Dziś zanucę ci kolędę - Joanna Szarańska - ebook + książka

Dziś zanucę ci kolędę ebook

Joanna Szarańska

4,5

18 osób interesuje się tą książką

Opis

A jak brzmi Twoja ulubiona kolęda?

Hania nie wie, jakim cudem dała się wmanewrować w wieczorne kolędowanie połączone ze zbieraniem datków. W jednej chwili podawała herbatę wiecznie niezadowolonej teściowej, a w drugiej była osiołkiem nucącym pastorałki. Gdyby tylko lubiła śpiewać. Albo chociaż umiała...

Przemierzając zasypane śniegiem miasteczko, szybko jednak pojmuje, że w kolędowaniu najważniejsze wcale nie są czysty głos czy idealna znajomość tekstu. Liczą się obecność i niespieszne rozmowy z drugim człowiekiem.

Każdy dom i każda rodzina kryją swoje niepowtarzalne historie. Wystarczy tylko znaleźć czas i dobrze się wsłuchać, żeby je poznać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (180 ocen)
116
49
9
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kataryna0905

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna, ciepła, wzruszająca, mądra, inspirująca...itd. , itd. Mogłabym tak długo pisać o tej książce, ale najlepiej będzie jeśli przeczytacie ją sami, nie czekając na Boże Narodzenie. Bo miłość, przyjaźń, serdeczność powinniśmy okazywać innym cały rok , a nie tylko z okazji świąt !
00
Just_na_czyta

Dobrze spędzony czas

polecam
00
IwonaOrszulak

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy rozdział książki to życie które nas otacza, daje do myślenia.
00
MarysiaXSA

Dobrze spędzony czas

Istnieje mnóstwo słodko pierdzących historii świątecznych. Mało jest jednak tak ludzkich jak ta. Gdyby ta książka była świątecznym sernikiem to była by dobra i nie za słodka. Dlaczego? Bo poza zabawnymi, ciepłymi i wzruszającymi momentami to były też te gorzkie. O czym jest ta książka? O ludziach i ich historiach, o nadziei niesionej przez kolędników. Mam nadzieję że więcej osób pozna te historie. Mogą opowiadać o nas jak i o sąsiedzie za ścianą.
00
ilonahoj73

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam na piekne świąteczne wieczory książkę o Tym że dobro może wiele zmienić
00



Co­py­ri­ght © Jo­an­na Sza­ra­ńska, 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022
Re­dak­tor­ki pro­wa­dzące: We­ro­ni­ka Ja­cak, Zu­zan­na So­łty­siak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ju­dy­ta Kąkol
Re­dak­cja: Anna Zien­tek
Ko­rek­ta: Mag­da­le­na Dej­nak, Ka­ta­rzy­na Dra­gan
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i ła­ma­nie: Ka­mil Gor­lic­ki
Ele­men­ty gra­ficz­ne lay­outu: © d3i­ma­ges| Fre­epik.com
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Mag­da Bloch
Fo­to­gra­fia na okład­ce: © Geo­r­ge Pa­chan­to­uris | Get­ty Ima­ges
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67461-53-5
CZWAR­TA STRO­NA Gru­pa Wy­daw­nic­twa Po­zna­ńskie­go sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@czwar­ta­stro­na.plwww.czwar­ta­stro­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Dla ko­lęd­ni­ków nio­sących uśmiech,

na­dzie­ję i wzru­sze­nie

Dzi­ęku­ję, że za­bra­li­ście mnie

w tę wy­jąt­ko­wą pod­róż

Sta­ra ple­ba­nia

Sta­ra ple­ba­nia spra­wia­ła wra­że­nie po­grążo­nej w głębo­kim śnie. Po­chy­lo­ny ku zie­mi bu­dy­nek z rdza­wej ce­gły przy­po­mi­nał zmęczo­ne­go ży­ciem star­ca, któ­ry przy­cup­nął gdzieś przy dro­dze, by dać od­po­cząć stru­dzo­nym sto­pom i na­brać sił przed dal­szą wędrów­ką. Sta­ra ple­ba­nia opu­sto­sza­ła wie­le lat wcze­śniej, znik­nęła w cie­niu pnących się w górę mu­rów in­ne­go bu­dyn­ku. No­we­go, za­pew­nia­jące­go prze­strzeń i wy­go­dę. Po­wo­li za­ra­sta­ła blusz­czem, po­kry­ta ku­rzem i pa­jęczy­na­mi. I choć była re­gu­lar­nie sprząta­na i wie­trzo­na przez pa­ra­fian po­rząd­ku­jących oko­li­ce ko­ścio­ła, to za­wsze wy­da­wa­ła się za­nie­dba­na. Po­ja­wi­ły się na­wet gło­sy, by ro­ze­brać znisz­czo­ny bu­dy­nek, ści­ąć drze­wa po­ra­sta­jące ogród oto­czo­ny zmur­sza­łym pło­tem, te­ren wy­rów­nać, a po­tem sprze­dać i uzy­ska­ne środ­ki prze­zna­czyć na re­mont ko­ścio­ła albo po­moc po­trze­bu­jącym, lecz wśród de­ba­tu­jących nad przy­szło­ścią sta­rej ple­ba­nii wci­ąż prze­wa­ża­li lu­dzie da­rzący to miej­sce sen­ty­men­tem, wspo­mi­na­jący od­by­wa­jące się w dusz­nych sal­kach ka­te­che­zy i bez­tro­skie dni dzie­ci­ństwa, gdy jed­nym z wi­ęk­szych wy­zwań dnia było za­krad­ni­ęcie się do sadu sędzi­we­go pro­bosz­cza na słod­kie an­to­nów­ki i śliw­ki węgier­ki.

Na spa­dzi­stym da­chu po­kry­tym gru­bą pie­rzyn­ką śnie­gu zło­ci­sty­mi smu­ga­mi kła­dły się pro­mie­nie za­cho­dzące­go sło­ńca. Wszech­obec­na biel otu­la­jąca za­ro­śla, pa­gór­ki i za­głębie­nia ogro­du po­ro­śni­ęte­go sęka­ty­mi drze­wa­mi owo­co­wy­mi skrzy­ła się jak ma­le­ńkie klej­no­ty. Na wy­dep­ta­nej ście­żce przy­sia­dł bury wró­bel i na­stro­szył piór­ka. Gdy za­skrzy­pia­ła pchni­ęta furt­ka, wznió­sł się i od­le­ciał w kie­run­ku ro­snące­go nie­opo­dal krza­ku gło­gu.

Na ście­żce pro­wa­dzącej do we­jścia po­ja­wi­ły się dwie oso­by.

– To tu­taj?

– Tak, kar­ton z ko­stiu­ma­mi po­wi­nien być w mniej­szej sali. Przej­rzy­my stro­je i za­bie­rze­my te, któ­re się nada­dzą. Mogą być znisz­czo­ne, ale mam na­dzie­ję, że wy­star­czy kil­ka drob­nych na­praw. Trze­ba je też będzie wy­prać albo wy­czy­ścić.

– Ale naj­pierw zna­le­źć. My­ślisz, że są tu­taj my­szy? – W gło­sie po­ja­wi­ła się nuta nie­po­ko­ju.

– Nie, nie! Go­spo­dy­ni pro­bosz­cza prędzej by so­bie rękę od­jęła, niż po­zwo­li­ła, by na sta­rej ple­ba­nii za­lęgły się gry­zo­nie! A i kot na­sze­go ksi­ędza co­dzien­nie robi ob­chód wło­ści. No, to wcho­dzi­my... Ostro­żnie, tu pod śnie­giem jest jesz­cze je­den scho­dek.

Za­zgrzy­tał klucz prze­kręca­ny w sta­rym zam­ku, po­pchni­ęte drzwi otwa­rły się z nie­chęt­nym skrzyp­ni­ęciem. Wraz z przy­by­sza­mi do środ­ka wśli­zgnął się po­wiew mro­źne­go pó­źno­po­po­łu­dnio­we­go po­wie­trza. W wąskim przed­sion­ku pa­no­wał pó­łm­rok roz­pra­sza­ny je­dy­nie smu­ga­mi sza­ra­we­go świa­tła pa­da­jący­mi przez zma­to­wia­łe szyb­ki w drzwiach. W środ­ku uno­sił się za­pach ku­rzu, wo­sku i drew­na, a ta­kże ulot­na woń cze­goś nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne­go, nio­sące­go sko­ja­rze­nie z su­szo­ny­mi zio­ła­mi lub ze­schni­ęty­mi płat­ka­mi kwia­tów. Je­den z przy­by­szów wy­ci­ągnął rękę ku ścia­nie i po chwi­li przed­sio­nek za­la­ła ja­sno­ść. Dłoń wska­za­ła jed­ne z dwóch po­dob­nych drzwi.

– Tam, w tej sal­ce.

Skrzyp­nęły ko­lej­ne drzwi, pstryk­nął na­stęp­ny kon­takt, a dłu­gi po­kój o żó­łtych ścia­nach i wąskich oknach ude­ko­ro­wa­nych ża­kar­do­wy­mi fi­ran­ka­mi od­sło­nił przed oczy­ma przy­by­szów swo­je skar­by. Cze­góż tu nie było! Sta­re ob­ra­zy pod­pie­ra­ły ścia­ny, a uwiecz­nie­ni na nich świ­ęci wsty­dli­wie kry­li swe ob­li­cza w mro­ku, wa­zo­ny pi­ęły się wy­so­ki­mi wie­ża­mi, a na­ręcza sztucz­nych kwia­tów two­rzy­ły barw­ne wy­sep­ki to tu, to tam. Na pó­łkach za­le­ga­ły ster­ty ob­ru­sów i ser­wet, pu­dła ze sfa­ty­go­wa­ny­mi ozdo­ba­mi cho­in­ko­wy­mi mie­sza­ły się z kar­to­na­mi wy­pe­łnio­ny­mi szar­fa­mi do przy­stra­ja­nia świ­ąty­ni z oka­zji Pierw­szej Ko­mu­nii Świ­ętej. Do tego in­stru­men­ty mu­zycz­ne, re­gał pe­łen po­żó­łkłych ksi­ążek i śpiew­ni­ków, prze­bra­nia ja­se­łko­we na dłu­gim re­lin­gu i re­flek­tor.

– Mam kar­ton z ko­stiu­ma­mi! – Trium­fal­ny okrzyk po­nió­sł się echem po po­ko­ju. – Zo­bacz­my... Jest Jó­zef, tyl­ko bro­da ja­kaś li­cha, trze­ba będzie pe­ru­kę do­pa­so­wać. Sza­ta Ma­ryj­ki, trzej kró­lo­wie, pa­stu­szek, anioł... skrzy­dła po­ła­ma­ne, trze­ba na­pra­wić, je­śli się da, a je­śli nie, zro­bić nowe! O, i dia­bli­sko! Dia­bli­sko jak ma­lo­wa­ne, aż mnie dreszcz prze­cho­dzi! Śmie­rć... Kosa by się przy­da­ła, może gdzieś w kącie stoi? Mu­si­my się jesz­cze ro­zej­rzeć... I za Je­zu­skiem. Była lal­ka, bo­bas owi­ni­ęty w chu­s­tę, ale nie wi­dzę...

– Może gdzieś tu obok, w in­nym pu­dle?

– Przej­rzyj, pro­szę, pu­dła sto­jące wy­żej, a ja po­skła­dam te ko­stiu­my.

– Nic tu nie ma.

– Trud­no. Za­bierz­my to, co jest, i przyj­rzyj­my się w lep­szym świe­tle, co trze­ba zre­pe­ro­wać, a co za­stąpić no­wym.

