Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
A jak brzmi Twoja ulubiona kolęda?
Hania nie wie, jakim cudem dała się wmanewrować w wieczorne kolędowanie połączone ze zbieraniem datków. W jednej chwili podawała herbatę wiecznie niezadowolonej teściowej, a w drugiej była osiołkiem nucącym pastorałki. Gdyby tylko lubiła śpiewać. Albo chociaż umiała...
Przemierzając zasypane śniegiem miasteczko, szybko jednak pojmuje, że w kolędowaniu najważniejsze wcale nie są czysty głos czy idealna znajomość tekstu. Liczą się obecność i niespieszne rozmowy z drugim człowiekiem.
Każdy dom i każda rodzina kryją swoje niepowtarzalne historie. Wystarczy tylko znaleźć czas i dobrze się wsłuchać, żeby je poznać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla kolędników niosących uśmiech,
nadzieję i wzruszenie
Dziękuję, że zabraliście mnie
w tę wyjątkową podróż
Stara plebania
Stara plebania sprawiała wrażenie pogrążonej w głębokim śnie. Pochylony ku ziemi budynek z rdzawej cegły przypominał zmęczonego życiem starca, który przycupnął gdzieś przy drodze, by dać odpocząć strudzonym stopom i nabrać sił przed dalszą wędrówką. Stara plebania opustoszała wiele lat wcześniej, zniknęła w cieniu pnących się w górę murów innego budynku. Nowego, zapewniającego przestrzeń i wygodę. Powoli zarastała bluszczem, pokryta kurzem i pajęczynami. I choć była regularnie sprzątana i wietrzona przez parafian porządkujących okolice kościoła, to zawsze wydawała się zaniedbana. Pojawiły się nawet głosy, by rozebrać zniszczony budynek, ściąć drzewa porastające ogród otoczony zmurszałym płotem, teren wyrównać, a potem sprzedać i uzyskane środki przeznaczyć na remont kościoła albo pomoc potrzebującym, lecz wśród debatujących nad przyszłością starej plebanii wciąż przeważali ludzie darzący to miejsce sentymentem, wspominający odbywające się w dusznych salkach katechezy i beztroskie dni dzieciństwa, gdy jednym z większych wyzwań dnia było zakradnięcie się do sadu sędziwego proboszcza na słodkie antonówki i śliwki węgierki.
Na spadzistym dachu pokrytym grubą pierzynką śniegu złocistymi smugami kładły się promienie zachodzącego słońca. Wszechobecna biel otulająca zarośla, pagórki i zagłębienia ogrodu porośniętego sękatymi drzewami owocowymi skrzyła się jak maleńkie klejnoty. Na wydeptanej ścieżce przysiadł bury wróbel i nastroszył piórka. Gdy zaskrzypiała pchnięta furtka, wzniósł się i odleciał w kierunku rosnącego nieopodal krzaku głogu.
Na ścieżce prowadzącej do wejścia pojawiły się dwie osoby.
– To tutaj?
– Tak, karton z kostiumami powinien być w mniejszej sali. Przejrzymy stroje i zabierzemy te, które się nadadzą. Mogą być zniszczone, ale mam nadzieję, że wystarczy kilka drobnych napraw. Trzeba je też będzie wyprać albo wyczyścić.
– Ale najpierw znaleźć. Myślisz, że są tutaj myszy? – W głosie pojawiła się nuta niepokoju.
– Nie, nie! Gospodyni proboszcza prędzej by sobie rękę odjęła, niż pozwoliła, by na starej plebanii zalęgły się gryzonie! A i kot naszego księdza codziennie robi obchód włości. No, to wchodzimy... Ostrożnie, tu pod śniegiem jest jeszcze jeden schodek.
Zazgrzytał klucz przekręcany w starym zamku, popchnięte drzwi otwarły się z niechętnym skrzypnięciem. Wraz z przybyszami do środka wślizgnął się powiew mroźnego późnopopołudniowego powietrza. W wąskim przedsionku panował półmrok rozpraszany jedynie smugami szarawego światła padającymi przez zmatowiałe szybki w drzwiach. W środku unosił się zapach kurzu, wosku i drewna, a także ulotna woń czegoś niezidentyfikowanego, niosącego skojarzenie z suszonymi ziołami lub zeschniętymi płatkami kwiatów. Jeden z przybyszów wyciągnął rękę ku ścianie i po chwili przedsionek zalała jasność. Dłoń wskazała jedne z dwóch podobnych drzwi.
– Tam, w tej salce.
Skrzypnęły kolejne drzwi, pstryknął następny kontakt, a długi pokój o żółtych ścianach i wąskich oknach udekorowanych żakardowymi firankami odsłonił przed oczyma przybyszów swoje skarby. Czegóż tu nie było! Stare obrazy podpierały ściany, a uwiecznieni na nich święci wstydliwie kryli swe oblicza w mroku, wazony pięły się wysokimi wieżami, a naręcza sztucznych kwiatów tworzyły barwne wysepki to tu, to tam. Na półkach zalegały sterty obrusów i serwet, pudła ze sfatygowanymi ozdobami choinkowymi mieszały się z kartonami wypełnionymi szarfami do przystrajania świątyni z okazji Pierwszej Komunii Świętej. Do tego instrumenty muzyczne, regał pełen pożółkłych książek i śpiewników, przebrania jasełkowe na długim relingu i reflektor.
– Mam karton z kostiumami! – Triumfalny okrzyk poniósł się echem po pokoju. – Zobaczmy... Jest Józef, tylko broda jakaś licha, trzeba będzie perukę dopasować. Szata Maryjki, trzej królowie, pastuszek, anioł... skrzydła połamane, trzeba naprawić, jeśli się da, a jeśli nie, zrobić nowe! O, i diablisko! Diablisko jak malowane, aż mnie dreszcz przechodzi! Śmierć... Kosa by się przydała, może gdzieś w kącie stoi? Musimy się jeszcze rozejrzeć... I za Jezuskiem. Była lalka, bobas owinięty w chustę, ale nie widzę...
– Może gdzieś tu obok, w innym pudle?
– Przejrzyj, proszę, pudła stojące wyżej, a ja poskładam te kostiumy.
– Nic tu nie ma.
– Trudno. Zabierzmy to, co jest, i przyjrzyjmy się w lepszym świetle, co trzeba zreperować, a co zastąpić nowym.
Zaszeleściły pakowane do kartonu kostiumy, zadudniły kroki zmierzające do wyjścia, zgrzytnął przekręcany klucz. Stara plebania na powrót pogrążyła się w półmroku, ciszy i śnie zakłócanymi jedynie wędrówkami kota księdza proboszcza i swawolami małego wróbla dokazującego na parapecie. Nad kominem z nadkruszonej zębem czasu cegły rozbłysła srebrzysta gwiazda, która w kolejnych dniach miała towarzyszyć kolędnikom w ich rozśpiewanej wędrówce.
Hania
Nad krawędzią rondla zabulgotała woda. Hania rzuciła się ku gazówce, ale było za późno: płyn z głośnym sykiem spłynął na palnik i zgasił płomień. Po kuchni rozszedł się charakterystyczny gryzący zapaszek. Palce Hani odruchowo zacisnęły się na uchwycie naczynia, a gdy przeszył je dotkliwy, piekący ból, szybko się cofnęły.
– Jasna cholera! – warknęła, wyciągając drugą, niepoparzoną rękę do pokrętła.
Woda wymieszana z niedogotowanym ryżem opadła w głąb rondla, lecz płytę gazową znaczyły już brzydkie, śluzowate zacieki. Minie rok, zanim to doszoruję, pomyślała z goryczą, szukając wzrokiem kuchennej ściereczki. I jak to jest, że człowiek stoi nad garnkiem, miesza, zaklina, by się gotowało szybciej, i nic, a wystarczy odwrócić się na pięć sekund, by sięgnąć po pęczek natki z lodówki, i od razu wykipi?
