Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Dojrzewająca przyjaźń ma barwę letniego zmierzchu.
Maria wraca do Granic, aby odnowić „Malarkę wiosennych łąk”. Ciche, spokojne otoczenie domu Krystynki doskonale wpływa na jej pracę, a przy tym pozwala oderwać myśli od niepokoju o najbliższych. Artystka zawiązuje nowe znajomości i przyjaźnie i choć nie wszystkim się to podoba, coraz mocniej wrasta w krajobraz wsi. Częste wizyty w siedlisku sprawiają, że zbliża się też do Kacpra Kosińskiego i jego córki. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć, a stary dom kryje kolejne tajemnice…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2022
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Katarzyna Dragan
Korekta: Anna Zientek, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Fotografie na okładce: © Carsten Scheunemann | Getty Images
Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68158-29-8
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Dla Babcinki
PROLOG
Kobieta przysiadła na brzegu posłania. Utkwiła pełne troski spojrzenie w sylwetce skulonej pod okryciem, przesunęła dłonią po krzywiźnie ramienia, musnęła ciepłe zagłębienie szyi, przylgnęła palcami do ciepłej krągłości policzka. Wyczuła lepką wilgoć w miejscu, które naznaczyły łzy, i jej pierś przeszyło ostrze bólu.
Pod wpływem dotyku śpiąca poruszyła się niespokojnie, podciągając kolana pod brodę i przyjmując pozycję nieomal embrionalną. Wilgotny policzek skrył się pod bawełnianą poszwą w niezapominajki, dłoń kobiety zawisła w powietrzu, zbędna i niepotrzebna. Jak pędzel, który nie splamił się farbą i zatrzymał w pół drogi do czystego płótna, nie mogąc przenieść na nie koloru, pomyślała. Jak sucha gałąź dębowa, stercząca nad dachem, popychana letnią burzą, drapiąca omszałe łupki…
Spod okrycia dobiegł jęk przypominający skowyt zranionego zwierzęcia. Dłoń kobiety w jednej chwili odnalazła drogę do rozpalonego czoła, odgarnęła zlepione wilgocią kosmyki, uspokajająco pieściła skórę.
– Ciii, już dobrze! Jestem przy tobie, jestem… Śpij!
Jęk przeszedł w ciche westchnienie, a następnie ucichł. Niezapominajki na kołdrze zafalowały w rytm spokojniejszego oddechu, mimo to kobieta nie odsunęła ręki. Pogrążyła się we wspomnieniach, rozpamiętując wszystkie te chwile, kiedy godzinami tkwiła przy łóżku córki, czujna, napięta jak struna. Kiedy powietrze wokół nich wypełniało ciche kojące „ciii”. Pierwsze dni po jej narodzinach, gdy bała się choćby na chwilę spuścić drobne ciałko z oczu, w irracjonalnym lęku, że jeśli tylko odwróci wzrok, małej przydarzy się coś okropnego. Później męczące dla nich obu noce, kiedy wyrzynały się pierwsze ząbki, bezsenne noce, gdy krążyła od ściany do ściany, a zmęczenie zamieniało jej ciało w bezwolną galaretę. I przy tej okropnej infekcji ucha, która objawiła się ponad czterdziestostopniową gorączką. Wciąż pamiętała żar bijący od ciała dziewczynki, grymasy bólu malujące się na rumianej, lśniącej od potu twarzyczce i zbolały szept: „Mamo, pić… Piiić!”. Zrobiłaby wtedy wszystko, byle ulżyć dziecku, wyrwałaby z piersi serce, ścisnęła niczym nabrzmiałą od wody gąbkę, oddałaby własną krew, gdyby przywróciło to Oli zdrowie! Z lękiem zerkała wtedy w okno, niecierpliwie wypatrując świtu. Dzień, brzask, słońce… Łaknęła ich, przewidując, że wraz z nocnym mrokiem rozproszą się najgłębsze lęki i wszystko stanie się prostsze, lepsze. Gorączka spadnie, dziewczynka pogrąży się w głębokim, ozdrawiającym śnie, a ona zrzuci z ramion to okropne napięcie. I było lepiej, prawda? Wraz z pierwszym promieniem słońca do sypialni zajrzał Marcin.
– Siedziałaś tu całą noc? – zapytał wstrząśnięty. – Calutką?
– Musiałam – westchnęła. – Gorączka nie spadała…
– Trzeba było mnie obudzić!
– Chciałam, żebyś się wyspał. Przecież idziesz do biura.
– Pojadę na dziesiątą. Zmykaj do sypialni, prześpij się.
– Nie…
– Żadnych sprzeciwów. Tylko spójrz na siebie, jesteś dosłownie popielata na twarzy. Wyglądasz gorzej niż Ola!
– A to akurat prawda, bo nasza córka jest piękna. Nawet z tą spoconą buźką, zlepionymi w strąki włosami… Tylko spójrz, po prostu śliczna… – Wzruszenie łapało ją za gardło.
– Owszem, najśliczniejsza. A teraz wynocha! No już! Liczę do trzech! Raz…
– Nie chcę jej zos…
– Dwa…
– Skarbie…
Uniósł ostrzegawczo palec, a ona o mało nie wybuchła śmiechem. Tak komicznie wyglądał, pozując na groźnego w kraciastej piżamie z postrzępioną nogawką, szlafroku i nieco rozdeptanych kapciach!
– Jeśli w tej chwili nie wyjdziesz, przerzucę cię przez ramię i wyniosę! – zapowiedział. – Spędzisz przy Oli cały dzień, gdy ja będę w pracy. Nikt cię wtedy nie wyręczy, musisz być wypoczęta! Dla dobra swojego i naszej córeczki! – tłumaczył.
Posłuchała więc, chociaż z wielkim wewnętrznym oporem. Poszła do sypialni i położyła się w ubraniu na swojej stronie łóżka, podciągnęła pod brodę narzutę i nagle wstrząsnęły nią gwałtowne dreszcze. Kolana obijały się o siebie z głuchym klekotem, zęby zaszczękały, desperacko naciągała okrycie, wyżej i wyżej, aż spod narzuty wystawał zaledwie czubek głowy. Zrobiło jej się duszno i niedobrze, ale dreszcze nie ustępowały, odrzuciła więc okrycie, zerwała się na równe nogi i zaczęła krążyć po pokoju, niecierpliwymi ruchami rozcierając ramiona. Nawet nie zauważyła, gdy zawędrowała do pracowni i stanęła naprzeciw sztalugi. Przytwierdziła do niej podobrazie. Zaczęła malować. Dreszcze wstrząsały jej ciałem coraz rzadziej, ale za to po policzkach popłynęły gorące łzy. Później powiedziała, że wymalowała strach o Olę. Wszystkie lęki przeniosła na płótno…
Może i teraz powinna tak zrobić? Wymalować strach?
Przyglądała się pogrążonej w śnie dziewczynie, rozmyślając o tym, jak bardzo ją kocha i ile by zrobiła, by omieść jej życie z wszelkich trosk. Ale to chyba domena większości rodziców: pragną przychylić dziecku nieba, a jeśli nie zdołają ściągnąć go wystarczająco nisko, podstawiają drabinę, a następnie czujnie ją podtrzymują, by ich pociecha mogła się wspiąć na sam szczyt. I nie puszczają, dopóki nie zyskają stuprocentowej pewności, że wędrówka zakończyła się sukcesem.
