Mikołaj z ulicy Pogodnej - Joanna Szarańska - ebook + książka

Mikołaj z ulicy Pogodnej ebook

Joanna Szarańska

4,5

Opis

Poznaj mieszkańców ulicy Pogodnej i przekonaj się, że każda historia ma w sobie coś magicznego!

Kornelia Starska, pieszczotliwe nazywana przez czytelniczki Gwiazdeczką, jest niekwestionowaną królową powieści świątecznych. Co roku wydaje historie, które otulają niczym najcieplejszy wełniany szalik. Aż do tego roku. Niespodziewanie dopada ją kryzys twórczy i książka świąteczna staje pod znakiem zapytania. Wtedy redaktorka podsuwa jej historię tajemniczego jegomościa, który zawsze w grudniu obdarowuje okoliczne dzieci drobnymi prezentami.

Kim jest Mikołaj z ulicy Pogodnej? Dlaczego upodobał sobie tę najbardziej zapomnianą ulicę w mieście? I czy Kornelii uda się odkryć jego tożsamość i opisać w swojej książce?

Sięgnij po historię pachnącą pierniczkami i świerkowymi gałązkami, w której Joanna Szarańska po raz kolejny udowadnia, że w święta najważniejsi są ludzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (158 ocen)
100
41
12
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Winkowosc

Z braku laku…

Jakaś taka nieszczególna,nudna.Jedna z gorszych powieści tej autorki niestety....
20
ivettereads

Z braku laku…

Niesamowicie wieje nudą.
20
Tutowie

Dobrze spędzony czas

To moje pierwsze zetknięcie z piórem Szarańskiej i jestem pozytywnie zaskoczona. Jest to 7 powieść w klimacie świąt jaką przeczytałam tej zimy i muszę stwierdzić że najlepsza (a czytałam Witkiewicz, Kubik, Sońska, Tekieli, Formella i Wilczyńska). Ciepła, slodko-gorzka, z humorem, z wzruszeniem, ze śniegiem, trochę tajemnicza i zagadkowa, trochę magiczna i naiwna - ma wszystko czego ja szukam w takich powieściach.
00
Gutkoool

Dobrze spędzony czas

Inna niż dotychczas około świąteczna, bardzo otulająca i dająca nadzieję powieść
00
she__vvolf

Nie oderwiesz się od lektury

Oj jak mi się podobała ta książka, to nie mam pytań sama do siebie. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej świątecznej książki w tym roku, naprawdę. Dzisiaj dotarło do mnie, że z twórczością Autorki miałam już styczność, gdy spontanicznie sięgnęłam po serię „Kalina w malinach” i już wtedy, mimo, że nie przepadam za książkowymi komediami, przepadłam w poczuciu humoru Autorki i jej przesympatycznym, przyjemnym w odbiorze stylu pisania. I czytając „Mikołaja…” tylko się w tym utwierdziłam, że powinnam nadrobić pozostałe tytuły Pani Szarańskiej. Jeśli będą równie ciepłe, miłe, wzruszające i momentami zabawne jak ten świąteczny tytuł, to na bank przepadnę w nich. Zdecydowanie polecam. Totalnie przeurocza i chwytająca za serducho historia. Ludzie, których chciałoby się poznać, niekiedy wręcz przytulić czy porozmawiać z nimi osobiście. Ulica choć zapomniana i brzydka, to wciąż sprawiająca, że człowiek przepada w jej uroku i wewnętrznym blasku, który bije z witryn lokalnych biznesów i usług. Sama ch...
00



 

 

 

 

 

MIESZKAŃCY ULICY ORAZ INNI BOHATEROWIE POWIEŚCI W KOLEJNOŚCI PRZYPADKOWEJ

 

KORNELIA STARSKA – autorka świątecznych bestsellerów, obecnie dotknięta przykrym i dołującym kryzysem twórczo-gwiazdkowym.

LENA MACIEJKO – redaktorka i przyjaciółka Kornelii. Ma skłonności do kreatywnego inspirowania swej podopiecznej i lekkich histerii, szczególnie gdy akurat jest na diecie.

MIROSŁAWA BOCHENEK – właścicielka baru Rozgwiazda. Mistrzyni pierogów oraz pieczonych nóżek. Wynajmuje Kornelii pokój nad barem.

ZUZANNA LEŚNIAK – właścicielka pasmanterii Śliczna i wielka pasjonatka literatury dziecięcej.

PELAGIA KORNACKA – właścicielka cukierni Szarlotka. Stara się, by w jej lokalu było „po dawnemu”. Miłośniczka kryminałów z finezją.

MAGDALENA ORŁOWSKA – właścicielka sklepiku z mydłem i powidłem Magdalenka.

PAWEŁ JARZĄBEK – dentysta z Pogodnej. Zafiksowany na punkcie złego stanu ulicy. Dobrze znany w urzędzie miasta.

LUCYNA JARZĄBEK – żona dentysty. Elegantka często odwiedzająca salony piękności. Również psie. Wpatrzona jak w obraz w ukochanego teriera.

STEFAN OGRODNIK – właściciel sklepu żelaznego Słoneczny Ogrodnik. Amator kaloszy.

KLARYSA SROKA – siostra Stefana. Pracuje razem z bratem w sklepie żelaznym. Po zniknięciu córki opiekuje się ukochaną wnuczką Miłką.

MIŁKA SROKA – wnuczka Klarysy, rozkochana w teatrze. Marzy o pisaniu scenariuszy.

TOMASZ KRÓL – dziennikarz, który po śmierci żony wychowuje (z różnym skutkiem) dwójkę rozkosznych łobuzów. Był jednym z dzieci, które przed laty zapoczątkowały tradycję strojenia drzew na Pogodnej.

MARYLKA I PATRYK KRÓLOWIE – para siedmiolatków o niespożytych pokładach energii i wprost niewyobrażalnych pomysłach.

FRANEK KRÓL – starszy brat Tomasza, po wyjściu z więzienia okupuje drzwi okolicznych sklepów z alkoholem.

PAN RYSIO – mieszkaniec jednej z sąsiednich ulic. Stały bywalec baru Rozgwiazda, amator pieczonych nóżek oraz adorator Mirosławy.

TADEUSZ MROZEK – mało sympatyczny, mrukliwy właściciel Składu Węgla i Towarów Rozmaitych na Pogodnej.

PEPIK – terier Jarząbków. W opinii mieszkańców ulicy huncwot i złodziejaszek.

DZIECI Z POGODNEJ – poza już wymienionymi Frankiem i Tomkiem także Luiza, Michał i Paweł. Grupka przyjaciół, którzy w latach dziewięćdziesiątych zapoczątkowali tradycję strojenia drzew w kolorowe szaliki, na zawsze odmieniając wygląd ulicy w okresie świątecznym.

ULICA POGODNA – jedna z najważniejszych bohaterek opowieści. Uznawana za najbrzydszą w mieście, zapomniana przez wszystkich poza jej mieszkańcami, ale niepozbawiona uroku.

MIKOŁAJ Z POGODNEJ – tajemniczy darczyńca.

 

Pozostałe postacie:

 

HENRYK BOCHENEK – nieżyjący mąż Mirosławy, marynarz.

FELICJA BŁYSTEK – dyrektorka biblioteki.

MARIA MAJCHER – bibliotekarka.

KATARZYNA DZIKOWSKA – wychowawczyni Marylki i Patryka.

LILIANA KRÓL – nieżyjąca żona Tomasza.

 

 

 

 

 

Dawno temu

 

 

 

 

 

GRUDZIEŃ 1992

 

Śnieg zaczął padać na drugiej lekcji. Była to matematyka z panią Toporską, zwaną powszechnie Toporzycą lub Potworem Toporem, a ponieważ nauczycielka zaplanowała na ten dzień duży sprawdzian z ułamków, uczniowie nie mieli okazji zbyt często zerkać w okno. Gdy jazgotliwy dzwonek obwieścił wreszcie koniec zajęć i uczniowie podnieśli głowy znad pobazgranych kartek, cały trawnik zaścielała już miękka biała pierzynka.

Śnieg padał i padał, otulając delikatnym puchem domy, płoty i drzewa. Nawet czarnego jak węgiel kundelka pana Anastazego Jopa, który o jedenastej z minutami zwykł urządzać sobie przechadzkę po miasteczku, zamienił w bielutkiego czworonożnego bałwanka. Nim dzieci skończyły ostatnie w tym roku zajęcia i wybiegły przed szkołę, okolica zmieniła się nie do poznania. Teraz przywodziła na myśl śnieżną krainę Narnii albo królestwo zimy z wiersza Konopnickiej. Zaraz też rozgorączkowana dzieciarnia dała nura w puszyste zaspy, brodząc w sypkiej bieli po kolana i pozostawiając ślady orła na śniegu. Zaraz wywaliła na brodę języki ze śladami zupy pomidorowej ze szkolnej stołówki, by złapać płatki śniegu. Piskom, śmiechom i figlom nie było końca, a kolorowe czapki tylko migały wśród bieli! I nagle ktoś głośno zaproponował:

– Na sanki! Na górkę! Raz i dwa…

I już dzieciaki zaczęły się gramolić spod zasp, naciągać czapki na poczerwieniałe uszy, pocierać skostniałymi z zimna palcami nosy, otrzepywać kolana i pupy, wytrząsać sypki puch z kozaków i trzewików. Po chwili trajkotały jeden przez drugiego: ten ma sanki, ten dwie pary, bo jeszcze i po starszym bracie, ten nie ma, ale pożyczy od kuzyna, choć trochę są małe… A gdzie na te sanki? Na górkę za miasto? Eee, daleko! Zanim do domu obrócą, kazania o przemoczonych portkach od matki wysłuchają, sanki w garażu odgrzebią i z pajęczyn omiotą, a potem na górkę dotaszczą, ciemno już będzie. Trzeba by coś bliższego znaleźć, w samym miasteczku. Ale gdzie, skoro wszędzie tylko nikomu niepotrzebne sklepy, urzędy i ulice? Młode nóżki nerwowo dreptały po skrzypiącym śniegu, a główki aż parowały od wymyślania, gdzie by tu pozjeżdżać. Zbite w ciasną grupkę dzieci z Pogodnej wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.

