują się coś zastąpić, muszą mieć pewność, że nie da się tego naprawić. Firma dziadka przynosiła spore zyski, byli zamożni i mogli sobie na wiele pozwolić, a mimo to Ewa często widywała ich reperujących zużyte przedmioty. Śrubokręt w dłoni Jana, srebrzysta igła w palcach Bereniki. „Szkoda, że tak łatwo nie da się naprawić świata!” – westchnęła któregoś dnia babcia, pochylając się nad cerowaną zasłonką.
Ewa potrząsnęła lekko głową, by oczyścić ją z oparów wspomnień. Spojrzała na babkę i niespodziewanie spłynęło na nią osobliwe wrażenie, że patrzy na oblicze kogoś obcego. Dostrzegała bladość policzków, sine obwódki wokół oczu i powieki delikatne jak skrzydła motyla. To nie była Berenika, jaką znała. U szczytu stołu siedziała kobieta zdruzgotana śmiercią najbliższego człowieka na świecie.
Serce Ewy ścisnęło współczucie.
Ikiedy miała już wrażenie, że starsza pani się rozpłacze, ta ściągnęła łopatki, prostując się na krześle, i dumnie uniosła głowę. Potoczyła wyzywającym wzrokiem po zebranych i pewnie ująwszy kieliszek z winem, wzniosła go do toastu.
– Wypijmy za mojego męża, a waszego ojca, dziadka, wuja i przyjaciela! Niech poczuje, że tu jesteśmy i o nim myślimy! – zawołała i opróżniła kieliszek do dna. Nagle jej głos się załamał. Odchrząknęła cicho, spuściła wzrok i dodała ciszej: – A teraz wybaczcie, ale jestem zmęczona…
Ewa patrzyła, jak Berenika odstawia pusty kieliszek, rzuca na stół lnianą serwetkę i powoli podnosi się z krzesła. Jej wyjściu towarzyszyła głucha cisza.
Ewa przystanęła na stopniach ganku i zaciągnęła poły swetra. Marcowe popołudnie było słoneczne i rześkie, ale wiatr dmący od rzeki, przenikliwy i zimny, zdawał się ostrzegać, że zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ewa nie cierpiała chłodu i ciemności, z nadzieją wypatrywała nadejścia cieplejszej pory roku. Tutaj, w domu dziadków, wiosna rozgaszczała się szybciej. Już teraz dostrzegała jej pierwsze oznaki. Gęste krzewy okalające cembrowinę starej studni pokryła zieleń pierwszych listków, a spomiędzy rzadkich brunatnych źdźbeł trawy przebiśniegi oraz krokusy wystawiały główki w stronę słońca. Wkrótce w budkach lęgowych zawieszonych na grubym orzechu zakrzątną się ptaki, a na rabacie pod kuchennym oknem zakwitną tulipany, największa duma babci.
Babcia.
Ewa zmarszczyła brwi, przeczesując wzrokiem podwórko.
Gdy Berenika opuściła pokój, Ewa skoncentrowała całą uwagę na odgłosach dobiegających z głębi domu. Zupełnie jakby trzaski i stukoty miały jej pomóc odtworzyć drogę, którą pokonała stara kobieta. Słyszała echo kroków przemierzających długą sień dzielącą dom na pół. Rozpoznała skrzypnięcie ściennej szafy przy tylnych drzwiach i stukot siatki zabezpieczającej schody ganku. Zrozumiała, że babcia szukała ucieczki przed duszną atmosferą unoszącą się wokół uczestników stypy, i wychodząc za nią na dwór, biła się z myślami, czy dobrze robi. Może Berenika potrzebowała chwili samotności? Paru minut w ciszy, by zmierzyć się z przeszywającym ją na wskroś smutkiem? A może wręcz przeciwnie? Może chciała, by ktoś za nią wyszedł, położył rękę na obciągniętym czernią ramieniu, dając tym do zrozumienia, że ten smutek dostrzega?
Ewa zbiegła ze stopni ganku, przecięła łysawy trawnik upstrzony kolorowymi plamami wiosny i skierowała się w stronę wierzb rosnących w głębi ogrodu.
Kępa bezlistnych drzew kryła niewielką sadzawkę. Wiele lat wcześniej, gdy w gospodarstwie dziadków hodowano ptactwo domowe, nad błotnistym bajorkiem urzędowały kaczki i gęsi. Gdy zniknęły, Jan chciał zasypać stawek, ale Berenika się sprzeciwiła. Nie potrafiła sobie wyobrazić tego zakątka ogrodu bez oczka wodnego, Jan polecił więc wyczyścić sadzawkę, wybrać z dna mieszaninę mułu i rozkładającej się roślinności, a następnie wysypać je świeżym piaskiem. Brzegi wzmocniono specjalną siatką i obłożono dużymi kamieniami przywiezionymi z okolicznych pól, a między wierzbami postawiono ławkę. Od tej pory miejsce to stało się osobistą samotnią gospodyni. Przychodziła nad sadzawkę, kiedy dopadał ją dokuczliwy ból głowy albo gdy po prostu potrzebowała coś przemyśleć. Lub, choć zdarzało się to bardzo rzadko, poprztykała się z dziadkiem i w odosobnieniu chciała zapanować nad buzującymi pod skórą emocjami. „Czasem lepiej samotnie przegryźć gniew niż godzić nim w ukochaną osobę” – mawiała.
Ewa nie do końca rozumiała argumentację babci.
Nie lepiej wyrzucić z siebie to, co uwiera? Przeciąć ranę i wycisnąć jątrzący się jad?
„Nie zawsze – mówiła Berenika. – Każdy musi znaleźć sposób na siebie i swoje zgryzoty. Lekarstwo dla duszy”.
Lekiem babci była podniszczona drewniana ławka ukryta w kępie wierzbiny. Siadała na niej i godzinami wpatrywała się w marszczoną podmuchem wiatru zielonkawą wodę sadzawki. Ewa wiedziała, że jeśli starsza pani szukała gdzieś schronienia, to właśnie tam.
Nie pomyliła się.
Już z daleka dostrzegła skuloną postać na ławce. Berenika nieruchomo wpatrywała się w wodę. Nagle odwróciła głowę i spojrzała w kierunku nadchodzącej wnuczki. Ewa przystanęła. Niepewnie patrzyła na ściągniętą smutkiem twarz babci, oczekując najmniejszego gestu. Jakiegokolwiek. Niecierpliwego ruchu dłoni odprawiającego niechciane towarzystwo. Przywołującego skinienia. I trwały tak w bezruchu, obie, aż w końcu kąciki ust starszej kobiety leciutko uniosły się w górę. Ewa odetchnęła z ulgą. Bez słowa opadła na ławkę obok Bereniki.
– Twoja matka jest na mnie wściekła – stwierdziła beznamiętnie babcia.
– Wskaż mi jedną osobę, na którą nie jest… – prychnęła.