Kołdra w niezapominajki zafalowała. Dziewczyna z cichym westchnieniem przewróciła się na drugi bok, wtulając policzek w poduszkę. Kobieta położyła dłoń między jej łopatkami, ale po chwili osunęła się na posłanie, przylegając ciałem do ciała córki. Pieszczotliwie gładziła splątane miedziane loki.
– Śpij, maleńka – szeptała. – Jestem przy tobie. Zawsze będę, choćby nie wiem co… Śpij, a ja, niczym najlepsza piastunka, będę czuwać nad twoim snem i odganiać znad czoła wszelkie koszmary… Śpij…
PONOWNIE W GRANICACH
Maria zanurzyła pędzelek w farbie. Nisko pochyliła głowę, niespiesznie wiodąc po papierze smugę zieleni wyznaczającą kontury liści i kwiatów. Później cierpliwie wypełniała każdy kształt rozmytym kolorem, przechylając głowę na boki i wyobrażając sobie, że ma przed sobą nie chropowatą powierzchnię kartki, ale żywą, wonną ścianę splątanych, leśnych zarośli. Zerknęła na rozpostarty na stole oryginał i z zadowoleniem skinęła głową. Ta część księgi okazała się najmocniej zniszczona: pod wpływem wilgoci kartki zbrązowiały, papier był pofalowany i kruchy, przy każdym dotyku rozsypywał się na kawałki. Niełatwo było odtworzyć pierwotne kolory malunku. Na szczęście zapisały się one w pamięci Krystynki niczym powielone odbitki i korzystając ze wskazówek gospodyni, Maria mogła wiernie odtworzyć miniaturowe dzieła malarki wiosennych łąk.
Pamięć kociej opiekunki przypominała przepastną komodę. W czasie rozmów przy stole, podczas wędrówek po lesie czy kiedy siadały na stopniach ganku, obserwując snujące się po podleśnej łące mgły, kobieta chętnie uchylała jedną szufladę i wysupływała z niej upchnięte w ciasnych przegródkach wspomnienia, snując opowieści o minionych latach. Najchętniej mówiła o matce. Najwyraźniej teraz, kiedy Maria poznała już historię Krystyny, jej córka odczuwała gorącą potrzebę przywoływania wspólnie spędzonych chwil. O sobie napomykała rzadziej, a Maria nie wypytywała, czując w głębi serca, że musi być ku temu jakiś powód. Może zażyłość między nimi była zbyt świeża? Owszem, Krystynka wpuściła ją pod swój dach, ugościła w ciasnym pokoiku przytulonym do kuchni, ale czy to znaczy, że dopuściła ją do swojego życia?
Maria odchyliła się na oparcie krzesła, unosząc wyprostowane ręce nad głowę i wyciągając ciało. Od kilku godzin tkwiła nad ilustracjami i chociaż w dole pleców pojawiło się już znajome mrowienie, nie chciała odejść, dopóki nie skończy stronicy. Teraz zadowolona odłożyła malunek i zaczęła porządkować stół. Ostrożnie ujęła stary brulion i odłożyła go na półkę wąskiej bieliźniarki. Później zamknęła pojemnik z farbami i przetarła blat, na którym pojawiło się kilka plamek w różnych odcieniach zieleni i żółci. Złocista smuga ciągnęła się również przez przód bawełnianego T-shirtu, więc z cichym westchnieniem zastąpiła koszulkę inną. Przerzuciła brudne ubranie przez ramię, zebrała pędzle do mycia i wyszła do kuchni.
Mały domek otulała leniwa letnia cisza. Plastikowy budzik stojący na kredensie sennie odliczał sekundy, przesuwając wskazówkę z miłym dla ucha cykaniem. Drzwi – i te łączące sień z kuchnią, i te wiodące na podwórko – były szeroko otwarte. Gdzieś z oddali niosło się stłumione psie poszczekiwanie, w wysokiej trawie zaskrzeczał jakiś ptak. Maria przyniosła z łazienki miskę, napełniła ją ciepłą wodą ze stojącego na blasze gara i wrzuciła do środka zaplamioną koszulkę. Później otworzyła drzwiczki pieca, położyła na tlące się resztki nieco chrustu oraz kilka większych szczap i dmuchnęła w nie, mrużąc oczy, gdy w powietrzu zawirowały strzępki popiołu. Kiedy wesoły złocisty ognik zatańczył po drobnych gałązkach, zamknęła drzwiczki i przysunęła na środek blachy wypełniony wodą czajnik.
Uśmiechnęła się, stawiając na stole dwa wydobyte zza szyby kredensu kubki.
Rozpalanie ognia, kąpiele w metalowej balii, gotowanie na blasze, szybkie przepierki w misce – te i inne czynności składały się na życie w domku Krystynki. Na codzienność, którą Maria wciąż poznawała i której się uczyła. Gdy gospodyni po raz pierwszy poprosiła ją, by dorzuciła drew do pieca, zdrętwiała ze strachu, zaraz jednak naciągnęła grubą watowaną rękawicę i ostrożnie ujęła rygiel przy drzwiczkach. Jeśli się powiedziało „a”, trzeba powiedzieć „b”, napomniała się wtedy w duchu. Przyjmując gościnę Krystynki, nie była w pełni świadoma, jak skromne życie oferuje domek pod lasem. Prawda, bywała tu wcześniej pod nieobecność kociej opiekunki, widziała piec, umywalnię urządzoną w ciasnej komórce, drewniane łóżko z twardym siennikiem, studnię i stojące przy niej ocynkowane wiadro. Wiedziała, że aby wziąć kąpiel, trzeba nanieść wody z gara stojącego na blasze, a wcześniej ten napełnić i ogrzać. Co innego jednak widzieć i wiedzieć, a co innego poczuć ciężar tych obowiązków na własnych barkach. Maria poczuła. Oj, jak dotkliwie poczuła! Pierwszym dniom w domku pod lasem towarzyszył uciążliwy ból ramion. Zaniepokoiło ją nawet, czy to aby nie jakiś zdradliwy wirus, ale Krystynka wyśmiała jej obawy. „Po prostu mięśnie, nienawykłe do ciężkiej pracy, dają ci popalić”, wyjaśniła. I zaraz tonem pocieszenia dodała: „Zobaczysz, będzie lepiej. Ani się obejrzysz, drzewo na pniaku ciupać będziesz, a muskuły wyrobisz twarde jak kamień!”.
Wizja twardych muskułów nie zachwycała malarki, jednak musiała przyznać Krystynce rację: po kilku dniach nowe obowiązki przychodziły jej z mniejszym wysiłkiem, a przykre dolegliwości ustąpiły. Nabierała też wprawy, a wypadki z upuszczeniem wiadra mydlin i zalaniem sieni, wykipieniem zupy na blachę czy zadymieniem kuchni przez wrzucenie pod blachę niedosuszonego drewna, zdarzały się coraz rzadziej.
A smakując Krystynkowej codzienności, Maria obdarzyła starszą kobietę jeszcze większym podziwem i szacunkiem. Pod wieloma względami życie w domku pod lasem było znojne, malarka podejrzewała nawet, że przez brak podstawowych wygód dla wielu okazałoby się wprost nie do zniesienia. Oferowało jednak coś wyjątkowego. Chyba sama nie potrafiła do końca określić, co to takiego. Na pewno spokój i wyciszenie. Wrażenie, że powróciło się do korzeni.
