Cztery weekendy i pogrzeb - Ellie Palmer - ebook + audiobook + książka

Cztery weekendy i pogrzeb ebook

Palmer Ellie

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Alison Mullally, trzydziestolatka po podwójnej mastektomii, przyjeżdża na pogrzeb byłego chłopaka, Sama, i odkrywa, że nikt nie wie, że nie są już razem. Ze względu na rodzinę zmarłego postanawia odegrać rolę pogrążonej w żałobie aktualnej dziewczyny. Ulega namowom i zgadza się uporządkować rzeczy oraz dom byłego. Ma jej w tym pomóc gburowaty przyjaciel Sama, Adam. Początkowo ma im to zająć tylko cztery weekendy, ale pojawia się problem – po prostu Adam nie znosi Alison. Zmuszona do spędzania długich godzin z frustrującym milczkiem Alison postanawia użyć swojego uroku, by ją polubił. Wśród pogmatwanych spraw rodzinnych i licznych, niekiedy dość tragikomicznych perypetii zawiązuje się między nimi nić przyjaźni. Alison musi zmierzyć się z własną niepewnością i zdecydować, czy ma wystarczająco dużo odwagi, by wejść w nową relację.

Czy będzie umiała dać szansę miłości, której zawsze pragnęła, a Adam wreszcie przestanie być mrukiem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 420

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Poczytane86

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia, zabwana lekka subtelna ale z charakterem. bardzo dobrze napisana wspaniali bohaterowie i trudne i ważne tematy.
00
Zaneta29_08

Dobrze spędzony czas

Super
00

Popularność




Rozdział 1. Zaczynamy od pogrzebu

1

Zaczy­namy od pogrzebu

Oka­zuje się, że na­dal jestem dziew­czyną Sama Lewisa. Dowia­duję się o tym na jego pogrze­bie.

Mara i ja przy­jeż­dżamy do kościoła św. Igna­cego dwa­dzie­ścia minut przed cza­sem.

– Chlu­piesz – infor­muje mnie Mara pół­gęb­kiem.

– Wdep­nę­łam w kałużę na par­kingu.

Odgłosy wody plu­ska­ją­cej w moich butach wybi­jają mia­rowy rytm.

Gdy docho­dzimy do drzwi wej­ścio­wych, chwy­tam Marę za łokieć, jak­bym to ja pro­wa­dziła ją w stronę niby-zna­jo­mych twa­rzy przy­ja­ciół i bli­skich mojego byłego chło­paka. Ale tak naprawdę to ona mnie trzyma w pio­nie. Taki jest jej obo­wią­zek jako mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, cho­ciaż jej ostre, kan­cia­ste rysy i posą­gowa syl­wetka spra­wiają, że bar­dziej nadaje się na zdy­stan­so­waną kole­żankę z fochem niż na słodką, empa­tyczną przy­tu­lankę.

Dzi­siaj jeste­śmy jak stu­dium kon­tra­stów. Mara – strze­li­sta i pew­nie stą­pa­jąca na swo­ich wyso­kich obca­sach, a ja niska i nie­zgrabna w moich prze­siąk­nię­tych wodą pła­skich pan­to­flach. Kasz­ta­nowe włosy ma schlud­nie upięte we fran­cu­ski kok, pod­czas gdy moje dłu­gie brą­zowe loki opa­dają nie­po­rząd­nie wokół twa­rzy, ponie­waż mam trzy­dzie­ści lat i na­dal nie ogar­nę­łam fry­zjer­skiego tuto­rialu na YouTu­bie.

