Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
168 osób interesuje się tą książką
Na zacisznej uliczce na przedmieściu wstaje nowy dzień. Zaczyna się od poranka, płynnie przechodzi w popołudnie, które zastępuje wieczór ustępujący nocy.
Komu przyniesie uśmiech?
Komu troski i lęk?
Zajrzyj w okna domów, wysłuchaj opowieści mieszkanek ulicy. Czas płynie, okolica się zmienia, lecz to miejsce nieustająco otula ciepłem i nadzieją. Spędź dzień z przyjaciółkami z ulicy Miodowej i zanurz się w jej wyjątkowej atmosferze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Katarzyna Dragan
Korekta: Anna Zientek, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Fotografie na okładce: © Maya Kruchancova | Adobe Stock
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-68370-56-0
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Powieść tę dedykuję Basi Sackiej.
Basia jest dla mnie i dla tekstu dobrym duchem,
zupełnie jak Barbara z powieści
dla mieszkańców Miodowej.
Dziękuję.
Ulica budzi się najwcześniej i najpóźniej przymyka oczy, mrugając powiekami gasnących latarni. A może tak naprawdę nigdy nie zasypia? Przecież ulica to ludzie, a ludzkich myśli, uczuć i obaw nie sposób wyłączyć, bo nadchodzi pora odpoczynku. Kotłują się, uwięzione w klatkach, jedne pod czaszką, inne w ciasnej piersi obijają się o żebra, a jeszcze kolejne rozpalają podbrzusze. Przychodzą w snach, rzucają głową po poduszce lub przeciwnie, wywołują słodki uśmiech. Zawsze obok, wczepione w człowieka jak rzepy. Bo to życie, a ono biegnie swoim rytmem, pełne pagórków i dolin, cieni i blasków, dopóki nie zgaśnie. Jak dzień.
Poranek
Słońce wyłania się zza wzgórza w bezszelestnej chwale poranka. Większości mieszkańców miasteczka umyka oblany złotem spektakl. Ale nie mnie. Ostatnio budzę się, zanim nocne niebo zaczyna szarzeć, i leżę nieruchomo w pościeli. Wpatrzona w prostokąt okna nasłuchuję oddechu śpiącego obok Brodzkiego. To zabawne, że śpimy w jednym łóżku, jadamy przy jednym stole, zdarza nam się kąpać pod tym samym strumieniem prysznica, a nadal myślę o nim w ten sposób. Zupełnie jakby w wyniku jakiegoś niepisanego kontraktu jego nazwisko przejęło funkcję drugiego, ulubionego przeze mnie, imienia. Czasami prowadzi to do bardzo zabawnych sytuacji. A czasami mniej. Jak wtedy, gdy przed wyjściem na przyjęcie do jakiegoś bossa trzęsącego lokalną deweloperką mój towarzysz, unosząc brwi w wyrazie ironii, poprosił, żebym ten jeden raz zwracała się do niego po imieniu, a mnie na krótką chwilę zmroziło, bo nie mogłam go sobie przypomnieć. Na szczęście w tej samej chwili o moją nogę otarł się miękki koci grzbiet i pod wpływem jego dotyku nad głową zapaliła się odpowiednia lampka. Kot. Lew. Leon.
Leon pochrapuje przez sen, a niebo za oknem przybiera barwę betonu. Wtedy odrzucam okrycie i ostrożnie podnoszę się z łóżka. Narzucam na ramiona szlafrok, rozwieram szerzej drzwi balkonu, wpuszczając do środka więcej rześkiego powietrza. Wraz z nim do sypialni wpada radosny ptasi trel, nie jestem więc jedynym stworzeniem, które nie śpi o tej nieludzkiej porze. Zresztą… może jest nas więcej? Kto wie, co dzieje się za drzwiami domów? Komu doskwiera bezsenność? Czyje barki przygniata ciężar codziennych trosk? Ile rodzin, tyle historii, a w okolicy ostatnio znacznie przybyło mieszkańców. Nowe śliczne domki wybudowane w miejscu, gdzie niegdyś rósł brzozowy zagajnik, sprzedały się, co za ironia, na pniu! Główna brama osiedla znajduje się od ulicy Gwieździstej, ale mieszkańcy chętnie korzystają z furtki osadzonej w ogrodzeniu z metalowych paneli, które przylega do naszej posesji. Rankiem ciągną tędy procesje młodych mam odprowadzających starsze dzieci do przedszkola lub szkoły. Po południu boczna, ślepo zakończona uliczka zmienia się w tętniące życiem, rozbrykane królestwo dzieciarni. Dla nich to wymarzone miejsce na rowerowe ekscesy i hulajnogowe popisy. Furtka brzdęka co chwila aż do późnego wieczora, bo spacerujące rodziny skracają sobie tędy drogę do centrum miasteczka, na plac zabaw albo nowe boisko z bieżnią i kortem do tenisa. Przy okazji wstępują do piekarni Kwiatkowskich, aby kupić pieczywo albo wypić kawę w jednym z przytulnych boksów wyściełanych kolorowymi poduszkami. Niepozorny schowany między budynkami osiedla lokal stał się sercem tej części miasteczka. Z daleka przyciąga przechodniów zapachem świeżego chleba, ciasta drożdżowego i aromatycznej kawy. Niedawno Basia i Klara zaaranżowały kącik dla dzieci z miniaturową kuchnią, pełną foremek, ciastoliny i sypkiego piasku, by maluchy mogły tworzyć swoje własne ciasteczka i bułeczki. Cieszy mnie powodzenie piekarni – to bezpieczne, radosne miejsce, kipiące energią.