Za­sze­le­ści­ły pa­ko­wa­ne do kar­to­nu ko­stiu­my, za­dud­ni­ły kro­ki zmie­rza­jące do wy­jścia, zgrzyt­nął prze­kręca­ny klucz. Sta­ra ple­ba­nia na po­wrót po­grąży­ła się w pó­łm­ro­ku, ci­szy i śnie za­kłó­ca­ny­mi je­dy­nie wędrów­ka­mi kota ksi­ędza pro­bosz­cza i swa­wo­la­mi ma­łe­go wró­bla do­ka­zu­jące­go na pa­ra­pe­cie. Nad ko­mi­nem z nad­kru­szo­nej zębem cza­su ce­gły roz­bły­sła sre­brzy­sta gwiaz­da, któ­ra w ko­lej­nych dniach mia­ła to­wa­rzy­szyć ko­lęd­ni­kom w ich roz­śpie­wa­nej wędrów­ce.

Ha­nia

Nad kra­wędzią ron­dla za­bul­go­ta­ła woda. Ha­nia rzu­ci­ła się ku ga­zów­ce, ale było za pó­źno: płyn z gło­śnym sy­kiem spły­nął na pal­nik i zga­sił pło­mień. Po kuch­ni roz­sze­dł się cha­rak­te­ry­stycz­ny gry­zący za­pa­szek. Pal­ce Hani od­ru­cho­wo za­ci­snęły się na uchwy­cie na­czy­nia, a gdy prze­szył je do­tkli­wy, pie­kący ból, szyb­ko się cof­nęły.

– Ja­sna cho­le­ra! – wark­nęła, wy­ci­ąga­jąc dru­gą, nie­po­pa­rzo­ną rękę do po­krętła.

Woda wy­mie­sza­na z nie­do­go­to­wa­nym ry­żem opa­dła w głąb ron­dla, lecz pły­tę ga­zo­wą zna­czy­ły już brzyd­kie, ślu­zo­wa­te za­cie­ki. Mi­nie rok, za­nim to do­szo­ru­ję, po­my­śla­ła z go­ry­czą, szu­ka­jąc wzro­kiem ku­chen­nej ście­recz­ki. I jak to jest, że czło­wiek stoi nad garn­kiem, mie­sza, za­kli­na, by się go­to­wa­ło szyb­ciej, i nic, a wy­star­czy od­wró­cić się na pięć se­kund, by si­ęgnąć po pęczek na­tki z lo­dów­ki, i od razu wy­ki­pi?

Ostro­żnie prze­sta­wi­ła ron­del na sąsied­ni pal­nik, włączy­ła gaz i prze­mie­sza­ła bre­jo­wa­ty kle­ik. Pó­źniej spró­bo­wa­ła choć z grub­sza usu­nąć za­bru­dze­nia zwi­lżo­ną gąb­ką. Skrzy­wi­ła się, gdy przy­pad­ko­wo do­tknęła po­pa­rzo­ne­go miej­sca, i pod­nio­sła dłoń do oczu, by przyj­rzeć się za­czer­wie­nio­nym bąblom. Trze­ba to czy­mś od­ka­zić, prze­mknęło jej przez myśl.

Zza drzwi do­bie­gło ra­do­sne po­gwiz­dy­wa­nie.

– Kie­dy obiad? – Szy­mon we­tknął gło­wę do kuch­ni.

– Za­raz – burk­nęła nie­grzecz­nie.

– Kisz­ki mi mar­sza gra­ją, a mama...

– Wiem! Cier­pli­wo­ści! Nie roz­dwo­ję się! – wy­bu­chła Ha­nia.

Szy­mon za­mru­gał zdzi­wio­ny, po czym otwo­rzył sze­rzej drzwi i wśli­zgnął się do kuch­ni.

– Co się dzie­je? Co tam masz?

– Nic... – mruk­nęła, cho­wa­jąc rękę za sie­bie. – Od­ru­cho­wo zła­pa­łam za rącz­kę od ron­dla i...

– Opa­rzy­łaś się? Boli?

– Nie, cho­le­ra, ła­sko­cze!

– Wło­ży­łaś pod zim­ną wodę? Po­każ! Gdzie ap­tecz­ka?

– Tam, gdzie zwy­kle.

– Han­ka... – wes­tchnął. – Do­bra, sam znaj­dę.

Ob­ser­wo­wa­ła spode łba, jak Szy­mon prze­trząsa ko­lej­ne szaf­ki. Oczy­wi­ście, że nie wie­dział, gdzie trzy­ma­ją do­mo­wą ap­tecz­kę. Po­dob­nie jak her­ba­tę, po­jem­ni­ki na cu­kier i sól albo za­pa­so­we ba­te­rie. Nie in­te­re­so­wał się tym. Prze­cież wy­star­czy­ło przy­jść do niej i po­wie­dzieć, że po­trze­bu­je się tego lub tam­te­go. Mimo że mu­sia­ła przy­znać, iż spo­ro w tym jej winy, wi­dok mio­ta­jące­go się po kuch­ni męża przy­pra­wił ją o uczu­cie sa­tys­fak­cji. I do­pie­ro wy­pa­da­jące pu­de­łko na przy­bo­ry do szy­cia i roz­sy­pu­jące się po kuch­ni gu­zi­ki spro­wa­dzi­ły otrze­źwie­nie. Prze­cież będzie mu­sia­ła to po­sprzątać. Po swo­je­mu, by wie­dzieć, co gdzie ma, i upew­nić się, że nic nie zo­sta­ło na podło­dze.

– Nad lo­dów­ką – pod­po­wie­dzia­ła, a Szy­mon po­kręcił gło­wą z dez­apro­ba­tą.

– Mo­głaś po­wie­dzieć od razu.

– Mo­głam – zgo­dzi­ła się.

Mąż po­trząsnął bu­te­lecz­ką z pły­nem an­ty­sep­tycz­nym, po czym od­sta­wił ją na blat i si­ęgnął po pu­de­łko z ru­mian­kiem. Wy­jął z kar­to­ni­ka dwie sa­szet­ki i za­py­tał:

– Mama pro­si­ła, że­byś za­pa­rzy­ła jej coś na żo­łądek. To będzie do­bre? – Han­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Nie ro­zu­miem, dla­cze­go na wszyst­kich się wście­kasz. Sko­ro nie chcia­łaś iść, trze­ba było się nie zgła­szać!

– Nie zgła­sza­łam się! – od­pa­rła. – Wy­ty­po­wa­no mnie, bo spó­źni­łam się na cho­ler­ną wy­wia­dów­kę! A spó­źni­łam się, po­nie­waż ty nie mo­głeś się wcze­śniej urwać z pra­cy, a two­ja mama nie chcia­ła zo­stać sama z dzie­ćmi, bo Pa­we­łek może się roz­pła­kać i co ona wte­dy zro­bi! Na­tu­ral­nie mat­ki z trój­ki kla­so­wej uzna­ły, że je­śli ktoś ma re­pre­zen­to­wać na­szą kla­sę, to wła­śnie ja. Prze­cież nie cho­dzę do pra­cy, ca­ły­mi dnia­mi sie­dzę w domu z dzie­ćmi, cóż mam in­ne­go do ro­bo­ty? Oczy­wi­ście, nic nie ro­bię! Mam mnó­stwo cza­su! – unio­sła się. – Wszy­scy tak uwa­ża­ją i nie mam na my­śli tych wy­fio­ko­wa­nych... – urwa­ła i bez­wied­nie ude­rzy­ła po­pa­rzo­ną dło­nią o ko­la­no. Pod po­wie­ka­mi za­pie­kły ją łzy.

Szy­mon opu­ścił dłoń, w któ­rej trzy­mał sa­szet­ki ru­mian­ku, i spoj­rzał na żonę spod wy­so­ko unie­sio­nych brwi.

– Oho, coś mi mówi, że tu nie cho­dzi ani o ko­lędę, ani o po­pa­rzo­ną dłoń...

Ha­nia spu­ści­ła gło­wę. Co mia­ła po­wie­dzieć? Skła­mać? Ależ skąd, ko­cha­nie! To tyl­ko chwi­lo­wy spa­dek na­stro­ju spo­wo­do­wa­ny ko­niecz­no­ścią wy­jścia z domu w mro­źny, gru­dnio­wy wie­czór. A może w ko­ńcu wy­rzu­cić z sie­bie to, co zbie­ra­ło w niej od kil­ku ty­go­dni, a może na­wet mie­si­ęcy, ro­sło, aż w ko­ńcu pękło i wy­la­ło się gorz­kim stru­mie­niem? Zwró­cić uwa­gę, że od bar­dzo daw­na nie mia­ła chwi­li wy­tchnie­nia, bo ci­ągle ktoś cze­goś od niej chciał? Wy­krzy­czeć, że te­ścio­wa prze­sa­dza, roz­sia­da­jąc się wy­god­nie przed te­le­wi­zo­rem i ocze­ku­jąc, że wszyst­ko pod­sta­wi się jej pod nos? „Przy­da­ło­by się wy­pić her­bat­kę na roz­grza­nie, Ha­niu!” „Na­pi­ła­bym się kawy, Ha­niu!” „Zo­sta­ło jesz­cze tro­chę ma­kow­ca? Może byś mi przy­nio­sła, Ha­niu?” „A gdzie moja ka­mi­zel­ka? Po­ło­ży­łam ją na ko­szu z brud­ną bie­li­zną, nie chcia­ło­by ci się jej prze­prać?” Mo­men­ta­mi Ha­nia mia­ła wra­że­nie, że te­ścio­wa te­stu­je jej cier­pli­wo­ść i co­raz częściej przy­ła­py­wa­ła się na tym, że kusi ją, by po­wie­dzieć „nie”. Cho­ćby tyl­ko po to, żeby zo­ba­czyć minę star­szej pani.

Du­si­ła jed­nak tę po­ku­sę, po­nie­waż wie­dzia­ła, że mat­ka Szy­mo­na jest pa­mi­ętli­wa. Nie chcia­ła za­tar­gów w ro­dzi­nie. Poza tym na­praw­dę lu­bi­ła te­ścio­wą... za­zwy­czaj. Cie­szy­ła się na myśl o wspól­nie spędzo­nej Gwiazd­ce. Rzecz w tym, że Kry­sty­na przy­je­cha­ła do nich już w po­ło­wie grud­nia i póki co nie pla­no­wa­ła po­wro­tu do domu, cho­ciaż za trzy dni wy­pa­dał syl­we­ster.

Nie mam siły, po­my­śla­ła te­raz. Całe świ­ęta ma­rzy­łam, by za­szyć się w kącie, z kub­kiem her­ba­ty, pu­cha­tym ko­cem i ksi­ążką... Po­czy­tać. Przy­mknąć oczy i de­lek­to­wać się spo­ko­jem, bez­czyn­no­ścią i od­po­czyn­kiem. Ale jak mo­gło się udać, sko­ro była go­spo­dy­nią, któ­ra mu­sia­ła dbać, nad­ska­ki­wać, usłu­gi­wać? Sko­ro bio­rąc do ręki fi­li­żan­kę i pusz­kę z pier­nicz­ka­mi, na­po­ty­ka­ła wy­cze­ku­jące spoj­rze­nie te­ścio­wej?

„Pro­szę”, pod­su­wa­ła Kry­sty­nie za­pa­rzo­ną kawę.

„O, nie. Ta dla mnie za moc­na”.

Więc od­sta­wia­ła fi­li­żan­kę i pa­rzy­ła świe­żą.

I za­raz od­zy­wał się Szy­mon: „Za­parz i dla mnie, skar­bie”.

„Sam so­bie za­parz”, wy­ce­dzi­ła raz przez zęby, a po­kój wy­pe­łni­ła chmu­ra ura­zy.

„Weź moją”, Kry­sty­na pod­su­nęła sy­no­wi nie­tkni­ętą por­cję, wzdy­cha­jąc przy tym te­atral­nie. I Ha­nia się wy­co­fa­ła, mó­wi­ąc, że żar­to­wa­ła, i po raz ko­lej­ny na­sta­wi­ła ka­wiar­kę. Mąż cmok­nął ją w po­li­czek z uśmie­chem i siorb­nął kawy. A kie­dy Ha­nia unio­sła fi­li­żan­kę do ust...

„Mamo, wy­trzyj mi pupę!”