– U nas by można – wtrącił w końcu nieśmiało Michał.

– Tak – poparła go Luiza. – Górka nad Pogodną jest świetna!

– Nad Pogodną? Przecież tam nic nie ma…

– A właśnie, że tak! – Luiza dumnie zadarła podbródek. – My tam mieszkamy i jak mówimy, że jest fajna górka, to jest!

– W zeszłym roku zjeżdżaliśmy codziennie – wtrącił Piotrek, brat Michała. – A na sam koniec jeszcze skocznię sobie zbudowaliśmy taką, że tyleee – przerwał i wyciągnął w górę rękę – sanki w górę wyskakiwały!

– A potem lądowały na ulicy. Hydrant często przecieka i lodowisko się tworzy, więc sanki jeszcze kawałek po lodzie sunęły. – Luiza uśmiechnęła się do przyjemnych zimowych wspomnień. – Jak się ktoś na lewo i prawo wychylić umiał, to sanki w kółko jak bączek się kręciły, jakbyś na karuzeli siedział. Ale nie każdy tak potrafi… Pod górką za miastem lodu nie ma. – Zerknęła z wyższością na chłopaków z szóstej klasy.

– No dobra… – zaczął z wahaniem jeden z entuzjastów saneczkowania. – Ale jak to tak po drodze jeździć? Nie przeganiają was?

– Raczej nie – stwierdził Franek.

– A jak samochód pojedzie?

– Na Pogodnej? Tam pewnie samochodu jeszcze nie widzieli – szydził jakiś uczniak ze starszej klasy.

Luiza obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.

– Widzieliśmy taki, o jakim ci się nie śniło, tępy półgłówku!

– Ty, mała… Chcesz obejrzeć swoje mleczaki od korzenia?!

– Obejrzałabym twoje, ale matka ugotowała na nich rosół!

– Ja ci dam…! – Chłystek zdarł przemoczone rękawiczki i zacisnął posiniałe z zimna pięści. Koledzy szybko zaczęli studzić jego zapędy do bitki, a chłopcy z Pogodnej odciągali poczerwieniałą z gniewu Luizę.

– Zostaw, z dziewczyną będziesz się lał?

– I to jeszcze smarkatą? Przecież ona chodzi do trzeciej klasy…

– Odpuść, bo bibliotekarka w oknie stoi i się patrzy…

– Dobra. – Chłopak nonszalanckim ruchem postawił kołnierz ortalionowej kurtki. – Niech będzie. Odpuszczę młodej, niech szczeka, co chce. Ale prędzej zeżrę flaki mojej matki, nim postawię stopę na tej ich parszywej górce! Idziemy za miasto? – Koledzy potwierdzili niewyraźnymi pomrukami. – No, to ruchy!

Po chwili plac przed szkołą opustoszał. Pozostało na nim jedynie czworo dzieci z Pogodnej. Michał wlepił chmurny wzrok w Luizę.

– Zawsze musisz kłapać tą jadaczką, Izka?

– Zawsze. – Odpowiedziała mu hardym spojrzeniem. – A ty zawsze musisz się im podlizywać? – dodała po chwili. – Tak ci zależy, żeby się zakolegować? Przecież to idioci…

– Nie podlizuję się. – Chłopak poczerwieniał. – Po prostu… Pomyślałem, że fajnie byłoby razem pozjeżdżać. Poza tym nie chciałem, żeby cię przetrzepali. Nie byłabyś taka ważna, jakby ci gębę śniegiem natarli!

– Phi, a bo to oni pierwsi? Zapominasz, że mam starszych braci?

– Nie zapominam. Też nieraz od nich dostałem… – mruknął. – A z tymi tam… – urwał i ruchem brody wskazał oddalających się kolegów – lepiej nie zadzieraj. Trzymaj język za zębami, to ich nie stracisz…

– Nie powinni wyśmiewać się z Pogodnej – upierała się dziewczynka.

– Wszyscy się z niej wyśmiewają – zauważył trzeźwo Franek. – To najbrzydsza ulica w mieście.

– Nie najbrzydsza, tylko trochę… zaniedbana. Tak mówi panna Zuzanna z pasmanterii – odparła Luiza. – Mówi też, że jeszcze przyjdą dla niej dobre czasy.

– Dla Pogodnej czy dla panny Zuzanny? – zakpił Michał.

– Nie wiem – przyznała stropiona.

– Długo tak jeszcze zamierzacie stać i klepać dziobami? – Piotrek zatuptał na śniegu. – Palce mi zdrętwiały. Idziemy pozjeżdżać czy nie?

– Idziemy! – wykrzyknęli zgodnym chórem.

– Poczekajcie… – Franek otarł sopel u nosa rękawem kurtki i łypnął w okna mieszczącego się w suterenie budynku przedszkola. Przedszkolanka, pani Danusia, ozdobiła je bałwankami z waty i misternie wycinanymi śnieżynkami. – Może bym od razu Tomusia zabrał? Nie musiałbym później specjalnie lecieć i zabawy przerywać. Niech młody też z nami pozjeżdża.

– A nie będzie beczał? – Michał uniósł wymownie brwi. – Ostatnio…

– Ostatnio to co innego… – wszedł mu w słowo Franek. – Zabrałem go przed leżakowaniem i jeszcze się… ten, no… posrał w majtki. Dziś się nie posra. Słowo. Mama nauczyła go na sedes.

– Ma cztery lata. – Luiza przewróciła oczami. – Pasowałoby…

– Pasowałoby tobie jednak natrzeć buźkę śniegiem – warknął rozeźlony Franek. – Masz młodszego brata? Nie? To jak nie masz i się nie znasz, nie mędrkuj.

– Dobra, dobra, tylko wysadź go na tron, zanim na sanki polecimy. Bo jak nam górkę zasmrodzi…

– Blisko jest. Da radę. Czekajcie – rzucił i już go nie było.

Po kwadransie grupka dzieci z pochlipującym Tomusiem – który tym razem został wybudzony w połowie drzemki – ruszyła ku Pogodnej. Długa to była wędrówka, bo szkoła znajdowała się w ścisłym centrum miasteczka, a ulica właściwie już na peryferiach. Do tego po drodze kusiło tyle ciekawych rzeczy. W witrynie cukierni Pałacowa wystawiono ruchomą szopkę. Pasterze sztywno skłaniali głowy, owieczki kręciły młynka wokół ubogiej stajenki, a zaskakująco duże Dzieciątko leżące w żłobie unosiło rączkę, jakby chciało radośnie pomachać. Na skwerze nieopodal przychodni zdrowia dzieci z piątej klasy urządziły bitwę na śnieżki. Luiza, Piotrek i Michał natychmiast rzucili się do zabawy, tymczasem Franek usiłował uspokoić coraz głośniej zawodzącego Tomusia. Gdy pojedynek na śnieżne kule został rozstrzygnięty, ruszyli dalej, ale za apteką natknęli się na dostawczego żuka, którego koła buksowały w śniegu. Czerwony na twarzy kierowca ciskał dookoła przekleństwami, a dzieci przysłuchiwały się z zaciekawieniem, notując w pamięci nowo poznane wyrażenia. Dalej poszło już z górki, i to dosłownie, bo Pogodna znajdowała się w najniżej położonej północnej części miasta i za apteką teren zaczął łagodnie opadać. Resztę drogi dzieci pokonały, ślizgając się na butach, szeroko rozrzucając ramiona i przekrzykując jeden drugiego nazwiskami skoczków narciarskich znanych z telewizji. Na miejsce dotarli zziajani oraz z niecierpliwością czekający na nową zabawę. Przystanęli przy ceglanej kamienicy numer osiem, w której mieszkali Franek i Tomuś.

– No to widzimy się za kwadrans na górce, tak? – zakomenderował starszy chłopiec, nieformalny przywódca paczki. Pozostali z zapałem skinęli głowami, nawet mały Tomuś, któremu gil zamarzał u nosa.

– Nie zapomnij zagonić młodego na kibel – upomniała Franka Luiza.

Piotrek pociągnął nosem.

– Chyba na to za późno…

Mimo kilku drobnych przeciwności losu w końcu całej grupie udało się spotkać na wzniesieniu górującym nad ulicą. Był to przyjemny, ładnie uformowany pagórek o kopulastym szczycie. Latem wzniesienie porastała wysoka trawa, zimą zamieniało się w najlepszy pod słońcem tor saneczkowy. Początkowo stok opadał dość stromo, co znacząco ułatwiało rozpędzenie sanek, dalej był już łagodniejszy i płynnie łączył się z położoną niżej ulicą, po której sunęło się jak po maśle. Chłopak spod szkoły niewiele się pomylił, bo samochodów na Pogodnej pojawiało się jak na lekarstwo. Nowego fiata wśród mieszkańców miał tylko dentysta, młody doktor Jarząbek, panna Zuzanna zaś trzymała w garażu starą skodę po ojcu, którą uruchamiała jedynie od wielkiego święta. Rzadko używany samochód prychał, krztusił się i rzęził, co właścicielkę wprawiało w irytację i skłaniało do ponownego skrycia wehikułu pod burą plandeką. Zdarzało się oczywiście, że na Pogodną zajeżdżały samochody dowożące towar do miejscowych sklepików, a ze Składu Węgla i Materiałów Rozmaitych Tadeusza Mrozka kursował pocieszny traktorek z przyczepką, jednak odbywało się to najczęściej w godzinach przedpołudniowych, gdy dzieci były w szkole. Do tego Pogodna była ślepą uliczką, kończyła się paręnaście metrów za ostatnimi ceglanymi budynkami dawnej szwalni, ustępując miejsca gęstym krzakom i stercie gruzu niewiadomego pochodzenia, więc ryzyko, że pojawi się na niej przejezdny kierowca, było doprawdy znikome. Miejscowa dzieciarnia mogła beztrosko dokazywać na ulicy.