Pozwalam, by chłodny wiaterek kołysał firanką, i na bosaka przechodzę do pokoju obok, by rzucić okiem na łóżeczko Maćka. Nasz synek jest miniaturową kopią ojca. Mały Brodzki, myślę, z czułością gładząc go po ciepłym policzku. Ciemne kędziorki wichrzą się nad czołem, rzęsy rzucają długie cienie na gładką oliwkową skórę. Jak zwykle śpi na plecach, z ramionami rozrzuconymi za głową i zaciśniętymi piąstkami. Cicho poświstuje przez nos. Obok na poduszce, przykryty kołdrą po same uszy, leży jego ukochany pluszowy psiak. Maciuś ma kręćka na punkcie psów, czasem żartujemy sobie z Leonem, że jego pierwszym słowem nie było ani mama, ani tata, ale wyraźne „hau”. Uwielbia wszystkie psy, ale największą miłością darzy Bruna, labradora Justyny. Nie ma dnia, by wymownie nie wskazywał kwiaciarni po drugiej stronie ulicy, domagając się wizyty u kumpla na czterech łapach.
Poprawiam kołderkę, muskam ustami czuprynę synka i ruszam do kuchni, aby zaparzyć kawę. Parę miesięcy temu kupiliśmy ekspres; prawdziwe cacko o gabarytach lodówki turystycznej, lśniące chromem, z funkcją sterowania aplikacją w smartfonie i galerią napojów, których nie powstydziłby się żaden barista. Głębia smaku i aromatu. Aksamitna mleczna pianka. I rumor młynka, który postawiłby na nogi umarłego. Gdy uruchomiłam go po raz pierwszy, Brodzki przybiegł z dołu przekonany, że sufit wali nam się na głowę. Zgodnie ustaliliśmy, że zwracamy ekspres do sklepu. A potem zgodnie o tym zapomnieliśmy. Stoi więc na szafce narożnej, najczęściej bezużyteczny do godzin przedpołudniowych, a ja tę pierwszą poranną kawę parzę w dzbanku. Porcelanowym, w różyczki, tym samym, w którym parzyła kawę ciotka Wanda.
Lubię otaczać się jej przedmiotami. Przyrządzać kawę w dzbanku, wybierać książki z jej biblioteczki i zasiadać w fotelu o kraciastym obiciu, zanurzać się w ciepłym blasku światła rzucanego przez lampę z abażurem ozdobionym frędzelkami. Pisać piórem ukrytym w przegródce szuflady pod kasą. Przekładać błękitne koperty w plastikowym koszyczku, tylko przekładać, bo nie pisuję listów. Odnajdywać wśród przedmiotów ukryte pamiątki: bilet do teatru, widokówki z pozaginanymi rogami, pociemniałe od starości monety spoczywające w szparach podłóg, szklane fiolki z zamkniętymi w środku zapachami przeszłości, ulotnymi jak mgła. Gromadzę te drobiazgi bez końca. Basia mówi, że szukam w nich bliskości, której nigdy nie doświadczyłam z ciotką. Czasu, którego nie zdążyłyśmy razem spędzić, i słów, które nigdy nie padły. Pewnie ma rację. Nasza Basia to bardzo mądra kobieta.