Gdy wró­ci­ła z ła­zien­ki, kawa była zim­na, a na dnie pusz­ki zo­sta­ło za­le­d­wie kil­ka okru­chów ko­rzen­nych cia­ste­czek.

I tak jest ci­ągle, my­śla­ła, wal­cząc ze łza­mi. Mio­ta­ła się mi­ędzy kuch­nią, sa­lo­nem a po­ko­jem dzie­ci, żon­glo­wa­ła obo­wi­ąz­ka­mi, prze­sta­wia­ła czyn­no­ści jak kloc­ki ukła­dan­ki, byle zmie­ścić wszyst­ko w pla­nie dnia. A gdzie czas dla niej? Mia­ła na­dzie­ję, że cho­ciaż z ko­lędo­wa­niem jej się upie­cze. Od wy­wia­dów­ki mi­nęło kil­ka ty­go­dni, nikt się nie od­zy­wał, słó­wecz­kiem nie za­jąk­nął, więc sądzi­ła, że za­po­mnia­no o tym ab­sur­dal­nym po­my­śle! A tu przed po­łud­niem za­dzwo­nił te­le­fon i ra­do­sna jak skow­ro­nek ko­bie­ta po­in­for­mo­wa­ła ją o miej­scu zbiór­ki.

– Mam dla cie­bie ko­stium! – ćwier­ka­ła. – Będziesz za­chwy­co­na!

Wąt­pię, po­my­śla­ła Ha­nia i prze­klęła w du­chu swój brak aser­tyw­no­ści. Gdy­by była śmiel­sza, tup­nęła­by nogą na tam­tej wy­wia­dów­ce albo po­wie­dzia­ła­by nie­zna­jo­mej, gdzie może so­bie we­tknąć po­my­sł cho­dze­nia po ob­cych do­mach i śpie­wa­nia ko­lęd.

– Ha­niu... – Szy­mon przy­kuc­nął obok krze­sła, na któ­rym sie­dzia­ła, i de­li­kat­nie ujął jej rękę. – Daj, opa­trzy­my ci łap­kę...

– Mó­wisz do mnie jak do Pa­we­łka... – żach­nęła się, ale nie po­tra­fi­ła zdu­sić uśmie­chu ci­snące­go się na war­gi.

– Masz naj­pi­ęk­niej­sze łap­ki pod sło­ńcem! – Z czu­ło­ścią uca­ło­wał ko­niusz­ki jej pal­ców, po czym skrzy­wił się ko­micz­nie. – Cho­ciaż pach­ną ce­bu­lą...

Ro­ze­śmia­ła się i żar­to­bli­wie pac­nęła go w ra­mię.

– Wiem, że przez wi­zy­tę mamy masz wi­ęcej pra­cy i je­steś zmęczo­na. Ro­zu­miem to.

– Na­praw­dę?

– Oczy­wi­ście. Do tego ta ko­lęda... My­ślę, że po­win­naś się z tego wy­mik­so­wać. Po­wiedz, że je­steś cho­ra, nikt nie będzie miał pre­ten­sji.

– Prze­cież je­stem zdro­wa.

– Po­ci­ągasz no­sem. Masz ka­tar.

– Do­brze wiesz, że to nie ka­tar. Po pro­stu tro­chę się roz­kle­iłam.

– Ale...

– Prze­stań – prze­rwa­ła mu ła­god­nie. – Nie chcę kła­mać ani szu­kać wy­mó­wek. Cze­ka­ją na mnie. Obie­ca­łam, więc pój­dę. Przy­naj­mniej dziś.

– W po­rząd­ku – wes­tchnął. – Kie­dy wró­cisz? Dzie­ci będą cze­ka­ły na wie­czor­ne czy­ta­nie.

Więc im po­czy­taj, mia­ła na ko­ńcu języ­ka, lecz za­miast tego po­wie­dzia­ła:

– Nie wiem, Szym­ku. Ni­g­dy w czy­mś ta­kim nie uczest­ni­czy­łam i nie mam po­jęcia, jak to wy­gląda. Może będzie­my się obi­jać od drzwi do drzwi i wkrót­ce będę z po­wro­tem? Trud­no mi so­bie wy­obra­zić, że lu­dzie wi­ta­ją z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi ko­goś, kto ich na­cho­dzi, gdy od­po­czy­wa­ją po ci­ężkim dniu pra­cy, zmu­sza do wy­słu­cha­nia ko­lęd, a na ko­niec jesz­cze pod­su­wa pusz­kę, kwe­stu­jąc na szko­łę i pa­ra­fię! – Wes­tchnęła.

– Za­raz, za­raz... – Szy­mon pod­nió­sł się z klęczek i od­sta­wił ap­tecz­kę na blat szaf­ki. – Prze­cież ty nie cier­pisz śpie­wać, Ha­niu!

– A na­wet go­rzej! – Łyp­nęła na nie­go po­nu­ro, po­cie­ra­jąc oko­li­ce opa­rze­nia. – Nie po­tra­fię!

Szy­mon wy­buch­nął śmie­chem, a Ha­nia, choć wca­le nie było jej we­so­ło, za­wtó­ro­wa­ła mu ury­wa­nym chi­cho­tem. Pó­źniej mąż wzi­ął ją w ob­jęcia i moc­no przy­tu­lił. Kie­dy mu­snął war­ga­mi jej skroń, po­pro­si­ła:

– Po­wiedz dzie­ciom, żeby myły ręce. Za chwi­lę sia­da­my do sto­łu. I zo­staw ten cho­ler­ny ru­mia­nek. Za­raz go za­pa­rzę.

Gdy resz­ta ro­dzi­ny za­sia­dła do po­si­łku, Ha­nia za­mknęła się w sy­pial­ni i usia­dła na łó­żku. Roz­my­śla­ła o swo­im wy­bu­chu, o przedłu­ża­jącej się wi­zy­cie te­ścio­wej, zmęcze­niu i per­spek­ty­wie mar­szu przez za­śnie­żo­ne mia­stecz­ko z gru­pą po­prze­bie­ra­nych, zu­pe­łnie ob­cych lu­dzi. Po­tra­fi­ła to so­bie wy­obra­zić: roz­ja­śnio­ną bie­lą śnie­gu noc, ciem­ne kon­tu­ry do­mostw na tle gra­na­to­we­go nie­ba, mi­ga­jące w oknach cho­in­ki, śmiesz­ne de­ko­ra­cje zdo­bi­ące gan­ki i bal­ko­ny, zło­ci­stą po­świa­tę pa­da­jącą z uchy­la­jących się drzwi. Może to mój spo­sób na chwi­lę od­de­chu?, po­my­śla­ła. Spró­bu­ję, cho­ćby tyl­ko dziś. Je­śli to nie dla mnie, po­wiem, że wi­ęcej nie przyj­dę. Nie będę się za­sła­niać ciek­nącym no­sem. Po­wiem, jak jest: że do­mo­we obo­wi­ąz­ki za­prząta­ją całą moją uwa­gę i nie je­stem w sta­nie wy­go­spo­da­ro­wać cza­su!

Ubra­ła się cie­pło, za­rzu­ci­ła gru­bą kurt­kę, a na uszy na­ci­ągnęła włócz­ko­wą czap­kę pod­szy­tą po­la­rem. Dzień był sło­necz­ny, więc o zmro­ku pod roz­iskrzo­nym nie­bem roz­pa­no­szył się mróz. Nie chcia­ła prze­mar­z­nąć, bo to na­praw­dę za­ko­ńczy­ło­by się ciek­nącym no­sem. W dro­dze do drzwi wy­jścio­wych zaj­rza­ła do kuch­ni. Je­dy­nym śla­dem po spo­ży­wa­jącej tu chwi­lę wcze­śniej obiad ro­dzin­ce była ster­ta ta­le­rzy w ko­mo­rze zle­wo­zmy­wa­ka. Z po­ko­ju dzien­ne­go do­bie­gał ci­chy szmer te­le­wi­zo­ra. Te­ścio­wa ogląda­ła Te­le­express, Szy­mon drze­mał nad ga­ze­tą. W po­ko­ju dzie­ci­ęcym Zo­sia kart­ko­wa­ła Ana­ru­ka. Nie wy­gląda­ła na za­chwy­co­ną lek­tu­rą. Pa­we­łek ba­wił się trak­to­rem, któ­re­go zna­la­zł pod cho­in­ką. Ci­ągnik piął się po stro­mi­źnie usy­pa­nej z dzie­ci­ęcych blu­zek, swe­trów i skar­pe­tek, wy­da­jąc przy tym usta­mi chłop­ca pier­dzące od­gło­sy. W odzie­żo­wym pa­gór­ku Ha­nia roz­po­zna­ła kup­kę po­skła­da­ne­go wcze­śniej pra­nia i jęk­nęła w du­chu. Po­że­gna­ła dzie­ci słod­ki­mi bu­zia­ka­mi i ru­szy­ła do wy­jścia.

Za­my­ka­ła już drzwi, gdy z sa­lo­nu do­bie­gło nie­cier­pli­we: „Ha­niu!”.

Za­wa­ha­ła się, osta­tecz­nie stwier­dzi­ła jed­nak, że rów­nie do­brze te­ścio­wa może za­wo­łać: „Szym­ku!”. Lub po pro­stu pod­nie­ść się z fo­te­la i przy­nie­ść so­bie to, cze­go po­trze­bu­je.

Ko­lęd­ni­cy

Ko­lęd­ni­cy zbie­ra­li się na przy­ko­ściel­nym par­kin­gu. Już z da­le­ka Ha­nia do­strze­gła kil­ku­oso­bo­wą grup­kę kręcącą się wo­kół dwóch za­par­ko­wa­nych obok sie­bie sa­mo­cho­dów. Kla­py ba­ga­żni­ków były pod­nie­sio­ne, z du­że­go kar­to­nu umiesz­czo­ne­go w jed­nym z nich wy­sy­py­wa­ły się ko­lo­ro­we stro­je. W dru­gim za­uwa­ży­ła akor­de­on i dwie gi­ta­ry. Nad za­śnie­żo­nym pla­cy­kiem nio­sły się śmie­chy i ra­do­sne prze­ko­ma­rza­nia. Ktoś gło­śno do­cie­kał, gdzie jest jego ko­ro­na.

Ha­nia za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, z onie­śmie­le­niem ob­ser­wu­jąc we­so­łą gro­ma­dę. Na pierw­szy rzut oka mo­żna było po­znać, że ze­bra­ni do­brze się zna­ją i czu­ją w swo­im to­wa­rzy­stwie, a wędro­wa­nie po do­mach w barw­nych szat­kach i wy­śpie­wy­wa­nie ko­lęd oraz pa­sto­ra­łek to dla nich nie pierw­szy­zna. Na­ci­ąga­li ko­stiu­my, swo­bod­nie roz­ma­wia­li o co­dzien­nych spra­wach, bez skrępo­wa­nia pro­si­li się wza­jem­nie o za­pi­ęcie su­wa­ka, udra­po­wa­nie chust­ki czy uło­że­nie ko­łnie­rza. Żar­to­wa­li, cie­sząc się na nad­cho­dzący wie­czór. A ona? Co ona tu ro­bi­ła? Ani ni­ko­go nie zna­ła, ani się na tę całą ko­lędę nie cie­szy­ła. Na­wet nie po­tra­fi­ła śpie­wać! Ow­szem, zna­ła kil­ka naj­po­pu­lar­niej­szych ko­lęd, nu­ci­ła je pod no­sem, szat­ku­jąc ka­pu­stę z grzy­ba­mi do wi­gi­lij­nych uszek albo upi­na­jąc na cho­in­ce ła­ńcu­chy ze zło­tych ko­ra­li­ków. Ale śpie­wać? Tak na­praw­dę, gło­śno i z głębi ser­ca? O nie!

Może po­win­na wró­cić do domu, póki nikt jej jesz­cze nie za­uwa­żył? Per­spek­ty­wa pa­rze­nia te­ścio­wej her­ba­ty, pod­su­wa­nia ma­kow­ca i tłu­ma­cze­nia, dla­cze­go jest już przy­schni­ęty, nie na­pa­wa­ła jej jed­nak opty­mi­zmem. Ja­kiś bun­tow­ni­czy głos pod­su­wał jej myśl, że lep­sza już ko­lęda niż...