– Jazda! – Michał ustawił sanki pierwszy. Zaraz za nim swoje przygotowywał Piotrek. Luiza spod zmarszczonych brwi lustrowała pokrytą bielą wstęgę położonej w dole ulicy.

– To naprawdę szczęśliwie, że z hydrantu nadal cieknie woda – stwierdziła. – Takiej ślizgawki nie ma nikt w całym mieście!

– Powiedz to doktorowi Jarząbkowi – prychnął Michał. – Wysiadł z auta, nogi mu się rozjechały, że prawie szpagat by zrobił, jak ten karateka z filmu, co ostatnio z wypożyczalni przyniosłem. Tak plasnęło o lód, że echo po ulicy poszło. Widziałem go rano, okrakiem chodzi.

– Doktorowa w Magdalence mówiła, że ma zadek obity jak jabłko. I że początkowo to strasznie jęczał z bólu, ale trzy razy dziennie smaruje mu te siniaki maścią z żywo… no… – Luiza przymknęła oczy, próbując przypomnieć sobie nazwę – …żywokostu i niby dalej jęczy, ale z zadowolenia – dodała z dumą.

– Nie rozumiem. – Piotrek zmarszczył brwi. – Jak może być zadowolony, skoro jęczy? I po co jęczy, skoro jest zadowolony? Lepiej by się pośmiał albo coś… Doktor jest strasznie dziwny, nie?

– To nie jest zwykły doktor, to dentysta – uściślił Michał, a dzieci spojrzały po sobie. – To nawet gorsze od psychiatry. Byłem u niego zakładać plombę, nazwał mojego zęba Michasiem i cały czas z nim gadał. Mówię wam, bolący tyłek to najmniejszy problem doktorka… – podkreślił, kręcąc przy skroni charakterystyczne kółka. – Poza tym jakby ci smarowali dupsko maścią z żywych kości, też byś nie wiedział, co robić.

– Z żywych kości? – Piotrek skrzywił się z obrzydzeniem. – Fuj!

– No… Ale dość gadania, jedziemy?

– Jedziemy! – odkrzyknęli chórem.

I pojechali!

Michał odepchnął się stopami od zaściełanego miękkim śniegiem zbocza i sanki pomknęły znajomym torem. Początkowo sunęły nieśmiało, jakby się wstydziły rzucić w beztroską zabawę, ale już po chwili podbite wypolerowaną lśniącą stalą płozy złapały ślizg i nabrały prędkości. W ułamku chwili pokonały wzniesienie, przed ulicą lekko wzbiły się w powietrze, potem z głośnym hukiem wylądowały na lodowym podłożu i z chrzęstem pomknęły dalej, aż dotarły do drugiego końca jezdni i zatrzymały się dopiero na miękkiej stercie żwiru. Z rosnących przy poboczu drzew opadła czapa śniegu, miękko lądując na głowie chłopca. Ten roześmiał się w głos, otrząsnął lekko, po czym odwrócił się ku górce i skinął ręką na towarzyszy.

– Jazda! – wrzasnął.

– Jazda! – powtórzył Piotrek, rozpędzając sanki.

Luiza ustawiła się za kolegami. Obejrzała się na brodzącego w śniegu Tomusia. Malec z zachwyconą miną ssał mokrą rękawiczkę. Jego nos przypominał czerwoną latarnię!

– No chodź, wsiadaj – ulitowała się nad nim i wskazała palcem na swoje sanki. Tomusiowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Z radości klasnął w dłonie i od razu poderwał się na równe nogi. Zgrabnie przedzierał się przez zaspę. Dół jego ocieplanych spodni oblepił śnieg, a czapka zsunęła mu się na jedno oko. Luiza pomogła chłopcu usadowić się na sankach i troskliwie objęła go od tyłu ramionami. Natychmiast zaczął podrygiwać, domagając się zjazdu. – Siedź spokojnie, bąblu! – skarciła go łagodnie, zapominając, że jest starsza od niego o zaledwie sześć lat i jeszcze niedawno sama zjadała grudki śniegu przyklejone do wełnianych rękawiczek. Obejrzała się na Franka ponaglająco. – Musisz nas popchnąć!

Chłopak – zadowolony, że ktoś zdjął z niego obowiązek zjeżdżania z młodszym bratem – skwapliwie spełnił żądanie koleżanki i po chwili Luiza z Tomusiem śmignęli w dół zbocza, wydając z siebie zgodny pisk zachwytu. Gdy płozy uderzyły o lód, dziewczynka jeszcze mocniej przytuliła przedszkolaka. Sanki wylądowały w ośnieżonej kupie żwiru, a zachwycony maluch aż podskoczył na siedzisku.

– Jeszcze, jeszcze!

– Zaraz…! Każdy po kolei – studziła jego zapał Luiza. – Jeszcze Franek. I wtedy znów wszyscy wdrapiemy się na górkę!

– Ale super! – zawył z uciechy Franek, gdy dołączył do reszty przyjaciół. – Nasza górka jest najlepsza na świecie i dobrze się stało, że tamci ze starszych klas z nami nie przyszli. Zrobiłby się straszny tłok i… zamieszanie. Nie lubię zamieszania – wyrzucał z siebie słowa w asyście obłoczków oddechu. – Na Pogodnej jest fajnie, bo… jest tu właśnie tak, jak jest – zaśmiał się.

– Nawet jeśli to najbrzydsza ulica w mieście! – dorzucił Michał.

– Nie najbrzydsza – zaprotestowała Luiza – tylko….

– Zaniedbana – dokończył za nią Michał i pacnął w dziewczynkę pospiesznie ulepioną kulą. Śnieg okazał się zbyt sypki i kulka rozpadła się, oblepiając ich twarze bielutkimi drobinami. – Wiem, wiem. Nawet w „Tygodniku Miejskim” o tym pisano. Niegdyś znakomita, dziś zaniedbana i zapomniana. Ulica przemijających budynków i ludzi. – Wykrzywił usta w grymasie. – Na Pogodnej nikt nie rozwiesza światełek ani lampionów, nie ustawia szopki. Tutaj nawet święta są jakieś takie… ponure.

– Nieprawda! – zaprotestowała Luiza. – Panna Zuzanna zawsze wiesza w oknie pasmanterii czapeczki Mikołaja. Co roku dzierga nową na szydełku. Obiecała, że mnie nauczy… A w Magdalence jest przystrojona witryna. My z mamą wystawiamy w kuchennym oknie tekturową szopkę. Doktor Jarząbek z kolei przed świętami chodzi po gabinecie w tej swojej zabawnej czapce i sztucznej brodzie i rozśmiesza dzieciaki…

– Nie wiem, czy rozśmieszyłaby mnie sztuczna broda, gdyby grzebał wiertłem w moich zębach. – Pawłem wstrząsnął dreszcz. – A to, o czym mówisz, i tak nie ma wielkiego znaczenia. Gdzie indziej święta naprawdę są… – urwał i poruszył szczęką, szukając odpowiedniego słowa – …weselsze. U nas to nawet… ten… – urwał i zerknął nerwowo na brata – …nie ma pod choinką prezentów.

– Och, serio? – Luizie zrzedła mina.

– Coś tam jest… – wtrącił Michał, rumieniąc się po czubki uszu. – Ale raczej drobiazgi.

– No takie duperele. Czekolada. Skarpetki od tej czy tamtej ciotki. Albo szaliki robione na drutach, zwykle w obciachowych kolorach i wzorkach – uściślił Piotrek.

– U nas podobnie – dodał Franek i posmutniał. – A w tym roku to i tego pewnie nie będzie, bo tata stracił pracę. I jak na razie nie ma widoku na nową. Mama mówi, że te święta będą chude.

– Kurczę… – Luiza zmieszana zaszurała stopą w śniegu. – Moja mama często powtarza, że w święta najważniejsze nie są podarki ani ozdoby, ale to, że jesteśmy razem, zdrowi i najedzeni. – Umilkła spłoszona, uświadamiając sobie, że być może w domu przyjaciół nie będą nawet takie. Rozejrzała się po ulicy. Minęła już druga po południu i usytuowana u stóp wzgórza Pogodna powoli zmieniała kolory, pogrążając się w popołudniowym półmroku. Nad dachami kamienic wisiała chmurka sinego dymu, w oknach zabłysły pierwsze światła. W jednym nawet mignęło coś kolorowego, może ktoś przystroił już choinkę? – Mam pomysł… – powiedziała, przeciągając słowa. – A gdybyśmy tak sami przystroili ulicę na święta?

– Czym? – zapytał nieufnie Michał. – Nie mamy ozdób. Ani światełek. W mieście ludzie obwieszają domy i sklepy tysiącem kolorowych lampek. Nawet gdybyśmy takie mieli, to skąd weźmiemy prąd?

– Nie potrzebujemy światełek. Ozdobimy Pogodną tym, czego mamy w domu mnóstwo!

– Czyli?

– Szalikami! – Luiza zaśmiała się dźwięcznie. – Szalikami w obciachowych kolorach i wzorkach – uściśliła, przedrzeźniając kolegę. – Owiniemy nimi pnie drzew rosnących wzdłuż ulicy! Może jej to nie rozświetli, ale na pewno zrobi się tu weselej i bardziej kolorowo! Co wy na to?

Chłopcy wymienili spojrzenia.

– No zgódźcie się! Będzie fajnie! – nalegała dziewczynka.

– Oj, Luiza… ty to masz pomysły. – Michał pokręcił głową rozbawiony. – No, ale w sumie czemu nie? Ale będzie heca, gdy dorośli zobaczą te wszystkie opatulone drzewa!

 

Dzieci pospieszyły do domów, a po chwili wyległy na ulicę z naręczami włóczkowych szalików we wszystkich kolorach tęczy. Czego tam nie było! Krótkie i tak długie, że można się było nimi okręcić parę razy! Grube i cieniutkie, dziergane z kordonka na szydełku. W czerwono-żółte pasy albo zielono-fioletowe esy-floresy. A jeden – ten bordowy, który spodobał się Luizie – haftowany w srebrne listki. Prawdziwy szalikowy kufer skarbów!