Spojrzały sobie w oczy i poczuły, jak przebiega między nimi dreszcz porozumienia. Parsknęły śmiechem. Krótkim, pozbawionym wesołości, ale będącym ucieleśnieniem więzi nawiązanej wiele lat wcześniej, w okresie, gdy jedna była bezbronnym kwilącym niemowlęciem, a druga ją kołysała, nucąc pod nosem kojące kołysanki. Ewę uderzyła symbolika tej chwili. Życie nieuchronnie zataczało koło. Dziś to Berenika potrzebowała wsparcia, a ona, jej wnuczka, mogła wyciągnąć pomocną dłoń. Rzuciła okiem na gładką taflę sadzawki.
– Martwiłam się o ciebie… – szepnęła.
– Wiedziałam, że jeśli ktoś za mną wyjdzie, będziesz to ty.
– Nie chciałam, żebyś była tu sama, ale…
– Ale? – Berenika uniosła brwi.
– Może właśnie tego potrzebowałaś? – zerknęła pytająco na babkę. – Tam przy stole… Nie wiem, jak to opisać. Przez chwilę miałam wrażenie, że na twoim miejscu siedzi kompletnie obca osoba.
– Czuję się, jak ktoś obcy – przyznała Berenika, spuszczając wzrok. Ewa podążyła za spojrzeniem babci i stwierdziła, że dłonie splecione na podołku lekko drżą. Dotknęła ich delikatnie, a wtedy dłoń starszej pani otworzyła się jak kwiat i przyjęła ją do ciepłego wnętrza. Przez ułamek chwili znów czuła się jak mała dziewczynka ze spoconą z przejęcia łapką ukrytą w uścisku babci, wpatrzoną wielkimi oczami w odpustowe kramy wokół kościoła albo w bele wielobarwnych materiałów rozwijane w domu towarowym w mieście. – Spójrz. –Berenika odwróciła dłoń i oczom Ewy ukazała się lekko zmatowiała złota obrączka. – Nigdy jej nie zdejmowałam. Nawet do snu. Mówią, że powinnam ją przełożyć na lewą dłoń, ale nie potrafię się na to zdobyć. Od pięćdziesięciu lat widzę ją na prawej dłoni. Każdego dnia po przebudzeniu przecieram palcem. To taki mój mały rytuał. Dziadek naśmiewa się ze mnie, że jestem jak sroka, lubię, gdy błyszczy… Boże, słyszysz, co mówię, Ewuniu? Ani serce, ani głowa nie chcą przyjąć do wiadomości, że Jana już nie ma! Odszedł, stał się przeszłością i stracił prawo do chwili obecnej! Tylko przeszłość! Pięćdziesiąt lat! Jak mam to zrobić? Przełożyć ją ot tak, jakby uwierała mnie w palec?
– Nie rób tego – poradziła.
– Nie zrobię! – Berenika odchyliła głowę do tyłu i przymknęła powieki. – Dobrze wiesz, że nie zrobię! Nie w imię głupich tradycji! Nie cierpię tradycji!
Ewa zaśmiała się.
– Uwielbiasz je!
– Nie wszystkie. Ta jest straszna, głupia… Ale nie chodzi tylko o obrączkę.
– Wiem.
– Czuję się… pusta. Widziałaś kiedyś naderwaną stronę w książce? Nie wydartą do końca, ale właśnie naderwaną? Między kartkami kryje się taki nic nieznaczący strzęp papieru. Urwane słowa, zdania, które nagle straciły treść. Tym jestem… Strzępem strony, pozbawionym treści, pozbawionym sensu… zapisanym, ale niepasującym do niczego! Tak się czuję! Bo twój dziadek był… – Z gardła Bereniki wydarł się stłumiony skowyt. – On był częścią mnie. A ja częścią niego! I mam wrażenie, że ta część odeszła…
– Nie odeszła, babciu. Odrodzi się, tylko pewnie trzeba na to czasu…
– No i masz… taka młoda, a mądra! – Kobieta parsknęła śmiechem i szybkim ruchem starła z linii rzęs pęczniejącą łzę. – Nie tak powinno być. To ja powinnam raczyć ciebie życiowymi mądrościami, czyż nie? A ja wyskakuję z takimi wariactwami… Tylko nie wygadaj się matce, dobrze? Gotowa zaciągnąć mnie do psychiatry i zmusić do łykania tabletek na smutek.
– Nie chcesz?
– Nie. I uważam, że mam prawo przeżywać to po swojemu. Twoja mama jest innego zdania.
– Mama jest urodzoną organizatorką. Ma gotowy scenariusz dla każdego.
– Dla ciebie również?
– Dla mnie przygotowała co najmniej pięć. Jeśli główny nie wypali, mogę wybierać spośród rezerwowych…
– Ślub, dzieci?
– O, tutaj cię zaskoczę! Uważa, że przed ślubem i urodzeniem dziecka powinnam zadbać o stabilną pozycję w firmie.
– Ijak ci się to podoba?
– Za każdym razem, gdy o tym mówi, mam ochotę rzucić wszystko w diabły! – zażartowała Ewa. – Ale przecież wiem, że to z troski…
– Tak, troska… – westchnęła Berenika i ciasno objęła się ramionami. – Twój dziadek miał w zwyczaju mawiać, że otacza się nią dzieci i staruszków. Wkurzało go, że Laura próbuje go ograniczać. Choć to przecież… była… jego ukochana córeczka. Przyjąłby z jej rąk najgorszą truciznę, ale nie był w stanie jej wybaczyć, że co roku ciągnie go na kolonoskopię! – Uśmiechnęła się smutno. Ramiona obejmujące ciało zacisnęły się jeszcze mocniej. – Wiesz, czego żałuję najbardziej?
Ewa spojrzała z wyczekiwaniem na babcię. Spodziewała się czegoś podniosłego, czegoś w stylu: Żałuję, że nie odeszliśmy razem, jednego dnia. Ale babcia, wciąż delikatnie uśmiechnięta, uniosła twarz w stronę słońca nieśmiało przebijającego się przez skłębione marcowe chmury o barwie ołowiu i powiedziała:
– Nie zdążyliśmy wyjechać w podróż, którą zaplanowaliśmy na te wakacje.
– Podróż?
– Tak. Widzisz, Ewuniu, pewnych spraw nie wolno odkładać w nieskończoność, bo ich czas może nigdy nie nadejść. Obiecywaliśmy sobie tę podróż od wielu lat i teraz… – Głos Bereniki lekko się załamał, ale odetchnęła głęboko i po krótkiej przerwie podjęła przerwaną opowieść. – Teraz, gdy w końcu zdecydowaliśmy się w nią wyjechać, Jan odszedł.
– Przykro mi, babciu… – szepnęła Ewa. – Opowiedz mi więcej o waszych planach. Pewnie chcieliście wyjechać gdzieś w dalekie kraje?