– O, jest na­sza zgu­ba! – usły­sza­ła na­gle.

Za­mru­ga­ła, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści, i do­strze­gła nad­bie­ga­jącą ko­bie­tę, któ­ra była jed­nym wiel­kim i cie­płym uśmie­chem: od czub­ka gło­wy po­kry­tej zmierz­wio­ną rudą czu­pry­ną po pal­ce stóp obu­tych w cie­płe śnie­gow­ce z fu­ter­kiem. Jed­ną ręką pod­trzy­my­wa­ła rąbek śnie­żno­bia­łej sza­ty uszy­tej z po­ły­sku­jące­go ma­te­ria­łu, dru­gą tu­li­ła do pier­si dzie­ci­ąt­ko opa­tu­lo­ne skraw­kiem prze­ście­ra­dła. Z jej ra­mion spły­wa­ła ja­sno­nie­bie­ska chu­s­ta. Ma­ry­ja, prze­mknęło przez myśl Hani.

– Ha­nia, praw­da? Już się mar­twi­łam, że nie przyj­dziesz albo że nie tra­fisz! – Nie­zna­jo­ma wzi­ęła zdez­o­rien­to­wa­ną Ha­nię pod ra­mię i skie­ro­wa­ła się ku resz­cie to­wa­rzy­stwa. – Tak jak mó­wi­łam przez te­le­fon, wy­bra­łam dla cie­bie wy­jąt­ko­wy ko­stium! Będzie ci cie­plut­ko i miło, pro­szę, tu masz kom­bi­ne­zon... Daj to­reb­kę, nie będzie ci po­trzeb­na. Scho­wam ją w moim sa­mo­cho­dzie. Nie, nie. Na­wet nie myśl o zdej­mo­wa­niu kurt­ki, mamy pra­wie sie­dem stop­ni mro­zu! Tu­taj jest su­wak, ro­ze­pnij, a te­raz noga... przy­trzy­mam cię za rękę, że­byś nie stra­ci­ła rów­no­wa­gi. Nie chce­my, że­byś roz­bi­ła nos! Bo kto będzie śpie­wał, co nie?!

I na­gle Ha­nia zna­la­zła się w sa­mym cen­trum ra­do­sne­go roz­gar­dia­szu. Roz­gląda­ła się do­oko­ła, rów­no­cze­śnie ska­cząc na jed­nej no­dze i pró­bu­jąc wci­snąć dru­gą w sza­rą, plu­szo­wą no­gaw­kę. Wo­kół niej kręci­li się ko­lęd­ni­cy: kró­lo­wie – w barw­nych płasz­czach i zło­ci­stych ko­ro­nach zdo­bio­nych pla­sti­ko­wy­mi klej­no­ta­mi – stro­ili in­stru­men­ty, anioł omia­tał wszyst­kich mi­ęk­ki­mi skrzy­dła­mi i ska­rżył się, że au­re­ola opa­da mu na jed­no ucho, śmie­rć tu­pa­ła dla roz­grzew­ki, ści­ska­jąc w za­czer­wie­nio­nych dło­niach trzo­nek kosy, a we­so­ły dia­blik z gło­śnym śmie­chem po­sztur­chi­wał wszyst­kich pla­sti­ko­wy­mi wi­dła­mi. Ma­ry­ja wci­snęła Je­zu­ska w ob­jęcia bro­da­te­go Jó­ze­fa i po­mo­gła Hani na­ci­ągnąć kom­bi­ne­zon na tu­łów i ra­mio­na.

– Tu­taj ręka – po­uczy­ła. – Spójrz, na­wet dło­nie masz za­kry­te, będzie ci cie­plut­ko...

– Co to wła­ści­wie jest? – wy­krztu­si­ła zdu­mio­na.

– Osioł.

– Osioł cho­dzi po ko­lędzie?!

– A dla­cze­go nie? – wtrąci­ła inna po­stać. – Jest miły i sym­pa­tycz­ny, dzie­ci bar­dzo go lu­bią. Tu­taj jest ko­szyk z cu­kier­ka­mi. Mo­żesz często­wać nimi ma­lu­chy i... nie tyl­ko. – Za­chi­cho­ta­ła.

Ha­nia po­słusz­nie przy­jęła wi­kli­no­wy ko­szy­czek wy­pe­łnio­ny po brze­gi ła­ko­cia­mi. Jej spoj­rze­nie prze­śli­zgnęło się po sło­dy­czach i za­trzy­ma­ło na za­czer­wie­nio­nych z zim­na dło­niach za­ci­śni­ętych na trzon­ku kosy. Za­nur­ko­wa­ła w sa­mo­cho­dzie i wy­jęła z to­reb­ki cie­płe ręka­wicz­ki z mi­ęk­kie­go po­la­ru, a na­stęp­nie po­da­ła je po­sta­ci w bie­li z nie­śmia­łym uśmie­chem.

– Pro­szę. Ja ich na ra­zie nie po­trze­bu­ję. Osio­łek ma na wy­po­sa­że­niu wła­sne – za­żar­to­wa­ła.

Twarz pod bia­łym kap­tu­rem po­ja­śnia­ła z ra­do­ści.

– Dzi­ęku­ję! Swo­je gdzieś zgu­bi­łam. Je­stem Mar­ty­na. – Śmie­rć wspa­rła kosę o lewe ra­mię i wy­ci­ągnęła rękę. – Pierw­szy raz idziesz?

– Pierw­szy! – Ha­nia uści­snęła dłoń no­wej zna­jo­mej.

– Świe­żyn­ka! – za­chi­cho­ta­ła Ma­ry­ja, ko­ły­sząc za­wi­ni­ąt­ko z lal­ką. – Wy­sta­wi­my ją do pierw­sze­go rzędu. Głos wy­da­je się moc­ny, nie­zdar­ty jesz­cze...

– Do­bry po­my­sł! – ucie­szy­ła się po­stać w bie­li.

Hani zrze­dła mina. Za­szu­ra­ła ner­wo­wo sto­pa­mi, roz­gar­nia­jąc zmro­żo­ny śnieg za­le­ga­jący na par­kin­gu. Chy­ba nie mó­wi­ły po­wa­żnie?

Mar­ty­na za­uwa­ży­ła nie­po­kój no­wej ko­le­żan­ki. Par­sk­nęła śmie­chem, na­ci­ąga­jąc po­ży­czo­ne ręka­wicz­ki.

– Nie martw się, będzie faj­nie! Spodo­ba ci się! – za­wy­ro­ko­wa­ła. – Ja za­częłam dwa lata temu i od­tąd nie wy­obra­żam so­bie nie iść...

Wąt­pię, po­my­śla­ła Ha­nia, a gło­śno za­py­ta­ła, wska­zu­jąc lu­dzi roz­pro­szo­nych wo­kół sa­mo­cho­dów:

– Czy to sta­ły skład?

Ma­ry­ja przy­tak­nęła.

– W wi­ęk­szo­ści. Ale wci­ąż po­trze­bu­je­my no­wych twa­rzy, dla­te­go pro­si­li­śmy radę ro­dzi­ców o po­moc w re­kru­ta­cji ko­lęd­ni­ków. Wiesz, jak jest. Wszy­scy mamy obo­wi­ąz­ki, za­wo­do­we i do­mo­we. Coś na­gle wy­sko­czy i ktoś nie przyj­dzie...

Ha­nia po­ki­wa­ła gło­wą ener­gicz­nie.

– Zna­ko­mi­cie to ro­zu­miem. Bo ja wła­śnie ju­tro nie... – za­częła, ale jej głos zo­stał za­głu­szo­ny przez czy­ste me­lo­dyj­ne dźwi­ęki do­by­wa­jące się z akor­de­onu.

– Ru­sza­my! – za­dys­po­no­wa­ła Ma­ry­ja. – Sta­łą tra­są, naj­pierw domy nad ko­ścio­łem, po­tem zej­dzie­my dro­gą obok sta­wu...

Stuk­nęły za­trza­ski­wa­ne kla­py ba­ga­żni­ków, brzdęk­nęły trąco­ne gi­ta­ro­we stru­ny, za­skrzy­piał śnieg, w nie­bo wznió­sł się czy­sty jak dzwo­ne­czek śmiech jed­nej z idących na cze­le po­cho­du ko­biet. Bły­snęło świa­te­łko i ko­lo­ro­wa gwiaz­da za­kręci­ła się ra­do­śnie, rzu­ca­jąc na śnieg tęczo­wą po­świa­tę. Ko­lęd­ni­cy ru­szy­li w dro­gę.

Ha­nia prze­wie­si­ła ko­szyk przez zgi­ęcie łok­cia i z ci­chym wes­tchnie­niem ru­szy­ła za po­cho­dem. Może pó­źniej nada­rzy się oka­zja, by wspo­mnieć, że ju­tro nie do­łączy do barw­ne­go ko­ro­wo­du?

Lu­la­jże, Je­zu­niu

Ten nowy ro­bot Lego był na­praw­dę su­per. Mar­cin nie wie­rzył, że znaj­dzie go pod cho­in­ką, bo za­baw­ka była bar­dzo dro­ga. Dłu­go się wa­hał, czy umie­ścić go na wstępie li­stu do Świ­ęte­go Mi­ko­ła­ja, czy nie­śmia­ło upchnąć gdzieś na ko­ńcu, jak­by przy­po­mniał so­bie o tym w ostat­niej chwi­li. Osta­tecz­nie zde­cy­do­wał się na to pierw­sze, tłu­ma­cząc so­bie w du­chu, że ad­re­sat, wi­dząc ro­bo­ta na ko­ńcu li­sty, może uznać, że Mar­ci­no­wi wca­le nie za­le­ży i że woli do­stać inne pre­zen­ty, te wy­pi­sa­ne wy­żej. Na wszel­ki wy­pa­dek sło­wa RO­BOT LEGO za­pi­sał dru­ko­wa­ny­mi li­te­ra­mi. Tro­chę krzy­wy­mi, bo Mar­ci­no­wi po­twor­nie trzęsła się rącz­ka. Głów­nie z emo­cji, ale i odro­bi­nę z nie­po­ko­ju. Bo co, je­śli Świ­ęty Mi­ko­łaj uzna, że on, Mar­cin, w ogó­le nie za­słu­gu­je na pre­zent? Nie tyl­ko na ro­bo­ta, ale na ża­den, na­wet naj­mniej­szy? Co, je­śli doj­dzie do wnio­sku, że Mar­cin jest ło­bu­zem, nie­grzecz­nym, nie­wdzi­ęcz­nym nic­po­niem, i zde­cy­du­je, że le­piej wszyst­kie upo­min­ki po­da­ro­wać jego ma­łe­mu słod­kie­mu bra­cisz­ko­wi, jak su­ge­ro­wa­ła mama?

Na samą myśl Mar­cin tak się prze­jął, że przy­pad­ko­wo strącił łok­ciem szklan­kę sto­jącą na sto­le. Szklan­ka się stłu­kła, na­ro­bi­ła okrop­ne­go ba­ła­ga­nu i ha­ła­su. Mały się obu­dził, mama mu­sia­ła sprzątać i... Znów była bura! Ech!

Tak, Mar­cin miał wszel­kie po­wo­dy do obaw, że pod cho­in­ką nie znaj­dzie nie tyl­ko ro­bo­ta Lego, ale na­wet ta­blicz­ki cze­ko­la­dy!

A jed­nak był tam...