Maria wychowała się w niewielkim miasteczku, z którego pochodzili jej rodzice. Cała rodzina rozsiała się nieopodal po okolicy, a najbliższa kuzynka i zarazem przyjaciółka mieszkała nawet na tej samej ulicy. Nie miała babci czy cioci mieszkających na wsi, gdzie mogłaby spędzić pachnące sianem i porzeczkami zrywanymi prosto z krzaka wakacje. A właśnie tak je sobie wyobrażała: mały domek, smużkę dymu leniwie snującą się z komina, metalowe wiadro postukujące o kamienną cembrowinę studni, strumień radośnie szemrzący za płotem, rozkosznie świetliste poranki, gdy słońce leniwie przesącza się przez sztachety płotu, i cieniste wieczory, otulone mrokiem wypełzającym spomiędzy drzew. Tutaj, w domku Krystynki, Maria odnosiła wrażenie, że dotyka przeszłości. Podobne uczucie towarzyszyło jej w siedlisku Kosińskiego, tam jednak dominowała aura tajemniczości podsycana niedomówieniami dotyczącymi nieżyjącego właściciela oraz pozostałych po nim obrazów i rzeźbionych mebli. Domek pod lasem zaś był oazą sielskości. Skromny, wypełniony sfatygowanymi, ale zadbanymi sprzętami,które służyły właścicielce przez wiele lat i były traktowane z szacunkiem, z kotami beztrosko wygrzewającymi się na schodach i parapetach, kundelkiem wietrzącym nosem pod płotem… Maria naprawdę dobrze się tu czuła i z wielką radością pogrążyła się w pracy nad ilustracjami do „Malarki wiosennych łąk”.
Pogwizdujący na blasze czajnik wyrwał artystkę z zadumy. Nalała do szklanek herbacianej esencji z imbryczka stojącego na piecu i dolała wrzątku. Późniejzabrała miskę i wyszła przed dom.
Pod płotem stał nieduży stołek. Drewno, z którego wystrugano jego nogi, było poszarzałe ze starości, deszczu i mrozu. Krystynka często siadywała na nim obok krzaka porzeczki albo przy studni, a wtedy ze wszystkich możliwych zakamarków domu i ogrodu zbiegały się spragnione pieszczot zwierzęta. Puszek trącał udo opiekunki wilgotnym nosem, Biały kręcił ósemki wokół okutanych długą spódnicą nóg, Kitka natomiast bezceremonialnie garnęła się na kolana, z głośnym mruczeniem podsuwając łebek do głaskania. Zjawiał się także najnowszy podopieczny gospodyni, bury pręgowany Jasiek, wciąż trochę nieufny i z lekka obrażony za wycieczkę do gabinetu weterynaryjnego. Krążył wokół stołka na sztywno wyciągniętych łapach, raz za razem świstając powietrze pasiastym ogonem, i miauczał, domagając się uwagi. Maria bardzo lubiła obserwować Krystynkę i jej podopiecznych. Czasami siadała nieopodal nich ze szkicownikiem na kolanach i zapomocą lekkich linii przenosiła sceny podwórzowe na papier. Jeden z tych szkiców, ten pierwszy, wykonany w dniu, gdy wróciła do Granic, aby wysłuchać historii malarki wiosennych łąk, wisiał obecnie na honorowym miejscu w kuchni, obok obrazka Najświętszej Panienki i kalendarza Ochotniczej Straży Pożarnej w Granicach.
Dziś jednak w zasięgu wzroku nie było ani gospodyni, ani jej futerkowych przyjaciół. Maria postawiła miskę na stołku i zanurzyła dłonie w ciepłej wodzie. Na jej skórze wykwitła koronka mydlanej piany, smuga farby rozmyła się pod dotykiem palców. Podniosła koszulkę i mocno strząsnęła, a krople rozprysły dookoła, pięknie migocąc w słońcu. Malarka poczuła na karku znajomy dreszcz, wędrował po jej skórze zawsze, gdy widziała coś niezwykłego. Coś, co chciałaby przenieść na płótno. Uśmiechając się zagadkowo, podeszła do sznura rozwieszonego między dwoma owocowymi drzewami i przypięła ociekający wodą materiał drewnianymi klamerkami. Później w pozostałej po przepierce wodzie umyła pędzle, przeczesując palcami włosie. Z fascynacją obserwowała, jak barwy spływały z nich cienkimi strużkami, mieszając się i wirując w lśniącym tańcu z mydlinami.
Rozłożyła pędzle na stopniach ganku i z cichym jękiem wygięła plecy w łuk.
– Za bardzo się garbisz. – Głos Krystynki rozbrzmiał za plecami Marii tak niespodziewanie, że tej wyrwał się zduszony okrzyk. Krystynka wkroczyła na podwórko, zamiatając ścieżkę długą spódnicą w kolorowe kwiaty. Kiedyś musiały być jaskrawo czerwone, złociste i chabrowe, upływ czasu i częste pranie sprawiły jednak, że wypłowiały. Ich kontury sprawiały wrażenie rozmytych, przypominały nieco akwarele rozprowadzane przez Marię po papierze. Przez ramię Krystynka przerzuciła podniszczony plecak, w zgięciu łokcia trzymała zaś wiklinowy kosz wypełniony grzybami. Marię dobiegł wilgotny zapach lasu i mchu.
– E tam… – mruknęła.
– A potem plecy bolą i kręcisz się, jęczysz za ścianą… Myślisz, że nie słyszę? A może siennik w komorze za twardy?
– Skąd. Łóżko jest bardzo wygodne.
– Na pewno nie tak wygodne jak to w siedlisku. – Krystynka z uśmiechem dokuśtykała do schodów i postawiła koszyk na najniższym stopniu. Później zrzuciła z ramienia plecak. W środku zagrzechotały puszki. – I nie cygań mi tu, bo dzięki twojej uprzejmości spędziłam tam parę nocek i wiem, co mówię. Kacper Kosiński wie, co dobre!
– Naprawdę nie rozumiem, dlaczego upiera się pani określać tę izdebkę komorą – żachnęła się Maria. Krystynka właśnie sadowiła się obok koszyka, wyciągnęła więc rękę, aby podtrzymać ją w razie problemów. Choć od upadku ze schodów minęło już kilka tygodni, kostka czasami boleśnie o sobie przypominała i w najmniej spodziewanym momencie nogi zawodziły kocią opiekunkę. – To przecież uroczy pokoik…
– Moja matka zawsze mówiła, że to komora, dlatego i dla mnie komorą zostanie. Ty jednak możesz ją nazywać, jak ci pasuje. Bez względu na to, czym jest, cieszę się, że ci tam wygodnie. Ostrzegałam, że u mnie luksusu nie uświadczy…
– Jest dobrze – pospieszyła z zapewnieniem Maria i zapuściła zaciekawione spojrzenie do koszyka. – Leśne zbiory?
Krystynka skinęła głową, przebierając palcami wśród jasnobrązowych kapeluszy. Wydawały się lepkie, do niektórych przylgnęły sosnowe igły i wysuszone źdźbła trawy, inne nosiły ślady nadgryzień. Pewnie ucztowali na nich co mniejsi mieszkańcy lasu.
– Podgrzybki i kozaki, kilka koźlarzy czerwonych. Znalazłam na skraju lasu, tam gdzie osiki do wąwozu schodzą. Dobre miejsce, nasłonecznione… – mówiła gospodyni. Pulchne palce zwinnie oskubywały przyklejone trawki i ciskały je na ścieżkę. – Sosu grzybowego ugotuję. Grzyby uduszę ze szczyptą majeranku, podprawię kwaśną śmietaną. Tylko do wsi pójść muszę, bo w kubeczku może ze dwie łyżki zostały.