Dzieci biegały z tymi barwnymi wstęgami od drzewa do drzewa, okręcały się nimi, supłały je, drapowały, a ponura ulica Pogodna weselała w oczach. Na koniec przystanęły zmachane pod sklepem z artykułami żelaznymi i podziwiały swoje dzieło pałającymi radością oczami.

– Może trochę dziwacznie, ale za to radośnie! – Luiza zaśmiała się w głos.

– I wiecie co? Mam przeczucie, że to naprawdę będą fajne święta – dorzucił Piotrek. – Białe i… – zawiesił na chwilę głos, po czym dodał: – Super się będzie ganiać wśród tych drzew, no nie?

– I olać prezenty. Niech sobie je wezmą tacy, co nie mają szalikowej ulicy! – parsknął Michał.

– Olać prezenty! – Franek wojowniczo wzniósł w powietrze zaciśniętą pięść. – Niech żyją szaliki!

– Ja chcę plezenty! – zawył Tomuś, o którym wszyscy zapomnieli. – I jeszcze kupę!

Dzieciaki hurmem pobiegły z młodym w stronę kamienicy. Żadne z nich nie zauważyło, że ich rozmowie ktoś się przysłuchiwał, ktoś skryty w cieniu jednego z przybranych drzew. Osoba ta uśmiechnęła się nieco smutno, zamyśliła, a potem pokiwała głową i zatarła dłonie z zadowoleniem, jakby właśnie wpadła na wyśmienity pomysł i zamierzała niezwłocznie przystąpić do jego realizacji.

 

W wigilijną noc nad Pogodną szalała śnieżyca. Biały puch szczodrze okrył nadgryzione zębem czasu budynki, drzewa, płoty i górkę saneczkową. Zasłonił ślizgawkę powstałą w wyniku przecieku hydrantu, starą studnię na skwerku i stertę gruzu przy końcu uliczki. Oprószył też kolorowe szaliki zdobiące drzewa i kiedy Luiza podbiegła do okna, by jak co dzień rano je podziwiać, wykrzywiła buzię w grymasie żalu.

– Nic nie widać! – poskarżyła się mamie, która właśnie odgrzewała na śniadanie pierogi pozostałe z wieczerzy wigilijnej. Zrobiło jej się smutno, przecież tak się starali, by ulica wyglądała ładniej! I bardzo lubiła przyglądać się, jak końce włóczkowych szalików powiewają na zimowym wietrze hulającym po Pogodnej. Nagle wpadła na pomysł. – Pobiegnę na chwilkę na dół, mamusiu! – zawołała, łapiąc za niewielką zmiotkę ze sztywnym włosiem. – Omiotę nasze drzewa ze śniegu!

– Tylko czapkę dobrze na uszy naciągnij! – upomniała mama.

Luiza westchnęła, nie lubiła czapek, ale tym razem szkoda jej było czasu na dyskusje, włożyła uszankę, zasłoniła się kapturem, szyję okręciła szalikiem i w rozpiętej kurtce i wsuniętych na bose stopy kozakach ruszyła do drzwi. Na schodach uderzył w nią chłodny podmuch, zadrżała i szybko zapięła okrycie, a potem bez zwłoki podążyła do najbliższego drzewa. Nagle stanęła jak wryta. Na widok leżącej u jego stóp kolorowej paczki przewiązanej kokardą przetarła oczy ze zdumienia.

Co to takiego? Czyżby jakiś przechodzień albo – co bardziej prawdopodobne – mieszkaniec ulicy pogubił świąteczne sprawunki? Dziewczynka przykucnęła i objęła pakunek dłońmi. Przyjemnie zaszeleścił pod jej palcami. Luiza poczuła cierpkawy aromat pomarańczy i głośno przełknęła ślinę. Chwilowo zapomniała o zmiotce ze sztywnym włosiem, śniegu i zdobiących przydrożne klony szalikach.

Wyprostowała się i rozejrzała w nadziei, że jakaś wskazówka naprowadzi ją na to, komu zwrócić kolorową zgubę. I wtedy dostrzegła barwną paczkę spoczywającą u stóp kolejnego drzewa. A dalej następną i jeszcze jedną, i jeszcze…

– O rany! Pogodną odwiedził święty Mikołaj… – szepnęła z przejęciem dziewczynka. – Przyniósł prezenty, ale zamiast poukładać je pod choinkami w naszych domach, pozostawił je pod szalikowymi drzewami! Ja cię kręcę…

Luiza, śmiejąc się perliście, biegała od drzewa do drzewa, oglądała kolorowe paczki jedną po drugiej i na głos odczytywała imiona wykaligrafowane na wiszących na cienkich wstążkach kartonikach. Jej harce szybko zwróciły uwagę mieszkańców i po chwili na ulicę wyległy pozostałe dzieci. Nie tylko najbliżsi przyjaciele dziewczynki, ale również ich rodzeństwo i inne maluchy z Pogodnej, a także co niektórzy dorośli. Dzieciarnia przy głośnych piskach radości odpakowywała prezenty, a zbici w ciasne grupki rodzice i dziadkowie szeptali między sobą, usiłując dociec, kto i co też się za tym kryje. Skąd prezenty znalazły się pod przystrojonymi w szaliki drzewami?

– Może to jakaś akcja miejska? – dało się słyszeć.

– Niemożliwe!

– A może to po prostu… święty Mikołaj? – zapytała nieśmiało mama Luizy i wtedy wszyscy naraz zanieśli się śmiechem.

Przebiegająca obok dziewczynka poprawiła opadającą na oczy czapkę i zmierzyła dorosłych karcącym spojrzeniem.

– Oczywiście, że to święty Mikołaj. Ale nie taki zwykły, zwyczajny, jak u wszystkich! To nasz Mikołaj. Mikołaj z ulicy Pogodnej!

Dorosłych rozbawiła twarda postawa dziewczynki i jej wiara w magiczną moc Gwiazdki i kolorowych szalików.

I tylko jedna spośród zebranych pod drzewem osób uśmiechała się z czystej radości, pojmując, ile szczęścia wlała w dziecięce serca. Zamyślona spojrzała w głąb ulicy, gdzie między oprószonymi śniegiem drzewami ganiały rozgorączkowane maluchy, niecierpliwie rozrywając szeleszczące paczki, napychając buzie cukierkami i czekoladą, tuląc do piersi pluszowe zwierzątka i gumowe piłki… I w głębi duszy złożyła sobie obietnicę, że dopóki starczy jej sił, dopilnuje, by święty z brodą nie zapominał o ulicy Pogodnej…

 

 

 

 

 

Banialuki

 

 

 

 

 

GRUDZIEŃ 2022

 

„Niewielką kuchenkę wypełniał aromat świeżo upieczonych pierniczków. Babcia Teresa z uznaniem zlustrowała pulchne wypieki, a następnie przeniosła wzrok na piramidę blaszanych puszek ozdobionych rysunkami śnieżynek. Policzyła je w myślach. Jedna, dwie… pięć, siedem. Siedem puszek w śnieżynki wypchanych po same wieczka pachnącymi korzenną przyprawą i cynamonem ciasteczkami. Po jednej pierniczkowej puszce dla każdego wnuka. Babcia Teresa zanuciła pod nosem świąteczną piosenkę i zanurkowała do szafki kuchennej w poszukiwaniu cynamonu. Pora ugotować wigilijny kompot. A potem przyrządzi kakao z piankami, włączy płytę z kolędami i zapali tę grubą świecę, którą w ubiegłym roku dostała pod choinkę od Oli. Świeca wydzielała słodko-cierpkawą woń czekolady, goździków i cynamonu, bardzo ją lubiła. Zadba o nastrój przy dekorowaniu drzewka! Babcia Teresa podreptała do pokoju, gdzie wokół ustawionej pośrodku dywanu choinki piętrzyły się zniesione ze strychu kartony z ozdobami. Co roku wieszali na drzewku te same stare bombki i łańcuchy, a do tego drobiazgi z papieru, malowane złotkiem orzechy oraz przewiązane konopnym sznurkiem laski cynamonu. Kobieta spod krzaczastych brwi popatrzyła po siedzących na kanapie i fotelach dzieciach. Każde wlepiało wzrok w ekran komórki, nawet rudy kocur o smakowitym imieniu…”

 

Kornelia zamrugała, poprawiła okulary na nosie, przebiegła wzrokiem krótki urywek tekstu widocznego na ekranie i odsunęła się od biurka z okrzykiem zgrozy.

– Cynamon! – warknęła, zdejmując okulary i rzucając je na blat. – Oczywiście, że rudy kocur musi mieć na imię Cynamon, świeca musi pachnieć cynamonem, podobnie jak ciasteczka, kompot, kuchnia i cała pieprzona planeta. Przynajmniej w grudniu. Wszystko musi pachnieć cynamonem! Doprawdy szkoda, że parę stron wcześniej napisałam, że babcia Teresa jest siwiutka jak gołąb, bo mogłabym wetknąć kobiecie we włosy cynamonowe pasemka! Ja cię, kurde, pitolę! – Kornelia zatrzasnęła klapę laptopa, zerwała się zza biurka i zaczęła krążyć po pokoju, pocierając dłońmi twarz. – Co się z tobą dzieje, Nel? Dlaczego nie potrafisz napisać czegoś, co ma sens i nie śmierdzi skrzynką na przyprawy? Uroczej świątecznej historii, w której śnieg skrzy się jak diamenty, a choinka pachnie lasem, jak Pan Bóg przykazał! Właśnie za takie opowieści pokochały cię czytelniczki, a tymczasem co im serwujesz? Cynamonową sraczkę pod sztuczną jodełką! – zaśmiała się histerycznie i padła na łóżko, kryjąc twarz w poduszkach.

Po chwili przewróciła się na plecy i utkwiła wzrok w zawieszonym nad biurkiem kalendarzu. Wskazywał sobotę, drugi dzień grudnia. Piękny pejzaż porośniętego lasem pasma górskiego przywodził na myśl srogą zimę ze skrzypiącym śniegiem i mrozem szczypiącym nos i policzki. Z taką zimą to się można nastroić na nadchodzącą Gwiazdkę!, pomyślała ponuro. A u nas za oknem pięć na plusie i ciapie mżawką. Na trawniku przed blokiem rozkwitły stokrotki, bez wypuścił pąki listków. I jak tu pisać o Bożym Narodzeniu?