Teraz również – nalewam kawy do kubka, wsuwam stopy w drewniaki stojące na korytarzu i schodzę na dół. Zarzucam na ramiona ponczo, które od zawsze wisiało na kołku przy tylnym wejściu, i przekręcam klucz w zamku księgarni. Deski werandy są wilgotne od nocnej mgiełki i chłodne. Mam wrażenie, że przez ostatnie miesiące nieładnie poszarzały, chyba powinniśmy je odmalować jeszcze teraz, gdy dni są długie oraz niezwykle słoneczne i ciepłe. Powinniśmy zrobić wiele rzeczy, ale w tej chwili nie chcę o nich myśleć. Zamiast tego zagarniam pod pośladki grubszą warstwę koca i siadam na najwyższym stopniu, z kubkiem otulonym dłońmi i wzrokiem błądzącym gdzieś nad dachem domu Justyny. Czekam, aż zza wzgórz wyłoni się słońce i powędruje swym stałym torem po niebie. Pokaże mi, że na tym świecie istnieje jakiś porządek. Że pewne rzeczy są niezmienne i nic nie jest w stanie ich ruszyć.
Spod werandy dobiega cichy szelest, rozchylają się gałązki hortensji i na ścieżce pojawia się jasny kształt. Kotka miauczy cicho na powitanie i delikatnie stąpa ku schodkom. Po chwili na nieosłoniętych łydkach czuję miękki dotyk jej futerka. Gdy spoglądam na nią, unosi łebek i miauczy, jakby chciała powiedzieć: Jestem przy tobie! Widzisz? I zostanę, choćby nie wiem co!
Przesuwam dłonią po jej jedwabistej, zaskakująco ciepłej sierści, drapię ją za uszami, potem pod brodą, tak jak lubi, a ona wygina grzbiet w zgrabny łuk, jak gdyby chciała podsunąć jak najwięcej ciała do głaskania. Unosi się na łapkach, mruczenie w jej gardle narasta i przypomina teraz warkot traktorka, którym konserwatorzy zieleni koszą szeroki pas trawnika na osiedlu. Widok szczęścia na drobnym pyszczku sprawia, że wzruszenie ściska mnie za gardło. Towarzyszy mi wiernie, odkąd wróciłam na Miodową, choć miała tu i gorsze chwile. Jak wtedy, kiedy zabraliśmy ją do weterynarza na sterylizację i znaleźliśmy odchowanym kociętom nowe domy. Albo kiedy para mało rozgarniętych dzieciaków z osiedla urządziła sobie polowanie na kotka. Pierwszy raz zobaczyłam wtedy, jak Brodzki traci nad sobą panowanie. W szale wściekłości o mało nie staranował furtki, później długo łomotał do drzwi rodziców tych gagatków i strzelił im taką pogadankę na temat bezmózgiego wychowania, że słyszałam go ze stopni werandy. Od tamtej pory łobuzy nie pokazują się na Miodowej. Ich rodzice zresztą również. Nie brakuje mi ani jednych, ani drugich.
Głaszczę kota, popijam kawę i cieszę się spokojem powoli budzącego się poranka. Miodowa też już nie śpi. Z piekarni dolatuje coraz wyraźniejsza chmura smakowitych zapachów, aż ślinka napływa mi do ust, na ganku Pytlaków zapala się lampa, po chwili trzaskają drzwi i rozlega się ciche pokasływanie Róży, która wychodzi do pracy w pobliskim supermarkecie. W oddali słychać silnik jakiegoś ciężkiego samochodu, może pod niewielki pawilon prasowy parę kamienic dalej przyjechała dostawa gazet. Za moimi plecami skrzypią otwierane drzwi. Leon wychodzi na werandę i siada za mną, szeroko rozstawiając nogi i opierając podbródek o mój bark. Zanurza nos w moje włosy.
– Dzień dobry… – mruczy do ucha.
– Dzień dobry.
– Byłaś u Maćka?
– Chrapie, aż miło!
– A ty? – pyta. – Dobrze spałaś?
– Jasne – kłamię bez mrugnięcia okiem. – Wyśmienicie.
– Na pewno? Znowu zerwałaś się przed świtem.
– Przed nami długi dzień – przypominam mu. – Mam sporo pracy w księgarni, a poza tym chciałam trochę popisać.
– Naprawdę? Czyli ci przeszkodziłem?