– Ja pójdę – zadeklarowała Maria.
Krystynka łypnęła na nią podejrzliwie.
– Myślisz, że nie zajdę?
Malarka uśmiechnęła się, słysząc zaczepną nutę w głosie kobiety.
– Wiem, że pani zajdzie – odparła uspokajająco. – Ale kto mi przed momentem garbienie nad obrazkami wypominał? Spacer dobrze mi zrobi, szczególnie że ostatnie trzy dni były deszczowe i nosa za próg chaty nie wyściubiłam. Albo nie, pojadę samochodem – zdecydowała po krótkim namyśle. – Zrobię większe zakupy, kupię soki, warzywa, owoce…
– A po co takie cuda? – prychnęła Krystynka. – Wody w studni już nie ma?
– Jest, jest, i to bardzo dobra. Ale mam swoje małe przyzwyczajenia, jednym z nich jest szklanka soku do śniadania. Kupię też karton mleka. I więcej puszek. – Uśmiechnęła się szelmowsko do gospodyni. – A także wielką pakę ulubionych granulek Białego, Kitki i Jaśka.
– Tylko uważaj, żeby ci mąż Ewy nie wcisnął tego taniego barachła!
– Oczywiście!
– Ostatnio mi wmawiał, że powinnam wziąć, bo koty i tak nie poczują różnicy! – bulwersowała się Krystynka. – Niech sam je zjada, skoro takie dobre!
– Proszę się nie martwić, wiem, co lubią pani pupile.
– Ewa nigdy by mi takiego paskudztwa nie sprzedała. Wie, że koty potrzebują dobrze zjeść.
– Pewnie, że tak. A jeśli już mówimy o Ewie, chętnie się z nią spotkam. Od dawna jej nie widziałam. Gdy ostatnio byłam w sklepie, za ladą stała ta młoda dziewczyna. Nie lubię, gdy mnie obsługuje, ma takie długie paznokcie i… Śmiem wątpić w ich czystość. – Maria wzdrygnęła się na wspomnienie nieprzyjemnego zgrzytu, jaki wydawały szpony ekspedientki przy zetknięciu z klawiaturą kasy fiskalnej. – Do tego ciągle się myli przy nabijaniu towarów na kasę i tak, wiem, że pomyłka może zdarzyć się każdemu, ale nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że łatwiej skupiłaby się na tym, co robi, gdyby nieco rzadziej zerkała na leżącego na ladzie smartfona. Myśli pani, że powinnam powiedzieć Ewie? Sklep jest jedynym źródłem utrzymania jej rodziny. Co, jeśli klienci zdenerwują się na niedbalstwo tej dziewczyny i się zabiorą?
– A dokąd niby mieliby pójść? – Krystynka zaśmiała się sucho. – Gdzie robiliby codzienne sprawunki? Wisienka to jedyny sklep w Granicach. Był jeszcze nieduży kiosk na górce, nic wielkiego, pieczywo, słodycze, piwo, lody i napoje. Stara Jabłczyńska otworzyła do spółki z synową, ale ludziom nie chciało się dreptać, tyle co przejezdni czasem stanęli autem i kupili przekąski na drogę. A później ktoś zgłosił i się okazało, że na ten kioseczek pozwolenia nie miała. Kazali zamknąć i rozebrać. Stał parę lat, aż go złomiarze kawałek po kawałku na wózku wywieźli. Konkurencji się więc Ewunia bać nie musi, co wcale nie oznacza, że powodówdo niepokoju nie ma. I wcale nie mam tu na myśli nieudolstwa tej dziewuchy.
– A co? – Maria otworzyła szerzej oczy.
– Nie powtarzam plotek. – Krystynka spuściła wzrok na koszyk i paznokciem kciuka zdrapała z kapelusza dorodnego prawdziwka kilka igieł. – Ale oczy mam na swoim miejscu. Ewa też je ma i powinna ich używać, żeby wiedzieć, co się dookoła niej dzieje. Dzisiaj jednak w sklepie jej nie spotkasz. Pojechała z dziećmi nad morze.
– Och, szkoda. – Nagle wyprawa do sklepu Wisienka wydała się Marii mniej atrakcyjna. Lubiła pogaduszki z Ewą. Ale rzeczywiście, mgliście pamiętała, że koleżanka wspominała o wyjeździe do wakacyjnego kurortu nad Bałtykiem. Dobrze, że się wybrała, przyda jej się odpocząć od codziennych obowiązków, pomyślała. Ostatnio wyglądała na bardzo zmęczoną.
– A jak już będziesz w sklepie, kup ze dwa kilo mąki. – Głos Krystynki wyrwał malarkę z zadumy. – Na północnym zboczu widziałam sporo borówek. Tam zawsze późno owocują, za to są soczyste i leciutko kwaskowate, takie jak lubię. Nazbieram ich z rana i ulepię na obiad pierogów. Zjemy z cukrem i śmietaną.
– Jak w dzieciństwie. – Maria uśmiechnęła się pod nosem.
– Co tam szepczesz?
– Nie pamiętam, kiedy jadłam domowe pierogi z borówkami. To musiało być jeszcze w podstawówce. W wakacyjne niedziele mama często zabierała nas do lasu. Mnie i Renatę, moją kuzynkę. Pakowała kanapki, wodę z sokiem w termosie i peleryny przeciwdeszczowe, smarowała nasze twarze czymś, co strasznie śmierdziało i miało odstraszać komary, ale najwyraźniej słabo działało, bo kiedy wracałyśmy, całe byłyśmy w swędzących bąblach. Każda dostawała w rękęmetalowy garnuszek, do którego miała zbierać borówki. Oczywiście, robiła to głównie mama, bo my wolałyśmy wrzucać owoce do buzi i plotkować między krzaczkami, a kiedy nam się nudziło, ganiałyśmy się wokół drzew. Następnego dnia na obiad zawsze były pierogi… – Maria uśmiechnęła się do beztroskich, smakowitych wspomnień.
– Jeśli chcesz, możesz pójść jutro ze mną.
– Chyba zostanę i pomaluję. Po południu chciałabym pojechać do domu. Muszę zrobić pranie i zabrać kilka rzeczy, których zapomniałam spakować. Mogłabym… – Zawahała się, niepewna, czy jej propozycja nie obrazi starszej kobiety. – Mogłabym zabrać coś do wyprania w automacie, pościel albo ręczniki. Nie chcę, by mój pobyt stał się dla pani źródłem dodatkowych obowiązków.
– Przecież sama zaprosiłam, żebyś tu zamieszkała. – Krystynka zmarszczyła brwi.
– Wiem. Ale mam wyrzuty sumienia, że tak się pani wtarabaniłam na głowę. Teraz i gotowania więcej, i sprzątania, a to nieszczęsne pranie… Podziwiam, naprawdę – westchnęła Maria, kręcąc głową.
– Mam dwie silne ręce, które z wykręceniem ręcznika radzą sobie jeszcze całkiem dobrze. Poza tym miałam kiedyś pralkę, niedużą, wirnikową. Ale pewnego dnia zgrzytnęła, aż iskry się posypały, i już jej więcej do kontaktu nie włączyłam. Jest tu w Granicach taki Felek, złota rączka. Pytałam, czy by nie naprawił, przyszedł, rzucił okiem i ręce rozłożył, że do takiego zabytku to już nawet części nie produkują. Zabytek! – Krystynkazaniosła się śmiechem i nieoczekiwanie puściła do Marii oko. – Może powinnam ją spieniężyć do jakiegoś muzeum, jak myślisz? Zdaje się, że stoi w szopie, upchnięta w którymś kącie.