Ostrożnie przestawiła rondel na sąsiedni palnik, włączyła gaz i przemieszała brejowaty kleik. Później spróbowała choć z grubsza usunąć zabrudzenia zwilżoną gąbką. Skrzywiła się, gdy przypadkowo dotknęła poparzonego miejsca, i podniosła dłoń do oczu, by przyjrzeć się zaczerwienionym bąblom. Trzeba to czymś odkazić, przemknęło jej przez myśl.
Zza drzwi dobiegło radosne pogwizdywanie.
– Kiedy obiad? – Szymon wetknął głowę do kuchni.
– Zaraz – burknęła niegrzecznie.
– Kiszki mi marsza grają, a mama...
– Wiem! Cierpliwości! Nie rozdwoję się! – wybuchła Hania.
Szymon zamrugał zdziwiony, po czym otworzył szerzej drzwi i wślizgnął się do kuchni.
– Co się dzieje? Co tam masz?
– Nic... – mruknęła, chowając rękę za siebie. – Odruchowo złapałam za rączkę od rondla i...
– Oparzyłaś się? Boli?
– Nie, cholera, łaskocze!
– Włożyłaś pod zimną wodę? Pokaż! Gdzie apteczka?
– Tam, gdzie zwykle.
– Hanka... – westchnął. – Dobra, sam znajdę.
Obserwowała spode łba, jak Szymon przetrząsa kolejne szafki. Oczywiście, że nie wiedział, gdzie trzymają domową apteczkę. Podobnie jak herbatę, pojemniki na cukier i sól albo zapasowe baterie. Nie interesował się tym. Przecież wystarczyło przyjść do niej i powiedzieć, że potrzebuje się tego lub tamtego. Mimo że musiała przyznać, iż sporo w tym jej winy, widok miotającego się po kuchni męża przyprawił ją o uczucie satysfakcji. I dopiero wypadające pudełko na przybory do szycia i rozsypujące się po kuchni guziki sprowadziły otrzeźwienie. Przecież będzie musiała to posprzątać. Po swojemu, by wiedzieć, co gdzie ma, i upewnić się, że nic nie zostało na podłodze.
– Nad lodówką – podpowiedziała, a Szymon pokręcił głową z dezaprobatą.
– Mogłaś powiedzieć od razu.
– Mogłam – zgodziła się.
Mąż potrząsnął buteleczką z płynem antyseptycznym, po czym odstawił ją na blat i sięgnął po pudełko z rumiankiem. Wyjął z kartonika dwie saszetki i zapytał:
– Mama prosiła, żebyś zaparzyła jej coś na żołądek. To będzie dobre? – Hanka wzruszyła ramionami. – Nie rozumiem, dlaczego na wszystkich się wściekasz. Skoro nie chciałaś iść, trzeba było się nie zgłaszać!
– Nie zgłaszałam się! – odparła. – Wytypowano mnie, bo spóźniłam się na cholerną wywiadówkę! A spóźniłam się, ponieważ ty nie mogłeś się wcześniej urwać z pracy, a twoja mama nie chciała zostać sama z dziećmi, bo Pawełek może się rozpłakać i co ona wtedy zrobi! Naturalnie matki z trójki klasowej uznały, że jeśli ktoś ma reprezentować naszą klasę, to właśnie ja. Przecież nie chodzę do pracy, całymi dniami siedzę w domu z dziećmi, cóż mam innego do roboty? Oczywiście, nic nie robię! Mam mnóstwo czasu! – uniosła się. – Wszyscy tak uważają i nie mam na myśli tych wyfiokowanych... – urwała i bezwiednie uderzyła poparzoną dłonią o kolano. Pod powiekami zapiekły ją łzy.
Szymon opuścił dłoń, w której trzymał saszetki rumianku, i spojrzał na żonę spod wysoko uniesionych brwi.
– Oho, coś mi mówi, że tu nie chodzi ani o kolędę, ani o poparzoną dłoń...
Hania spuściła głowę. Co miała powiedzieć? Skłamać? Ależ skąd, kochanie! To tylko chwilowy spadek nastroju spowodowany koniecznością wyjścia z domu w mroźny, grudniowy wieczór. A może w końcu wyrzucić z siebie to, co zbierało w niej od kilku tygodni, a może nawet miesięcy, rosło, aż w końcu pękło i wylało się gorzkim strumieniem? Zwrócić uwagę, że od bardzo dawna nie miała chwili wytchnienia, bo ciągle ktoś czegoś od niej chciał? Wykrzyczeć, że teściowa przesadza, rozsiadając się wygodnie przed telewizorem i oczekując, że wszystko podstawi się jej pod nos? „Przydałoby się wypić herbatkę na rozgrzanie, Haniu!” „Napiłabym się kawy, Haniu!” „Zostało jeszcze trochę makowca? Może byś mi przyniosła, Haniu?” „A gdzie moja kamizelka? Położyłam ją na koszu z brudną bielizną, nie chciałoby ci się jej przeprać?” Momentami Hania miała wrażenie, że teściowa testuje jej cierpliwość i coraz częściej przyłapywała się na tym, że kusi ją, by powiedzieć „nie”. Choćby tylko po to, żeby zobaczyć minę starszej pani.
Dusiła jednak tę pokusę, ponieważ wiedziała, że matka Szymona jest pamiętliwa. Nie chciała zatargów w rodzinie. Poza tym naprawdę lubiła teściową... zazwyczaj. Cieszyła się na myśl o wspólnie spędzonej Gwiazdce. Rzecz w tym, że Krystyna przyjechała do nich już w połowie grudnia i póki co nie planowała powrotu do domu, chociaż za trzy dni wypadał sylwester.
Nie mam siły, pomyślała teraz. Całe święta marzyłam, by zaszyć się w kącie, z kubkiem herbaty, puchatym kocem i książką... Poczytać. Przymknąć oczy i delektować się spokojem, bezczynnością i odpoczynkiem. Ale jak mogło się udać, skoro była gospodynią, która musiała dbać, nadskakiwać, usługiwać? Skoro biorąc do ręki filiżankę i puszkę z pierniczkami, napotykała wyczekujące spojrzenie teściowej?
„Proszę”, podsuwała Krystynie zaparzoną kawę.
„O, nie. Ta dla mnie za mocna”.
Więc odstawiała filiżankę i parzyła świeżą.
I zaraz odzywał się Szymon: „Zaparz i dla mnie, skarbie”.
„Sam sobie zaparz”, wycedziła raz przez zęby, a pokój wypełniła chmura urazy.
„Weź moją”, Krystyna podsunęła synowi nietkniętą porcję, wzdychając przy tym teatralnie. I Hania się wycofała, mówiąc, że żartowała, i po raz kolejny nastawiła kawiarkę. Mąż cmoknął ją w policzek z uśmiechem i siorbnął kawy. A kiedy Hania uniosła filiżankę do ust...
„Mamo, wytrzyj mi pupę!”
Gdy wróciła z łazienki, kawa była zimna, a na dnie puszki zostało zaledwie kilka okruchów korzennych ciasteczek.
I tak jest ciągle, myślała, walcząc ze łzami. Miotała się między kuchnią, salonem a pokojem dzieci, żonglowała obowiązkami, przestawiała czynności jak klocki układanki, byle zmieścić wszystko w planie dnia. A gdzie czas dla niej? Miała nadzieję, że chociaż z kolędowaniem jej się upiecze. Od wywiadówki minęło kilka tygodni, nikt się nie odzywał, słóweczkiem nie zająknął, więc sądziła, że zapomniano o tym absurdalnym pomyśle! A tu przed południem zadzwonił telefon i radosna jak skowronek kobieta poinformowała ją o miejscu zbiórki.
– Mam dla ciebie kostium! – ćwierkała. – Będziesz zachwycona!