– Wręcz przeciwnie. – Berenika uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a wnuczka dostrzegła w jej oczach niezwykły blask. – To miało być coś na kształt podróży sentymentalnej, po miejscach nam bliskich.
– Sentymentalnej? – powtórzyła zdumiona Ewa.
– Właśnie tak. Chcieliśmy odwiedzić miejsca związane z naszą historią… O Boże! – Berenika zaśmiała się serdecznie. – Wyobrażam sobie, co o tym pomyśle powiedziałaby twoja matka! Uznałaby, że kompletnie zbzikowaliśmy! Ty też tak pomyślałaś, prawda? – Zwróciła na wnuczkę pytające spojrzenie. Ewa powoli pokręciła głową.
– Uważam, że to piękne. Naprawdę.
– Taaak… – Starsza pani opuściła głowę z przeciągłym westchnieniem, spojrzała na splecione dłonie. – Szkoda, że po tych pięknych planach pozostały tylko wspomnienia. I nowa walizka upchnięta w najciemniejszym kącie szafy!
Ewa długo szukała słów pocieszenia. Zbyt długo. Nagle zaszeleściły zarośla i na ścieżce pojawiła się Laura. Piękna i elegancka, nawet tutaj, wśród bezlistnych wilgotnych krzewów, na błotnistej dróżce. Prosta czarna sukienka za kolano, skórzane szpilki, nienaganny makijaż i jasny warkocz przypominający kłos zboża, przerzucony przez jedno ramię. Na jej twarzy malował się niepokój, jednak z chwilą gdy dostrzegła dwie postacie na ławce nad sadzawką, czoło przecięła pionowa bruzda, a kąciki ust uniosły się w grymasie irytacji.
– Wiedziałam, że was tu znajdę! – rzuciła oskarżycielskim tonem, opadając na ławkę obok córki.
– Przecież się nie ukrywamy! – Berenika wzruszyła ramionami.
– Nie? – Laura uniosła kształtne brwi. – Tylko zrejterowałyście od stołu, zostawiając ten cały bałagan na mojej głowie, i w najlepsze gawędzicie sobie nad bajorkiem?
– To nie bajorko, tylko sadzawka, ukochana sadzawka, moja i ojca! – Berenika nieznacznie podniosła głos.
Bardzo nie lubiła, gdy któreś z jej dzieci wypowiadało się lekceważąco o rodzinnym domu. Uważała, że są temu miejscu winni szacunek. Wychowali z Janem czworo dzieci. Każde posłali do dobrego liceum i na studia. Każdemu pomogli stanąć na nogi i rozpocząć życie tam, gdzie zapragnęło. Żadne nie marzyło o powrocie do rodzinnej wsi i zaakceptowali to. Z bólem serca, ale zaakceptowali. Później, gdy cała czwórka założyła już własne rodziny, Berenika troszczyła się, by łączące ich więzi nie uległy poluzowaniu. Dbała, by co roku spotykali się w rodzinnym domu z okazji świąt i jubileuszów. Widząc ich wszystkich za długim stołem w gościnnym pokoju, beztrosko roześmianych, wymieniających ostatnie wieści, czuła spokój. Jan marzył, że pewnego dnia któreś z dzieci przejmie po nich warsztat i osiedli się w domu na wsi, jednak żadne się do tego nie kwapiło i któregoś dnia podjął trudną decyzję o zamknięciu rodzinnego interesu. Tamtego dnia, kiedy zapytał, co o tym sądzi, jego twarz wyglądała jak spopielała, dłonie trzymające kubek z herbatą tak mocno się trzęsły, że złocisty płyn pociekł mu po brodzie i zmoczył koszulę. Ujrzała w nim starego, znużonego człowieka i na krótką chwilę jej serce wypełniła bezsilna wściekłość na dzieci. Dlaczego były tak niewdzięczne? Dlaczego nie dostrzegały nic ponad czubek własnego nosa i nie pojmowały, że właśnie niszczą coś, co ich ojciec mozolnie budował latami? Że niszczą jego…? Szybko jednak otrząsnęła się z tamtych myśli, dotknęła pomarszczonej, naznaczonej odciskami, żyłami i plamami dłoni męża i powiedziała, że dzięki temu zyskają więcej czasu na wspólne przechadzki po okolicy. Przecież pracowali na to latami, ciężko pracowali, zasłużyli, by ostatnie lata spędzić na upajaniu się wzajemną bliskością i pięknem świata. Jan przytaknął, ale nie widziała błysku radości w jego oczach. I teraz, siedząc na ławce nad sadzawką w towarzystwie córki i wnuczki, zrozumiała, że tamtego ranka jej ukochany mąż zaczął znikać. Tak po prostu, jakby pojął, że wypełnił swoją misję na Ziemi, odwrócił się do niej plecami i wolno ruszył gdzieś w dal…
Berenika zauważyła, że Laura wbija w nią badawcze spojrzenie. Sztywno ściągnęła łopatki.
– Nie patrz tak na mnie. Od początku powtarzałam, że nie zgadzam się na tę szopkę.
– Mamo… – Laura pokręciła głową z cichym westchnieniem. – Już ci to tłumaczyłam. Tata był filarem miejscowej społeczności, ludzie tego oczekiwali. Powinnaś była coś powiedzieć.
– Nawet wbrew sobie? – Ewa poczuła, jak gotuje się w niej krew. Wbiła w matkę wyzywające spojrzenie. – Daj spokój, mamo!
– Ztobą też mam do pogadania… Dlaczego nie włożyłaś sukienki, którą ci przygotowałam?
– Bo mam prawie trzydzieści lat i nie trzeba mnie już stroić do przedszkola? Jestem dorosła! Litości!
– Zatem na przekór matce odrzuciłaś czarną sukienkę i przyszłaś w bordowej! Piękny pokaz dojrzałości! – prychnęła Laura.
– Włożyłam bordową sukienkę, ponieważ dziadek bardzo ją lubił… – Ewa zniżyła głos do półszeptu. Dławiło ją w gardle, w jej wnętrzu wzbierał szloch. W kościele nie uroniła ani jednej łzy, wsłuchując się w modlitwy intonowane przez księdza, uporczywie wpatrywała się w wiązankę z kalii i herbacianych róż ułożoną na wieku trumny. Później, gdy stała nad dziurą wykopaną w piaszczystej ziemi, po jej policzku spłynęła samotna nabrzmiała łza, ale złożyła ją na karb silnego marcowego wiatru bezlitośnie smagającego chłodem twarze żałobników. Teraz, gdy zostały same, czuła… czuła, że mogłaby poddać się rozpaczy i z głębi serca zapłakać za dziadkiem, który przed laty sadzał ją na huśtawce zawieszonej w ogrodzie, kupował lody w wiejskim sklepiku, a w swoje ostatnie urodziny popatrzył na nią z dumną i rzekł: „Uwielbiam cię w tej sukience, Ewciu!”. – Na jego urodzinach… – zaczęła łamiącym się głosem, ale Laura niespodziewanie nakryła jej dłoń własną i weszła jej w słowo.