Kornelia wiedziała jednak dobrze, że to nie aura odpowiada za niepowodzenie w pracy. Miała na swoim koncie pięć świątecznych bestsellerów. Ciepłych, rodzinnych komedii familijnych, w których świąteczne przygotowania przeplatały się z problemami dnia codziennego. Książki chwalono za realizm, wspaniałą atmosferę i optymizm, jaki wlewały w ludzkie serca. Dostrzegano w nich klimat prawdziwych świąt: nie skomercjalizowanych, ubranych w brokat i atłasowe wstążki, ale tych domowych, pachnących pastą do polerowania mebli, przypalonym ciastem, kapustą z grzybami oraz świerkową gałązką. Rozbrzmiewających kolędami i trzaskiem łamanego opłatka. Przywodzących wspomnienia domu babci albo nocnej wyprawy na pasterkę. Na kartach powieści Kornelii czytelnicy znajdowali święta, za którymi tęsknili.

Wszystkie powieści pisała późną wiosną, gdy drzewa pokrywały się oszałamiającą zielenią, a ptaki nie ustawały w radosnych koncertach. Wszystkie z wyjątkiem ostatniej, którą kończyła podczas letnich wakacji w Chorwacji. Nawet to nie przeszkadzało jej w opisywaniu głębokich zasp, rozgwieżdżonych mroźnych nocy, blasku kolorowych światełek rozjaśniających okna, rolowanego makowca oblanego lukrem i posypanego kandyzowaną skórką pomarańczy czy grubego Mikołaja w połatanych portkach, który rozdawał w galerii handlowej drobne upominki, wykrzykując radosne pozdrowienia. Bez najmniejszego problemu zatapiała się w wyimaginowanym świecie swych bohaterów, stroiła z nimi choinkę, wypatrywała pierwszej gwiazdki, nuciła kolędy. Czasami przenosiła wzrok z ekranu laptopa na rozświetlone słońcem okno i mrugała zdezorientowana widokiem drzew i kwiatów bujnie porastających skwer pod blokiem. I bez względu na to, czy pisaniu towarzyszyła wiosenna burza, szum fal rozbijających się o brzeg czy widok koszyka ze święconką, Nel zatapiała się w gwiazdkowej historii z rozkoszną swobodą dziecka nurkującego w miękkiej puszystej zaspie.

Uwielbiała Boże Narodzenie i pisała o nim z największą radością.

Do ostatniej wiosny.

Zaplanowała, że jak zwykle rozpocznie pracę z początkiem kwietnia. Przygotowała się należycie. Pomysł na powieść o rodzinnej piekarni, która tuż przed świętami staje przed widmem bankructwa, dojrzewał w niej od dawna, pozostało więc nakreślić luźny plan zdarzeń. Uczyniła to jeszcze w marcu, wykorzystując swój ulubiony motyw sąsiedzkiej solidarności i życzliwości. Z zadowoleniem stwierdziła, że obmyślone wątki mogą dać początek fantastycznej serii. Dylogii, a może nawet trylogii. Kupiła nowy notes i zestaw kolorowych zakreślaczy.

Pierwszego kwietnia wstała bardzo uradowana. Zaparzyła kawę, na ramiona narzuciła chustę wydzierganą na szydełku przez jedną z wiernych czytelniczek. Spółdzielnia bardzo poważnie traktowała kwestię kryzysu energetycznego i kilka dni wcześniej wyłączyła ogrzewanie. Kornelii to nie przeszkadzało. Wiedziała, że po kwadransie niecierpliwym ruchem zrzuci z ramion okrycie. Gdy pisała, wprost gotowała się z ekscytacji. Postawiła ulubioną filiżankę z napojem w dogodnym miejscu, na prawo od laptopa, notes z planem powieści i notatkami dotyczącymi bohaterów położyła po drugiej stronie. Przysunęła kubek z przyborami do pisania, by mieć je pod ręką, jeśli zechce dodać coś do zapisków. Uruchomiła edytor tekstu, położyła dłonie na klawiaturze i głęboko odetchnęła, wolno wypuszczając zgromadzone w płucach powietrze i uśmiechając się do migającego kursora.

Do dzieła!

Rozpoczęła prolog, rozwodząc się nad oprószoną delikatnym śniegiem ulicą i piekarnią przystrojoną w kolorowe światełka. Opisała coroczny świąteczny asortyment ciast i deserów przygotowywanych przez właścicielkę, w dzielnicy znaną wszystkim jako babcia Teresa. Dotarła właśnie do momentu, w którym starsza kobieta zwierza się swojej wieloletniej przyjaciółce, Mariolce, że to prawdopodobnie ostatnia Gwiazdka, jaką spędzi za ladą piekarni, kiedy nagle dotarło do niej, że początkowa ekscytacja gaśnie. Im dalej wędrowała w kolejnych akapitach prologu, tym wyraźniej czuła, że to nie to.

Przerwała pisanie i spokojnie przeczytała to, co już stworzyła. Skrzywiła się. Wprowadziła kilka poprawek, ale to również jej nie zadowoliło. Trudno, pomyślała, zaliczyłaś bolesny falstart. Zdarza się. Zacznij od początku.

Tak też postąpiła. Rozpoczęła historię inną sceną, jednak nowy prolog również nie spełnił jej oczekiwań. Układała kolejne zdania i akapity, po czym od razu je kasowała. Z nerwów zaczęła obgryzać paznokcie, a potem z desperackim śmiechem zerwała się zza biurka. To po prostu nie ten dzień, uznała. Zrobi sobie wolne, zrelaksuje się, pójdzie na spacer, poczyta, a pisanie nowej powieści świątecznej odłoży do jutra. Ma dużo czasu, zdążyłaby napisać całą trylogię! Pozornie uspokojona odeszła od komputera, ale nie potrafiła skupić się na najbardziej prozaicznych czynnościach. Jej wzrok ciągle wędrował do biurka i kawy, powoli stygnącej w filiżance postawionej obok laptopa. Denerwował ją ten widok. Wylewając napój do zlewu, wyszczerbiła uszko. Nie, to zdecydowanie nie jest mój dzień, jęknęła. To nie jest TEN dzień!

Ale „ten dzień” nie nadszedł ani nazajutrz, ani następnego dnia, nie nadszedł również w kolejnym tygodniu. Kornelia zdecydowała, że przystąpi do pracy po świętach wielkanocnych, dopatrując się w otoczeniu licznych rozpraszaczy w postaci czekoladowych króliczków czy kolorowych palemek. Jak pisać o Gwiazdce, gdy przed oczami majta zielony, przewiązany czerwoną wstążką bukszpan, a z gabloty ulubionej cukierni w centrum uśmiecha się zdobiony migdałami mazurek? Minie Wielkanoc i na poważnie wezmę się do pracy. Sypnę śniegiem, upiekę pierniki i makowce, zaśpiewam kolędy, żartowała w myślach. Przecież ta niemoc nie może trwać w nieskończoność…

Ale gdy po Wielkiejnocy pisanie nadal sprawiało jej trudności, wpadła w panikę. Redaktorka delikatnie napomknęła, że chętnie przeczytałaby kilka stron, by poznać historię, wczuć się w jej klimat i omówić z grafikiem pomysły na okładkę. Powinnyśmy również przedyskutować kwestię tytułu, szczególnie, jeśli planujesz serię, dodała. Nel wbiła wzrok w migoczący kursor i pomyślała, że ma znakomity pomysł na tytuł dla tej historii. Gówno. Wielkie świąteczne gówno!

Pewnego dnia, pchnięta przeczuciem, usiadła do komputera i zaczęła pisać zupełnie nową opowieść. Nic związanego ze świętami, ani słówka o choince, kolorowych światełkach, ani nawet balu sylwestrowym. To była lekka romantyczna powieść, świeża, wiosenna i… nawet odrobinkę frywolna. Nel przepadła w perypetiach nowych bohaterów, pisała jak szalona, przez kilka dni z rzędu, z trudem odrywając się od laptopa. Zdarzyło jej się zapomnieć o posiłku, zakupach, codziennym spacerze. Kiedy jakimś cudem jej znajomym udało się wyciągnąć ją z domu do kina, a potem do knajpki, odliczała minuty do końca spotkania, by jak najszybciej wrócić do swoich bohaterów. Ekscytacja powróciła, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Każdym nerwem umiejscowionym w uderzających o klawiaturę opuszkach czuła, że ta powieść będzie wyjątkowa. Okaże się hitem, a czytelniczki pokochają ją tak, jak pokochały gwiazdkowe historie!

No właśnie…

Na szczęściu Kornelii cieniem kładła się tylko jedna sprawa… Świąteczna powieść. Powinna ją oddać za parę miesięcy, tymczasem w pliku nie pojawiło się ani jedno nowe słowo o babci Teresie czy o jej przytulnej piekarence. Poza tytułem: „Świąteczne gó…”, który w popłochu usunęła, by nie kusić losu. Zbyt mocno pochłonęły ją losy bohaterów wiosennej opowieści…

W końcu Nel przyznała, że pora wziąć byka za rogi. Choć w tym wypadku prawdopodobnie należało powiedzieć: renifera.

Po pierwsze: musiała w końcu przyznać sama przed sobą, że w najbliższych miesiącach nie napisze ani słowa o Gwiazdce, a w konsekwencji jej czytelniczki nie otrzymają w tym roku świątecznej historii, na którą tak czekają. Wiązało się to naturalnie z ogromnym zamieszaniem w planie wydawniczym, a także ze znaczącym uszczupleniem dochodów, szczególnie że zostanie zobowiązana do zwrotu zaliczki otrzymanej przy zawarciu umowy.

Po drugie: należało poinformować o tym redaktorkę.