Wątpię, pomyślała Hania i przeklęła w duchu swój brak asertywności. Gdyby była śmielsza, tupnęłaby nogą na tamtej wywiadówce albo powiedziałaby nieznajomej, gdzie może sobie wetknąć pomysł chodzenia po obcych domach i śpiewania kolęd.
– Haniu... – Szymon przykucnął obok krzesła, na którym siedziała, i delikatnie ujął jej rękę. – Daj, opatrzymy ci łapkę...
– Mówisz do mnie jak do Pawełka... – żachnęła się, ale nie potrafiła zdusić uśmiechu cisnącego się na wargi.
– Masz najpiękniejsze łapki pod słońcem! – Z czułością ucałował koniuszki jej palców, po czym skrzywił się komicznie. – Chociaż pachną cebulą...
Roześmiała się i żartobliwie pacnęła go w ramię.
– Wiem, że przez wizytę mamy masz więcej pracy i jesteś zmęczona. Rozumiem to.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Do tego ta kolęda... Myślę, że powinnaś się z tego wymiksować. Powiedz, że jesteś chora, nikt nie będzie miał pretensji.
– Przecież jestem zdrowa.
– Pociągasz nosem. Masz katar.
– Dobrze wiesz, że to nie katar. Po prostu trochę się rozkleiłam.
– Ale...
– Przestań – przerwała mu łagodnie. – Nie chcę kłamać ani szukać wymówek. Czekają na mnie. Obiecałam, więc pójdę. Przynajmniej dziś.
– W porządku – westchnął. – Kiedy wrócisz? Dzieci będą czekały na wieczorne czytanie.
Więc im poczytaj, miała na końcu języka, lecz zamiast tego powiedziała:
– Nie wiem, Szymku. Nigdy w czymś takim nie uczestniczyłam i nie mam pojęcia, jak to wygląda. Może będziemy się obijać od drzwi do drzwi i wkrótce będę z powrotem? Trudno mi sobie wyobrazić, że ludzie witają z otwartymi ramionami kogoś, kto ich nachodzi, gdy odpoczywają po ciężkim dniu pracy, zmusza do wysłuchania kolęd, a na koniec jeszcze podsuwa puszkę, kwestując na szkołę i parafię! – Westchnęła.
– Zaraz, zaraz... – Szymon podniósł się z klęczek i odstawił apteczkę na blat szafki. – Przecież ty nie cierpisz śpiewać, Haniu!
– A nawet gorzej! – Łypnęła na niego ponuro, pocierając okolice oparzenia. – Nie potrafię!
Szymon wybuchnął śmiechem, a Hania, choć wcale nie było jej wesoło, zawtórowała mu urywanym chichotem. Później mąż wziął ją w objęcia i mocno przytulił. Kiedy musnął wargami jej skroń, poprosiła:
– Powiedz dzieciom, żeby myły ręce. Za chwilę siadamy do stołu. I zostaw ten cholerny rumianek. Zaraz go zaparzę.
Gdy reszta rodziny zasiadła do posiłku, Hania zamknęła się w sypialni i usiadła na łóżku. Rozmyślała o swoim wybuchu, o przedłużającej się wizycie teściowej, zmęczeniu i perspektywie marszu przez zaśnieżone miasteczko z grupą poprzebieranych, zupełnie obcych ludzi. Potrafiła to sobie wyobrazić: rozjaśnioną bielą śniegu noc, ciemne kontury domostw na tle granatowego nieba, migające w oknach choinki, śmieszne dekoracje zdobiące ganki i balkony, złocistą poświatę padającą z uchylających się drzwi. Może to mój sposób na chwilę oddechu?, pomyślała. Spróbuję, choćby tylko dziś. Jeśli to nie dla mnie, powiem, że więcej nie przyjdę. Nie będę się zasłaniać cieknącym nosem. Powiem, jak jest: że domowe obowiązki zaprzątają całą moją uwagę i nie jestem w stanie wygospodarować czasu!
Ubrała się ciepło, zarzuciła grubą kurtkę, a na uszy naciągnęła włóczkową czapkę podszytą polarem. Dzień był słoneczny, więc o zmroku pod roziskrzonym niebem rozpanoszył się mróz. Nie chciała przemarznąć, bo to naprawdę zakończyłoby się cieknącym nosem. W drodze do drzwi wyjściowych zajrzała do kuchni. Jedynym śladem po spożywającej tu chwilę wcześniej obiad rodzince była sterta talerzy w komorze zlewozmywaka. Z pokoju dziennego dobiegał cichy szmer telewizora. Teściowa oglądała Teleexpress, Szymon drzemał nad gazetą. W pokoju dziecięcym Zosia kartkowała Anaruka. Nie wyglądała na zachwyconą lekturą. Pawełek bawił się traktorem, którego znalazł pod choinką. Ciągnik piął się po stromiźnie usypanej z dziecięcych bluzek, swetrów i skarpetek, wydając przy tym ustami chłopca pierdzące odgłosy. W odzieżowym pagórku Hania rozpoznała kupkę poskładanego wcześniej prania i jęknęła w duchu. Pożegnała dzieci słodkimi buziakami i ruszyła do wyjścia.
Zamykała już drzwi, gdy z salonu dobiegło niecierpliwe: „Haniu!”.
Zawahała się, ostatecznie stwierdziła jednak, że równie dobrze teściowa może zawołać: „Szymku!”. Lub po prostu podnieść się z fotela i przynieść sobie to, czego potrzebuje.
Kolędnicy
Kolędnicy zbierali się na przykościelnym parkingu. Już z daleka Hania dostrzegła kilkuosobową grupkę kręcącą się wokół dwóch zaparkowanych obok siebie samochodów. Klapy bagażników były podniesione, z dużego kartonu umieszczonego w jednym z nich wysypywały się kolorowe stroje. W drugim zauważyła akordeon i dwie gitary. Nad zaśnieżonym placykiem niosły się śmiechy i radosne przekomarzania. Ktoś głośno dociekał, gdzie jest jego korona.
Hania zatrzymała się w pół kroku, z onieśmieleniem obserwując wesołą gromadę. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że zebrani dobrze się znają i czują w swoim towarzystwie, a wędrowanie po domach w barwnych szatkach i wyśpiewywanie kolęd oraz pastorałek to dla nich nie pierwszyzna. Naciągali kostiumy, swobodnie rozmawiali o codziennych sprawach, bez skrępowania prosili się wzajemnie o zapięcie suwaka, udrapowanie chustki czy ułożenie kołnierza. Żartowali, ciesząc się na nadchodzący wieczór. A ona? Co ona tu robiła? Ani nikogo nie znała, ani się na tę całą kolędę nie cieszyła. Nawet nie potrafiła śpiewać! Owszem, znała kilka najpopularniejszych kolęd, nuciła je pod nosem, szatkując kapustę z grzybami do wigilijnych uszek albo upinając na choince łańcuchy ze złotych koralików. Ale śpiewać? Tak naprawdę, głośno i z głębi serca? O nie!
Może powinna wrócić do domu, póki nikt jej jeszcze nie zauważył? Perspektywa parzenia teściowej herbaty, podsuwania makowca i tłumaczenia, dlaczego jest już przyschnięty, nie napawała jej jednak optymizmem. Jakiś buntowniczy głos podsuwał jej myśl, że lepsza już kolęda niż...
– O, jest nasza zguba! – usłyszała nagle.
Zamrugała, wracając do rzeczywistości, i dostrzegła nadbiegającą kobietę, która była jednym wielkim i ciepłym uśmiechem: od czubka głowy pokrytej zmierzwioną rudą czupryną po palce stóp obutych w ciepłe śniegowce z futerkiem. Jedną ręką podtrzymywała rąbek śnieżnobiałej szaty uszytej z połyskującego materiału, drugą tuliła do piersi dzieciątko opatulone skrawkiem prześcieradła. Z jej ramion spływała jasnoniebieska chusta. Maryja, przemknęło przez myśl Hani.