Odwracam głowę i zerkam na niego z uśmiechem. Mój wzrok przyciąga ciemny skręcony kosmyk kołyszący się nad czołem. Ostatnio pracuje bez przerwy, nie miał czasu nawet pójść do fryzjera. Ale ja lubię, gdy ma dłuższe włosy. Tak ładnie układają się na karku i za uszami, tak przyjemnie zanurzać w nich palce… Czuję, jak wzbiera we mnie fala czułości. Przysuwam usta do szorstkiego policzka.
– Nigdy mi nie przeszkadzasz – szepczę i muskam wargami lekko słonawą skórę, a potem go całuję. Mocno oplata mnie ramionami i oddaje pocałunek. Czuję silne uda napierające na moje biodra i czułość przeradza się w pożądanie. Moglibyśmy wrócić do sypialni i uczynić ten poranek jeszcze piękniejszym.
Leon wydaje się czytać mi w myślach. Pociera kciukiem mój policzek i uśmiecha się szelmowsko.
– Maciuś jeszcze chwilę pośpi, prawda? Weźmy razem prysznic… – kusi.
– Może… – Upijam łyk kawy, udając, że się zastanawiam. Pieszczotliwie przesuwa palcami wzdłuż linii żuchwy, dotyka szyi, dekoltu. Drżę.
– Gorący prysznic…
– Uhm, może lepiej chłodny dla ostudzenia czyichś emocji…
– Nie wiem, o czym mówisz – parska śmiechem. – Ostatnio zaczytujesz się w literaturze eko, a wspólny prysznic to oszczędność wody, więc korzyści dla przyrody i portfela…
Jego słowa godzą we mnie jak ostra szpilka. Fala pożądania odpływa, zastąpiona inną: ciemną i skłębioną. Falą strachu. Próbuję ją przepędzić: uśmiechem do Brodzkiego, spojrzeniem na słońce, które właśnie wyłania się zza krzywizny wzgórza, zalewając ulicę barwą adekwatną do jej nazwy, głębokim oddechem, widokiem kotki zwiniętej w kłębek na skrawku kocowej peleryny spływającej z moich ramion, zapachem ciasta napływającym zza płotu. Ale żelazna obręcz już zacisnęła się na moich trzewiach. Serce łomocze.
– Tak – mówię cicho. – Wspólny prysznic to świetny pomysł. Zapowiada się długi dzień. Przed otwarciem księgarni muszę jeszcze podjechać do księgowej. Ma dla mnie jakieś papiery.
– Coś ważnego?
Przez chwilę waham się, co odpowiedzieć, i w końcu decyduję się podtrzymać jeszcze przez moment magię romantycznego poranka. Wzruszam ramionami, udając obojętność, i rzucam kolejne kłamstwo:
– Chyba nie.
Zaraz na początku naszego związku, jeszcze zanim urodził się nam syn, ustaliliśmy z Brodzkim, że pewne sfery życia zachowamy odrębne. Wśród nich są finanse. Oczywiście dzielimy koszty życia, ale nie wnikamy wzajemnie w swoje dochody. Nie pytam Leona o szczegóły umów z kolejnymi deweloperami czy właścicielami firm budowlanych, on nie przegląda moich rozliczeń autorskich, nie namawia do negocjowania warunków sprzedaży czy wynagrodzeń za spotkania w bibliotekach (na które i tak nie mam czasu jeździć, zwłaszcza odkąd zostałam mamą). Może dlatego nie powiedziałam mu o kłopotach księgarni? A może zwyczajnie zabrakło mi odwagi? Wstydziłam się, że zawiodłam ciotkę i miejsce, które stworzyła i kochała całym sercem?
Problemy pojawiły się wkrótce po pogrzebie. To wtedy, porządkując papiery i rzeczy osobiste Wandy, odkryłam wstydliwie ukrytą na dnie szuflady teczkę, a w niej liczne ponaglenia do zapłaty i upomnienia. Podatki, opłaty za energię elektryczną, wodę i odpady komunalne, faktury z księgarni. Wszystko bardzo starannie i pieczołowicie posegregowane, ułożone, pospinane spinaczami, opisane. Na widok ilości tych druków, niektórych lekko już pożółkłych i pomiętych od częstego przekładania, przeszedł mnie zimny dreszcz. Łudziłam się jeszcze, że może to tylko blankiety, których ciotka z jakiegoś powodu nie wyrzuciła, a zadłużenie w rzeczywistości nie okaże się tak wysokie. Niestety, szybko się przekonałam, że sytuacja jest poważna. Napłynęły nowe rachunki. I nowe ponaglenia do zapłaty, opatrzone informacją o rychłym wszczęciu postępowania egzekucyjnego. Gdy zsumowałam wszystkie kwoty, oszołomiona wyszłam przed dom, usiadłam na schodach werandy i rozpłakałam się w głos. Nie wiedziałam, co robić. Przejąć wszystko, wraz z zadłużeniem? Czy odrzucić spadek i stracić dom na Miodowej oraz księgarnię?