– Popieprzyło cię – orzekła Lena Maciejko. – Kompletnie cię popierdzieliło. Dłubałaś szydełkiem w tosterze i popieścił cię prąd? A może coś wzięłaś? Wypiłaś? Słyszałam, że istnieją pisarze, którzy nie siadają do klawiatury, dopóki sobie nie chlapną, ale dotychczas nie zdarzyło mi się z podobnym współpracować. No powiedz? Za dużo pijesz?

– Oczywiście. Ale kawy… Lena…

– Niee! Siedź cicho. Zamilcz. To znaczy zamilknij? Wszystko jedno. Trzymaj język za zębami.

– Uspokój się.

– Mam się uspokoić? – Redaktorka dyszała do telefonu. – Moja autorka. Autorka bestsellerowych powieści świątecznych. Najlepszych powieści świątecznych na rynku. Zwana przez czytelniczki pieszczotliwie Gwiazdeczką. Mówi mi. Że. Nie napisze. W tym roku. Świątecznej. Powieści. Mówi mi to w dniu, w którym wymusiłam na dziale promocji zaproszenie do telewizji śniadaniowej i sesję promocyjną w wiosce świętego Mikołaja!

– W wiosce świętego Mikołaja? W Rovaniemi? – zainteresowała się Nel.

– Nie! Pod Kielcami! – huknęła Lena. – Czy to ważne?! Przecież powiedziałaś, że nic nie napiszesz!

– Cholera, myślisz, że nie chciałabym? Uwielbiam pisać świąteczne powieści…

– No to w czym problem? Usiądź i pisz!

– To skomplikowane…

– Co w tym skomplikowanego? Lubisz, siadasz, piszesz, twoja redaktorka oddycha z ulgą i nie musi inwestować w nową pęsetę do rwania siwych włosów. Przecież miałaś cudowny pomysł na cykl z babcią Teresą, streściłaś mi nawet smakowity prolog, pamiętam, że po twojej opowieści zrobiłam się tak głodna, że musiałam pójść do barku na dole! Zamówiłam wtedy… nieważne, mówisz, że nie możesz skończyć?

– Niezupełnie…

– Ile ci brakuje? Jeśli potrzebujesz więcej czasu, załatwię to…

– Ja…

– Ile? Tydzień? Miesiąc? Dwa?

– To…

– Nie mów, że to skomplikowane! Błagam! Odpowiedz na jedno krótkie pytanie. Tydzień wystarczy?

– No coś ty!

– Okeej, rozumiem… – Ze słuchawki dobiegło przeciągłe westchnienie. – Zasada numer jeden. Nie należy pospieszać autora, to nie mikser z napędem turbo. Potrzebuje czasu i przestrzeni, by rozwinąć kobierzec swej wyobraźni. Dwa tygodnie?! – strzeliła.

– Właściwie to…

– Czyli miesiąc – podsumowała z zadowoleniem. – Za miesiąc widzę tekst na swoim biurku, co oczywiście jest czystą metaforą, ponieważ wysyłasz mi pliki drogą mailową. Poniekąd jednak wszystko się zgadza, bo skrzynka mailowa znajduje się w moim laptopie, on z kolei stoi na biurku, więc w rezultacie… – paplała dalej. Kornelia westchnęła w duchu. Zrozumiała, że musi zrzucić bombę jak najszybciej.

– Nie napiszę tej książki.

– Co takiego?

– Nie napiszę świątecznej powieści. Nie mogę, Lena. Próbowałam, słowo honoru, ale nic z tego nie wyszło. Zaczynałam tę historię kilka razy, pięć albo i więcej prologów wylądowało w koszu, a ja za każdym razem miałam ochotę roztrzaskać czołem klawiaturę. Początkowo zrzuciłam winę na Wielkanoc, no wiesz, te wszystkie bazie, puchate króliczki i malowane w kolorowe pasy pisanki. Ale po świętach zostały tylko wspomnienia i dwa kilo na plusie, skorupki jaj rozłożyły się w kompostowniku, a mnie nadal nie idzie! Nie będzie w tym roku świątecznej powieści!

– Zaraz, zaraz… – Głos Leny zaświszczał w głośniku podejrzliwą nutą. – Czy ty oby nie kombinujesz na boku z innym wydawcą?! Kto próbuje cię podkupić?! I ile daje?!

Kornelia parsknęła śmiechem.

– Teraz to tobie za mocno przygrzało! – sarknęła. – Blisko sześć lat udanej współpracy, a ty sugerujesz, że bojkotuję pisanie, bo flirtuję na boku z nowym wydawcą? Za kogo ty mnie masz, Lena? Przyjaźnimy się, do diabła! Myślisz, że bym ci nie powiedziała?

– Dobra, dobra… – zaszemrała redaktorka pojednawczo. – Musiałam zapytać…

– Nie kombinuję z nikim i zaraz przyślę ci tego dowód. Nie byłam w stanie opisać jednego piernikowego okruszka. Ani jednej jodłowej igiełki. Ani nawet płatka śniegu! – wymieniała Nel. – Za to w tym czasie trzasnęłam kilka rozdziałów zupełnie innej powieści. Romansu. W wiosennej odsłonie. No wiesz, lekki wietrzyk, promienie słońca, ptaszki, kwiatki i pszczółki…

– Błagam! Wiem, jak wygląda wiosna, a przynajmniej jak wyglądać powinna! – jęknęła Lena. Nagle wydała z siebie radosny pisk. Kornelia z grymasem odsunęła telefon od ucha. – Zaraz, zaraz! – Redaktorka zanosiła się histerycznym śmiechem. – Mówisz, że nie jesteś w stanie napisać świątecznej powieści?

– No tak…

– Ale bez problemu walnęłaś kilka rozdziałów wiosennego romansu?

– Właśnie.

Gdzieś tam, w ciasnym wesołym pokoiku, zawalonym stertami książek, Lena Maciejko podskoczyła, aż donośnie huknęło.

– No to jesteśmy uratowane! – zapiała podniecona. – I tegoroczny świąteczny bestseller również!

– Nie rozumiem? – odparła zgodnie z prawdą Kornelia.

– Wydamy to, co napisałaś.

– Aha, pięknie! Tylko przed świętami ludzie nie chcą czytać o pączkujących listkach, bukiecikach stokrotek ani namiętnym seksie na parkowej ławce…

– Z tym ostatnim bym polemizowała… – mruknęła Lena. – Poza tym zmienimy to czy tamto…

– Zmienimy? – powtórzyła oszołomiona autorka. – Co na przykład?

– No przede wszystkim porę roku. To podstawa. Święta to przecież nie wiosna. Zamiast kwietnia machniesz grudzień, niewielka różnica, bo jeden i drugi jest zimny i deszczowy. Zamiast mżawki, sypniesz śniegiem…

– Ale to bardzo ciepła i zielona historia! Główna bohaterka jest ogrodniczką. Sadzi kwiaty.

– Niech sadzi doniczkowe, najlepiej przy kominku! Albo nie! Zatrudnimy ją w szkółce z drzewkami iglastymi! Potem, rozumiesz, pierwszy pocałunek pod jemiołą, policzki zarumienione od mrozu i nie tylko, on ofiaruje jej rękawiczki, bo własne zgubiła…

– Chyba robocze, skoro haruje w szkółce. Lena, a ptasie trele? Zakochani słuchają śpiewu słowika!

– Och! Słowika zastąpi jemiołuszka albo gil. Ewentualnie bohaterka kupi sobie kanarka!

– Została jeszcze kwestia stokrotek…

– Wilczomlecz nadobny.

– Co takiego?

– Poinsencja. Zwana też gwiazdą betlejemską. Tylko uważaj, trująca dla kotów, dla kanarka pewnie też…

– A seks na ławeczce? Jeśli sypnę śniegiem, bohaterowi odmrożą się pośladki iii nie tylko – ironizowała Kornelia.

– To rzeczywiście problem… – Lena mówiła jak najbardziej poważnie. – A musi być w parku? Mogą się spotkać w palmiarni albo, sama nie wiem, w chatce świętego Mikołaja?

– To już zalatuje kryminałem… W takich miejscach roi się od dzieci.

– A w parku to nie? Sama zaczęłaś…

– Boże! Lena, wybij to sobie z głowy! Nie obsypię wiosennego romansu śniegiem tylko po to, by wyczarować świąteczną powieść! Nie napiszę jej, ot co! Nie mogę! Chciałabym, by było inaczej, chciałabym się zmusić, pstryknąć palcami albo zamknąć oczy, policzyć do dziesięciu i po otwarciu ujrzeć dwieście stron ociekających ciepłem i świątecznym wzruszeniem! Ale to tak nie działa! – Kornelia załkała.

Lena milczała dłuższą chwilę. Gdy się odezwała, jej głos znów był spokojny i cichy, zniknęło z niego gorączkowe podniecenie.

– Dobrze. Zasada numer dwa: nie naciskać autora, nie zmuszać, łagodnie stymulować jego wyobraźnię, delikatnie łechcąc ego i utwierdzając w przekonaniu, że ma przed sobą jeszcze wiele owocnych lat pisania. Do tego…

– Lena!

– Tak?

– Pozwól mi dokończyć książkę, nad którą pracuję. A potem… Obiecuję, że kiedy tylko trafi do ciebie plik z wiosennym romansem, wezmę się do pracy i wyczaruję na kolejną Gwiazdkę taką powieść świąteczną, jakiej jeszcze nie było.

– Z mrozem, jodełką, śniegiem skrzypiącym pod butami, kolędą cisnącą się na usta i karpiem w galarecie?

– Obiecuję tyle mrozu i galarety, ile tylko zdołasz znieść!

– Oj, dużo! – zaśmiała się redaktorka. – Chyba muszę ci zaufać, Nel.

– Obiecuję, że nowa wiosenna odsłona Kornelii Starskiej cię nie zawiedzie!

– Na pewno! – przytaknęła Lena, po czym westchnęła głośno. – Wiesz, że wierne czytelniczki będą rozczarowane, że w tym roku na półkach księgarń zabraknie powieści ich ulubionej Gwiazdeczki?