– Hania, prawda? Już się martwiłam, że nie przyjdziesz albo że nie trafisz! – Nieznajoma wzięła zdezorientowaną Hanię pod ramię i skierowała się ku reszcie towarzystwa. – Tak jak mówiłam przez telefon, wybrałam dla ciebie wyjątkowy kostium! Będzie ci cieplutko i miło, proszę, tu masz kombinezon... Daj torebkę, nie będzie ci potrzebna. Schowam ją w moim samochodzie. Nie, nie. Nawet nie myśl o zdejmowaniu kurtki, mamy prawie siedem stopni mrozu! Tutaj jest suwak, rozepnij, a teraz noga... przytrzymam cię za rękę, żebyś nie straciła równowagi. Nie chcemy, żebyś rozbiła nos! Bo kto będzie śpiewał, co nie?!
I nagle Hania znalazła się w samym centrum radosnego rozgardiaszu. Rozglądała się dookoła, równocześnie skacząc na jednej nodze i próbując wcisnąć drugą w szarą, pluszową nogawkę. Wokół niej kręcili się kolędnicy: królowie – w barwnych płaszczach i złocistych koronach zdobionych plastikowymi klejnotami – stroili instrumenty, anioł omiatał wszystkich miękkimi skrzydłami i skarżył się, że aureola opada mu na jedno ucho, śmierć tupała dla rozgrzewki, ściskając w zaczerwienionych dłoniach trzonek kosy, a wesoły diablik z głośnym śmiechem poszturchiwał wszystkich plastikowymi widłami. Maryja wcisnęła Jezuska w objęcia brodatego Józefa i pomogła Hani naciągnąć kombinezon na tułów i ramiona.
– Tutaj ręka – pouczyła. – Spójrz, nawet dłonie masz zakryte, będzie ci cieplutko...
– Co to właściwie jest? – wykrztusiła zdumiona.
– Osioł.
– Osioł chodzi po kolędzie?!
– A dlaczego nie? – wtrąciła inna postać. – Jest miły i sympatyczny, dzieci bardzo go lubią. Tutaj jest koszyk z cukierkami. Możesz częstować nimi maluchy i... nie tylko. – Zachichotała.
Hania posłusznie przyjęła wiklinowy koszyczek wypełniony po brzegi łakociami. Jej spojrzenie prześlizgnęło się po słodyczach i zatrzymało na zaczerwienionych z zimna dłoniach zaciśniętych na trzonku kosy. Zanurkowała w samochodzie i wyjęła z torebki ciepłe rękawiczki z miękkiego polaru, a następnie podała je postaci w bieli z nieśmiałym uśmiechem.
– Proszę. Ja ich na razie nie potrzebuję. Osiołek ma na wyposażeniu własne – zażartowała.
Twarz pod białym kapturem pojaśniała z radości.
– Dziękuję! Swoje gdzieś zgubiłam. Jestem Martyna. – Śmierć wsparła kosę o lewe ramię i wyciągnęła rękę. – Pierwszy raz idziesz?
– Pierwszy! – Hania uścisnęła dłoń nowej znajomej.
– Świeżynka! – zachichotała Maryja, kołysząc zawiniątko z lalką. – Wystawimy ją do pierwszego rzędu. Głos wydaje się mocny, niezdarty jeszcze...
– Dobry pomysł! – ucieszyła się postać w bieli.
Hani zrzedła mina. Zaszurała nerwowo stopami, rozgarniając zmrożony śnieg zalegający na parkingu. Chyba nie mówiły poważnie?
Martyna zauważyła niepokój nowej koleżanki. Parsknęła śmiechem, naciągając pożyczone rękawiczki.
– Nie martw się, będzie fajnie! Spodoba ci się! – zawyrokowała. – Ja zaczęłam dwa lata temu i odtąd nie wyobrażam sobie nie iść...
Wątpię, pomyślała Hania, a głośno zapytała, wskazując ludzi rozproszonych wokół samochodów:
– Czy to stały skład?
Maryja przytaknęła.
– W większości. Ale wciąż potrzebujemy nowych twarzy, dlatego prosiliśmy radę rodziców o pomoc w rekrutacji kolędników. Wiesz, jak jest. Wszyscy mamy obowiązki, zawodowe i domowe. Coś nagle wyskoczy i ktoś nie przyjdzie...
Hania pokiwała głową energicznie.
– Znakomicie to rozumiem. Bo ja właśnie jutro nie... – zaczęła, ale jej głos został zagłuszony przez czyste melodyjne dźwięki dobywające się z akordeonu.
– Ruszamy! – zadysponowała Maryja. – Stałą trasą, najpierw domy nad kościołem, potem zejdziemy drogą obok stawu...
Stuknęły zatrzaskiwane klapy bagażników, brzdęknęły trącone gitarowe struny, zaskrzypiał śnieg, w niebo wzniósł się czysty jak dzwoneczek śmiech jednej z idących na czele pochodu kobiet. Błysnęło światełko i kolorowa gwiazda zakręciła się radośnie, rzucając na śnieg tęczową poświatę. Kolędnicy ruszyli w drogę.
Hania przewiesiła koszyk przez zgięcie łokcia i z cichym westchnieniem ruszyła za pochodem. Może później nadarzy się okazja, by wspomnieć, że jutro nie dołączy do barwnego korowodu?
Lulajże, Jezuniu
Ten nowy robot Lego był naprawdę super. Marcin nie wierzył, że znajdzie go pod choinką, bo zabawka była bardzo droga. Długo się wahał, czy umieścić go na wstępie listu do Świętego Mikołaja, czy nieśmiało upchnąć gdzieś na końcu, jakby przypomniał sobie o tym w ostatniej chwili. Ostatecznie zdecydował się na to pierwsze, tłumacząc sobie w duchu, że adresat, widząc robota na końcu listy, może uznać, że Marcinowi wcale nie zależy i że woli dostać inne prezenty, te wypisane wyżej. Na wszelki wypadek słowa ROBOT LEGO zapisał drukowanymi literami. Trochę krzywymi, bo Marcinowi potwornie trzęsła się rączka. Głównie z emocji, ale i odrobinę z niepokoju. Bo co, jeśli Święty Mikołaj uzna, że on, Marcin, w ogóle nie zasługuje na prezent? Nie tylko na robota, ale na żaden, nawet najmniejszy? Co, jeśli dojdzie do wniosku, że Marcin jest łobuzem, niegrzecznym, niewdzięcznym nicponiem, i zdecyduje, że lepiej wszystkie upominki podarować jego małemu słodkiemu braciszkowi, jak sugerowała mama?
Na samą myśl Marcin tak się przejął, że przypadkowo strącił łokciem szklankę stojącą na stole. Szklanka się stłukła, narobiła okropnego bałaganu i hałasu. Mały się obudził, mama musiała sprzątać i... Znów była bura! Ech!
Tak, Marcin miał wszelkie powody do obaw, że pod choinką nie znajdzie nie tylko robota Lego, ale nawet tabliczki czekolady!
A jednak był tam...
Kiedy wyniesiono brudne naczynia po kolacji wigilijnej, a na stole pojawiły się makowiec polany lepkim lukrem, kawa i wiśniowa nalewka dziadka Tadeusza, Marcin niepewnie podszedł do drzewka. Choinka stała na komodzie, nie była ani mała, ani specjalnie wielka, ot zwyczajne drzewko z długimi plastikowymi igłami oprószonymi sztucznym śniegiem. Marcinowi bardziej podobała się ubiegłoroczna: była żywa, rozłożysta, zajmowała cały kąt salonu i kiedy się bawił, mógł nurkować w zielonym tunelu utworzonym przez pachnące gałązki. Ale jego mały braciszek uczył się chodzić i łapał wszystko, czego tylko sięgnęła jego pulchna rączka, więc mama zdecydowała, że w tym roku postawią na komodzie sztuczną choinkę. Sama ją przystrajała, niecierpliwie opędzając się od podsuwającego ozdoby synka. „Minimalizm”, zapowiedziała z zadowoloną miną, odpychając kolorowe bombki, które najbardziej podobały się chłopcu. Marcin nie zrozumiał tego słowa, dotarło do niego jednak, że na gałązkach nie zawisną ani bańki w tęczowe pasy, ani zielono-czerwono-złote sopelki. Obracał je w dłoniach, z zachwytem obserwując, jak do skóry przylegają drobinki brokatu.