Jak mogłabym do tego dopuścić?
Po rozmowie z notariuszem ujrzałam światełko w tunelu. Napisałam oświadczenie, które miało mnie chronić przed długami spadkowymi. Miałam nadzieję, że ten pierwszy krok okaże się dobrym początkiem. Zachowałam dom i księgarnię. Miałam swoje książki i mieszkanie. Wierzyłam, że podołam. No bo czemu miałoby się nie udać? Ale z miesiąca na miesiąc księgarnia radziła sobie coraz gorzej. Wmawiałam sobie, że karta się odwróci, gdy zaludni się pobliskie osiedle. Ale gdzie tam. Książki nie znikały z półek jak gorące bułeczki w piekarni Kwiatkowskich. Podobno w pandemii ludziom weszło w nawyk czytanie e-booków, a ja przecież nie prowadziłam sprzedaży w sieci. Całe moje być albo nie być opierało się na kilku stałych bywalcach i papierniczych drobiazgach, bo na szczęście szkoły zawsze mają swoje potrzeby. Siedziałam więc za ladą, dzień za dniem, na niewygodnym wysokim stołku, zazwyczaj w pustej przestrzeni księgarni, sama, z laptopem i zeszytem z notatkami do nowej książki w zasięgu ręki. I mogłoby się wydawać, że ta samotność dobrze wpłynie na moją twórczość, zawsze powtarzam, że do pisania potrzebuję przede wszystkim ciszy i spokoju, ale jak się skupić, gdy czujesz, że zbierają się nad tobą ciemne chmury… Jaki to spokój, gdy każdego dnia zastanawiasz się, czy to wszystko ma jeszcze sens?
– Zdaję sobie sprawę z tego, że niełatwo podjąć taką decyzję, pani Małgorzato… – mówi Jolanta Chaber, księgowa, która od wielu lat zajmuje się sprawami ciotki Wandy.
– Nawet pani nie wie jak… – odpowiadam przez ściśnięte gardło.
Jolanta potakuje, a w oprawkach jej okularów odbijają się złociste refleksy. W niebieskich oczach zapala się iskra współczucia. To coś nowego, zazwyczaj jest uprzejma i opanowana. Żadnych pogawędek o pogodzie czy wakacyjnych planach, wyłącznie konkretne komunikaty przekazywane spokojnym, wyważonym tonem. Początkowo czułam się z tym dość nieswojo, odnosząc dziwne wrażenie, że mnie nie lubi lub nawet żywi pretensję, że zajęłam miejsce jej wiernej klientki, z czasem nauczyłam się jednak doceniać jej chłodny profesjonalizm. Teraz dopada mnie przeświadczenie, że dla niej ta sytuacja jest równie przykra. Księgarnia na Miodowej działała od ponad czterdziestu lat. Była znana w całym mieście. A teraz ma zniknąć z jego planu…
– Pani Wanda zmagała się z podobnymi wątpliwościami – informuje mnie Jolanta. – Wielokrotnie rozważała zamknięcie księgarni, nie potrafiła się jednak na to zdobyć. Dokładała do interesu. Tak jak pani.
– Nigdy się nie poddała – szepczę. Siedzący na dywanie Maciek odrywa wzrok od drewnianej układanki i patrzy na mnie ciemnymi oczami Leona. Po policzku spływa mi samotna łza. Księgowa kręci głową.
– I przypłaciła to zdrowiem. Czasy są trudne, pani Małgorzato. Handel zmienił swoje oblicze. Zakupy w internecie są łatwe, szybkie, często tańsze. Nie ma pani pojęcia, jak wielu właścicieli sklepów staje przed tym dylematem. Nie tylko księgarze.
– Wiem.
– Dobrze. – Jolanta prostuje plecy i powraca do roli profesjonalnej księgowej, miejsce współczucia zajmuje czujne skupienie. – Kiedy chciałaby pani zamknąć księgarnię?