Mara zde­cy­do­wa­nym ruchem uwal­nia się z mojego kur­czo­wego uści­sku, by roz­piąć płaszcz i odsło­nić nie­ska­zi­tel­nie czarny swe­ter, jak z reklamy Woolite, oraz parę bez­pre­ten­sjo­nal­nie ele­ganc­kich spodni z sze­ro­kimi nogaw­kami. Ja – jako seryjna mor­der­czyni ciem­nych weł­nia­nych ubrań za pomocą pralki – nie mam w sza­fie nic w kolo­rze ide­al­nej żałob­nej czerni, by wło­żyć na pogrzeb męż­czy­zny, który jakiś czas temu uro­czo spu­ścił mnie po brzy­twie. Musia­łam się zado­wo­lić wybla­kłą gra­fi­tową sukienką i kar­di­ga­nem, który pla­so­wał się gdzieś pomię­dzy grosz­kowo-zie­lo­nym a zwię­dłą póź­no­je­sienną trawą. Mam nadzieję, że wkrótce spad­nie śnieg. Już mam dość jesieni. Już mam dość dzi­siej­szego dnia.

Drew­niane drzwi trza­skają za nami, oznaj­mia­jąc nasze przy­by­cie. Przy­pusz­czam, że nie ma zwy­czaju zabie­ra­nia osoby towa­rzy­szą­cej na takie imprezy, ale pogrzeb mojego naj­ak­tu­al­niej­szego byłego nieco mnie prze­ra­sta.

Ska­nuję oto­cze­nie w poszu­ki­wa­niu kogoś, kogo znam. Ści­ślej mówiąc, robię to w nadziei, że nie roz­po­znam nikogo, co ozna­cza­łoby, że tra­fi­łam nie tam, gdzie trzeba.

Nie, nie. To nie ten twój Sam Lewis – ktoś mógłby mnie zapew­nić. Inny Sam Lewis. Cho­ciaż i tak „ten mój” nie jest moim Samem Lewi­sem od sze­ściu tygo­dni, jeśli w ogóle kie­dy­kol­wiek nim był.

Ale natych­miast roz­po­znaję jego przy­ja­ciela Rus­sella, a ulga i roz­cza­ro­wa­nie zale­wają mnie jed­no­cze­śnie. To się dzieje naprawdę. Tu i teraz. To nie pomyłka.

Pod­cho­dzimy do grupy, z którą stoi Rus­sell, a on wita się z Marą o wiele zbyt poufa­łym uści­skiem jak na fakt, że wła­śnie ich sobie przed­sta­wi­łam. Obser­wuję, jak Mara wal­czy z natu­ralną chę­cią oswo­bo­dze­nia się i odzy­ska­nia dystansu. Rus­sell Rossi jest poszu­ki­wa­czem przy­gód, bez­wstyd­nym flir­cia­rzem tak prze­ko­na­nym o swo­jej atrak­cyj­no­ści, że aż odpy­cha­ją­cym. Jest wspa­niały jak cho­lera. Samo­zwań­czy król Przy­tu­las.

Ponie­waż Mara kie­dyś opi­sała przy­bi­cie piątki ze swoim księ­go­wym jako czyn­ność „nie­sto­sow­nie zażyłą”, rzu­cam się czym prę­dzej w obję­cia Rus­sella, by uwol­nić przy­ja­ciółkę. Ten przy­wiera do mnie całym cia­łem i trwa w tym uści­sku jakieś trzy sekundy za długo. Kiedy odzy­skuję wol­ność, przed­sta­wia mnie gru­pie:

– Ali­son Mul­lally, dziew­czyna Sama.

– Była dziew­czyna – popra­wiam Rus­sella.

– No tak, oczy­wi­ście, kocha­nie – stwier­dza Rus­sell lek­ce­wa­żąco, po czym wraca do prze­rwa­nej kon­wer­sa­cji.

Każde jego słowo jest jak przy­kre uszczyp­nię­cie. Stoję tam w mil­cze­niu, pod­czas gdy grupa na­dal roz­ma­wia o ludziach, któ­rych nie znam, i dzieli się wspo­mnie­niami, któ­rych nie mam. Na końcu języka tkwią mi słowa: „Zerwał ze mną sześć tygo­dni temu”.

Otwie­ram i zamy­kam usta raz, drugi, trzeci. Nie mam jak się wtrą­cić. Z każdą mija­jącą sekundą moje spro­sto­wa­nie traci sens i aktu­al­ność, bo roz­mowa toczy się dalej, tematy się zmie­niają. Moja prze­można chęć zło­że­nia wyja­śnień roz­pusz­cza mi się w ustach jak kwa­śna wata cukrowa.