– Pamiętam – szepnęła i kurczowo zaciskając powieki, dodała: – Przepraszam…
Ewa nie wiedziała, czy to ciche „przepraszam” było skierowane do niej, do Bereniki, czy do nich obu, zawisło jednak nad nimi w postaci obłoczka oddechu i niczym promyk przebijającego się przez chmury słońca podarowało im tchnienie ciepła. Niespodziewanie przed oczyma Ewy pojawił się obraz ławki. Trzy kobiety siedzące na brzegu błotnistej sadzawki w wierzbinie, trzymające się za ręce, połączone więzami krwi i rozpaczą toczącą ich serca. Ewa spoglądała na nie z boku, jak przypadkowy przechodzień, któremu objawia się nietypowa scena i przystaje, by przyjrzeć się jej dokładniej. I nagle pojawiło się w niej przeświadczenie, że nie ona, lecz dziadek obserwuje brzeg sadzawki, spogląda na kobiety bliskie swemu sercu i uśmiecha się łagodnie, widząc ich splecione dłonie. Odetchnęła głęboko. Ucisk w piersi zelżał.
– Moglibyśmy wynająć jedną z tych uroczych chat. Za dnia podziwiać z tarasu panoramę Tatr, a wieczorami przesiadywać przy płonącym kominku…
Ewa uniosła brwi.
– Czy w Tatry nie jeździ się po to, by podziwiać je ze szlaku? – zapytała kpiąco.
– Nie wiem, może i tak… – Mateusz uśmiechnął się łobuzersko. – Ja chcę podziwiać głównie ciebie, a przed kominkiem z pewnością leży miękka owcza skóra… – szepnął i musnął wargami płatek jej ucha. Ewa zaśmiała się cicho.
– Słyszałam, że taka skóra trochę gryzie, a ja mam bardzo delikatne…
– Bujda!
Wymierzyła mu lekkiego kuksańca.
– Czyli już zdarzało ci się uwodzić kobiety w góralskich chatach?
– Nic podobnego! Po prostu jako chłopiec spędzałem pod Tatrami każde zimowe ferie!
– Uhm…
– Nie wierzysz mi?! – Udawał urażonego. – Uroczyście przysięgam, że nigdy nie uwiodłem kobiety na owczej skórze, przed kominkiem ani na tarasie góralskiej chaty. Będziesz pierwszą pięknością, którą zabiorę ze sobą w góry… Nie daj się prosić! Jedźmy!
Ewa pokręciła głową, śmiejąc się beztrosko.
– Nie wiem… Wydaje mi się, że to nie jest dobry moment na wyjazdy…
– Dlaczego?!
– Dużo się dzieje w firmie, pojawił się ten nowy dyrektor handlowy i…
– Mister Terror?
Przytaknęła ponuro.
– Nie żartuj – zganiła go. – Cała sieć trzęsie portkami, a właściciel tylko zaciera ręce i powtarza, że w końcu wszyscy chodzą jak w zegarku. Uhm… – Pokiwała głową w zamyśleniu. – Szkoda, że posypały się już pierwsze wypowiedzenia…
Mateusz położył palec na jej ustach.
– Mieliśmy nie rozmawiać o pracy.
– Tak, ale pytałeś, dlaczego… – urwała. – Masz rację. Pracę zostawmy za drzwiami. O czym więc pogadamy?
– Po pierwsze: nadal się nie zgodziłaś na wyjazd do góralskiej chaty… A po drugie… wcale nie musimy rozmawiać…
Ewa roześmiała się, ale kiedy się pochylił i mocno ją pocałował, uznała, że ma rację. Do diabła, mieli dla siebie tak mało czasu! Owszem, pracowali w tej samej sieci handlowej i czasami widywali się na korytarzu, ale każde miało własny dział i na głowie moc obowiązków. Mateusz był firmowym informatykiem, często wzywano go do awarii w sklepach rozsianych po całym województwie, a jeśli nawet zdarzał się spokojniejszy okres, to działał w biurze (wnorce, żartowała czasami Ewa) przy udoskonalaniu firmowego systemu i pochłonięty tym zadaniem zazwyczaj zostawał po godzinach. Ewa, zatrudniona w dziale handlowym, ciągle siedziała z nosem w tabelach, wykazach, raportach i innych dokumentach związanych ze sprzedażą. Pracowała z trzema miłymi dziewczynami i świetnie się z nimi dogadywała, ale była zdania, że cztery osoby na dział handlowy w sieci supermarketów to zdecydowanie za mało. Często czuły się przytłoczone nadmiarem obowiązków. Ewa żartowała, że kiedy po powrocie do domu otwiera lodówkę, by przygotować sobie coś na ząb, analizuje zawartość półek pod kątem podaży i popytu. A w wyjątkowo intensywne dni, gdy zamykała oczy, widziała przesuwające się tabele i ciągi liczb…
Wspólne chwile, taka jak ta, były więc dla Ewy i Mateusza bardzo cenne. Starali się wykorzystać je jak najlepiej. Skupiać się tylko na tu i teraz, na sobie. I bardzo nie lubili, gdy coś próbowało się między nich wślizgnąć. Jak dzwonek telefonu… Ten rozbrzmiewał często: tam zawiódł system, gdzie indziej komputer dziwnie rzęził albo program nie aktualizował cen w kasie. Mateusz musiał być w ciągłej gotowości. Dźwięk wibrującej komórki nieraz przyprawiał Ewę o dreszcze, ale rozumiała, że na tym polega praca jej ukochanego.
Teraz również telefon się odezwał. Mateusz odsunął się od Ewy z westchnieniem zniecierpliwienia i sięgnął po znajdujący się na stoliku aparat.
– Czekaj, nie… – Ewa przyciągnęła leżącą w rogu kanapy torebkę. – To chyba mój. Mama? – zdziwiła się.
Laura rzadko do niej dzwoniła. Nie zaliczały się do grona matek i córek, które dzielą się sekretami albo wymieniają ploteczki. Nie umawiały się na popołudniową kawę na mieście albo sobotnie zakupy. Laura nie była taką matką. Ewa pamiętała, jak jeszcze w liceum z zazdrością spoglądała na napotkane w galeriach koleżanki. Spacerowały pod rękę ze swoimi matkami, oglądały mijane wystawy, pokazując sobie co ładniejsze ciuszki, wstępowały do wybranych butików. Pewnego dnia wpadła na jedną z nich, a wtedy jej mama z uśmiechem zaproponowała, aby się do nich przyłączyła. Ewa nie miała na to najmniejszej ochoty, czuła się niezręcznie, więc odmówiła, naprędce wymyślając jakieś głupie usprawiedliwienie. Mimo to odczekała, aż ta dziewczyna i jej matka się oddalą, a potem poszła za nimi. Skradała się po kolejnych pasażach handlowych, ukrywała za manekinami i obserwowała, jak roześmiane krążą po sklepach. Na koniec usiadły przy kawiarnianym stoliku, obkładając się kolorowymi torbami, zamówiły desery i pokazywały sobie odzieżowe łupy. Nagle Ewa poczuła, że robi coś niestosownego, i czym prędzej uciekła. Uświadomiła sobie wtedy, że nigdy nie spędzi tak czasu z własną mamą. Owszem, zdarzało im się chodzić do galerii, Laura nie zamierzała jednak tracić czasu na takie bzdury jak kawiarnia czy kino. Kupowały to, co potrzebne, i wracały do domu, zazwyczaj jednak matka wolała jej wręczyć wymaganą sumę i zasugerować, co powinna kupić. Nie, nie były sobie zbyt bliskie. Może dlatego Ewa tak lgnęła do babci i z niecierpliwością wypatrywała kolejnych wyjazdów na wieś?