– Jeszcze nie teraz – odpowiadam nieco za szybko, po czym dodaję już spokojniej: – Myślałam o wczesnej jesieni, po rozpoczęciu roku szkolnego. – Jolanta świdruje mnie wzrokiem. – Stali klienci z pewnością przyjdą zamówić podręczniki, nie chciałabym, żeby pocałowali klamkę. Poza tym mamy tyle artykułów szkolnych i papierniczych, to będzie dobry czas na zorganizowanie wyprzedaży. No i… – urywam, bo wstydzę się przyznać, że potrzebuję trochę czasu, by pożegnać się z tym miejscem. Nacieszyć jego niepowtarzalnym rustykalnym klimatem, niespiesznie przywołać wspomnienia chwil spędzonych w tych ścianach. Nie tych ostatnich, gdy tkwiłam za ladą, wsłuchana w ciszę wwiercającą się w uszy, albo tarzałam po rozścielonym na deskach kocu, stawiając kolorowe wieże z klocków, lecz tych odleglejszych. Wspomnienia kryjówki za fotelem, szelestu przerzucanych stron, cienia ciotki na ścianie i jej cichego kaszlu, gdy drobinki kurzu drażniły ją w gardle.
Przez chwilę wydaje mi się, że Jolanta Chaber spróbuje mnie skłonić do zmiany zdania, ale nie. Patrzy na mnie bez słowa, a potem tylko kiwa głową. Opuszczam jej biuro z ćmiącym bólem w skroniach i palącą goryczą w gardle. Umieszczam synka w wózku. Cieszę się, że wbrew temu, co powiedziałam rano Leonowi, nie przyjechałam do księgowej samochodem. Teraz mogę wrócić na Miodową niespiesznym spacerem, przewietrzyć głowę i choć na chwilę oderwać się od wszystkiego.
Choć wakacje dopiero się zaczęły, odnoszę wrażenie, że nasze miasteczko ogarnęła już letnia senność. Ławki na skwerze stoją puste, przy krawężniku przystanęła półciężarówka konserwatorów zieleni, ale pracownicy nie rozładowali jeszcze sprzętu, spokojnie palą papierosy przy różanym klombie na rogu. W kawiarnianym ogródku wszystkie stoliki są puste, kelnerka kuca przy kredowej tablicy i starannie kaligrafuje specjalność dnia. Przy pobliskim poidełku chłopiec w krótkich spodenkach szturcha patykiem w mokrym piasku.
Maciek wychyla się ze spacerówki, wskazując wyprostowanym palcem pobliskie zarośla.
– Piesek! – informuje zachwycony. Sapie zirytowany, gdy przecinam zieleniec i zbliżam się do apteki. Nie jestem pewna, czy w domowej apteczce mam jeszcze paracetamol, a nie chcę, żeby bolesna dolegliwość zakłóciła mi dzisiejszy dzień. Przecież jest wyjątkowy, pomimo przykrej rozmowy, którą odbyłam przed momentem. Kupuję blister tabletek, ze stojącego przy wyjściu dystrybutora nalewam wody do tekturowego kubka i podprowadzam wózek do najbliższej ławki. Słońce jeszcze nie dosięgło jej ciepłymi promieniami, więc jest upstrzona kropelkami rosy. Przecieram deski skrajem swetra i siadam na brzegu. Przełykam pastylkę i powoli popijam wodę, chłodną i smaczną. Spoglądam na ciąg lokali wzdłuż ulicy i nagle dosięga mnie głęboki niepokój. Obracam głowę, po drugiej stronie skweru dostrzegam kolejne poszarzałe od kurzu, puste witryny, z przyklejonymi do brudnych szyb kartkami z informacją, że ten czy tamten lokal jest na sprzedaż albo do wynajęcia.