Matka Sama dołą­cza do naszego kręgu, wita­jąc się z każ­dym za pomocą chłod­nego, sztyw­nego uści­sku. Na szczę­ście nie muszę patrzeć jej w oczy, gdy przy­ciąga mnie bli­sko i mru­czy do mojego zgni­łego swe­tra tak cicho, że ledwo ją rozu­miem.

– Bar­dzo się cie­szę, że byłaś w jego życiu, że zdą­żył cię poznać, zanim…

Moja rola w tym tra­gicz­nym dra­ma­cie w końcu zaczyna się kla­ro­wać.

Na pogrze­bach wszy­scy wystę­pu­jemy w cza­sie teraź­niej­szym w odnie­sie­niu do zmar­łych. Judy Lewis jest jego mamą. Rachel jest jego sio­strą. A ja raz po raz jestem przed­sta­wiana jako jego dziew­czyna. „To Ali­son, dziew­czyna Sama”. Tylko Sam jest w cza­sie prze­szłym.

No więc dla tej grupy jestem dziew­czyną Sama. Nikt nie oce­nia powagi naszego związku, aby okre­ślić, na ile smutku powin­nam sobie pozwo­lić. Mogli­śmy być razem dwa tygo­dnie lub dzie­sięć lat, choć każda z osób obser­wu­ją­cych Sama na Insta­gra­mie bez trudu może się prze­ko­nać, że poja­wi­łam się około czerwca. Ni­gdy nie zaist­nia­łam na jego Tik­Toku. „Zwią­zek nie paso­wałby do mojego image’u nomady” – mówił.

Nara­sta we mnie strach, gdy krążę mię­dzy ter­mo­sami z ledwo cie­płą kawą, pod­słu­chu­jąc alter­na­tywne wer­sje mojego życia miło­snego, scho­wana za oko­licz­no­ścio­wymi kom­po­zy­cjami kwia­to­wymi. Więk­szość osi czasu tych opo­wie­ści roz­ga­łę­zia się na wyso­ko­ści dorocz­nego przy­ję­cia z oka­zji Święta Pracy1 wyda­wa­nego przez rodzinę Lewi­sów.

W mojej wer­sji wyda­rzeń Sam rzu­cił mnie trzy dni wcze­śniej. Nato­miast panią Lewis bar­dzo zasmu­ciło moje zatru­cie pokar­mowe. Z kolei Rus­sell był nie­po­cie­szony, że musia­łam w waż­nych spra­wach wyje­chać z mia­sta i prze­ga­pi­łam jego epic­kie ogni­sko – naj­wyż­sze jak dotąd! Jed­no­cze­śnie kilka osób jest pew­nych, że byłam tam, że mnie tam widziało.

Każda z histo­rii, oprócz mojej, zakłada, że byłam na­dal z Samem w Święto Pracy, i wciąż z nim cho­dzi­łam, gdy w zeszły wto­rek roz­bił swój wyna­jęty samo­chód w Sedo­nie pod­czas wypadu na spon­ta­niczną wspi­naczkę. Dla­tego na jego pogrze­bie jestem dziew­czyną Sama Lewisa – być może już na zawsze.

Część mnie zasta­na­wia się, czy kłam­stwa Sama ozna­czały, że czuł do mnie wię­cej, niż kie­dy­kol­wiek dał po sobie poznać, ale natych­miast odrzu­cam tę myśl. Bar­dziej praw­do­po­dobne jest, że jego zda­niem nasze roz­sta­nie nie wyma­gało spe­cjal­nego ogło­sze­nia. Moje odej­ście sta­łoby się oczy­wi­ste, gdyby po pro­stu poja­wił się z nową dziew­czyną na kolej­nym dużym wyda­rze­niu rodzinno-towa­rzy­skim. Takim jak to dzi­siej­sze, ale tak się składa, że Sam nie może się na nim aktyw­nie lan­so­wać.