– Wierne czytelniczki powinny chyba być wierne?

– Niby tak, ale znikniesz z księgarnianych półek na wiele miesięcy, Nel. To bardzo długo. Może ktoś inny otuli je świątecznym ciepełkiem? – Lena ściszyła głos, ale po chwili odzyskała rezon: – Dlatego, na wszelki wypadek, zamierzam zasygnalizować w mediach, że pracujesz nad czymś wyjątkowym. Poprzeczka ponownie wędruje w górę, skarbie. Nie zapomnij o tym.

– Nie zapomnę – odparła Kornelia. – Myślę, że babcia Teresa też podbije serca czytelniczek tak jak bohaterki wcześniejszych historii. To będzie ciepła rodzinna opowieść. Zamknę w niej najpiękniejsze zapachy i smaki świąt. Potrzebuję tylko czasu i natchnienia, aby ją napisać!

– W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć tobie i sobie, aby to ostatnie dopisało – podsumowała Lena.

Teraz, wiele miesięcy po tamtej rozmowie, pomyślała ponuro, że było to jedynie chwalebne życzenie. Dławiło ją gorzkie uczucie rozczarowania. Naprawdę liczyła na to, że świątecznie przystrojone miasto z tymi wszystkimi światełkami, girlandami i bajecznie kolorowymi wystawami nastroi ją do pisania! Tymczasem klepała bezmyślnie w klawiaturę, zapisując kolejne linijki słodko-pierdzących świątecznych banialuk! A to, co najważniejsze… To, co zawsze potrafiła zawrzeć w swoich gwiazdkowych powieściach… Istota Bożego Narodzenia… rodzinne więzy… ciepło… To wszystko gdzieś umykało! Rozmywało się! Zostawał tylko cholerny cynamon!

– Co ja teraz zrobię? – chlipnęła w poduszkę Nel. – Lena przepuści mnie przez maszynkę do mięsa!

Czuła się okropnie.

I ta bolesna świadomość, że zawiodła wierne czytelniczki…

Owszem, ucieszyła je zapowiedź wiosennego romansu, a wiadomość, że pochłonięta pracą nad nową powieścią nie przygotowała dla nich nic na tegoroczną Gwiazdkę, przyjęły ze smutną rezygnacją. Wciąż jednak zagadywały w mediach społecznościowych, dopytywały, czy pracuje nad czymś w świątecznym klimacie i czy mogą liczyć na kolejną otulającą historię. Nel cieszyły te wiadomości, dowodziły, że uwiła sobie przytulne gniazdko w pisarskim światku, a jej ciepłe komedie z Bożym Narodzeniem w tle naprawdę są komuś potrzebne. Ale równocześnie odczuwała coraz większą presję. Czytelniczki czekały, a ona utknęła w martwym punkcie.

Zawiodła też Lenę, która była nie tylko jej redaktorką, lecz przede wszystkim bliską przyjaciółką. Zawsze w nią wierzyła, teraz też zaufała jej zapewnieniom, że po wiosennym zastoju rozpocznie pracę nad świąteczną powieścią. Jeszcze latem pocieszała ją serdecznie: „Nie przejmuj się, nikt nie byłby w stanie pisać o choinkach i pasterce, gdy za oknem panuje trzydziestostopniowy upał. Znam cię, gdy poczujesz temat, idziesz jak błyskawica. Zaczniesz w listopadzie. Zobaczysz, nasza przyszłoroczna powieść rzuci na kolana czytelników i krytyków…”. Ale był początek grudnia…

Zawiodła czytelniczki, Lenę, wydawnictwo…, wyrzucała sobie Kornelia, ale przede wszystkim czuła, że zawiodła siebie. Towarzyszyło jej przykre wrażenie, że przez niemożność pisania ulubionych historii traci jakąś cząstkę siebie. Było to przykre, a nawet trochę przerażające. Bo co, jeśli w ogóle nie będzie w stanie pisać?

Eee, niemożliwe. Przecież wiosenny romans pisała jak natchniona!

Tylko ta świąteczna…

Ech! Co to się podziało?

W ponure rozważania Kornelii wdarł się dźwięk dzwonka do drzwi. Pisarka podniosła się z łóżka, otarła dłońmi wilgotne od łez policzki i pociągając nosem, poczłapała do drzwi. Nie zerknęła nawet przez judasza. Spodziewała się przyjazdu kuriera. Uskrzydlona nadzieją, że w końcu przełamie pisarsko-świąteczną blokadę, postanowiła nagrodzić się nową sukienką w cudownym odcieniu winnej czerwieni.

Cóż, chyba trochę się pospieszyła z nagrodą…

Otworzyła drzwi, pewna, że ujrzy znajomą dobroduszną twarz kuriera: pana Kazia. Ale zamiast kartonu z nową sukienką ktoś podetknął pod nos Nel papierowy kubek z parującą zawartością. Pociągnęła nosem, wyczuwając charakterystyczną nutę zapachową.

– Dzień dobry. – Lena Maciejko uśmiechnęła się promiennie, wciskając naczynie w dłoń zaskoczonej gospodyni i zmuszając ją do wycofania w głąb przedpokoju. Zaraz potem wepchnęła się tam za nią, ciągnąc za rączkę walizkę na kółkach. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Pomyślałam, że wpadnę i osobiście sprawdzę, jak idzie ci pisanie. A żeby nam się przyjemniej gawędziło, kupiłam kawę w knajpce na rogu. Cappuccino z cynamonem. Twoja ulubiona, prawda?

 

 

 

 

 

Cappuccino z cynamonem

 

 

 

 

 

– Co ty tu robisz, do jasnej choinki? – Kornelia odstawiła kubek z kawą na blat komody stojącej przy drzwiach i spojrzała na Lenę z konsternacją.

– Właśnie, właśnie! – Redaktorka zajrzała do pokoju. – Nie powinnaś się odpowiednio nastrajać? Gdzie choinka?

W pupie, pomyślała Nel. A głośno powiedziała:

– Przecież dopiero początek grudnia! Drzewko pojawi się w odpowiednim czasie. Poza tym nigdy nie potrzebowałam nastrajaczy – odparła, dumnie zadzierając podbródek.

Lena uniosła kąciki ust w pobłażającym uśmiechu.

– Wybacz szczerość, ale nigdy nie miałaś problemu z napisaniem gwiazdkowej historii. Sytuacja uległa diametralnej zmianie, może więc pora sięgnąć po bardziej drastyczne środki? – zapytała.

Kornelia zlustrowała rozbawionym spojrzeniem strój przybyłej.

– Hmm. Drastyczne środki, mówisz? I dlatego przebrałaś się za świąteczne drzewko? Żeby nastroić mnie do pisania?

Lena Maciejko znana była z zamiłowania do śmiałych kolorów i wzorów. Niczym nieskrępowany w swej fantazji artysta łączyła soczyste zielenie z energetycznymi oranżami i żółciami, doprawiała to szczyptą szafiru, dokładała kawałek fuksji albo rubinowej czerwieni, by na koniec zwieńczyć swe dzieło błękitem lub miętą. Kornelia podziwiała talent i odwagę Leny do noszenia tak ekstrawaganckich strojów. Na tle ponurych ulic miasta i okutanych w nieśmiertelne czernie i beże przechodniów była barwnym motylem z dumą rozpościerającym piękne skrzydła. W tym samym zestawie ubrań Nel z pewnością wyglądałaby i czuła się jak paczka odpustowych cukierków.

Tego dnia redaktorka postawiła jednak na bardziej stonowany zestaw. Spod butelkowozielonego płaszcza wystawała aksamitna sukienka w barwie leśnego mchu. Pierś zdobił długi naszyjnik ze lśniącymi srebrnymi kółkami, tak długi, że Lena musiała kilkakrotnie owinąć nim szyję. Na czoło opadał welurowy kapelusik ze srebrnym otokiem, naturalnie idealnie dobrany pod kolor sukienki. Stylizację uzupełniały zielone rajstopy w duże srebrne kropki oraz błyszczące botki z frędzelkami przy zamkach. Tak, Lena Maciejko prezentowała się jak przystrojona w srebrne bombki jodełka!

Nel zaniosła się śmiechem, a urażona redaktorka rzuciła szybkie spojrzenie w wiszące na ścianie lustro.

– No co? – burknęła, poprawiając rondo kapelusza. – Zielony to kolor sezonu…

– Cień na powiekach też masz zielony?

– Groszkowy. Ciemnozielony nie pasuje do mojej karnacji. – Lena westchnęła, zdejmując okrycie. – Pomyślałam, że w ten sposób ci pomogę. Naprawdę zależy mi na tej książce. I na tobie, oczywiście – dorzuciła szybko, widząc grymas na twarzy Kornelii. – Przygotowałam się na dwa scenariusze…

Gospodyni splotła ramiona na piersiach.

– Oho, umieram z ciekawości…

– Scenariusz pierwszy: bezskutecznie dobijam się do twojego mieszkania, ponieważ w amoku twórczej pracy nie słyszysz dzwonka. Biegnę do dozorcy i wykorzystując tylko sobie znane kobiece sztuczki, skłaniam go do otwarcia drzwi. Bezszelestnie wślizguję się do środka, upewniam się, że przyrosłaś do klawiatury, więc rozbijam obóz w salonie i przez kolejne dni ogarniam domowe sprawy, byś nie musiała odrywać się od pisania. No wiesz… wstawiam pranie, parzę kawę, podsuwam ci kanapki, talerz ciepłej zupy… Albo zupę lepiej odpuśćmy, bo jeszcze zalejesz laptopa! Sprzątam, podlewam kwiaty, robię zakupy, a nawet płacę rachunki. Naturalnie, tymczasowo upoważniasz mnie do konta – zastrzegła szybko.

– Hmm. – Kornelia uśmiechnęła się blado. – Brzmi całkiem nieźle…

– Owszem i jak widzisz zaczęłam od razu… – Lena pochwyciła kubek z cappuccino stojący na komodzie i ponownie wcisnęła go Kornelii do ręki.

– Dzięki. – Pisarka przeszła do kuchni i wylała napój do zlewu.