Mój Boże, kiedy zlikwidowali tę urokliwą drogerię na rogu? A sklep z bielizną? Tyle razy przechodziłam obok i obiecywałam sobie, że zajrzę, kupię coś seksownego, by sprawić sobie przyjemność! Wciąż odkładałam to na później, na jutro, na pięć kilo mniej, a teraz butiku już nie ma… Podobnie jak salonu operatora telewizji cyfrowej połączonego z komisem telefonów komórkowych. Nie jestem pewna, ale chyba zniknął także salon fryzjerski. Otwarto go stosunkowo niedawno, bo w zeszłe wakacje. Kręcę głową z niedowierzaniem. Nie mam pojęcia, kiedy centrum miasteczka tak opustoszało. Rzadko tu bywam, bo najzwyczajniej nie mam na to czasu. Moje dni wypełniają opieka nad synkiem i praca w księgarni, każdą wolną chwilę poświęcam pisaniu. Zanim się obejrzę, zapada wieczór. Miasteczko zasypia, jak to na prowincji. Jeśli potrzebuję zrobić zakupy, wsiadam do auta i jadę do centrum handlowego za miastem. Tam w jednym pasażu mam wszystko: supermarket, aptekę, drogerię, sklepy odzieżowe, obuwniczy, nawet sklep z zabawkami. Lokale są czynne do późna, co bardzo ułatwia organizację. Brodzki zostaje z małym, a ja załatwiam wszystko w mig. Tak jest łatwiej i wygodniej, myślę, ale nagle wraca do mnie echo słów Jolanty Chaber. Uczucie goryczy w przełyku narasta, bezskutecznie usiłuję spłukać je resztką wody.
Kartonowa tablica „WYNAJMĘ” w witrynie, gdzie jeszcze niedawno wisiały koronkowe komplety i zwiewne satynowe koszulki, przyciąga mój wzrok jak magnes. Czy taka sama wkrótce pojawi się w drzwiach księgarni na Miodowej?
W drodze do domu mijamy Klarę i Nelę. Na policzkach Nelci wciąż widać ślady po łzach, a czoło Klary przecina pionowa zmarszczka. Przepędzam obraz zakurzonych witryn i uśmiecham się szeroko.
– Co tu robicie? – zwracam się do przyjaciółki.
Klara wzdycha ciężko.
– Nela uparła się, że musi iść na plac zabaw.
– Ale ty chyba miałaś inne plany? – zauważam.
– Wiesz, jak jest przywiązana do swojej codziennej rutyny – mówi i zawstydzona odwraca głowę, jakby się bała, że zaraz zarzucę jej pobłażliwość wobec córki. Pewnie nieraz to słyszy. Że Nela jest niegrzeczna, uparta, krnąbrna. To prawda, że często stawia na swoim, ale czy to źle? Sprawy, które dorosłym wydają się błahe, dla dzieci mają ogromne znaczenie. Jak wybór tej samej drogi ze szkoły w każdy czwartek. Amulet w postaci teczki z ukochanymi księżniczkami, która choć już mocno sfatygowana, wiernie towarzyszy jej od lat. Albo wierszyk o biedronce i żuku recytowany przy myciu zębów. Tylko od poniedziałku do piątku, bo w soboty i niedziele nie jest potrzebny. Małe rytuały Anielki Kwiatkowskiej, dające jej poczucie bezpieczeństwa i odrobinę kontroli nad światem.
– My też kochamy naszą rutynę, prawda, Maciek? Nie lubimy, gdy coś nam nagle wypada z planu! – Zerkam na synka, który wpatruje się w Nelę jak zahipnotyzowany. – Na który plac idziecie?
– Na ten przy przychodni zdrowia.
– Tam jest fioletowa zjeżdżalnia! – Twarz Neli nagle się rozpromienia. – Fioletowa, jak sukienka Roszpunki!
– No to pasuje do takiej małej księżniczki jak ty! – zwracam się do dziewczynki, a ona chichocze ucieszona.
Ostatnio ciągle mówi o sobie, że jest księżniczką, i z zapałem wciela się w bohaterki swoich ulubionych bajek. Któregoś dnia wkroczyła do piekarni w tiulowej spódnicy Klary, rozłożonej szeroko niczym królewski tren, z gracją sunąc nią po podłodze. Na głowie miała zabawkową tiarę, a na szyi perłowe korale, jak te, które nosiła Arielka z „Małej Syrenki”. Plastikowe kosztowności były już trochę za małe, korona co rusz zsuwała się z jej jasnych włosków, a naszyjnik ciasno opinał szyję przy najmniejszym nawet ruchu. Stojąca za ladą Basia niemal struchlała na ten widok, po chwili złapała motek jakiejś tasiemki i przywołała wnuczkę do siebie. Coś podwiązała, coś posupłała i koraliki swobodnie opadły na klatkę piersiową małej księżniczki. Basia, nasza wróżka dobrodziejka pachnąca drożdżowym ciastem.
– Musimy już iść – mówi Klara. – Nie mamy zbyt wiele czasu, a Nelę zwykle ciężko oderwać od zabawy, wiesz.