Kie­dy wy­nie­sio­no brud­ne na­czy­nia po ko­la­cji wi­gi­lij­nej, a na sto­le po­ja­wi­ły się ma­ko­wiec po­la­ny lep­kim lu­krem, kawa i wi­śnio­wa na­lew­ka dziad­ka Ta­de­usza, Mar­cin nie­pew­nie pod­sze­dł do drzew­ka. Cho­in­ka sta­ła na ko­mo­dzie, nie była ani mała, ani spe­cjal­nie wiel­ka, ot zwy­czaj­ne drzew­ko z dłu­gi­mi pla­sti­ko­wy­mi igła­mi opró­szo­ny­mi sztucz­nym śnie­giem. Mar­ci­no­wi bar­dziej po­do­ba­ła się ubie­gło­rocz­na: była żywa, roz­ło­ży­sta, zaj­mo­wa­ła cały kąt sa­lo­nu i kie­dy się ba­wił, mógł nur­ko­wać w zie­lo­nym tu­ne­lu utwo­rzo­nym przez pach­nące ga­łąz­ki. Ale jego mały bra­ci­szek uczył się cho­dzić i ła­pał wszyst­ko, cze­go tyl­ko si­ęgnęła jego pulch­na rącz­ka, więc mama zde­cy­do­wa­ła, że w tym roku po­sta­wią na ko­mo­dzie sztucz­ną cho­in­kę. Sama ją przy­stra­ja­ła, nie­cier­pli­wie opędza­jąc się od pod­su­wa­jące­go ozdo­by syn­ka. „Mi­ni­ma­lizm”, za­po­wie­dzia­ła z za­do­wo­lo­ną miną, od­py­cha­jąc ko­lo­ro­we bomb­ki, któ­re naj­bar­dziej po­do­ba­ły się chłop­cu. Mar­cin nie zro­zu­miał tego sło­wa, do­ta­rło do nie­go jed­nak, że na ga­łąz­kach nie za­wi­sną ani ba­ńki w tęczo­we pasy, ani zie­lo­no-czer­wo­no-zło­te so­pel­ki. Ob­ra­cał je w dło­niach, z za­chwy­tem ob­ser­wu­jąc, jak do skó­ry przy­le­ga­ją dro­bin­ki bro­ka­tu.

– Nie prze­szka­dzaj mi te­raz! – fuk­nęła mama i Mar­cin, wci­ąż ści­ska­jąc w ręku barw­ne ozdo­by, czym prędzej czmych­nął do swo­je­go kąci­ka za ka­na­pą. Zer­kał jed­nak zza me­bla na krząta­jącą się mamę i po­czuł na­ra­sta­jący nie­po­kój: pod sto­jącą na ko­mo­dzie cho­in­ką było bar­dzo mało miej­sca na pre­zen­ty! Prze­cież Mi­ko­łaj nie zmie­ści tam ro­bo­ta Lego!

A jed­nak zmie­ścił!

Mar­cin za­uwa­żył pu­de­łko owi­ni­ęte w gra­na­to­wy pa­pier w sre­brzy­ste gwiazd­ki i od razu wie­dział, że kry­je ono wy­ma­rzo­ną za­baw­kę. Po pro­stu to czuł! Nie­cier­pli­wie zda­rł ko­kar­dę, od­rzu­cił na bok pa­pier i na wi­dok błysz­czące­go pu­de­łka stra­cił dech. Po­tem przy­tu­lił pre­zent do pier­si, wtu­lił po­li­czek w gład­ką po­wierzch­nię kar­to­nu i wci­ągnął za­pach no­wo­ści. Ob­gry­zio­ny­mi pa­znok­cia­mi pró­bo­wał ze­drzeć na­lep­kę za­bez­pie­cza­jącą za­mkni­ęcie. Ko­lej­ny raz spoj­rzał na pu­de­łko z ro­bo­tem. Na­praw­dę go do­stał! Jak do­brze, że nie ule­gł po­ku­sie i nie do­pi­sał wy­ma­rzo­ne­go pre­zen­tu na ko­ńcu li­stu! Gdy­by się tam zna­la­zł, Mi­ko­łaj mó­głby go z ła­two­ścią prze­oczyć, a tak... Na­praw­dę go do­stał!

Mar­cin nie miał po­jęcia, że czy­ta­jąc jego list, ro­dzi­ce dłu­go kręci­li gło­wa­mi.

– Co on so­bie wy­obra­ża? – zło­ścił się tata. – Tyle pre­zen­tów? Puz­zle, sa­mo­chód wy­ści­go­wy, ku­bek z po­ke­mo­na­mi?

– I ten ro­bot Lego – wes­tchnęła mama. – Spraw­dzi­łam, kosz­tu­je dużo pie­ni­ędzy, a prze­cież chcie­li­śmy ku­pić ma­łe­mu je­ździk i drew­nia­ną ko­lej­kę. Tę wi­ęk­szą, ma­łej się nie opła­ca, bo skła­da się tyl­ko z paru ka­wa­łków to­rów i bu­dyn­ku za­wia­dow­cy sta­cji. A w wi­ęk­szej jest i pe­ron, i tu­nel, i na­wet sa­mo­chód pocz­to­wy!

Dziad­ko­wie, usły­szaw­szy to­czącą się dys­ku­sję, za­in­ter­we­nio­wa­li, nie go­dząc się na krzyw­dzącą nie­spra­wie­dli­wo­ść:

– Dla ma­łe­go ko­lej­ka i je­ździk, a dla Mar­cin­ka puz­zle? – za­grzmiał dzia­dek Ta­de­usz. I za­raz wy­ci­ągnął ze sfa­ty­go­wa­ne­go port­fe­la sze­lesz­czące bank­no­ty. Bab­cia po­pa­rła dziad­ka, a ro­dzi­ce Mar­ci­na wy­mie­ni­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. Pró­bo­wa­li jesz­cze po­sta­wić na swo­im: bo pani wy­cho­waw­czy­ni ostat­nio się ska­rży­ła, wa­zon sam się nie stłu­kł, a ten bunt przed wi­zy­tą u den­ty­sty? O, o! Zło­ść, płacz i tu­pa­nie no­ga­mi? Ale im gło­śniej pró­bo­wa­li do­wie­ść, że Mar­cin nie był wy­star­cza­jąco grzecz­ny, by zna­le­źć pod cho­in­ką ro­bo­ta Lego, tym bar­dziej dzia­dek się upie­rał. Wresz­cie po­sta­wił na swo­im. Ro­bot Lego zo­stał ku­pio­ny, opa­ko­wa­ny gra­na­to­wym pa­pie­rem w sre­brzy­ste gwiazd­ki i wsu­ni­ęty pod cho­in­kę.

Ja­kiż szczęśli­wy był Mar­cin, gdy w ko­ńcu przeda­rł się przez war­stwy kar­to­nów. Gdy wzi­ął do ręki pa­czusz­ki z drob­ny­mi kloc­ka­mi. Uśmiech roz­ja­śnił jego błękit­ne oczy, a pu­co­ło­wa­te po­licz­ki po­kra­śnia­ły z emo­cji! W tam­tej chwi­li nie ist­nia­ło dla nie­go nic in­ne­go, tyl­ko wy­ma­rzo­ny ro­bot. Do jego uszu nie do­cie­ra­ły dźwi­ęki ko­lęd pły­nące z te­le­wi­zo­ra ani za­pach cia­sta wnie­sio­ne­go przez bab­cię. Nie za­re­je­stro­wał na­wet, że mama każe mu po­sprzątać strzęp­ki pa­pie­ru i wstążek, a po­tem za­brać kloc­ki do swo­je­go po­ko­ju, by zro­bić miej­sce dla no­wej ko­lej­ki bra­cisz­ka. Po pro­stu nie usły­szał tych po­le­ceń. Usia­dł przy biur­ku, wy­sy­pał przed sobą kloc­ki i po­smut­niał. Spo­glądał bez­rad­nie na wie­lo­barw­ną mie­sza­ni­nę. Przy­kła­dał nie­bie­ski do sza­re­go, a ru­da­wy do brązo­we­go, spi­nał mały klo­cek z du­żym, ale twór w jego dło­niach nie na­bie­rał kon­kret­ne­go kszta­łtu, nie upodob­niał się do wy­ma­rzo­ne­go ro­bo­ta. W oczach chłop­ca za­lśni­ły łzy, smu­tek opló­tł dzie­ci­ęcą pie­rś ni­czym wstęga. Zza ścia­ny do­bie­ga­ły ra­do­sne śmie­chy prze­mie­sza­ne ze stu­ko­tem ude­rza­jących o sie­bie drew­nia­nych ele­men­tów ko­lej­ki i pi­ska­mi pod­nie­co­ne­go Ja­cu­sia. Mar­cin po­chy­lił gło­wę tak ni­sko, że roz­sy­pa­ne kloc­ki za­mie­ni­ły się w za­ma­za­ną pla­mę.

Na­gle po­czuł na ra­mie­niu czy­jąś dłoń. Od­wró­cił się i na­po­tkał cie­płe spoj­rze­nie dziad­ka. Ten krze­pi­ąco ści­snął rękę chłop­ca i spoj­rzał na drob­ne ele­men­ty roz­sy­pa­ne na bla­cie biur­ka.

– No, jak tam, ka­wa­le­rze? – za­gad­nął we­so­ło, uno­sząc na­stro­szo­ne brwi.

– Kiep­sko – przy­znał Mar­cin. – To chy­ba za trud­ne, dziad­ku!

– Za trud­ne? – zdzi­wił się mężczy­zna i przy­su­nął so­bie do biur­ka dru­gie krze­sło. – Na pew­no nie ta­kie trud­ne, że­by­śmy so­bie z tym ra­zem nie po­ra­dzi­li, zu­chu! Daj mi tę ksi­ążecz­kę!

– Ksi­ążecz­kę? – Te­raz dla od­mia­ny zdu­miał się Mar­cin. Wy­sy­pu­jąc kloc­ki z pu­de­łka, na­wet nie zwró­cił uwa­gi na to­wa­rzy­szącą im in­struk­cję.

– Tak, ksi­ążecz­kę. O, po­patrz! Mamy tu opi­sa­ne, krok po kro­ku, któ­ry klo­cek z któ­rym po­łączyć! W sam raz dla ta­kich dwóch la­ików jak my, zu­chu! Zo­ba­czysz, że nie upły­nie go­dzi­na, a sta­nie przed tobą wy­ma­rzo­ny ro­bot!

Mar­cin spoj­rzał na star­sze­go pana z ra­do­ścią. Bar­dzo go ko­chał. Dzia­dek ni­g­dy na nie­go nie krzy­czał ani go nie stro­fo­wał. Za­wsze mó­wił do nie­go „zu­chu” albo „ka­wa­le­rze”, za­bie­rał go na dłu­gie prze­chadz­ki po le­sie, nad rze­kę i do mia­stecz­ka, na pysz­ne śmie­tan­ko­we lody z po­syp­ką z po­kru­szo­nych cia­ste­czek. Dziad­ko­wie miesz­ka­li po sąsiedz­ku, wła­ści­wie wy­star­czy­ło prze­sko­czyć ni­ski pło­tek i po­ko­nać kil­ka be­to­no­wych stop­ni wio­dących w dół zbo­cza, i już się było na ich po­dwór­ku. Mar­cin spędzał w ich domu i w ogro­dzie mnó­stwo cza­su. Cza­sa­mi na­wet my­ślał so­bie, jak do­brze by było, gdy­by za­miesz­kał u bab­ci i dziad­ka już na za­wsze! Nie bu­dzi­łby wte­dy Ja­cu­sia z po­po­łu­dnio­wej drzem­ki, nie pląta­łby się ma­mie pod no­ga­mi, gdy obie­ra­ła ziem­nia­ki i... i... może choć tro­chę by za nim za­tęsk­ni­li?

– Skup się, Mar­cin­ku! – upo­mniał go dzia­dek. – Te­raz szu­ka­my ta­kie­go kloc­ka! O, ta­kie­go jak mamy tu­taj, na ob­raz­ku!