Babcia… Sercem młodej kobiety targnął nagły niepokój.
– Nie odbierzesz? – Z zadumy wyrwał ją szmer głosu Mateusza.
Drgnęła.
– Atak, już odbieram. Słucham?
Laura nie traciła czasu na powitania.
– Rozmawiałaś z babcią?
– Dzisiaj? Nie…
– Dzisiaj, wczoraj, w ostatnich dniach… Dawała jakiś znak życia?
Znak życia? Czerwone półwytrawne wino, które pili parę chwil wcześniej, nagle podeszło Ewie do gardła.
– Nie, nie rozmawiałam z nią. Czy coś się stało?
– Nie wiem – odparła po krótkim milczeniu matka. – Dzwoniłam do niej wczoraj wieczorem, żeby potwierdzić, że pamięta o przyszłotygodniowej wizycie u kardiologa, jednak nie odebrała. Uznałam, że jest zajęta pracą w ogrodzie i oddzwoni, gdy zauważy nieodebrane połączenie, ale się nie odezwała. Dzisiaj… – Laura wzięła głęboki wdech. – Próbowałam ponownie. Kilkukrotnie. Nie odebrała i trochę się… Wiesz, pewnie to nic takiego. Nadal jest na mnie obrażona o pogrzeb dziadka i może po prostu nie chce ze mną rozmawiać. Ale…
– Ja spróbuję – zadeklarowała Ewa. – Dam ci znać, mamo.
– Dziękuję, jestem akurat w Warszawie i…
– Odezwę się. – Ewa zakończyła połączenie i zerwała się z kanapy. Wybierając ze spisu kontaktów numer komórki Bereniki, podjęła nerwową wędrówkę po pokoju. Siedzący na kanapie Mateusz wziął do ręki smartfona, jednak nie spuszczał z niej czujnego wzroku. Posłała mu blady uśmiech.
Komórka babci nie odpowiadała. Ewa odsunęła telefon od ucha i wybrała domowy numer dziadków. Jako jedni z nielicznych na wsi nie zlikwidowali linii, gdy nowoczesne komórki zdominowały telefonię i zaczęły wypierać tradycyjne aparaty. Jan do końca traktował osobisty telefon z nieufnością. Zabierał go, oczywiście, wychodząc na obchód gospodarstwa albo gdy jechał załatwić jakieś sprawy w mieście, lecz kiedy musiał go wyjąć z kieszeni, by odebrać lub wykonać połączenie, na jego twarzy odmalowywał się wyraz osobliwej nieporadności. Trzymał komórkę w sztywno wyprostowanej ręce, taksując ją podejrzliwym wzrokiem, z atencją wciskając niezbędne klawisze, a w końcu podnosił do ucha z ponurą rezygnacją. Nie chciał słyszeć o zrezygnowaniu z telefonu stacjonarnego i nawet gdy Laura suszyła mu głowę, że to niepotrzebne koszty, z zacietrzewieniem zapewniał, że zasięg to tylko powietrze, a kabel jest kablem, fizycznym, namacalnym przedmiotem, który można dostrzec, wyglądając przez okno. I proszę, myślała Ewa, wsłuchując się w sygnał rozbrzmiewający w głośniku, minęło kilkanaście lat, a zasięg komórkowy w domu dziadków drastycznie się pogorszył, a miejscami całkowicie zanikał. Dziadek powiedziałby, że powietrze się zepsuło…
– Halo?
– Babciu?! – Z gardła Ewy wyrwało się przeciągłe westchnienie. Słysząc głos Bereniki, poczuła głęboką ulgę. Choć sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać, napędzana niepokojem wyobraźnia podsuwała jej obraz starszej pani leżącej na kuchennej podłodze. – Wszystko w porządku?
– Ewunia? Tak, u mnie dobrze… Coś się stało, że dzwonisz?
– Nie, ja… – Ewa zagryzła dolną wargę. – Mama zamartwia się o ciebie. Nie odbierasz od niej telefonu?
– Nie wiedziałam, że dzwoniła. Może byłam akurat w ogrodzie.
– Dzwoniła też na komórkę. Nie widziałaś połączenia?
Berenika głośno westchnęła.
– Nie widziałam. Nie wiem… nie wiem, gdzie mam komórkę, Ewuniu. Gdzieś się zawieruszyła. Pewnie jest rozładowana. Nie mam głowy, by pamiętać o podłączaniu jej do kabelka. Janek… on zawsze mi o tym przypominał, wiesz?
Głos starszej pani zadrżał, a Ewie ścisnęło się serce. Tyle było smutku w tych słowach, tyle tęsknoty! Spojrzała na siedzącego na kanapie Mateusza. Często pisali do siebie w wiadomościach, że tęsknią i nie mogą się doczekać kolejnego spotkania. Jakże naiwne jej się to nagle wydało! Jakie płytkie i błahe! Czym były krótkie chwile osamotnienia w porównaniu z pustką, która wchłonęła Berenikę?
– Babciu… – szepnęła. – Na pewno wszystko w porządku?
– Oczywiście, skarbie. Niepotrzebnie się martwicie.
– Mama…
– Niech zgadnę… – Berenika zaśmiała się cicho. – Chce mnie zawlec do jakiegoś lekarza?
– Do kardiologa.
– Wporządku. Zaraz do niej zadzwonię. A co u ciebie? Nie przepracowujesz się?
– Troszeczkę. – Ewa uśmiechnęła się pod nosem. – Nowy dyrektor handlowy wdraża swoje strategie, więc wszystko stoi na głowie. W przyszłym tygodniu powinnam mieć wolny weekend. Mogłabym do ciebie wpaść. Chcesz?
– Ewuniu… – Berenika zawiesiła znacząco głos. – To jest także twój dom i zawsze witam cię w nim gorąco, ale… Nie musicie mnie pilnować.