– Jasne. A ty? Jak się czujesz? – Zerkam na nią z troską.
– W porządku… – odpowiada, ale jej uśmiech nie potrafi ukryć delikatnego napięcia w głosie.
Chciałabym zostać, poczekać, posłuchać, ale wiem, że to teraz niemożliwe. Może innym razem.
– Bawcie się dobrze.
– Taki mamy zamiar!
Kontynuujemy niespieszną wędrówkę w stronę Miodowej. Zazwyczaj przy takich spacerach opowiadam synkowi o mijanych miejscach, dzielę się wspomnieniami z dzieciństwa albo wymyślam bajki, których bohaterami są mijani ludzie i zwierzęta. Tym razem jednak moje myśli odpływają daleko stąd. Nie zaprzątają ich pustoszejące lokale ani nawet rychłe zamknięcie księgarni. Wkrada się w nie Tomek, syn Basi, były mąż Klary i ojciec Anielki. Mój przyjaciel z lat szkolnych. Najlepszy, chyba nawet jedyny. Może dlatego do tej pory tak trudno mi pogodzić się z tym, jak postąpił wobec rodziny. Nie udźwignął niepełnosprawności córki, pewnego dnia oświadczył, że ma dość, i po prostu się wyprowadził. Zaczął nowe życie za granicą. Nowe miejsce, nowa praca, a po jakimś czasie nowa rodzina. Tak, byli tu poprzedniego lata. Tomek, rozmyty nadprogramowymi kilogramami, omiatający ulicę nerwowym wzrokiem, drobna rudowłosa kobieta, z daleka do złudzenia przypominająca Klarę i rdzawowłosy berbeć przyklejony do jej nogi. To była tak niezręczna i smutna wizyta, że aż robiło się przykro. Klara roztrzęsiona za ladą piekarni, Nela balansująca wzrokiem gdzieś nad ramieniem ojca, niechętna przyjąć z jego rąk gadającego po angielsku pluszaka, i ta irytacja w spojrzeniu Tomka, gdy maskotka wylądowała w plamie kawy na stoliku. Barbara rozdarta między pragnieniem nawiązania więzi z wnukiem a lojalnością wobec Klary, oraz Ignacy, zaciekły w gniewie na syna, wwiercający się w niego wzrokiem, z grobową miną. Jak wyznała mi później Basia, nie zamienił z synem ani słowa… Kiedy w końcu wyjechali, chyba wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, a piekarnia znów wypełniła się tym codziennym spokojem, ciepłem i beztroskim chichotem Anielki.
Przypominam sobie czasy, gdy wracaliśmy tą drogą ze szkoły, Tomek i ja. Roześmiani, rozgadani, pełni energii, z pustymi brzuchami po lekcjach. W piekarni Basi czekały na nas pachnące drożdżowe ślimaki. To był najlepszy smakołyk na świecie. Nie mogliśmy się doczekać, aż łapczywie się w nie wgryziemy. Później wracałam do księgarni ciotki Wandy, gdzie przy biurku odrabiałam lekcje. Czasem pomagałam rozpakowywać kartony z nowo przybyłymi książkami, układałam je na regałach, wciągając zapach świeżego papieru i farby drukarskiej. A kiedy miałam już czas dla siebie, wślizgiwałam się z jakąś powieścią za fotel uszak i czytałam, dopóki ciotka nie brzdęknęła tabliczką w drzwiach i nie zgasiła światła. Gdybym miała wehikuł czasu, wsiadłabym do niego bez wahania, aby choć na chwilę przenieść się do beztroskich chwil i poczuć tamtą naiwną pewność, że te dwa miejsca na Miodowej, piekarnia i księgarnia, będą trwać wiecznie.
Cóż, piekarnia Basi wciąż tętni życiem, natomiast księgarnia ciotki, moja księgarnia… ledwie utrzyma oddech do jesieni. Ciotka Wanda zawsze powtarzała, że książki to nie tylko towar, to coś, co żyje, oddycha z każdym czytelnikiem, że każda z nich ma swoją duszę, którą dzieli z tym, kto ją otworzy. Wciąż mam to w głowie, kiedy piszę, w końcu to dzięki temu miejscu nauczyłam się dostrzegać magię w słowach. Ale czy to nie naiwne? W świecie, gdzie liczy się sprzedaż, wyniki, szybkość, czy naprawdę jest jeszcze miejsce na to, żeby pozwalać książkom oddychać?
Ciąg dalszy w wersji pełnej