Zło­że­nie ro­bo­ta za­jęło im dużo po­nad go­dzi­nę, jed­nak z ust dziad­ka nie pa­dło ani jed­no sło­wo skar­gi. Gdy sko­ńczy­li, z dumą wnie­śli ro­bo­ta do du­że­go po­ko­ju i za­pre­zen­to­wa­li po­zo­sta­łym. Mar­cin po­wió­dł ra­do­snym spoj­rze­niem po twa­rzach mamy, taty i bab­ci, zer­k­nął na­wet na Ja­cu­sia, choć ma­łe­go nie in­te­re­so­wa­ło nic poza roz­trąca­niem drew­nia­nych bu­dy­necz­ków ko­le­jo­wej sta­cji, któ­re mama cier­pli­wie usta­wia­ła wzdłuż to­rów.

– Do­bra ro­bo­ta! – po­wie­dział z uzna­niem tata, a dzia­dek mru­gnął do Mar­ci­na po­ro­zu­mie­waw­czo.

– I tyle pie­ni­ędzy za ja­kąś fi­gur­kę z kloc­ków? – zdzi­wi­ła się mama.

– Mo­żna się nią te­raz ba­wić... – po­wie­dział nie­pew­nie chło­piec.

– O, nic z tego! – sprze­ci­wi­ła się, kręcąc gło­wą tak moc­no, że ja­sne ko­smy­ki chło­sta­ły ją po po­licz­kach. – Za­bie­rzesz ro­bo­ta do za­ba­wy i za­raz roz­wa­lisz! Kto go po­tem po­skła­da do kupy, hm? Ja na pew­no nie znaj­dę cza­su na ta­kie głu­po­ty! Po­sta­wi­my go na pó­łce w two­im po­ko­ju i ani mi się waż po nie­go si­ęgnąć!

– Prze­cież to za­baw­ka! – za­opo­no­wał dzia­dek i za­chęca­jąco skie­ro­wał Mar­ci­na na dy­wan. – A za­baw­ka­mi na­le­ży się ba­wić!

– Mar­cin ma wie­le in­nych za­ba­wek, ta­ńszych i... – od­rze­kła mama, ale pod wpły­wem twar­de­go spoj­rze­nia dziad­ka za­mil­kła i wbi­ła ura­żo­ne spoj­rze­nie w drew­nia­ne wa­go­ni­ki w dło­niach młod­sze­go syn­ka. Była wy­ra­źnie zła, ale tego wie­czo­ru nie na­po­mi­na­ła już Mar­ci­na, że ma po­sta­wić kosz­tow­ną za­baw­kę na pó­łce.

Za to na­stęp­ne­go dnia...

Mar­cin spędził tę noc z ro­bo­tem pod po­dusz­ką. Może chciał po­czuć jego bli­sko­ść albo prze­czu­wał, że ko­lej­ny dzień przy­nie­sie bo­le­sne roz­sta­nie? Gdy jadł śnia­da­nie, mama ście­li­ła łó­żko. Przez uchy­lo­ne drzwi wi­dział, jak na­ci­ąga fro­to­we prze­ście­ra­dło, strze­pu­je ko­łdrę, ukła­da po­dusz­ki. Na­gle jej dłoń na­tra­fi­ła na twar­dy kszta­łt. Przez chwi­lę wa­ży­ła ro­bo­ta w ręku, a Mar­cin za­ma­rł z otwar­tą bu­zią, aż po­sy­pa­ły się z niej ku­ku­ry­dzia­ne płat­ki. Z prze­ra­że­niem pa­trzył, jak mama kie­ru­je się do wy­so­kie­go re­ga­łu w kącie, wspi­na na pal­ce i umiesz­cza ro­bo­ta na naj­wy­ższej pó­łce. Chciał za­pro­te­sto­wać, po­pro­sić, by tego nie ro­bi­ła, jed­nak nie był w sta­nie po­ru­szyć języ­kiem. Z jego gar­dła do­był się ni to jęk, ni to sko­wyt i mama od­wró­ci­ła się ku drzwiom, marsz­cząc brwi. Zmie­rzy­ła syn­ka ba­daw­czym spoj­rze­niem, a na wi­dok na wpół prze­żu­tych płat­ków zna­czących blat sto­łu i przód bluz­ki chłop­ca jej twarz wy­krzy­wił gry­mas iry­ta­cji.

– I spójrz tyl­ko, jesz jak pro­siak! – wy­krzyk­nęła. – Ro­bisz wo­kół sie­bie wi­ęcej ba­ła­ga­nu niż Ja­cuś, a prze­cież on jest dzi­dziu­siem! My­ślisz, że mam tyle cza­su, by bie­gać wo­kół cie­bie ze ście­recz­ką? Zmy­kaj mi stąd, szyb­ko! Mu­szę przy­go­to­wać śnia­da­nie dla ma­łe­go. I ani mi się waż ru­szyć ro­bo­ta!

Przez cały dzień ro­bot Lego spo­glądał na chłop­ca z wy­so­ko­ści re­ga­łu w dzie­ci­ęcym po­ko­ju. Wie­czo­rem Mar­cin si­ęgnął po duże po­li­cyj­ne auto. Do­stał je od ro­dzi­ców na siód­me uro­dzi­ny. Świet­nie pa­mi­ętał tam­ten dzień: przy­jęcie w ogro­dzie, ko­lo­ro­we ba­lo­ni­ki zdo­bi­ące we­jście do al­ta­ny, tort z Bo­bem Bu­dow­ni­czym i górę pre­zen­tów. Wśród nich ten od ro­dzi­ców, po­li­cyj­ne auto z ko­gu­tem bły­ska­jącym na nie­bie­sko i czer­wo­no. Po przy­jęciu ba­wi­li się nim we trój­kę: on, mama i tata. To było daw­no, za­nim na świat przy­sze­dł Ja­cuś i Mar­cin zo­stał od­su­ni­ęty na bok. Za­nim za­czął roz­ra­biać, jak twier­dzi­ła mama, choć Mar­cin nie bar­dzo wie­dział, co robi źle, bo ze wszyst­kich sił pró­bo­wał być grzecz­ny. Cza­sa­mi zda­rza­ły mu się ró­żne wy­pad­ki, jak ten z roz­sy­pa­ny­mi płat­ka­mi śnia­da­nio­wy­mi albo ata­kiem pa­ni­ki przed we­jściem do ga­bi­ne­tu den­ty­stycz­ne­go. To praw­da. Ale na­praw­dę się sta­rał...

Mar­cin prze­su­nął po­li­cyj­nym sa­mo­cho­dem po dy­wa­ni­ku, a koła we­so­ło za­szem­ra­ły. Auto było na­praw­dę faj­ne. Tro­chę po­nisz­czo­ne, ale na­dal bar­dzo je lu­bił. Ko­gut już co praw­da nie bły­skał, bo zu­ży­ły się ba­te­rie, a ma­skę zna­czy­ła cien­ka jak włos rysa, któ­ra po­wsta­ła, gdy sa­mo­chód prze­wró­cił się na ogro­do­wej ście­żce, ale za­ba­wa nim była przy­jem­na. Może nie tak jak no­wym ro­bo­tem Lego, ale na­praw­dę przy­jem­na. Spoj­rze­nie Mar­ci­na po­wędro­wa­ło ku sto­jącej na re­ga­le za­baw­ce.

Ach! Jak cu­dow­nie by­ło­by się nią po­ba­wić! Ro­bot mó­głby być su­per­ma­szy­ną do za­dań spe­cjal­nych, taj­ną bro­nią po­li­cyj­ną uczest­ni­czącą w naj­trud­niej­szych ak­cjach. Mia­łby swój sa­mo­chód i se­kret­ną kry­jów­kę. Mar­cin przy­su­nął do sie­bie ga­raż za­adap­to­wa­ny z pu­de­łka po bu­tach. Jego boki zna­czy­ły ko­lo­ro­we ry­sun­ki i bo­ho­ma­zy, bo do ga­ra­żu mo­żna się było do­stać wy­łącz­nie przy za­sto­so­wa­niu kom­bi­na­cji su­per­taj­nych ko­dów! Pal­ce chłop­ca nie­cier­pli­wie prze­bie­gły po uda­wa­nych kla­wi­szach, bra­ma się uchy­li­ła i sa­mo­chód z gło­śnym bru­uum za­par­ko­wał w ga­ra­żu.

Wzrok chłop­ca po­wędro­wał ku pó­łce. Ro­bot zda­wał się uśmie­chać za­chęca­jąco.

– Chcia­łbym po­ba­wić się ro­bo­tem – po­wie­dział ci­cho do sie­bie. – Gdy­bym przy­su­nął krze­sło do re­ga­łu, może uda­ło­by mi się po nie­go si­ęgnąć...

Ale mama na pew­no by się zło­ści­ła... Mar­cin z prze­jęcia aż bo­le­śnie przy­gry­zł dol­ną war­gę. Mama mó­wi­ła, że nie wol­no ba­wić się ro­bo­tem, bo kloc­ki od­pad­ną i trze­ba będzie bu­do­wać od nowa. Ale gdy­by był ostro­żny, gdy­by po­sta­wił ro­bo­ta obok pu­de­łka i wca­le go nie do­ty­kał? Ro­bot mó­głby do­wo­dzić ak­cją z kry­jów­ki, wy­sy­łać po­li­cjan­tów i agen­tów na pa­tro­le sa­mo­cho­dem i wy­da­wać roz­ka­zy przez ra­dio­te­le­fon. Od tego na pew­no się nie znisz­czy, już Mar­cin do­pil­nu­je, by nie od­pa­dł naj­mniej­szy klo­cu­szek!

Tyl­ko na chwi­lę, na pięć mi­nut...

Po­tem od­sta­wi ro­bo­ta na re­gał i mama nie będzie się gnie­wać.

Wa­hał się chwi­lę, ale ro­bot tak za­chęca­jąco do nie­go mru­gał, tak lśnił w po­świa­cie rzu­ca­nej przez ma­le­ńką cho­in­kę usta­wio­ną na pa­ra­pe­cie, że w ko­ńcu przy­su­nął do re­ga­łu krze­sło i wspi­ął się na nie. Szyb­ko do­ta­rło do nie­go, że zdjęcie ro­bo­ta nie będzie ta­kie ła­twe, jak mu się wy­da­wa­ło! Choć z wszyst­kich sił prężył cia­ło, uda­ło mu się za­le­d­wie mu­snąć za­baw­kę opusz­ka­mi pal­ców. Z wy­si­łku aż po­czer­wie­niał i wy­su­nął czu­bek języ­ka. Wszyst­ko na nic!

W ko­ńcu jego wzrok spo­czął na gru­bej ksi­ędze z baj­ka­mi. Je­śli po­ło­ży ją na krze­śle, a na­stęp­nie na niej sta­nie, po­wi­nien bez tru­du si­ęgnąć po wy­ma­rzo­ną za­baw­kę. Musi tyl­ko pa­mi­ętać, by po wszyst­kim od­nie­ść ksi­ążkę na miej­sce. To była baj­ka Ja­cu­sia i mama bar­dzo się gnie­wa­ła, gdy Mar­cin brał ją do ręki.

Szyb­ko uło­żył ksi­ążkę na sie­dzi­sku krze­sła i wdra­pał się na górę. Tym ra­zem bez pro­ble­mu do­si­ęgnął do za­baw­ki i gdy jego dłoń za­ci­snęła się na nie­rów­no­ściach ro­bo­ta, z dzie­ci­ęcej pier­si wy­da­rło się wes­tchnie­nie ulgi i za­do­wo­le­nia. I na­gle...

– Cin! Cin!