– Pilnować? – Zdumiała się. – Nie wiem, o czym mówisz…
– Oczywiście, że nie! – powiedziała z przekąsem Berenika. – Cieszę się, że przyjedziesz, upiekę sernik i posiedzimy sobie nad sadzawką. Wiesz, że zrobiło się tam już całkiem zielono? Tegoroczna wiosna rozpieszcza nas pogodą… Ale ty, mam nadzieję, pamiętasz, by nosić czapkę i coś pod szyją? Ta pogoda bywa zdradliwa… – zaniepokoiła się nagle.
Ewa poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po ciele. Tylko babcia potrafiła przejść od tematu wizyty i sernika do suszenia głowy o naciąganie czapki!
– Pamiętam, nie martw się! – uspokoiła Berenikę rozbawiona. – A ty pamiętaj, by naładować komórkę i zadzwonić do mamy!
– Dobrze.
Pożegnały się czule i Ewa wróciła na kanapę. Usiadła, podwijając pod siebie jedną nogę i wtuliła się w ramię Mateusza. Mężczyzna przygarnął ją do siebie, ale uczynił to jakby od niechcenia. Jego ruchy były sztywne, wymuszone. Gdy spojrzała mu w twarz, dostrzegła grymas irytacji.
– Co się stało?
– Dostrzegam tu lekką nieścisłość, Ewuniu – odparł. – Gdy ja proponuję ci wspólny weekend w Zakopanem, zasłaniasz się trudnym okresem w pracy i mówisz, że to nie najlepsza pora na wyjazdy. Chwilę później radośnie zapowiadasz swój przyjazd do domu babci. Więc jak to jest? Możesz wyjechać czy nie?
– Jak to jest? – Odsunęła się, obrzucając go rozzłoszczonym spojrzeniem. – Kilka tygodni temu moja babcia straciła męża! Człowieka, z którym przeżyła pięćdziesiąt lat! Stara się tego nie okazywać, ale czuję, że jest w rozsypce. Chcę ją wesprzeć, zaopiekować się nią i pokazać, że nie jest sama. Tak trudno to zrozumieć?
– Nie, po prostu… – Mateusz zacisnął zęby i odwrócił głowę. – Dobrze, zapomnijmy o wszystkim. Wygłupiłem się, w porządku?
Ewa dotknęła palcem jego brody i zmusiła go, by na nią spojrzał.
– Nie chcę, żebyś myślał, że cię lekceważę…
– Ewciu, nie tłumacz się.
– Bardzo mi na tobie zależy i chętnie spędzę z tobą weekend w góralskiej chacie. Z owczą skórą przed kominkiem czy bez… – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Po prostu teraz babcia mnie potrzebuje. Słyszę to w jej głosie. Nie powie tego głośno, ale czuje się rozbita, a mój przyjazd z pewnością jej pomoże. I nikt mnie przed nim nie powstrzyma. Nawet Mister Terror.
– Wiem. Wygłupiłem się. Po prostu… gdy usłyszałem, że czas, który moglibyśmy spędzić razem, chcesz poświęcić na wizytę u babci, poczułem się zazdrosny. Zareagowałem instynktownie, zapomniałem, że twoja rodzina zmaga się z żałobą. Przepraszam.
Ewa wtuliła się w ramiona Mateusza, wyciągając przed siebie nogi. Mężczyzna musnął ustami jej czoło.
– Wiesz, w przypadku babci Bereniki nie mówimy o zwykłej żałobie… – powiedziała zamyślona. – Byli dla siebie z dziadkiem całym światem. Nigdy nie widziałam dwojga ludzi połączonych tak silną więzią. Gdy dziadek Jan wychodził z domu, wszystko jedno, czy szedł do warsztatu albo ogrodu, czy jechał do miasta, zawsze podchodził do babci, całował ją w policzek, ściskał jej dłoń i mówił, że wkrótce wróci. A babcia odpowiadała: „Będę na ciebie czekała, Jasiu!”. Gdy byliśmy dziećmi, okropnie nas to śmieszyło, bo przecież dziadek wychodził tylko na chwilę, czasami babcia widziała go przez kuchenne okno! Teraz myślę, że to był piękny zwyczaj i że musiała się za nim kryć jakaś niezwykła historia. Nie dziwię się, że babcia czuje się rozbita. Na pogrzebie powiedziała, że ma wrażenie, jakby ktoś pozbawił ją części ciała.
– Pięćdziesiąt lat. To szmat czasu.
– Wdzisiejszych czasach wydaje się niewykonalne, prawda? – Zerknęła na niego z uśmiechem. – I nie tylko przez to, że później szukamy stabilizacji i zakładamy rodziny, gdy terkocze ostatni dzwonek. Nasze pokolenie nie szanuje miłości, łatwo ulega pokusom i nie ma cierpliwości. A cierpliwość i wyrozumiałość są w związku równie ważne jak namiętność. Mimo wszystko – rzekła, wbijając wzrok w sufit – marzę o takim małżeństwie, jakie połączyło moich dziadków, i mam nadzieję, że i my, pewnego dnia…
Mateusz poruszył się nerwowo.
– Kto wie, co przyniesie los, Ewciu…
Wzruszyła ramionami.
– Nikt tego nie wie. Ale przecież są jakieś dążenia, cele, które chcemy osiągnąć. To wpływa na to, jak postępujemy. Nie jesteśmy bezwolni.
– Ale małżeństwo? – zaśmiał się. – Nie uważasz, że w dzisiejszych czasach to przeżytek?
Wysunęła się z jego objęć.
– Mówisz poważnie?
– No… tak. Nie zrozum mnie źle, kochanie, to wszystko, co wymieniłaś, jest bardzo ważne. Cierpliwość, namiętność…
– Wyrozumiałość – podpowiedziała, przygryzając wargę.
– Tak, oczywiście, wyrozumiałość. Zgadzam się, że bez tego trudno mówić o jakiejkolwiek relacji i będąc z kimś, robiłbym wszystko, by dać z siebie jak najwięcej. Ale to samo mogę robić bez kawałka metalu na palcu czy papierka w szufladzie biurka…
– Nie myślałam, że tak na to patrzysz.
Roześmiał się.
– Bo właściwie nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ewciu, ja wiem, że wy, kobiety, jesteście romantyczkami… marzycie o białej sukni, długim welonie i miesiącu miodowym…
– Wtym momencie generalizujesz, wiesz o tym? – Skrzywiła się. – Nie każda kobieta o tym marzy. Są wśród nas i takie, które nie widzą się ani w białej sukni, ani w żadnej innej. Nie chcą mieć męża, dzieci i domku z ogródkiem. Ale ja… akurat tak. Zawsze o tym marzyłam. I może jest to trochę niedzisiejsze, jednak nie widzę w tym niczego złego.
– Nie mówię, że to złe – parsknął. – Po prostu… to nie dla mnie. Przepraszam. Ani małżeństwo, ani, jeśli już o tym szczerze rozmawiamy, wspólne mieszkanie. Nie widzę w tym żadnego celu. Po co?
Ewa spuściła wzrok na swoje dłonie. Drżały. Splotła palce, aby to ukryć, a kiedy to nie pomogło, sięgnęła po kieliszek z resztką rubinowego wina na dnie.