– Szkoda, że nic nie dało się zrobić…
– Coś tam by się dało, Felek mówił, że mógłby pokombinować, ale gwarancji nie da, że mnie nie porazi, jak prąd poczuje. No to ja podziękowałam, wolę po tej ziemi jeszcze troszkę podreptać. Mam dla kogo żyć. Jeśli nawet nie dla ludzi, to dla tych bezbronnych stworzeń ganiających po krzakach i podwórkach opuszczonych domów, co mnie każdego dnia wypatrują, czy idę z plecakiem.
Maria pogroziła gospodyni palcem.
– Jak to nie dla ludzi? Niech mi pani uwierzy, że są tacy, co im pani dobro leży na sercu. Ewa chociażby. I ten pan, który zajeżdża do wsi na rowerze. O sobie już nawet nie wspomnę, bo chyba pani dobrze wie…
– Więc nie znudziło ci się jeszcze towarzystwo starej kobiety? – W głosie Krystynki zabrzmiała osobliwa nuta.
– A gdzie tam! Choćby w tej chwili przed furtką zjawił się Kacper Kosiński i zaofiarował, że przez resztę lata mogę za darmo mieszkać w siedlisku, nie opuściłabym mojej przytulnej izdebki z widokiem na…
– Wychodek – podsunęła usłużnie Krystynka. Po jej wargach błąkał się figlarny uśmieszek.
Maria udała, że marszczy brwi z dezaprobatą.
– Dębinę – odrzekła z naciskiem.
Rzeczywiście, wąskie okienka pokoiku wychodziły na tylne podwórko i rosnące tuż za płotem mocarne dęby, ale również na przyklejoną do ogrodzenia drewnianą budkę z wyciętym w drzwiach serduszkiem. Widok tego zdobienia niezmiennie bawił Marię. Ten, kto je wykonał, miał fantazję i poczucie humoru. Albo po prostu bardzo lubił odwiedzać „świątynię dumania”. Obecnie wygódka nie była już używana, zastąpiono ją sedesem w łazience. Podobnie jak wszystko w domku pod lasem, odznaczał się on dość archaicznym wyglądem i był mocno sfatygowany, pozwalał jednak załatwiać potrzeby fizjologiczne bez konieczności opuszczania budynku. Podłączono go do bardzo prymitywnej kanalizacji. Rurą do zbiornika na gnojówkę, prostolinijnie objaśniła pierwszego wieczoru Krystynka. Przestarzały, ale wciąż bardzo popularny na wsi sposób.
Przestarzały czy nie, Maria gorąco doceniała, że nie musi po zmroku wychodzić do wygódki na podwórku. Z pewnością siedziałaby w niej jak na szpilkach, kurczowo zaciskając dłonie i wsłuchując się w dobiegające zza płotu trzaski i szelesty lasu. Nie wycisnęłaby z siebie ani kropelki albo z nerwów dostałaby rozstroju żołądka!
– Co do Kacpra Kosińskiego… – Krystynka wyciągnęła przed siebie nogi i krytycznie przyjrzała się przykurzonym fałdom kwiecistej spódnicy. – Raczej nie zaproponuje ci gościny. Widziałam we wsi jego samochód. Wrócił z dziewczynką do siedliska.
– Nie wiedziałam, że wyjeżdżał – zdziwiła się Maria.
– Spędzili tutaj dwa pierwsze tygodnie wakacji, a później po tę małą przyjechała matka. On też zaraz wyjechał. Nie patrz tak na mnie. Nie wiedziałabym, gdybym akurat nie była w stodole, kiedy tamta przyjechała. Pierwszy raz ją na oczy widziałam i pewnie szybko ponownie nie zobaczę. Na pierwszy rzut oka dało się poznać, że źle się tu czuła. Źdźbło trawy połaskotało ją po kostce, a ona podskoczyła spłoszona, jakby poczuła dotyk węża na gołej skórze. Zabrała dziewczynkę i pojechała… – powtórzyła w zamyśleniu Krystynka. – Ale teraz Kacper wrócił tu z córką i pewnie zostanie do końca lata.
– Tak właśnie planował – przyznała Maria i po krótkim milczeniu dodała z westchnieniem: – Mam nadzieję, że nie będą mu przeszkadzały moje wycieczki nad staw. Lubię to miejsce. To właśnie tam ponownie zaczęłam szkicować. Całe siedlisko okazało się lekiem dla mojej duszy, ale właśnie nad stawem się przebudziłam. Mogłabym godzinami wpatrywać się w jego wody…
– Nie ty pierwsza dałaś się zaczarować temu bajorku obrośniętemu tatarakiem, ale żałuj, żeś go nie widziała przed laty! Las się przeglądał w czyściutkiej toni, wiatr marszczył powierzchnię, tak wszystko lśniło i migotało, jakby nie staw, a szmaragd w trawie utkwił! A co do malowania… – Dłoń Krystynki przesunęła siępo kamiennym stopniu i dotknęła schnących w popołudniowym słońcu pędzli. – Udało ci się skończyć tę stronicę, coś mi jej rano nie chciała pokazać?
– Tak, jest gotowa! – Maria z uśmiechem skinęła głową. – Niech pani nie wstaje, przyniosę!
Krystynka się skrzywiła, stając na nogi i otrzepując tył spódnicy.
– Muszę wstać, inaczej dupsko mi w kamień wrośnie! Wejdźmy do domu. Pora grzyby oczyścić i pokroić, a wcześniej jeszcze na Puszka krzyknąć muszę, bo się gdzieś w zaroślach łazęga zawieruszył. Pewnie poleciał za bażantem. Do pieca dorzuciłaś? – Utkwiła ciemne oczy w twarzy malarki.
Maria potarła dłonią czoło.
– Tak. Trochę drobnych gałązek i grubszy klocek, jak mnie pani uczyła. I zrobiłam herbatę. Pewnie już jest zimna – westchnęła, ganiąc się w duchu za roztargnienie.
Po paru chwilach i łykach przestudzonej herbaty głowy Marii i Krystynki wspólnie pochyliły się nad blokiem do akwareli ułożonym na kuchennym stole. W brulionie znajdowało się już kilka szkiców. Wszystkie wzbudziły gorący zachwyt kociej opiekunki, ale teraz, prezentując wypełniony barwami malunek, Maria nie potrafiła opanować zdenerwowania. Wstrzymała oddech i wpatrując się w twarz gospodyni, usiłowała odgadnąć, co tamta myśli.
Krystynka impulsywnie wyciągnęła dłoń, jakby palcem chciała musnąć wiosenny gąszcz zarośli, ostatecznie jednak cofnęła rękę i ścisnęła nią kurczowo krawędź stołu. Poczuła się onieśmielona. Obawia się, że coś zniszczy, rozmaże, przemknęło przez myśl Marii.
Krystynka uniosła głowę i spojrzała malarce w oczy. Uśmiechała się, ale jej spojrzenie było jak bezdenny ocean wzruszenia.
– Jakbym stała na skraju ścieżki i patrzyła na ten olchowy zagajnik… – szepnęła zdławionym głosem. – Jakbym czuła zapach wilgotnej czarnej ziemi i słyszała deszcz bębniący o liście… Dziękuję ci, Marysiu!