Mar­cin spoj­rzał w dół i na­po­tkał za­cie­ka­wio­ne spoj­rze­nie nie­bie­skich oczu. Ja­cuś już ca­łkiem spryt­nie prze­miesz­czał się po miesz­ka­niu, opie­ra­jąc się na swo­ich gru­bych, nie­co ko­śla­wych ko­lan­kach. Z pa­sją pod­ró­żni­ka, któ­ry tra­fił na nie­zna­ny ląd, ma­new­ro­wał mi­ędzy sto­ła­mi, ka­na­pa­mi i do­ni­ca­mi z kwia­ta­mi, z nie­chęcią spo­gląda­jąc na drew­nia­ne ba­rier­ki, roz­sta­wio­ne z my­ślą o jego bez­pie­cze­ństwie, a unie­mo­żli­wia­jące mu eks­plo­ro­wa­nie fa­scy­nu­jące­go do­mo­we­go świa­ta. Cza­sa­mi pod­no­sił się na nogi, wcze­pia­jąc pa­lusz­ki we frędz­le na­rzu­ty za­ście­ła­jącej ka­na­pę. Śla­dem Ja­cu­sia za­zwy­czaj podąża­ła mama, z te­le­fo­nem w ręku, utrwa­la­jąca dla przy­szłych po­ko­leń ko­lej­ne od­kry­cia ja­sno­wło­se­go chłop­ca. Czy moje na­gra­nia też tam są?, prze­mknęło przez gło­wę Mar­ci­na. Czy mama fil­mo­wa­ła, jak wdra­pu­ję się na ka­na­pę albo ba­wię w „a kuku” ukry­ty za pa­pro­cią?

I na­gle uświa­do­mił so­bie nad­ci­ąga­jące za­gro­że­nie. Sko­ro Ja­cuś za­wędro­wał do dzie­ci­ęce­go po­ko­ju, to lada chwi­la po­ja­wi się w nim rów­nież mama. I co uj­rzy po prze­kro­cze­niu pro­gu? Swe­go star­sze­go, nie­po­słusz­ne­go syna sto­jące­go na chwiej­nej kon­struk­cji z krze­sła i ksi­ążki, si­ęga­jące­go po za­baw­kę, któ­rą za­bro­ni­ła mu się ba­wić. Na pew­no okrop­nie się zde­ner­wu­je, a na­wet da mu klap­sa...

Prze­ra­żo­ny tą ewen­tu­al­no­ścią Mar­cin za­chwiał się. Pró­bo­wał od­sta­wić ro­bo­ta Lego na miej­sce, ale ksi­ążka pod jego sto­pa­mi roz­chy­bo­ta­ła się i stra­cił rów­no­wa­gę. Po­czuł, że spa­da, a w chwi­li, gdy ude­rzył o par­kiet, jego cia­ło prze­szył ostry ból. Po po­ko­ju po­nió­sł się krzyk prze­mie­sza­ny z trza­skiem roz­sy­pu­jących się kloc­ków i pła­czem prze­stra­szo­ne­go Ja­cu­sia.

– Co tu się wy­pra­wia? – Mama wpa­dła do po­ko­ju z gniew­nym okrzy­kiem. Mar­cin uj­rzał prze­ra­że­nie ma­lu­jące się na jej twa­rzy i przez krót­ką chwi­lę po­czuł się ab­sur­dal­nie szczęśli­wy. Le­żał na podło­dze, wśród roz­sy­pa­nych kloc­ków, ból prze­ra­źli­wie kąsał jego pra­wy bok, a jed­nak prze­pe­łnia­ło go uczu­cie bło­giej ra­do­ści. Mar­twi­ła się o nie­go, bała, że zro­bił so­bie krzyw­dę. Z pew­no­ścią za­raz przy nim przy­kuc­nie, po­mo­że ostro­żnie wstać, a po­tem po­sa­dzi so­bie na ko­la­nach, przy­tu­li i będzie do­py­ty­wać, co go boli. Na­tych­miast obie­cał so­bie, że będzie dziel­ny i nie po­ka­że po so­bie, jak moc­no daje mu w kość stłu­czo­ny bok. Nie wspo­mni rów­nież o bo­lącym nad­garst­ku, któ­ry chy­ba za­czy­nał puch­nąć. Niech mama wi­dzi, ja­kie­go ma dziel­ne­go syn­ka!

– Mar­cin! – krzyk­nęła mama. Ku zdu­mie­niu chłop­ca w jej gło­sie nie po­brzmie­wa­ła tro­ska, ale szcze­ra zło­ść. – Coś ty na­ro­bił, do dia­bła?! Czy na­praw­dę nie mo­żna cię spu­ścić z oka na pięć mi­nut?!

Po­kój znów wy­pe­łnił roz­dzie­ra­jący płacz Ja­cu­sia.

– Patrz, co zro­bi­łeś bra­tu! – Mama przy­kuc­nęła obok młod­sze­go syn­ka i po­rwa­ła go na ręce. Mar­cin usia­dł na podło­dze, ro­zej­rzał się nie­pew­nie do­oko­ła. Wszędzie wa­la­ły się kloc­ki, ma­le­ńkie ko­lo­ro­we punk­ci­ki, któ­re jesz­cze chwi­lę temu two­rzy­ły ro­bo­ta Lego, su­per­taj­ne­go agen­ta. Obok ko­la­na Mar­ci­na le­żał frag­ment he­łmu, chy­ba był pęk­ni­ęty. Chło­piec za­ci­snął na nim pi­ęść, aż ostra kra­wędź kloc­ka wbi­ła mu się w skó­rę. Na­gle za­chcia­ło mu się pła­kać. Ale nie mógł i tyl­ko wo­dził szkli­stym wzro­kiem za krążącą po po­ko­ju mamą. Ja­cuś za­no­sił się gło­śnym łka­niem, cie­kło mu z nosa, a przez po­li­czek bie­gła czer­wo­na li­nia; dzie­ło za­błąka­ne­go kloc­ka, któ­ry ota­rł się o jego skó­rę. Mama ca­ło­wa­ła bu­źkę, dmu­cha­ła w ja­sne wło­ski i szep­ta­ła ko­jące sło­wa, ale były to sło­wa prze­zna­czo­ne wy­łącz­nie dla tych ma­łych uszu przy­po­mi­na­jących śli­ma­cze mu­szel­ki, a kie­dy jej wzrok spo­czął na star­szym syn­ku, rysy twa­rzy stęża­ły, brwi prze­isto­czy­ły się w dwie bły­ska­wi­ce, a zęby ota­rły o sie­bie z ci­chym zgrzy­tem. Mar­cin ka­żdą ko­mór­ką cia­ła czuł gniew pły­nący od mat­ki i co­raz bar­dziej za­pa­dał się w so­bie.

– Po­cze­kaj, niech tyl­ko tata wró­ci... – wy­ce­dzi­ła gro­źnie. – Już on so­bie z tobą po­roz­ma­wia...

Mar­cin pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, wy­tłu­ma­czyć, że nie za­mie­rzał zro­bić nic złe­go. Nie chciał skrzyw­dzić bra­cisz­ka. Pra­gnął je­dy­nie po­ba­wić się ro­bo­tem, któ­re­go do­stał od Świ­ęte­go Mi­ko­ła­ja. Uczy­nić fi­gur­kę z kloc­ków su­per­ma­szy­ną, taj­nym agen­tem. A po za­ba­wie odło­żyć za­baw­kę na re­gał, tak jak chcia­ła mama. Po pro­stu się prze­stra­szył, za­chwiał i upu­ścił kloc­ki. Nie wie­dział, że roz­sy­pią się na boki, że je­den z nich ude­rzy ma­łe­go w twarz... na­praw­dę nie chciał!

Pró­bo­wał to po­wie­dzieć, ale nie mógł. Spo­mi­ędzy drżących warg nie do­był się ża­den dźwi­ęk.

Na­gle za­dźwi­ęczał dzwo­nek u drzwi. Mama unio­sła wy­mow­nie brwi, a po­tem, mu­ska­jąc war­ga­mi głów­kę po­chli­pu­jące­go Ja­cu­sia, wy­szła do przed­po­ko­ju. Mar­cin sta­nął na nogi i ocie­ra­jąc ręka­wem wil­got­ny nos, ru­szył jej śla­dem. Był boso i drob­ne kloc­ki bo­le­śnie kłu­ły go w sto­py, ale na­wet nie zwró­cił na to uwa­gi. Za­sta­na­wiał się, kto przy­sze­dł. Może dzia­dek albo bab­cia? W ta­kim wy­pad­ku szyb­ko schro­ni się w ich opie­ku­ńczych ra­mio­nach. Ale je­śli to tata wra­cał wcze­śniej z pra­cy... le­piej mieć spo­tka­nie z nim jak naj­szyb­ciej za sobą. Drżąc, Mar­cin przy­lgnął do fu­try­ny drzwi. Ni­g­dy do­tąd żad­ne z ro­dzi­ców go nie ude­rzy­ło, choć zda­rza­ło się, że gło­śno krzy­cze­li albo szar­pa­li go nie­cier­pli­wie za rękę. Wcze­śniej tak nie było, ale od­kąd po­ja­wił się mały, Mar­cin miał wra­że­nie, że prze­szka­dza do­mow­ni­kom. Był za gło­śny, zbyt ru­chli­wy, nie­zgrab­ny. Nie przy­po­mi­nał słod­kie­go bo­ba­sa. Ku swo­jej roz­pa­czy wszyst­ko ro­bił nie tak.

Dziś jed­nak... czuł, że prze­kro­czył ja­kąś gra­ni­cę. Zu­pe­łnie jak­by czer­wo­na kre­ska na po­licz­ku Ja­cu­sia była li­nią otwie­ra­jącą nowe stre­fy kar. Prze­stra­szo­ny za­sta­na­wiał się, co go spo­tka. Do­sta­nie klap­sa czy pa­sem po pu­pie? Pod­pa­trzył kie­dyś w te­le­wi­zji, jak ja­kieś dziec­ko do­sta­wa­ło la­nie, i było to tak prze­ra­ża­jące, że aż za­sło­nił oczy. A do­ro­śli się wte­dy śmia­li, na­wet dzia­dek. I mó­wi­li: „Wi­dzisz? Wi­dzisz? Nie ma co za­dzie­rać z pa­sem! Le­piej być grzecz­nym!”.

Dzwo­nek za­dźwi­ęczał ko­lej­ny raz, a mama, mru­cząc coś gniew­nie pod no­sem, po­de­szła w ko­ńcu do drzwi i przy­tknęła oko do wi­zje­ra. Mar­cin za­uwa­żył, że jej ra­mio­na wy­ra­źnie się na­pi­ęły.

– No, jesz­cze mi tego bra­ko­wa­ło... – sark­nęła.

Naj­wy­ra­źniej za pro­giem stał ktoś nie­po­żąda­ny. Może ta pani, któ­ra cho­dzi z tek­tur­ką po ca­łym mie­ście i zbie­ra na ope­ra­cję dla dziec­ka? Albo ja­kaś nie­lu­bia­na sąsiad­ka? Mama nie zno­si­ła wi­ęk­szo­ści sąsia­dów, bo, jak mó­wi­ła, są cie­kaw­scy i wszędzie wściu­bia­ją nos. Gdy na­po­tka­ne na spa­ce­rze star­sze pa­nie za­gląda­ły do wóz­ka Ja­cu­sia albo za­ga­dy­wa­ły do Mar­ci­na, trzęsła się ze zło­ści. Jemu to z ko­lei nie prze­szka­dza­ło. Chęt­nie przy­sta­wał, by za­mie­nić kil­ka słów i opo­wie­dzieć, jak było w szko­le. Cza­sa­mi do­sta­wał cu­kier­ka, a jed­na z sąsia­dek dała mu na­wet zło­tów­kę na loda. Nie chciał jej spra­wiać przy­kro­ści i mó­wić, że ga­łka w cu­kier­ni na rogu kosz­tu­je pięć zło­tych, dla­te­go scho­wał pie­ni­ądze i grzecz­nie po­dzi­ęko­wał. Bab­cia mó­wi­ła, że za­wsze trze­ba grzecz­nie dzi­ęko­wać. Na­wet za to, że ktoś wska­że nam, że mamy brud­ny nos!

Ale co to...?

Mar­cin z wra­że­nia za­po­mniał o stra­chu pęta­jącym cia­ło i wy­chy­lił się do przed­po­ko­ju. Zza drzwi do­cie­ra­ły ja­kieś przy­jem­ne, skocz­ne dźwi­ęki.