– Nie przeszkadzaj mi teraz! – fuknęła mama i Marcin, wciąż ściskając w ręku barwne ozdoby, czym prędzej czmychnął do swojego kącika za kanapą. Zerkał jednak zza mebla na krzątającą się mamę i poczuł narastający niepokój: pod stojącą na komodzie choinką było bardzo mało miejsca na prezenty! Przecież Mikołaj nie zmieści tam robota Lego!
A jednak zmieścił!
Marcin zauważył pudełko owinięte w granatowy papier w srebrzyste gwiazdki i od razu wiedział, że kryje ono wymarzoną zabawkę. Po prostu to czuł! Niecierpliwie zdarł kokardę, odrzucił na bok papier i na widok błyszczącego pudełka stracił dech. Potem przytulił prezent do piersi, wtulił policzek w gładką powierzchnię kartonu i wciągnął zapach nowości. Obgryzionymi paznokciami próbował zedrzeć nalepkę zabezpieczającą zamknięcie. Kolejny raz spojrzał na pudełko z robotem. Naprawdę go dostał! Jak dobrze, że nie uległ pokusie i nie dopisał wymarzonego prezentu na końcu listu! Gdyby się tam znalazł, Mikołaj mógłby go z łatwością przeoczyć, a tak... Naprawdę go dostał!
Marcin nie miał pojęcia, że czytając jego list, rodzice długo kręcili głowami.
– Co on sobie wyobraża? – złościł się tata. – Tyle prezentów? Puzzle, samochód wyścigowy, kubek z pokemonami?
– I ten robot Lego – westchnęła mama. – Sprawdziłam, kosztuje dużo pieniędzy, a przecież chcieliśmy kupić małemu jeździk i drewnianą kolejkę. Tę większą, małej się nie opłaca, bo składa się tylko z paru kawałków torów i budynku zawiadowcy stacji. A w większej jest i peron, i tunel, i nawet samochód pocztowy!
Dziadkowie, usłyszawszy toczącą się dyskusję, zainterweniowali, nie godząc się na krzywdzącą niesprawiedliwość:
– Dla małego kolejka i jeździk, a dla Marcinka puzzle? – zagrzmiał dziadek Tadeusz. I zaraz wyciągnął ze sfatygowanego portfela szeleszczące banknoty. Babcia poparła dziadka, a rodzice Marcina wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Próbowali jeszcze postawić na swoim: bo pani wychowawczyni ostatnio się skarżyła, wazon sam się nie stłukł, a ten bunt przed wizytą u dentysty? O, o! Złość, płacz i tupanie nogami? Ale im głośniej próbowali dowieść, że Marcin nie był wystarczająco grzeczny, by znaleźć pod choinką robota Lego, tym bardziej dziadek się upierał. Wreszcie postawił na swoim. Robot Lego został kupiony, opakowany granatowym papierem w srebrzyste gwiazdki i wsunięty pod choinkę.
Jakiż szczęśliwy był Marcin, gdy w końcu przedarł się przez warstwy kartonów. Gdy wziął do ręki paczuszki z drobnymi klockami. Uśmiech rozjaśnił jego błękitne oczy, a pucołowate policzki pokraśniały z emocji! W tamtej chwili nie istniało dla niego nic innego, tylko wymarzony robot. Do jego uszu nie docierały dźwięki kolęd płynące z telewizora ani zapach ciasta wniesionego przez babcię. Nie zarejestrował nawet, że mama każe mu posprzątać strzępki papieru i wstążek, a potem zabrać klocki do swojego pokoju, by zrobić miejsce dla nowej kolejki braciszka. Po prostu nie usłyszał tych poleceń. Usiadł przy biurku, wysypał przed sobą klocki i posmutniał. Spoglądał bezradnie na wielobarwną mieszaninę. Przykładał niebieski do szarego, a rudawy do brązowego, spinał mały klocek z dużym, ale twór w jego dłoniach nie nabierał konkretnego kształtu, nie upodobniał się do wymarzonego robota. W oczach chłopca zalśniły łzy, smutek oplótł dziecięcą pierś niczym wstęga. Zza ściany dobiegały radosne śmiechy przemieszane ze stukotem uderzających o siebie drewnianych elementów kolejki i piskami podnieconego Jacusia. Marcin pochylił głowę tak nisko, że rozsypane klocki zamieniły się w zamazaną plamę.
Nagle poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się i napotkał ciepłe spojrzenie dziadka. Ten krzepiąco ścisnął rękę chłopca i spojrzał na drobne elementy rozsypane na blacie biurka.
– No, jak tam, kawalerze? – zagadnął wesoło, unosząc nastroszone brwi.
– Kiepsko – przyznał Marcin. – To chyba za trudne, dziadku!
– Za trudne? – zdziwił się mężczyzna i przysunął sobie do biurka drugie krzesło. – Na pewno nie takie trudne, żebyśmy sobie z tym razem nie poradzili, zuchu! Daj mi tę książeczkę!
– Książeczkę? – Teraz dla odmiany zdumiał się Marcin. Wysypując klocki z pudełka, nawet nie zwrócił uwagi na towarzyszącą im instrukcję.
– Tak, książeczkę. O, popatrz! Mamy tu opisane, krok po kroku, który klocek z którym połączyć! W sam raz dla takich dwóch laików jak my, zuchu! Zobaczysz, że nie upłynie godzina, a stanie przed tobą wymarzony robot!
Marcin spojrzał na starszego pana z radością. Bardzo go kochał. Dziadek nigdy na niego nie krzyczał ani go nie strofował. Zawsze mówił do niego „zuchu” albo „kawalerze”, zabierał go na długie przechadzki po lesie, nad rzekę i do miasteczka, na pyszne śmietankowe lody z posypką z pokruszonych ciasteczek. Dziadkowie mieszkali po sąsiedzku, właściwie wystarczyło przeskoczyć niski płotek i pokonać kilka betonowych stopni wiodących w dół zbocza, i już się było na ich podwórku. Marcin spędzał w ich domu i w ogrodzie mnóstwo czasu. Czasami nawet myślał sobie, jak dobrze by było, gdyby zamieszkał u babci i dziadka już na zawsze! Nie budziłby wtedy Jacusia z popołudniowej drzemki, nie plątałby się mamie pod nogami, gdy obierała ziemniaki i... i... może choć trochę by za nim zatęsknili?
– Skup się, Marcinku! – upomniał go dziadek. – Teraz szukamy takiego klocka! O, takiego jak mamy tutaj, na obrazku!
Złożenie robota zajęło im dużo ponad godzinę, jednak z ust dziadka nie padło ani jedno słowo skargi. Gdy skończyli, z dumą wnieśli robota do dużego pokoju i zaprezentowali pozostałym. Marcin powiódł radosnym spojrzeniem po twarzach mamy, taty i babci, zerknął nawet na Jacusia, choć małego nie interesowało nic poza roztrącaniem drewnianych budyneczków kolejowej stacji, które mama cierpliwie ustawiała wzdłuż torów.
– Dobra robota! – powiedział z uznaniem tata, a dziadek mrugnął do Marcina porozumiewawczo.
– I tyle pieniędzy za jakąś figurkę z klocków? – zdziwiła się mama.
– Można się nią teraz bawić... – powiedział niepewnie chłopiec.