– Podoba się pani? – dopytywała nerwowo artystka. – Uznałam, że subtelne barwy akwareli…
– Czy mi się podoba?! Dzięki twojemu talentowi „Malarka wiosennych łąk” do mnie wraca i jest… jeszcze piękniejsza!
BURZA
Maria nabiła na widelec połówkę pieroga i zanurzyła go w słodkiej mieszaninie śmietany, cukru i roztopionego masła. Gorące nadzienie z jagód rozpłynęło się po dnie naczynia, przyjmując postać ciemnofioletowego kleksa. Purpura, fiolet, lilaróż – barwy mieszały się na talerzu jak na palecie malarskiej. To nie spektakl kolorów jednak zajmował obecnie malarkę. Smakowała pierogi przyrządzone przez Krystynkę i zachwycała się: delikatnym ciastem, które rozpływało się w ustach, choć nie było rozgotowane, idealnie kwaskowatym nadzieniem z zebranych rano borówek, tak dużych i krągłych, że wyczuwało się je przez ściany klusek, misternymi falbankami w miejscu zlepienia brzegów ciasta, idealnie słodką śmietaną, a nawet żółtą strużkąmasła…
Jak dawno nie jadła domowych pierogów!
W dzieciństwie uwielbiała mączne potrawy. Pochłaniała takie ilości klusek, naleśników, makaronów na słodko i racuchów, że jej mama żartowała, iż w przyszłości powinna wyjść za mąż za młynarza. W liceum przeżyła bunt. Przekonana, że to właśnie ulubione potrawy odpowiadają za brak wcięcia w talii i trochę zbyt masywne uda, srogo się na nie obraziła. Rozsmakowała się w nich ponownie, gdy Ola była mała. Ciągle coś pichciła: muffiny, gofry, drożdżowe bułeczki z kruszonką, a na obiad kopytka, krokiety czy pizze. Eksperymentowała z dodatkami, zarówno słodkimi, jak i wytrawnymi, puszczając mimo uszu pretensje Marcina, który po takim obiedzie czuł się przejedzony, a niedługo potem głodny. Niestety, historia zatoczyła koło i w szkole średniej Ola również odwróciła się od dawnych smakołyków. Podejrzliwie spoglądała na każdą kluseczkę i kanapkę, jakby podejrzewała, że w wykorzystanej do ich produkcji mące kryje się śmiercionośna trucizna. Niezadowolenie męża i jedynaczki frustrowały Marię do tego stopnia, że z czasem zaprzestała podawania mącznych potraw. Co najwyżej od czasu do czasu usmażyła kilka naleśników albo przyrządziła makaron z ulubionymi dodatkami i tyle. Nie chciała stać kilka godzin przy lepieniu pierogów tylko dla siebie, a kupne w ogóle jej nie smakowały, nawet te niby swojskie. Nie miały tego smaku i już!
Za to ugotowane przez Krystynkę…
Maria przecięła nożem kolejnego pieroga, a wtedy ciemny sok trysnął obficie, brudząc brzeg talerza, obrus i przód jej bluzki. Kilka kropel wylądowało nawet na jej brodzie.
– No pięknie! – rozzłościła się, usiłując zetrzeć plamępapierową chusteczką. – Teraz już naprawdę musi mi pani pozwolić pomóc sobie przy praniu…
Siedząca po drugiej stronie stołu Krystynka mruknęła coś niewyraźnie, przełykając duży kęs jedzenia. Nad jej górną wargą perlił się pot. Dzień był niezwykle parny. Słońce co rusz chowało się za chmurami i wypełzało, jakby samo nie potrafiło się zdecydować, jaka ma być pogoda. Mimo otwartych na oścież okien mały domek wypełniło lepkie, nieruchome powietrze, które zdawało się przywierać do skóry jak tłusty film. Wrażenie gorąca potęgował jeszcze rozgrzany piec, na którym Krystynka gotowała obiad i grzała wodę do mycia naczyń. Ale nawet ucieczka na podwórko nie dawała wytchnienia, bo i tam powietrze było tak ciężkie, że oddech pełną piersią okazywał się problemem. „Będzie burza”, orzekła po powrocie z lasu Krystynka, zerkając spod zmarszczonego czoła w niebo. „Lepiej się dziś w podróż nie bierz. Albo jedź samiutkim wieczorem, jak się już niebo przeczyści”.
Maria sądziła, że jej propozycja pozostanie bez echa, ale niespodziewanie gospodyni się odezwała.
– Pozwolę. Czemu nie? Zbyt rzadko widywałam wyciągniętą w swoją stronę rękę, aby lekkomyślnie ją odtrącać – rzekła. I nie odrywając wzroku od talerza, dodała: – Coś mi zresztą stawy ostatnio dokuczają, zwłaszcza jak na deszcz idzie…
– Była pani z tym u lekarza?
– Rzadko mi po drodze z lekarzami. Chyba że już muszę… Ta znajoma weterynarka, co się moimi kotami opiekuje…
– Weterynarka?! – Maria przyłożyła widelec do brzegu talerza i oparła brodę o splecione dłonie, z dezaprobatą spoglądając na rozmówczynię.
Krystynka uśmiechnęła się krzywo, wsuwając do ust całego pieroga. W kącikach jej ust pojawiły się fioletowe banieczki soku.
– A co się tak dziwisz? Kot, człowiek, pies, wszyscy od jednego Pana Boga pochodzimy. Wszyscy mamy kręgosłup, serce i mózg. Podobno nasza krew bardzo podobna do krwi małpy, więc czy to lekarz z ośrodka czy weterynarka… – Wzruszyła lekko ramionami. – A stawy, jak to stawy… Raz dokuczają bardziej, raz mniej.
– I tę burzę… Też stawami pani wyczuła?
– Głową – odparła kocia opiekunka i dotknęła palcem lśniącej wilgocią skroni. – Zawsze mnie pobolewa, jak na burzę idzie. Zresztą, kiedy mieszkasz w takim miejscu, w zgodzie z lasem i naturą –potoczyła spojrzeniem dookoła, zatrzymując je na oknie, zza którego do izdebki zaglądały dęby – uczysz się rozpoznawać takie rzeczy. Widzisz, jak zachowują się ptaki, owady… Jak stulają się płatki kwiatów lub wprost przeciwnie, czujesz, że wydzielają nęcący zapach, jakby wiedziały, że wydarzy się coś niezwykłego. Uczysz się brzmienia ptasich treli, nawoływania leśnych zwierząt, nawet szumu wiatru i trzasku dębowych konarów. Przed burzą brzmią inaczej… Tak że, ja się tam na naukach nie znam, ale to czuć w powietrzu…
– Możliwe – powiedziała w zamyśleniu malarka.
– No i tyle – podsumowała Krystynka, podnosząc się zza stołu. Słowom tym towarzyszyło szybkie przełknięcie ostatniego pieroga i Maria nie była pewna, czy stanowiły one podsumowanie obiadu, czy rozmowy. – Pościel i ręczniki ci zapakuję, obrus też możesz wziąć. Ale w drogę się na razie nie bierz.
– Pojadę wieczorem – zdecydowała Maria. – Tylko raz złapała mnie burza w drodze i to właśnie tutaj, w Granicach – przypomniała sobie. – Tamtego dnia szukałam pani po okolicznych pustostanach.
– Wydaje się, jakby to było szmat czasu temu, co?