Mama prze­kręci­ła gór­ną za­suw­kę i uchy­li­ła drzwi, a wte­dy do domu wla­ła się fala ra­do­snej mu­zy­ki. W pro­gu mi­gnął skra­wek błysz­czącej, ko­lo­ro­wej sza­ty. Ja­cuś wy­trzesz­czył wiel­kie oczęta i wy­ci­ągnął rękę, jak­by chciał si­ęgnąć po to, co kry­ło się za drzwia­mi. Mar­cin nie­śmia­ło przy­su­nął się do wy­jścia, a wte­dy...

– Przy­bie­że­li do Be­tle­jem pa-ste-rze! – huk­nęło do­no­śnie i prze­stra­szo­ny cof­nął się o krok. Mały wy­krzy­wił bu­zię w pod­ków­kę, szy­ku­jąc się do no­wej fali pła­czu, a przez twarz mamy prze­mknął cień zło­ści. Ko­lęd­ni­cy jed­nak nic so­bie z tego nie ro­bi­li. Śpie­wa­li, jak­by od tego za­le­żał świat. Ko­ły­sa­li się ryt­micz­nie na boki, prze­stępu­jąc z nogi na nogę. Mar­cin przy­su­nął się do mamy, a ona po­ło­ży­ła opie­ku­ńczo dłoń na jego ra­mie­niu. Czuł jej cie­pło i wte­dy ogar­nęło go cu­dow­ne szczęście. Z lek­kim uśmie­chem przy­glądał się ko­lęd­ni­kom. Po­do­ba­ło mu się, jak śpie­wa­li. Tak ener­gicz­nie, choć nie­któ­rzy wy­gląda­li na ze­stre­so­wa­nych. Ja­cuś akom­pa­nio­wał im gło­śnym la­men­tem, mama hu­śta­ła go na bio­drze. Na­gle oczy mal­ca zro­bi­ły się wiel­kie i okrągłe, pulch­na rącz­ka wy­ci­ągnęła się ku drzwiom. Ko­lęd­ni­cy roz­stąpi­li się, ro­bi­ąc prze­jście dzi­wacz­nej po­sta­ci w sza­rym ko­stiu­mie z dłu­gi­mi usza­mi.

A cóż to?

Osioł?

Mar­cin chi­cho­tał w ku­łak, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie, czy wśród zwie­rząt zgro­ma­dzo­nych w ko­ściel­nej szop­ce wi­dział osio­łka. Chy­ba nie, za to upar­ciuch po­ja­wił się w jed­nym z od­cin­ków „Ojca Ma­te­usza”, tym o ja­se­łkach. Mar­cin oglądał se­ria­le z bab­cią i bar­dzo to lu­bił, bo przed se­an­sem bab­cia pa­rzy­ła so­bie her­ba­tę i do­le­wa­ła do niej coś, co mia­ło ciem­no­ró­żo­wy ko­lor i ostro pach­nia­ło ma­li­na­mi. A dla nie­go szy­ko­wa­ła ka­kao, któ­re po­sy­py­wa­ła tar­tą cze­ko­la­dą. Mniam!

Tym­cza­sem osioł z oci­ąga­niem zbli­żał się do Ja­cu­sia. W ręku trzy­mał ko­szyk z cu­kier­ka­mi w błysz­czących pa­pier­kach. Mar­cin po­czuł, jak ślin­ka na­pły­wa mu do ust. Przy­po­mniał so­bie, że na cho­in­ce w po­ko­ju wi­szą jego ulu­bio­ne kasz­tan­ki. Tyl­ko czy po tym, co wy­da­rzy­ło się w dzie­ci­ęcym po­ko­ju, mama w ogó­le po­zwo­li mu się zbli­żyć do drzew­ka? Wes­tchnął z ża­ło­ścią, uświa­da­mia­jąc so­bie, że z pew­no­ścią cze­ka go ko­lej­ny szla­ban na sło­dy­cze i baj­ki.

Na wi­dok po­sta­ci w sza­rym ko­stiu­mie Ja­cuś naj­pierw uśmiech­nął się sze­ro­ko, od­sła­nia­jąc po­je­dyn­cze, drob­ne ząb­ki, a na­stęp­nie po­now­nie wy­buch­nął roz­pacz­li­wym pła­czem. Osioł wy­glądał na rów­nie prze­ra­żo­ne­go co chłop­czyk. Resz­ta ko­lęd­ni­ków w ogó­le nie prze­jęła się ma­ru­dzącym mal­cem. Ktoś po­ci­ągnął po­stać w sza­rym ko­stiu­mie za ło­kieć, ktoś inny lek­ko ją pchnął w stro­nę dziec­ka. Prze­jęty osio­łek z wra­że­nia po­tknął się o brzeg roz­ci­ągni­ęte­go na podło­dze dy­wa­ni­ka i tra­cąc rów­no­wa­gę, z gło­śnym jękiem zwa­lił się u stóp mamy. Ko­szyk po­tur­lał się po podło­dze, ko­lo­ro­we cu­kier­ki roz­sy­pa­ły się po kątach, a Ja­cuś ro­ze­śmiał się szcze­bio­tli­wie.

– Prze­pra­szam... – stęk­nęła po­stać na podło­dze.

Mar­cin rzu­cił się z po­mo­cą. Opa­dł na ko­la­na i naj­pierw po­dał osio­łko­wi ko­szyk, a na­stęp­nie za­czął do nie­go upy­chać sło­dy­cze. Osio­łek uśmiech­nął się do nie­go z wdzi­ęcz­no­ścią i prze­su­nął gór­ną część ko­stiu­mu na tył gło­wy. Wte­dy uka­za­ła się za­czer­wie­nio­na z cie­pła i emo­cji twarz oto­czo­na ciem­ny­mi wło­sa­mi. Prze­cież to mama Zosi z jego kla­sy! Wpa­tru­jąc się w mamę ko­le­żan­ki, pra­wie prze­oczył, że ta pod­ty­ka mu kosz z ła­ko­cia­mi i za­chęca, by się po­często­wał. Po omac­ku wy­ci­ągnął sze­lesz­czące za­wi­ni­ąt­ko. Ana­na­so­wą ga­la­ret­kę w cze­ko­la­dzie, za któ­rą nie prze­pa­dał, ale czy to wa­żne?

– Weź też dla bra­ta, nie chcę go wy­stra­szyć... – szep­nęła, pod­no­sząc się z ku­cek.

Mar­cin po­now­nie za­nur­ko­wał ręką w ko­szy­ku i tym ra­zem uda­ło mu się zła­pać praw­dzi­wą zdo­bycz. Cze­ko­lad­kę w cha­rak­te­ry­stycz­nym po­ma­ra­ńczo­wym złot­ku. Kasz­ta­nek! Uśmiech­nął się sze­ro­ko na myśl o sło­dy­czy roz­le­wa­jącej się po języ­ku. W ta­kim ra­zie ga­la­ret­ka ana­na­so­wa będzie dla Ja­cu­sia! Mama i tak pew­nie nie da jej ma­łe­mu. Bar­dzo pil­no­wa­ła, co bra­ci­szek zja­da, owo­ce, wa­rzy­wa, kasz­ki bio, co­kol­wiek to było...

Tym­cza­sem ko­lęd­ni­cy ko­ńczy­li „Przy­bie­że­li do Be­tle­jem” i wy­mie­nia­li py­ta­jące spoj­rze­nia. Mar­cin zro­zu­miał, że wi­zy­ta prze­bie­ra­ńców do­bie­ga ko­ńca, i zro­bi­ło mu się przy­kro. Chęt­nie by jesz­cze po­słu­chał, jak we­so­ło śpie­wa­ją, i po­pa­trzył, jak dia­be­łek żar­to­bli­wie bo­dzie wi­dła­mi pa­stusz­ka w ka­pe­lu­szu z piór­kiem. I kto wie, może osio­łek pod­su­nąłby jesz­cze raz ko­szyk, a jemu znów uda­ło­by się zna­le­źć ulu­bio­ną cze­ko­lad­kę? Mama jed­nak już prze­trząsa­ła to­reb­kę w po­szu­ki­wa­niu port­mo­net­ki, pod­rzu­ca­jąc przy tym na bio­drze Ja­cu­sia jak małą ku­kie­łkę.

Szko­da...

I wte­dy po­chy­lił się w jego stro­nę król w błysz­czącej ko­ro­nie i czer­wo­nym płasz­czu. Przez ra­mię prze­wie­szo­ną miał dużą gi­ta­rę.

– Jaką ko­lędę lu­bisz, smy­ku? – za­py­tał przy­ja­źnie. – Co ci mamy za­śpie­wać?

– Ja...? – za­jąk­nął się Mar­cin i zer­k­nął nie­pew­nie na mamę. Gdy ski­nęła za­chęca­jąco gło­wą, chło­piec zro­bił w gło­wie szyb­ki prze­gląd ko­lęd; tych słu­cha­nych w domu, gdy bab­cia nu­cąc, za­gnia­ta­ła cia­sto na ma­kow­ca, albo tych pły­nących z włączo­ne­go przez mamę ra­dia, kie­dy to ro­bi­ła świ­ątecz­ne po­rząd­ki, i tych na­uczo­nych w szko­le, za­pa­mi­ęta­nych z ko­ścio­ła. Sam nie wie­dział, któ­rą lu­bił naj­bar­dziej. Wszyst­kie były pi­ęk­ne. Cho­ciaż...

– Lu­bię „Lu­la­jże, Je­zu­niu”... – szep­nął ci­chut­ko.

– Aaa... Pi­ęk­na ko­lęda! – za­szem­ra­li z uzna­niem ko­lęd­ni­cy, a Mar­cin po­czuł ra­do­ść i dumę na myśl, że wła­śnie tę wy­brał. I gdy pal­ce kró­la z czu­ło­ścią prze­bie­gły po stru­nach gi­ta­ry, a po domu po­nio­sły się rzew­ne dźwi­ęki ko­lędy, Mar­cin bez­wied­nie przy­su­nął się do mamy, a ona po­now­nie po­ło­ży­ła dłoń na jego ra­mie­niu.

– Lu­la­jże, Je­zu­niu, moja pe­re­łko... lu­laj ulu­bio­ne, me pie­ści­de­łko...

Mar­cin po­czuł, że z jego cia­łem dzie­je się coś dziw­ne­go. Na­gle miał wra­że­nie, jak­by z góry na dół, przez kark, ra­mio­na, brzuch i nogi, aż po sto­py w ko­lo­ro­wych pa­sia­stych skar­pet­kach, prze­bie­gło po nim sta­do mró­wek.

– Lu­la­jże, Je­zu­niu, lu­la­jże, lu­laj...

W tym mo­men­cie spły­nęło na nie­go nie­zwy­kłe wspo­mnie­nie. Uj­rzał ko­bie­tę sie­dzącą w fo­te­lu nie­opo­dal du­żej, oświe­tlo­nej cho­in­ki i chłop­ca wspi­na­jące­go się na pal­ce, by si­ęgnąć po za­wie­szo­ną na ga­łąz­ce cze­ko­lad­kę. To prze­cież my, po­my­ślał pod­nie­co­ny, mama i ja! Ko­bie­ta śmia­ła się ra­do­śnie, obej­mu­jąc ręko­ma wiel­ki, okrągły jak pi­łka brzuch, a po­tem przy­wo­ła­ła go do sie­bie i ge­stem za­chęci­ła, by do­tknął krągło­ści. Zro­bił to nie­śmia­ło, ostro­żnie, naj­pierw mu­snął brzuch pal­cem, po­tem dło­nią, aż w ko­ńcu przy­tu­lił doń po­li­czek i za­śmiał się gło­śno. Gdy mama przy­gar­nęła go do sie­bie, przy­tu­lił gło­wę do jej pier­si i przy­mknął po­wie­ki. Jej dłoń de­li­kat­nie gła­dzi­ła go po wło­sach, a z ust do­by­ły się zna­jo­me sło­wa:

– Za­mkni­jże znu­żo­ne pła­czem po­wiecz­ki, utu­lże ze­mdlo­ne łka­niem ustecz­ki...