– O, nic z tego! – sprzeciwiła się, kręcąc głową tak mocno, że jasne kosmyki chłostały ją po policzkach. – Zabierzesz robota do zabawy i zaraz rozwalisz! Kto go potem poskłada do kupy, hm? Ja na pewno nie znajdę czasu na takie głupoty! Postawimy go na półce w twoim pokoju i ani mi się waż po niego sięgnąć!
– Przecież to zabawka! – zaoponował dziadek i zachęcająco skierował Marcina na dywan. – A zabawkami należy się bawić!
– Marcin ma wiele innych zabawek, tańszych i... – odrzekła mama, ale pod wpływem twardego spojrzenia dziadka zamilkła i wbiła urażone spojrzenie w drewniane wagoniki w dłoniach młodszego synka. Była wyraźnie zła, ale tego wieczoru nie napominała już Marcina, że ma postawić kosztowną zabawkę na półce.
Za to następnego dnia...
Marcin spędził tę noc z robotem pod poduszką. Może chciał poczuć jego bliskość albo przeczuwał, że kolejny dzień przyniesie bolesne rozstanie? Gdy jadł śniadanie, mama ścieliła łóżko. Przez uchylone drzwi widział, jak naciąga frotowe prześcieradło, strzepuje kołdrę, układa poduszki. Nagle jej dłoń natrafiła na twardy kształt. Przez chwilę ważyła robota w ręku, a Marcin zamarł z otwartą buzią, aż posypały się z niej kukurydziane płatki. Z przerażeniem patrzył, jak mama kieruje się do wysokiego regału w kącie, wspina na palce i umieszcza robota na najwyższej półce. Chciał zaprotestować, poprosić, by tego nie robiła, jednak nie był w stanie poruszyć językiem. Z jego gardła dobył się ni to jęk, ni to skowyt i mama odwróciła się ku drzwiom, marszcząc brwi. Zmierzyła synka badawczym spojrzeniem, a na widok na wpół przeżutych płatków znaczących blat stołu i przód bluzki chłopca jej twarz wykrzywił grymas irytacji.
– I spójrz tylko, jesz jak prosiak! – wykrzyknęła. – Robisz wokół siebie więcej bałaganu niż Jacuś, a przecież on jest dzidziusiem! Myślisz, że mam tyle czasu, by biegać wokół ciebie ze ściereczką? Zmykaj mi stąd, szybko! Muszę przygotować śniadanie dla małego. I ani mi się waż ruszyć robota!
Przez cały dzień robot Lego spoglądał na chłopca z wysokości regału w dziecięcym pokoju. Wieczorem Marcin sięgnął po duże policyjne auto. Dostał je od rodziców na siódme urodziny. Świetnie pamiętał tamten dzień: przyjęcie w ogrodzie, kolorowe baloniki zdobiące wejście do altany, tort z Bobem Budowniczym i górę prezentów. Wśród nich ten od rodziców, policyjne auto z kogutem błyskającym na niebiesko i czerwono. Po przyjęciu bawili się nim we trójkę: on, mama i tata. To było dawno, zanim na świat przyszedł Jacuś i Marcin został odsunięty na bok. Zanim zaczął rozrabiać, jak twierdziła mama, choć Marcin nie bardzo wiedział, co robi źle, bo ze wszystkich sił próbował być grzeczny. Czasami zdarzały mu się różne wypadki, jak ten z rozsypanymi płatkami śniadaniowymi albo atakiem paniki przed wejściem do gabinetu dentystycznego. To prawda. Ale naprawdę się starał...
Marcin przesunął policyjnym samochodem po dywaniku, a koła wesoło zaszemrały. Auto było naprawdę fajne. Trochę poniszczone, ale nadal bardzo je lubił. Kogut już co prawda nie błyskał, bo zużyły się baterie, a maskę znaczyła cienka jak włos rysa, która powstała, gdy samochód przewrócił się na ogrodowej ścieżce, ale zabawa nim była przyjemna. Może nie tak jak nowym robotem Lego, ale naprawdę przyjemna. Spojrzenie Marcina powędrowało ku stojącej na regale zabawce.
Ach! Jak cudownie byłoby się nią pobawić! Robot mógłby być supermaszyną do zadań specjalnych, tajną bronią policyjną uczestniczącą w najtrudniejszych akcjach. Miałby swój samochód i sekretną kryjówkę. Marcin przysunął do siebie garaż zaadaptowany z pudełka po butach. Jego boki znaczyły kolorowe rysunki i bohomazy, bo do garażu można się było dostać wyłącznie przy zastosowaniu kombinacji supertajnych kodów! Palce chłopca niecierpliwie przebiegły po udawanych klawiszach, brama się uchyliła i samochód z głośnym bruuum zaparkował w garażu.
Wzrok chłopca powędrował ku półce. Robot zdawał się uśmiechać zachęcająco.
– Chciałbym pobawić się robotem – powiedział cicho do siebie. – Gdybym przysunął krzesło do regału, może udałoby mi się po niego sięgnąć...
Ale mama na pewno by się złościła... Marcin z przejęcia aż boleśnie przygryzł dolną wargę. Mama mówiła, że nie wolno bawić się robotem, bo klocki odpadną i trzeba będzie budować od nowa. Ale gdyby był ostrożny, gdyby postawił robota obok pudełka i wcale go nie dotykał? Robot mógłby dowodzić akcją z kryjówki, wysyłać policjantów i agentów na patrole samochodem i wydawać rozkazy przez radiotelefon. Od tego na pewno się nie zniszczy, już Marcin dopilnuje, by nie odpadł najmniejszy klocuszek!
Tylko na chwilę, na pięć minut...
Potem odstawi robota na regał i mama nie będzie się gniewać.
Wahał się chwilę, ale robot tak zachęcająco do niego mrugał, tak lśnił w poświacie rzucanej przez maleńką choinkę ustawioną na parapecie, że w końcu przysunął do regału krzesło i wspiął się na nie. Szybko dotarło do niego, że zdjęcie robota nie będzie takie łatwe, jak mu się wydawało! Choć z wszystkich sił prężył ciało, udało mu się zaledwie musnąć zabawkę opuszkami palców. Z wysiłku aż poczerwieniał i wysunął czubek języka. Wszystko na nic!
W końcu jego wzrok spoczął na grubej księdze z bajkami. Jeśli położy ją na krześle, a następnie na niej stanie, powinien bez trudu sięgnąć po wymarzoną zabawkę. Musi tylko pamiętać, by po wszystkim odnieść książkę na miejsce. To była bajka Jacusia i mama bardzo się gniewała, gdy Marcin brał ją do ręki.
Szybko ułożył książkę na siedzisku krzesła i wdrapał się na górę. Tym razem bez problemu dosięgnął do zabawki i gdy jego dłoń zacisnęła się na nierównościach robota, z dziecięcej piersi wydarło się westchnienie ulgi i zadowolenia. I nagle...
– Cin! Cin!
Marcin spojrzał w dół i napotkał zaciekawione spojrzenie niebieskich oczu. Jacuś już całkiem sprytnie przemieszczał się po mieszkaniu, opierając się na swoich grubych, nieco koślawych kolankach. Z pasją podróżnika, który trafił na nieznany ląd, manewrował między stołami, kanapami i donicami z kwiatami, z niechęcią spoglądając na drewniane barierki, rozstawione z myślą o jego bezpieczeństwie, a uniemożliwiające mu eksplorowanie fascynującego domowego świata. Czasami podnosił się na nogi, wczepiając paluszki we frędzle narzuty zaściełającej kanapę. Śladem Jacusia zazwyczaj podążała mama, z telefonem w ręku, utrwalająca dla przyszłych pokoleń kolejne odkrycia jasnowłosego chłopca. Czy moje nagrania też tam są?, przemknęło przez głowę Marcina. Czy mama filmowała, jak wdrapuję się na kanapę albo bawię w „a kuku” ukryty za paprocią?