– To prawda. Myśli pani, że zdążę trochę pospacerować, zanim lunie? To prawdopodobnie najlepsze pierogi w moim życiu, ale tak się najadłam, że z trudem opieram się senności. Chciałabym się przewietrzyć.
– Trudno o to będzie w tym ulepku, ale idź.
– Najpierw pomogę pozmywać.
– Zostaw, nie trać czasu, bo burza wisi w powietrzu. Zresztą, pomoczę ręce w ciepłej wodzie, to mi trochę ból zelży… Tylko nie idź daleko, bo ci przyjdzie schronienia szukać – ostrzegła gospodyni.
– Nie pójdę.
Maria posprzątała stół, układając brudne talerze na kredensie, a potem przyniosła z łazienki miskę do ich zmywania. Ostrożnie zdjęła obrus. Krystynka sięgnęła do stojącej w kącie lodówki i podała jej nakryty spodkiem garnczek.
– Natrzyj kwaśnym mlekiem, plama nie wejdzie w materiał. Nie żałuj, niech kapie! Teraz zwiń w rulon, plamą do środka, żeby się reszta nie zabarwiła. Bluzkę też! Szybciutko zdejmuj! – komenderowała, a Maria bez sprzeciwu wypełniała jej polecenia. – I gotowe. Leć na ten spacer, skoro cię nogi rwą, leć!
Maria przebrała się, po czym zabrała ze swojego pokoju słomkowy kapelusz i torebkę, w której nosiła szkicownik oraz parę dobrze zaostrzonych ołówków. Na koniec do szklanej butelki nalała wody. Mieszkając w siedlisku Kosińskiego, gotowała na wodzie z kranu, doprowadzanej podłączoną do studni pompą, ale pijaławyłącznie butelkowaną. U Krystynki to się zmieniło. Tutejsza woda, czerpana ocynkowanym wiadrem spuszczanym do głębin na melodyjnie podzwaniającym łańcuchu, miała krystaliczny posmak górskiego strumienia i – choć Krystynka się upierała, że to wyłącznie bujna wyobraźnia malarki – pachniała mchem. Cóż, z wyobraźnią czy bez, woda bardzo Marii smakowała. Pijąc, śmiała się w duchu, że jeszcze nigdy nie była tak dobrze nawodniona!
Po wyjściu z domu, kobieta skierowała kroki na prawo, w stronę Granic. To była jej stała trasa spacerowa. Chociaż obiecała sobie, że zbada ścieżkę wiodącą między dwoma dębami, do tej pory nie znalazła na to czasu. Zamiast tego często odwiedzała ławeczkę nad stawem i cieszyła się widokiem migoczącej toni oraz koncertami ptaków zamieszkujących porastające brzegi zarośla. Często szkicowała, przenosząc na papier wysokie źdźbła tataraku, wiszące nad drzewami chmury albo ukwieconą łąkę ciągnącą się aż do Alei Westchnień i siedliska. Dzwonki, które tak lubiła, już przekwitły, teraz wysoką trawę przetykały bladofioletowe łubiny. Były mniej bujne niż kwiaty, które Maria kojarzyła z przydomowych ogródków, ale równie urokliwe. Pięknie prezentowały się na tle zieleni traw, szczególnie wieczorem, gdy na źdźbłach osiadały już kropelki rosy, a nad łąką wisiała sina mgiełka…
Tego dnia Maria nie planowała dotrzeć nad staw. Coraz liczniej gromadzące się na niebie chmury oraz wisząca w powietrzu duchota nie zachęcały do dłuższych wycieczek. Ale kiedy polna droga poprowadziła ją w stronę siedliska, bezwolnie straciła kontakt z rzeczywistością. Zupełnie jakby jakaś nieokiełznana siła zawładnęła jej myślami i popchnęła je na tylko sobie znane tory. W ostatnich miesiącach w życiu Mariitak wiele się wydarzyło – i złego, i dobrego! Miała co rozpamiętywać. I rozpamiętywała, właśnie podczas tych niespiesznych wędrówek do siedliska i wieczorów spędzanych na ukrytej wśród zieleni ławce. Podobnie było i tym razem. Zanim się zreflektowała, minęła omszały kamień, a chwilę później wyłoniła się spomiędzy drzew i ujrzała łany łubinów oraz szmaragdowe oko stawu. Przez łąkę ciągnęła się wąska ścieżka, wydeptana stopami Krystynki i łapami leśnych zwierząt. W oprawie letniej zieleni wyglądała wręcz bajkowo.
Pierwszą kroplę deszczu poczuła na ramieniu, gdy zbliżyła się do ławki. Zaskoczona odstawiła butelkę na siedzisko i spojrzała w niebo, wyciągając przed siebie ręce. Natychmiast uderzyły w nie kolejne krople, szybko, jedna po drugiej. Duże i mocne. Rozbijając się o skórę, tworzyły na niej rysunek kwiatów o szeroko rozwiniętych płatkach. Maria zrozumiała, że tego dnia nie będzie jej dane leniwie posiedzieć nad stawem, co więcej, potrzebowała poszukać kryjówki! Jakby w odpowiedzi na tę myśl, powietrze rozświetlił krótki błysk, a zaraz po nim poniósł się gniewny pomruk. Zdawał się dochodzić z głębi lasu, jakby między drzewami krył się jakiś groźny strażnik. Deszcz siekł coraz mocniej.
Maria przeklęła własne roztargnienie. To miała być krótka przechadzka! Nie powinna oddalać się od domku Krystynki! Teraz znajdowała się nad stawem Kosińskiego, a od przytulnej chaty kociej opiekunki odgradzał ją ciemny, złowrogo szumiący las… Od dziecka tkwiła w niej głęboko zakorzeniona świadomość, że w czasie burzy należy unikać skupisk drzew. Co mogła więc zrobić? Przytuliła do piersi torebkę ze szkicownikiem, starając się chronić ją ramieniem przed zacinającym deszczem, chwyciła butelkę i pobiegła do siedliska.
Na widok zaparkowanego przed domem samochodu zawahała się. Czy Kacper Kosiński nie będzie zły, że zakłóca spokój jego i córki? I jak zareaguje na jej widok mała Julka? Ostatnio dziewczynka wydawała się wyraźnie zirytowana faktem, że jej tata przenosi uwagę z niej na przypadkowo napotkaną letniczkę.
Nagle wzrok Marii spoczął na stodole. Mogłaby zakraść się do środka, zupełnie jak dokarmiająca koty Krystynka, i przeczekać burzę. Przy tej pogodzie Kacper i jego córeczka nie wyściubią nosa z domu. Nikt się nie dowie, że tu była.
Z tą pokrzepiającą myślą przedarła się przez siekającą zimnymi igłami ścianę deszczu i odsunęła skobel zabezpieczający wrota. Kiedy je uchyliła, uderzył w nią znajomy zapach drewna, kurzu oraz nagrzanego popołudniowym słońcem pomieszczenia. Zamknęła drzwi, przełożyła przez szyję wilgotną torebkę i asekuracyjnie wyciągnęła przed siebie rękę. Chwilę trwało, nim jej oczy przywykły do panującego w środku półmroku, ale kiedy w końcu to nastąpiło, z zainteresowaniem rozejrzała się po stodole. Bal słomy oraz miski służące do karmienia i pojenia kotów zostały odsunięte pod jedną ze ścian. Może zrobił to właściciel siedliska z myślą o wykorzystaniu stodoły. Albo sama Krystynka. Narzędzia nadal wisiały na hakach, sprawiały jednak wrażenie lepiej uporządkowanych, było również mniej pajęczyn. Na lewo Maria dostrzegła kilka dużych pak. Kiedy zbliżyła się zaciekawiona, rozpoznała w nich rzeczy ze strychu. Kacper Kosiński wziął się za generalne porządki. Ciekawe, co z tym wszystkim zrobi. Chyba nie wyrzuci?, zaniepokoiła się i natychmiast zganiła w duchu. To przecież nie jej sprawa.