– Może po to, by poczuć bliskość drugiej osoby? – zasugerowała, dopijając trunek.
– Przecież jesteśmy blisko! – Mateusz przysunął się do Ewy i delikatnym ruchem zatknął za jej ucho opadające na policzek pasmo włosów. – Spotykamy się, przytulamy, całujemy… – Musnął szyję lekkim pocałunkiem. – Kochamy…
– Bliskość z doskoku, dwa razy w tygodniu… – szepnęła, zaciskając powieki. – A po wszystkim do domu…
– Co mówisz?
– Mówię, że powinnam już wracać do domu.
– Co? Już? – Mateusz wyprostował się i sięgnął po leżącego na stoliku smartfona. Rzucił okiem na wyświetlacz i zmarszczył brwi. – Nie ma jeszcze dziesiątej. Poza tym…
– Nie zdążyliśmy odhaczyć ostatniego punktu z twojej listy? – Uniosła kpiąco brwi i powoli wstała z kanapy.
– Hej, hej, hej… – Przytrzymał ją za dłonie. – Co się stało? Ewciu… Uraziłem cię?
– Nie, nie o to chodzi…
Westchnął.
– Aaaa, to przez to, co powiedziałem. Poczułaś się…
– Nie, nie poczułam się – weszła mu w słowo. – Po prostu zrozumiałam, że nic o sobie nie wiemy. Nie znamy swoich marzeń, oczekiwań, pragnień… Wiesz, że lubię, gdy się mnie całuje za uchem, lecz nie masz pojęcia, kim chciałabym być za pięć lat. Ja wiedziałam, że nie cierpisz miętowej pasty do zębów, a gdy śpisz na lewym boku, wydajesz śmieszne świszczące odgłosy. Ale nie zdawałam sobie sprawy, że potrzebujesz przestrzeni i nie widzisz tu dla mnie miejsca. Że nigdzie go nie widzisz i zakładasz, że przez najbliższe naście lat będziemy spotykać się dwa albo trzy razy w tygodniu, by okazać sobie doraźną bliskość. Czułość na telefon, przyjedź do mnie, Ewciu, mam dobre chilijskie wino i film na DVD!
– Ewa… – Mateusz przesunął dłonią po ramieniu kobiety i przygryzł dolną wargę. Sprawiał wrażenie oszołomionego. – Myślę, że niepotrzebnie utrudniasz. Lubimy się, pragniemy i miło spędzamy ze sobą czas. Dlaczego nie może tak być?
– Posłuchaj… Możemy powiedzieć, że damy sobie czas, żeby to przetrawić. Ale rozmijamy się w naszych oczekiwaniach. Dlatego powinnam już pójść…
– Inie chcesz o tym pogadać?
– To chyba nie najlepsza chwila. Zbyt silne emocje, a przy nich łatwo powiedzieć coś głupiego.
– Chyba masz rację… – Mateusz z ponurą miną obserwował, jak zakłada beżowy wiosenny płaszcz i wiąże w talii pasek. Gdy w pośpiechu owinęła szyję chustką i rzuciła przelotne spojrzenie w lustro, zrobił ku niej krok, wyciągając ramiona. – I pomyśleć, że zaczęło się od góralskiej chaty i twojej wizyty u babci… – powiedział. Z jego tonu przebijała gorycz.
Ewa pozwoliła na zdawkowy uścisk. Kładąc dłoń na klamce, wzruszyła ramionami.
– Ten temat wypłynąłby prędzej czy później, Mat. Za parę miesięcy rozczarowanie byłoby głębsze.
Po wyjściu przed blok na osiedlu Teatralnym Ewa rozejrzała się na boki. W zasięgu wzroku nie było żadnej taksówki ani postoju. Zastanawiała się krótko, czy zamówić Ubera, ostatecznie jednak uznała, że przechadzka dobrze jej zrobi, i wolnym krokiem ruszyła w stronę Tomexu i usytuowanego w pobliżu przystanku autobusowego.
Po drodze rozmyślała o babci. Przeklęła w duchu pomysł picia wina. Gdyby nie te parę kieliszków, po powrocie do domu wsiadłaby do samochodu i natychmiast pojechała na wieś. Berenika jej potrzebowała, czuła to. Słyszała w jej głosie. Może po to, by wspólnie powspominać dziadka. Albo pomilczeć. Lub po prostu ciepłym oddechem przepędzić chłód gnieżdżący się w starym domu. Pojadę do niej jak najszybciej, nie będę czekać do kolejnego weekendu, postanowiła. Chrzanić Mister Terrora i góralską chatę. Chrzanić wszystko i wszystkich.
Berenika usiadła na podwójnym małżeńskim łożu i pieszczotliwym ruchem dłoni pogładziła ułożone w zgrabne stosy ubrania. Koszule na jednej kupce, spodnie na drugiej, marynarki i kamizelki razem, obok swetry, grube, nieco szorstkie. Gdy wtulała w nie twarz, nadal wyczuwała zapach Janka, zwietrzałą mieszaninę mydła, wody po goleniu, tytoniu oraz pól i lasu. Gdy wracał do domu ze swoich codziennych wędrówek, lubiła się do niego przytulać. „Pachniesz wiatrem” – mówiła, wciskając nos w sploty wełnianego swetra. Odkrywając woń palonych gałęzi, sosnowych igieł czy butwiejących liści z cienistego zagajnika nad rzeką, zmysłem węchu odczytywała trasę jego wędrówki. I zaraz ganiła: „Aczemu nie założyłeś kaloszy? Znowu przez strumień się przeprawiałeś? Skakałeś po kamieniach jak sztubak? A jakby tak noga się poślizgnęła i zaległbyś w korycie? Kto by cię tam znalazł, Jasiu! Jasiu…”. Kręciła głową jak nad niesfornym chłopcem, a on uśmiechał się jak psotny chochlik i łapał ją za ręce: „Nie gniewaj się, Beniu! Rozchmurz buzię! Może herbatki się napijemy? Z kropelką rumu?”.
Berenika roześmiała się beztrosko na to wspomnienie i umilkła przestraszona, przyciskając dłoń do ust i wodząc wzrokiem po pogrążonej w mroku sypialni. Po wiosennym słońcu, które poprzedniego wieczoru tak wychwalała, rozmawiając z Ewunią, pozostało tylko wspomnienie. Od rana nad wsią przewalały się ciemne, skłębione chmury, zsyłając na ziemię na przemian śnieg i zmrożony deszcz. Drzewa gięły się pod naporem porywistego wiatru, chłoszcząc gałęziami mury i okna, drapieżnie drapały dach. Delikatne krokusy porastające trawnik skuliły blade płatki. Położone w dole pagórka domy zniknęły za szarosrebrzystą kurtyną, mrok wciskał się do mieszkań wszystkimi szczelinami i ktoś, kto nie patrzyłby na zegarek, miałby spory problem, by wskazać, jaka to pora dnia. Idealna sceneria dla ponurego zadania, którego nie mogła odkładać w nieskończoność. Berenika z cichym westchnieniem przysunęła do siebie stos koszul z miękkiej, spranej flaneli, a następnie ujęła tę leżącą na samej górze, w czerwono-czarną kratę, najbardziej sfatygowaną, bo i najchętniej przez Jana wybieraną, i wtuliła w nią twarz. Przez ułamek chwili towarzyszyło jej wrażenie, że to nie zakończone twardymi guzikami rękawy ją obejmują, ale ramiona męża, znajome, nieco żylaste, czułe ramiona, którymi Jan zagarniał ją do siebie przez te wszystkie lata, i nagle wstrząsana gwałtownym szlochem zgięła się wpół, dociskając koszulę do twarzy tak mocno, że aż brakowało tchu.