I nagle uświadomił sobie nadciągające zagrożenie. Skoro Jacuś zawędrował do dziecięcego pokoju, to lada chwila pojawi się w nim również mama. I co ujrzy po przekroczeniu progu? Swego starszego, nieposłusznego syna stojącego na chwiejnej konstrukcji z krzesła i książki, sięgającego po zabawkę, którą zabroniła mu się bawić. Na pewno okropnie się zdenerwuje, a nawet da mu klapsa...
Przerażony tą ewentualnością Marcin zachwiał się. Próbował odstawić robota Lego na miejsce, ale książka pod jego stopami rozchybotała się i stracił równowagę. Poczuł, że spada, a w chwili, gdy uderzył o parkiet, jego ciało przeszył ostry ból. Po pokoju poniósł się krzyk przemieszany z trzaskiem rozsypujących się klocków i płaczem przestraszonego Jacusia.
– Co tu się wyprawia? – Mama wpadła do pokoju z gniewnym okrzykiem. Marcin ujrzał przerażenie malujące się na jej twarzy i przez krótką chwilę poczuł się absurdalnie szczęśliwy. Leżał na podłodze, wśród rozsypanych klocków, ból przeraźliwie kąsał jego prawy bok, a jednak przepełniało go uczucie błogiej radości. Martwiła się o niego, bała, że zrobił sobie krzywdę. Z pewnością zaraz przy nim przykucnie, pomoże ostrożnie wstać, a potem posadzi sobie na kolanach, przytuli i będzie dopytywać, co go boli. Natychmiast obiecał sobie, że będzie dzielny i nie pokaże po sobie, jak mocno daje mu w kość stłuczony bok. Nie wspomni również o bolącym nadgarstku, który chyba zaczynał puchnąć. Niech mama widzi, jakiego ma dzielnego synka!
– Marcin! – krzyknęła mama. Ku zdumieniu chłopca w jej głosie nie pobrzmiewała troska, ale szczera złość. – Coś ty narobił, do diabła?! Czy naprawdę nie można cię spuścić z oka na pięć minut?!
Pokój znów wypełnił rozdzierający płacz Jacusia.
– Patrz, co zrobiłeś bratu! – Mama przykucnęła obok młodszego synka i porwała go na ręce. Marcin usiadł na podłodze, rozejrzał się niepewnie dookoła. Wszędzie walały się klocki, maleńkie kolorowe punkciki, które jeszcze chwilę temu tworzyły robota Lego, supertajnego agenta. Obok kolana Marcina leżał fragment hełmu, chyba był pęknięty. Chłopiec zacisnął na nim pięść, aż ostra krawędź klocka wbiła mu się w skórę. Nagle zachciało mu się płakać. Ale nie mógł i tylko wodził szklistym wzrokiem za krążącą po pokoju mamą. Jacuś zanosił się głośnym łkaniem, ciekło mu z nosa, a przez policzek biegła czerwona linia; dzieło zabłąkanego klocka, który otarł się o jego skórę. Mama całowała buźkę, dmuchała w jasne włoski i szeptała kojące słowa, ale były to słowa przeznaczone wyłącznie dla tych małych uszu przypominających ślimacze muszelki, a kiedy jej wzrok spoczął na starszym synku, rysy twarzy stężały, brwi przeistoczyły się w dwie błyskawice, a zęby otarły o siebie z cichym zgrzytem. Marcin każdą komórką ciała czuł gniew płynący od matki i coraz bardziej zapadał się w sobie.
– Poczekaj, niech tylko tata wróci... – wycedziła groźnie. – Już on sobie z tobą porozmawia...
Marcin próbował coś powiedzieć, wytłumaczyć, że nie zamierzał zrobić nic złego. Nie chciał skrzywdzić braciszka. Pragnął jedynie pobawić się robotem, którego dostał od Świętego Mikołaja. Uczynić figurkę z klocków supermaszyną, tajnym agentem. A po zabawie odłożyć zabawkę na regał, tak jak chciała mama. Po prostu się przestraszył, zachwiał i upuścił klocki. Nie wiedział, że rozsypią się na boki, że jeden z nich uderzy małego w twarz... naprawdę nie chciał!
Próbował to powiedzieć, ale nie mógł. Spomiędzy drżących warg nie dobył się żaden dźwięk.
Nagle zadźwięczał dzwonek u drzwi. Mama uniosła wymownie brwi, a potem, muskając wargami główkę pochlipującego Jacusia, wyszła do przedpokoju. Marcin stanął na nogi i ocierając rękawem wilgotny nos, ruszył jej śladem. Był boso i drobne klocki boleśnie kłuły go w stopy, ale nawet nie zwrócił na to uwagi. Zastanawiał się, kto przyszedł. Może dziadek albo babcia? W takim wypadku szybko schroni się w ich opiekuńczych ramionach. Ale jeśli to tata wracał wcześniej z pracy... lepiej mieć spotkanie z nim jak najszybciej za sobą. Drżąc, Marcin przylgnął do futryny drzwi. Nigdy dotąd żadne z rodziców go nie uderzyło, choć zdarzało się, że głośno krzyczeli albo szarpali go niecierpliwie za rękę. Wcześniej tak nie było, ale odkąd pojawił się mały, Marcin miał wrażenie, że przeszkadza domownikom. Był za głośny, zbyt ruchliwy, niezgrabny. Nie przypominał słodkiego bobasa. Ku swojej rozpaczy wszystko robił nie tak.
Dziś jednak... czuł, że przekroczył jakąś granicę. Zupełnie jakby czerwona kreska na policzku Jacusia była linią otwierającą nowe strefy kar. Przestraszony zastanawiał się, co go spotka. Dostanie klapsa czy pasem po pupie? Podpatrzył kiedyś w telewizji, jak jakieś dziecko dostawało lanie, i było to tak przerażające, że aż zasłonił oczy. A dorośli się wtedy śmiali, nawet dziadek. I mówili: „Widzisz? Widzisz? Nie ma co zadzierać z pasem! Lepiej być grzecznym!”.
Dzwonek zadźwięczał kolejny raz, a mama, mrucząc coś gniewnie pod nosem, podeszła w końcu do drzwi i przytknęła oko do wizjera. Marcin zauważył, że jej ramiona wyraźnie się napięły.
– No, jeszcze mi tego brakowało... – sarknęła.
Najwyraźniej za progiem stał ktoś niepożądany. Może ta pani, która chodzi z tekturką po całym mieście i zbiera na operację dla dziecka? Albo jakaś nielubiana sąsiadka? Mama nie znosiła większości sąsiadów, bo, jak mówiła, są ciekawscy i wszędzie wściubiają nos. Gdy napotkane na spacerze starsze panie zaglądały do wózka Jacusia albo zagadywały do Marcina, trzęsła się ze złości. Jemu to z kolei nie przeszkadzało. Chętnie przystawał, by zamienić kilka słów i opowiedzieć, jak było w szkole. Czasami dostawał cukierka, a jedna z sąsiadek dała mu nawet złotówkę na loda. Nie chciał jej sprawiać przykrości i mówić, że gałka w cukierni na rogu kosztuje pięć złotych, dlatego schował pieniądze i grzecznie podziękował. Babcia mówiła, że zawsze trzeba grzecznie dziękować. Nawet za to, że ktoś wskaże nam, że mamy brudny nos!
Ale co to...?
Marcin z wrażenia zapomniał o strachu pętającym ciało i wychylił się do przedpokoju. Zza drzwi docierały jakieś przyjemne, skoczne dźwięki.
Mama przekręciła górną zasuwkę i uchyliła drzwi, a wtedy do domu wlała się fala radosnej muzyki. W progu mignął skrawek błyszczącej, kolorowej szaty. Jacuś wytrzeszczył wielkie oczęta i wyciągnął rękę, jakby chciał sięgnąć po to, co kryło się za drzwiami. Marcin nieśmiało przysunął się do wyjścia, a wtedy...