Podeszła do wiązki słomy i usiadła, obejmując kolanami butelkę. Ubranie kleiło jej się do ciała, włosy spływały wokół twarzy w mokrych strąkach, ich dotyk na szyi niósł nieprzyjemne skojarzenie z obślizgłymi wodorostami. W nosie kręciło ją od kurzu, huk deszczu uderzającego w dach drażnił bębenki uszu. Do tego wzrok ciągle uciekał w kierunku skrzyń złożonych pod ścianą. Ciekawe, dlaczego wyniósł je ze strychu…?
Gdzieś blisko uderzył piorun, ostre, srebrzyste światło przedarło się przez szpary w ścianach stodoły i na krótką chwilę rozjaśniło jej wnętrze. Właśnie w tej chwiliMaria dostrzegła w kącie cień postaci.
Stanisław, przemknęła jej przez głowę absurdalna myśl, a serce ścięło się lodem.
Mrugnęła, tak jak się to robi, gdy do oka przylgnie drażniąca prószyna. Z natężeniem wpatrywała się w kąt, w nadziei, że kolejny grom rozświetli stodołę stroboskopowym światłem i obnaży pustkę. Tak, pustkę. Bo przecież nie mogła dostrzec za tymi pakami człowieka! A już na pewno nie Stanisława, który zmarł wiele lat wcześniej. Czyżby wyobraźnia, pobudzona burzą i bliskością siedliska, płatała jej figla? Ale im dłużej wpatrywała się w to miejsce, a jej oczy oswajały się z czerniami i szarościami budynku, tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że w stodole Kosińskiego przebywa ktoś poza nią. Nieświadomie podniosła się z bala i zrobiła krok, a później jeszcze kilka w tamtym kierunku. Postać w kącie poruszyła się nerwowo i cofnęła, jakby próbowała się wtopić w chropowate deski, z których wzniesiono konstrukcję, ale kiedy stało się dla niej jasne, że nie ma drogi ucieczki, zastygła w pełnym rezygnacji bezruchu. Maria również stanęła, nagle świadoma absurdalności, a może i grozy całej sytuacji. I właśnie w tym momencie błyskawica przeszyła niebo nad siedliskiem, a światło wpadające przez szpary w deskach wydobyło z mroku sylwetkę kobiety.
Kolejna?, pomyślała Maria, wspominając pierwsze niespodziewane spotkanie z Krystynką.
Kobieta stojąca w kącie stodoły zdawała się czytać w myślach malarki. Uśmiechnęła się blado, równocześnie przytykając palec do ust i nakazując jej milczenie. Później odwróciła twarz do ściany, całą uwagę kierując na wąską szczelinę, przez którą mogła obserwować podwórko oraz szaleńczo zacinający deszcz.
Maria wycofała się i ponownie usiadła na słomianym balu. W myślach analizowała szczegóły wyglądu nieznajomej, które zapisały się w jej pamięci, równocześnie usiłując wpasować ją pomiędzy poznanych mieszkańców wsi. Wydawała się starsza od Krystynki, choć jej twarz, w przeciwieństwie do oblicza kociej opiekunki, nie nosiła głębokich śladów upływu czasu. Może wiodła spokojniejsze życie albo cieszyła się dobrymi genami. Lub po prostu łaskawy półmrok starej stodoły wygładził zmarszczki i fałdy, nadając jej wygląd istoty nierzeczywistej.
Deszcz słabł, ulewa zmieniła się w rześki kapuśniaczek, a po chwili w lekką mżawkę. Burza odzywała się gdzieś w oddali, jej gniewne pomruki przypominały odgłosy odległych wystrzałów. Maria spojrzała w kierunku nieznajomej i przekonała się, że ta naciąga na głowę kaptur przeciwdeszczowej kurtki. Spod ronda wystawała tylko zmierzwiona jasna grzywka poprzetykana licznymi pasmami siwizny. Poza outdoorowym okryciem kobieta miała na sobie także spodnie z kieszeniami oraz solidne buty, jakie zakłada się z myślą o dłuższych wędrówkach. Turystka, którą burza zmusiła do poszukiwania kryjówki, pomyślała Maria. Obserwowała, jak tamta porządkuje ubranie: zaciąga suwak kurtki, wpycha dłonie w kieszenie, wsuwa pod kapuzę kosmyki włosów, a potem rusza do wyjścia z nisko pochyloną głową. Mijając słomiany bal, zerknęła na malarkę z tym samym cieniem uśmiechu, którym obdarzyła ją wcześniej. Maria odniosła wrażenie, że kobieta zamierza się odezwać, ale ta wyminęła ją bez słowa. Skrzypnęły odmykane wrota stodoły, do środka wdarły się podmuch rześkiego powietrza oraz odgłosy wody kapiącej z daszku stodoły. Maria odruchowo uniosła twarz, jakby chciała nacieszyć się tym ożywczym tchnieniem i złapać na skórę delikatną wodną mgiełkę, lecz drzwi szybko się zawarły, pogrążając wnętrze w znajomym, duszącym, zakurzonym półmroku.
Spotkanie z nieznajomą wywarło na Marii tak duże wrażenie, że dopiero po chwili uświadomiła sobie, że ona również powinna opuścić stodołę i jak najszybciej wrócić do domku pod lasem. Podniosła się z bala, strzepnęła z ubrania kilka zaplątanych źdźbeł słomy i skierowała się w stronę wyjścia. Przed stodołą przystanęła, spoglądając w niebo. Nadal zasnuwały je chmury, ale deszcz rzeczywiście ustał i tylko pojedyncze krople przypominały o wcześniejszym potopie, a nad Granicami ołowiane kłębki rozwarły się, ukazując skrawek nieba w najpiękniejszym odcieniu błękitu. Pokrzepiona tym widokiem przycisnęła do piersi torebkę i podążyła między zdziczałe drzewa starego sadu.
Dotarła właśnie do Alei Westchnień, gdy za jej plecami rozległ się cichy okrzyk. Domyśliła się, że Kacper Kosiński wyszedł, by sprawdzić, czy burza nie wyrządziła szkód na podwórku, i dostrzegł jej oddalającą się sylwetkę. Udała, że nie słyszy, i przyspieszyła. Nagle zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w domku Krystynki.
ALEKSANDRA
Maria zaparkowała samochód na podjeździe i spojrzała na dom. To dziwne, ale kiedy przebywała w Granicach, w ogóle nie tęskniła za tym miejscem, a teraz, gdy wodziła wzrokiem po pokrytych poszarzałym tynkiem murach i osłoniętych roletami oknach, dopadła jąnagła tkliwość.
Ten skrawek ziemi należał do jej rodziny od wielu lat. Korzenie wrosły głęboko. W miejscu dwukondygnacyjnego kolosa, który rodzice Marii wznieśli z początkiem lat osiemdziesiątych, stał niegdyś nieduży ceglany domek. Nadal stoi, poprawiła się, w zamyśleniu gładząckierownicę. Chodzę po nim, moje stopy dotykają podłóg kuchni i salonu. Pewnego dnia ojciec uznał, że kuchnia i