Stojąca w progu Lena zmarszczyła czoło.

– To nie twoja ulubiona zimowa kawa?

– Owszem, ale chwilowo mam cynamonu powyżej uszu! Poza tym muszę cię zmartwić, ale scenariusz numer jeden jest spalony…

– Właśnie widzę – westchnęła Lena, uważnie lustrując wnętrze. – Tak nie wygląda kuchnia kogoś, kto tkwi w amoku pracy twórczej. Gdzie kartony po pizzy? Brudne kubki po kawie? Przyschnięte talerze?

– W zmywarce. – Nel obojętnie wskazała rząd białych szafek.

Lena zbliżyła się do blatu, przesunęła palcem po błyszczącej powierzchni, a następnie podetknęła go gospodyni pod nos.

– Czysty! – zawołała oskarżycielskim tonem. – Ani jednego okrucha! Lepkiego śladu po szklance! – Nagle głos jej się załamał. Utkwiła w Nel błagalne spojrzenie. – Powiedz, że zaczęłaś pisać…

– Zaczęłam – przyznała Kornelia. – Ale…

– Ale?!

– Ale może lepiej porozmawiajmy o scenariuszu numer dwa?

– Aaa! – Z gardła Leny wyrwał się okrzyk rozpaczy.

– Jest pierwszy grudnia! – broniła się Nel. – Ledwie zdążyłam usiąść do komputera…

– I co?

– I… nic – przyznała niechętnie pisarka. – Same brednie. Banialuki.

– Po prostu potrzebujesz porządnego natchnienia – stwierdziła Lena.

– Tylko nie wyjeżdżaj mi znowu z choinkami i bombkami. – Kornelia obrzuciła znaczącym spojrzeniem kreację redaktorki. – Pierwsze mikołaje z czekolady i kiczowate ozdóbki pojawiły się w sklepach już w październiku! Od połowy listopada, gdziekolwiek się nie ruszę, widzę świąteczne dekoracje. Sąsiadka z góry wystawiła wczoraj na balkon renifera, który świeci dziewięcioma kolorami tęczy…

– Tęcza ma siedem barw…

– Powiedz to sąsiadce! A trzy dni temu do drzwi zadzwonili harcerze sprzedający pierniczki i kwestujący na rzecz chorej dziewczynki. Kupiłam trzy zestawy, a następnie zżarłam wszystkie tego samego wieczoru, oglądając filmy o Kevinie i popijając mlekiem! Myślisz, że spłynęła na mnie gorąca wena? Nie, kochana… Jedyne, czego doświadczyłam, to zgaga!

– Dobrze, ale…

– Zatem nie mów mi, że potrzebuję natchnienia! Mam go po dziurki w nosie! Też liczyłam, że kiedy do moich drzwi nieśmiało zastuka zima, a wokoło zaroi się od świątecznych dekoracji, książka napisze się praktycznie sama. Tak jak zawsze!

– Dlatego nie pomyślałam o TAKIM natchnieniu.

– A o jakim? – Kornelia obrzuciła redaktorkę podejrzliwym spojrzeniem, na co ta zanurkowała dłonią we wnętrzu lakierowanej torby przewieszonej przez zgięcie łokcia. Torba była sztywna, błyszcząca i naturalnie zielona! – Chyba nie zamierzasz mnie wysłać na warsztaty z pisania czy coś w ten deseń? – zawołała pisarka, widząc w ręku Leny plik kartek.

– Nic z tych rzeczy – zapewniła solennie redaktorka. – Mówiłam ci, że przygotowałam dwa scenariusze. To właśnie ten drugi.

– Ale co to jest?

– Prasówka.

– Pra… co?

– Prasówka. Dużo myślałam o twoich powieściach, Nel. Zastanawiałam się, co sprawiło, że dopadła cię nagła blokada twórcza, i dlaczego dotyczy to wyłącznie powieści świątecznych. I wiesz, co wymyśliłam? Wypaliłaś się. Jak żarówka w świątecznych lampkach. Przez ostatnie lata regularnie serwowałaś czytelnikom mądre, ciepłe, a zarazem słodkie opowieści gwiazdkowe. – Lena położyła materiały na stole, po czym wnikliwie spojrzała na przyjaciółkę. – Sądzę, że w twojej głowie siedzi mały pisarz. Taki mały uroczy pisarzyk. To on podpowiada ci te wszystkie baśniowe historie. A teraz poczuł przesyt. Rzygnął brokatem i piernikowym ciastem. Łaknął czegoś nowego, więc podszepnął ci wiosenny romans o ogrodniczce…

– Lena…

– Ciii, nie przerywaj mi! – Redaktorka uniosła dłoń ostrzegawczo, dając gestem znać, że w tej chwili nie dopuści Nel do głosu. – Ten mały spryciarz nie wie jednak, że w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na wiosenne harce wśród tulipanów! Musimy pohasać wśród ośnieżonych jodełek! Ty musisz! A skoro on nie chce nam podpowiedzieć ciekawej historii, znajdziemy ją same! – Kornelia uniosła pytająco brwi. – Potrzebujesz dobrej historii, Nel! Takiej, która wzruszy i rozbawi czytelniczki. Która sprawi, że zrobi im się cieplej na sercu i nawet wietrzenie kuchni po przypalonej rybie nabierze świątecznej magii!

– Masz mnie za cholerną wróżkę?!

– Nie, Nel. Mam cię za autorkę najlepszych powieści z Gwiazdką w tle! A także za swoją przyjaciółkę. I pomijając osobisty aspekt tej sprawy i to, że po prostu cholernie się o ciebie martwię, wydawnictwo czeka na tę książkę. I jeśli nie uspokoimy góry chociaż kilkoma rozdziałami, obie znajdziemy się w nie lada tarapatach. Dlatego siadaj – przerwała i wskazała krzesło – i zobacz, co dla ciebie znalazłam.

Nel posłusznie osunęła się na siedzisko, splotła jednak buntowniczo ramiona na piersi, jakby chciała zademonstrować, że to wszystko w ogóle jej się nie podoba i robi to jedynie, aby spełnić dziwaczne zachcianki redaktorki. Tymczasem Lena przysunęła sobie drugie krzesło i zaczęła rozkładać kartki na stole. Kornelia śledziła jej ruchy bez emocji. Nie interesowało jej, co tamta przygotowała, bo szczerze mówiąc, wątpiła, by zdołało jej to pomóc. Wątpiła, by w ogóle istniało coś, co było w stanie poratować ją w tej sytuacji. Tonęła po uszy w… rozciapanym piernikowym cieście. W zakalcu. Podejrzewała, że to jakiś Wielki Plan. Raz czy drugi mignęła jej kopia artykułu prasowego.

– Potrzebujemy cudownej, otulającej historii świątecznej – oznajmiła redaktorka. – Takiej, która rozgrzewa, wzrusza, wprawia w drganie najczulsze struny duszy…

– Już to słyszałam – westchnęła Nel. – Myślisz, że babcia Teresa i bankrutująca piekarnia są niewystarczająco wzruszające?

– Myślę, że są wspaniałe – przyznała Lena. – Rzecz w tym, że najwyraźniej ta historia stworzyła w twojej głowie jakąś blokadę. Dała ci pisarskiego bana. A my nie możemy czekać, aż zostanie zdjęty, tym bardziej że wiosennym romansem udowodniłaś, iż jesteś w stanie pisać. Potrzebujesz świeżego tematu.

– A jeśli wyjdzie tak samo jak z babcią Teresą? Cynamonowa sraczka?

– Nie dowiesz się, jeśli nie spróbujesz, prawda? To tylko garść inspiracji zaczerpniętych z życia – zastrzegła, biorąc do ręki pierwszą kartkę. – Żywa szopka księdza Jacka z parafii św. Michała w Kobielniku z osłem potrafiącym grać na fujarce – odczytała i zerknęła na Nel, sprawdzając, jakie wrażenie robią na niej te rewelacje. Pisarka lekko się skrzywiła. – Dobra, odłóżmy osła na koniec – mruknęła Lena. Pochyliła się nad stołem i wyłuskała spośród rozłożonych kartek kolejny arkusz. – Wigilia w lesie. Spędź niezapomniane święta z leśniczym i jego rodziną w odciętym od cywilizacji domku w głębi puszczy.

– Oszalałaś? Mam spędzić święta w buszu?!

– W puszczy. Z leśniczym i jego rodziną. Kto wie, jakie atrakcje przygotowali.

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. – Nel wyciągnęła rękę po jedną z kartek, a wtedy Lena lekko ją trzepnęła. – Auć! Dlaczego mnie bijesz? Chcę pomóc, będzie szybciej…

– Cierpliwości, Gwiazdeczko! Teraz coś specjalnego. Skoro nie chcesz spędzić świąt w odciętej od świata leśniczówce, może to cię zainteresuje?

– Co?

– Już, już czytam… – Lena podniosła do oczu wycinek z gazety. – Emerytowany nauczyciel historii otwiera sklepik ze starymi ozdobami choinkowymi. Jak dla mnie rewelacja! Świąteczna magia w najczystszej baśniowej postaci!

– Taaa… – Nel ponuro skinęła głową. – Szkoda, że wcześniej już ktoś o tym napisał. Tamta, wiesz… – urwała i chrząknęła znacząco.

– A, tamta… – Lena ze zrozumieniem skinęła głową. – Nie miałam pojęcia.

– Bo zamiast śledzić konkurencję, próbujesz mnie wysłać do buszu!

– Puszczy, Nel, puszczy! Dobra, skoro nie sklepik ze starymi bombkami, to może to? – Kolejna kartka powędrowała w górę. – „Energiczna dozorczyni jednoczy mieszkańców budynku” – odczytała. „Głośne śpiewy niosły się w ciemną noc, gdy mieszkańcy jednego z kalwaryjskich bloków spotkali się pod przystrojonym drzewkiem, aby po raz kolejny wspólnie celebrować Wigilię pod ośnieżoną…”

– Było! – weszła jej w słowo Nel.

Lena zamrugała zaskoczona.

– Niemożliwe!