– Przybieżeli do Betlejem pa-ste-rze! – huknęło donośnie i przestraszony cofnął się o krok. Mały wykrzywił buzię w podkówkę, szykując się do nowej fali płaczu, a przez twarz mamy przemknął cień złości. Kolędnicy jednak nic sobie z tego nie robili. Śpiewali, jakby od tego zależał świat. Kołysali się rytmicznie na boki, przestępując z nogi na nogę. Marcin przysunął się do mamy, a ona położyła opiekuńczo dłoń na jego ramieniu. Czuł jej ciepło i wtedy ogarnęło go cudowne szczęście. Z lekkim uśmiechem przyglądał się kolędnikom. Podobało mu się, jak śpiewali. Tak energicznie, choć niektórzy wyglądali na zestresowanych. Jacuś akompaniował im głośnym lamentem, mama huśtała go na biodrze. Nagle oczy malca zrobiły się wielkie i okrągłe, pulchna rączka wyciągnęła się ku drzwiom. Kolędnicy rozstąpili się, robiąc przejście dziwacznej postaci w szarym kostiumie z długimi uszami.
A cóż to?
Osioł?
Marcin chichotał w kułak, próbując przypomnieć sobie, czy wśród zwierząt zgromadzonych w kościelnej szopce widział osiołka. Chyba nie, za to uparciuch pojawił się w jednym z odcinków „Ojca Mateusza”, tym o jasełkach. Marcin oglądał seriale z babcią i bardzo to lubił, bo przed seansem babcia parzyła sobie herbatę i dolewała do niej coś, co miało ciemnoróżowy kolor i ostro pachniało malinami. A dla niego szykowała kakao, które posypywała tartą czekoladą. Mniam!
Tymczasem osioł z ociąganiem zbliżał się do Jacusia. W ręku trzymał koszyk z cukierkami w błyszczących papierkach. Marcin poczuł, jak ślinka napływa mu do ust. Przypomniał sobie, że na choince w pokoju wiszą jego ulubione kasztanki. Tylko czy po tym, co wydarzyło się w dziecięcym pokoju, mama w ogóle pozwoli mu się zbliżyć do drzewka? Westchnął z żałością, uświadamiając sobie, że z pewnością czeka go kolejny szlaban na słodycze i bajki.
Na widok postaci w szarym kostiumie Jacuś najpierw uśmiechnął się szeroko, odsłaniając pojedyncze, drobne ząbki, a następnie ponownie wybuchnął rozpaczliwym płaczem. Osioł wyglądał na równie przerażonego co chłopczyk. Reszta kolędników w ogóle nie przejęła się marudzącym malcem. Ktoś pociągnął postać w szarym kostiumie za łokieć, ktoś inny lekko ją pchnął w stronę dziecka. Przejęty osiołek z wrażenia potknął się o brzeg rozciągniętego na podłodze dywanika i tracąc równowagę, z głośnym jękiem zwalił się u stóp mamy. Koszyk poturlał się po podłodze, kolorowe cukierki rozsypały się po kątach, a Jacuś roześmiał się szczebiotliwie.
– Przepraszam... – stęknęła postać na podłodze.
Marcin rzucił się z pomocą. Opadł na kolana i najpierw podał osiołkowi koszyk, a następnie zaczął do niego upychać słodycze. Osiołek uśmiechnął się do niego z wdzięcznością i przesunął górną część kostiumu na tył głowy. Wtedy ukazała się zaczerwieniona z ciepła i emocji twarz otoczona ciemnymi włosami. Przecież to mama Zosi z jego klasy! Wpatrując się w mamę koleżanki, prawie przeoczył, że ta podtyka mu kosz z łakociami i zachęca, by się poczęstował. Po omacku wyciągnął szeleszczące zawiniątko. Ananasową galaretkę w czekoladzie, za którą nie przepadał, ale czy to ważne?
– Weź też dla brata, nie chcę go wystraszyć... – szepnęła, podnosząc się z kucek.
Marcin ponownie zanurkował ręką w koszyku i tym razem udało mu się złapać prawdziwą zdobycz. Czekoladkę w charakterystycznym pomarańczowym złotku. Kasztanek! Uśmiechnął się szeroko na myśl o słodyczy rozlewającej się po języku. W takim razie galaretka ananasowa będzie dla Jacusia! Mama i tak pewnie nie da jej małemu. Bardzo pilnowała, co braciszek zjada, owoce, warzywa, kaszki bio, cokolwiek to było...
Tymczasem kolędnicy kończyli „Przybieżeli do Betlejem” i wymieniali pytające spojrzenia. Marcin zrozumiał, że wizyta przebierańców dobiega końca, i zrobiło mu się przykro. Chętnie by jeszcze posłuchał, jak wesoło śpiewają, i popatrzył, jak diabełek żartobliwie bodzie widłami pastuszka w kapeluszu z piórkiem. I kto wie, może osiołek podsunąłby jeszcze raz koszyk, a jemu znów udałoby się znaleźć ulubioną czekoladkę? Mama jednak już przetrząsała torebkę w poszukiwaniu portmonetki, podrzucając przy tym na biodrze Jacusia jak małą kukiełkę.
Szkoda...
I wtedy pochylił się w jego stronę król w błyszczącej koronie i czerwonym płaszczu. Przez ramię przewieszoną miał dużą gitarę.
– Jaką kolędę lubisz, smyku? – zapytał przyjaźnie. – Co ci mamy zaśpiewać?
– Ja...? – zająknął się Marcin i zerknął niepewnie na mamę. Gdy skinęła zachęcająco głową, chłopiec zrobił w głowie szybki przegląd kolęd; tych słuchanych w domu, gdy babcia nucąc, zagniatała ciasto na makowca, albo tych płynących z włączonego przez mamę radia, kiedy to robiła świąteczne porządki, i tych nauczonych w szkole, zapamiętanych z kościoła. Sam nie wiedział, którą lubił najbardziej. Wszystkie były piękne. Chociaż...
– Lubię „Lulajże, Jezuniu”... – szepnął cichutko.
– Aaa... Piękna kolęda! – zaszemrali z uznaniem kolędnicy, a Marcin poczuł radość i dumę na myśl, że właśnie tę wybrał. I gdy palce króla z czułością przebiegły po strunach gitary, a po domu poniosły się rzewne dźwięki kolędy, Marcin bezwiednie przysunął się do mamy, a ona ponownie położyła dłoń na jego ramieniu.
– Lulajże, Jezuniu, moja perełko... lulaj ulubione, me pieścidełko...
Marcin poczuł, że z jego ciałem dzieje się coś dziwnego. Nagle miał wrażenie, jakby z góry na dół, przez kark, ramiona, brzuch i nogi, aż po stopy w kolorowych pasiastych skarpetkach, przebiegło po nim stado mrówek.
– Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj...
W tym momencie spłynęło na niego niezwykłe wspomnienie. Ujrzał kobietę siedzącą w fotelu nieopodal dużej, oświetlonej choinki i chłopca wspinającego się na palce, by sięgnąć po zawieszoną na gałązce czekoladkę. To przecież my, pomyślał podniecony, mama i ja! Kobieta śmiała się radośnie, obejmując rękoma wielki, okrągły jak piłka brzuch, a potem przywołała go do siebie i gestem zachęciła, by dotknął krągłości. Zrobił to nieśmiało, ostrożnie, najpierw musnął brzuch palcem, potem dłonią, aż w końcu przytulił doń policzek i zaśmiał się głośno. Gdy mama przygarnęła go do siebie, przytulił głowę do jej piersi i przymknął powieki. Jej dłoń delikatnie gładziła go po włosach, a z ust dobyły się znajome słowa:
– Zamknijże znużone płaczem powieczki, utulże zemdlone łkaniem usteczki...