Od pogrzebu minęło kilka tygodni, jednak do tej pory Berenika nie znalazła w sobie dość siły, by uporządkować ubrania i osobiste rzeczy męża. Wszystko w tym pokoju, w sypialni, którą do samego końca dzielili, wyglądało tak samo. Tak jak tamtego poranka, gdy Jan wszedł do kuchni i z cichym westchnieniem osunął się na stojący przy piecu zydel. Berenika nie potrafiła zapomnieć spojrzenia, które w nią wbił. Wylewało się zeń zdumienie przemieszane z czymś, czego w pierwszej chwili nie zdołała zidentyfikować, a później, po wielu nocach spędzonych na bezsennym wgapianiu w sufit, uznała za strach.
– Tak mi jakoś duszno, Beniu… – szepnął, po czym skrzywił się i skulił w sobie, jakby mówienie przyprawiło go o nagły bolesny skurcz. Berenika odstawiła rondelek, w którym podgrzewała mleko do kawy, wytarła dłonie w ścierkę, jednak zanim zdążyła odkleić choćby stopę od podłogi, osunął się na ziemię.
– Pora się tym zająć, Jasiu… – szeptała teraz, gładząc kołnierzyk ulubionej koszuli męża. – Już parę razy otwierałam twoją stronę szafy i wyciągałam rękę po wieszaki… Już nawet zniosłam z góry walizkę i postawiłam w sieni… I za każdym razem rezygnowałam, bo widzisz… – Popatrzyła przez łzy na kłębek kraciastej flaneli. – Mając te rzeczy w stałym miejscu, to jakby ciebie mieć. Mogę wysunąć szufladę komody, przesunąć dłonią po podkoszulkach. Albo wtulić twarz w rękaw swetra. I udawać, że tamten poranek nie miał miejsca. Nie upadłeś na podłogę, mówiąc, że ci duszno, a ten młody lekarz z pogotowia nie rzekł do mnie przepraszającym tonem: „Przykro mi, nic nie mogliśmy zrobić”. Nie było pogrzebu, spektaklu wyreżyserowanego przez Laurę, ani stypy. Mogę udawać, że wyszedłeś tylko na chwilkę, do składziku za domem albo przejść się, na łąkę. I że zaraz wrócisz, uśmiechniesz się do mnie, zagadniesz o herbatę i zapytasz, czy mam jeszcze ukrytą w spiżarni butelkę rumu. Wyobrażam to sobie, Jasiu, szukając ciepła na twojej poduszce, ale coraz mocniej do mnie dociera, że czas to zrobić. Muszę się z tym zmierzyć i pozwolić okrutnej prawdzie wlać się w moje serce.
Berenika po raz ostatni zaciągnęła się wonią flanelowej szmatki, po czym starannie złożyła ją w kostkę. Wyciągnęła rękę, by umieścić koszulę na stosie innych koszul, tych roboczych, wygodnych i spranych, które Jan zakładał na co dzień, i tych eleganckich, śnieżnobiałych, kremowych i błękitnych z drobnymi błyszczącymi guziczkami, które przyodziewał wyłącznie w niedziele, święta i przy szczególnych okazjach. W ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie i wsunęła ją pod swoją poduszkę.
Inagle poczuła, że ten jeden ruch całkowicie pozbawił ją sił. Chciała się podnieść z łoża, chciała wyciągnąć ręce po stosy ubrań nieżyjącego męża i zgodnie z planem umieścić je w przyniesionych walizach i kartonach. Ale nie mogła. Wodziła bezradnym zmęczonym wzrokiem po pokoju i znajomych sprzętach. Pięćdziesiąt lat, Boże ty mój! Nic dziwnego, że czuła się jak… ogłuszona! Momentami miała wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością. Tak jak poprzedniego wieczoru: usłyszała dzwonek telefonu i nagle zorientowała się, że siedzi na kanapie w pokoju gościnnym, z albumem fotograficznym na kolanach. Dzwoniła Ewa i po rozmowie z wnuczką Berenika poczuła się jeszcze dziwniej. Powiedziała, że była w ogrodzie, ale tak naprawdę wcale tego nie pamiętała. Nic też nie wiedziała o telefonach Laury. Zupełnie jakby terkot aparatu wybudził ją z głębokiego snu. Co robiła wcześniej? Dryfowała po krainie wspomnień, gładząc stronice starego albumu?
Muszę…, pomyślała i lekko uniosła się z materaca. Podłoga zaskrzypiała pod jej stopami, zastałe mięśnie zaprotestowały gwałtownym bólem.
– Babciu…?
Zaskoczona Berenika odwróciła się ku drzwiom, bezwiednie podnosząc do twarzy koszulę Jana. Na widok stojącej w progu wnuczki jej sercem targnęło nagłe wzruszenie. Ewa była taka podobna do dziadka! Miała te same szczere, szarozielone oczy otoczone miękkimi, gęstymi rzęsami. I nieco wydatną górną wargę, która przy uśmiechu nadawała jej wygląd psotnego chochlika. Berenika uwielbiała, gdy radość rozjaśniała twarz wnuczki. Dziś jednak młoda kobieta wydawała się poważna, taksowała babkę zaniepokojonym spojrzeniem. Berenika uśmiechnęła się z trudem.
– Ewuniu! Co za niespodzianka… Co tu robisz?
– Martwiłam się o ciebie, babciu. Przez telefon brzmiałaś tak…
Ewa urwała i powiodła rozszerzonymi oczyma po sypialni. Berenika podążyła wzrokiem za spojrzeniem wnuczki i ujrzała ten pokój jej oczami: rozwarte na oścież drzwi dębowej szafy, skotłowaną pościel niedbale zarzuconą pikowaną kapą, a na tym wszystkim stosy nieuporządkowanej garderoby Jana: koszule, spodnie, swetry, marynarki, bielizna. I pośród tego wszystkiego ona, stara, nieszczęśliwa, samotna… O Boże, uświadomiła sobie z przerażeniem, Ewa przyjechała, przecież obiecałam, że upiekę sernik! Ta ostatnia myśl przelała czarę i