Tłum wlewa się do kościoła, a ja odcią­gam Marę przez cięż­kie podwójne drzwi na kory­tarz szkoły para­fial­nej, ude­ko­ro­wany kolo­ro­wymi rysun­kami Jezusa na krzyżu, które repre­zen­tują różne poziomy kom­pe­ten­cji arty­stycz­nych.

Mara potyka się o wła­sne nogi.

– Ali­son, co do…

– Dla­czego oni wszy­scy myślą, że… – nie mogę dokoń­czyć, bo mdło­ści ści­skają mi gar­dło.

– Dla­czego nikogo nie wypro­wa­dzi­łaś z błędu? – pyta Mara, opie­ra­jąc swą strze­li­stą syl­wetkę o beżowe szafki na szkol­nym kory­ta­rzu.

– Pró­bo­wa­łam!

Podaje w wąt­pli­wość moją wymówkę ledwo dostrze­gal­nym prze­wró­ce­niem oczami.

– Co chcia­ła­byś, żebym zro­biła? – pytam. – Mia­łam powie­dzieć: „Pani Lewis, widzę, że nie­źle pani znosi te przy­kre oko­licz­no­ści, więc dodam, że pani syn i ja roz­sta­li­śmy się sześć tygo­dni temu”?

Mara ze zmarsz­czo­nymi brwiami zerka na pul­su­jący tele­fon i odrzuca połą­cze­nie.

– Przy­naj­mniej to on rzu­cił cie­bie. Mniej winy.

Przy­gry­zam dolną wargę i całym wyra­zem twa­rzy daję znać, że myślę ina­czej.

– Oba­wiam się, że to w jakiś pokrętny spo­sób tylko pogar­sza sprawę.

Tele­fon Mary znów się uak­tyw­nia, tym razem jakby bar­dziej gwał­tow­nie. Mara zaczyna wście­kle stu­kać w ekran kciu­kiem w rytm wypo­wia­da­nych słów:

– To dla­czego chcia­łaś, żeby­śmy tu w ogóle przy­je­chały?

Mio­tam się w tę i z powro­tem u progu drzwi do klasy nie­ja­kiej pani Dubicki. Moje buty wciąż robią chlup, chlup.

– Jego mama chciała, żebym tu była… Co nagle nabiera tro­chę wię­cej sensu. Pró­bo­wa­li­śmy zostać przy­ja­ciółmi. To zna­czy pozo­stać, on i ja, po… – Gubię się i plą­czę, a w końcu pytam wku­rzona: – Do kogo, cho­lera, piszesz pod­czas mojego kry­zysu?!

– Do Tego Gościa – mru­czy. Mara zarzą­dza kam­pa­nią poten­cjal­nego kan­dy­data na bur­mi­strza, któ­rego nazywa wyłącz­nie „Ten Gość”. Jej zacho­wa­nie, gdy pisze SMS-y (sztywne ramiona i roz­sze­rzone noz­drza), ujaw­nia jej fru­stra­cję zwią­zaną z tym kan­dy­da­tem. – A skoro wyraź­nie już wszy­scy w to wcho­dzimy… – gesty­ku­luje, two­rząc wokół nas obszerny okrąg. – Zdaję rela­cję Chel­sea, żeby­śmy wszy­scy trzy­mali się jed­nej wer­sji. Poza tym ona ma jakieś prze­my­śle­nia.

– W co wcho­dzimy? O czym ty…

Wyry­wam swój wyci­szony tele­fon z kie­szeni płasz­cza i jęczę na widok nie­ode­bra­nych powia­do­mień od Chel­sea Olsen, kolej­nej człon­kini naszego trio.

– Nie możesz pisać „Al rand­kuje z Samem” na cza­cie gru­po­wym bez poda­nia kon­tek­stu – stro­fuję Marę. – Zobacz, co naro­bi­łaś. Chel­sea pyta, czy to „akcja jak z Kac­pra z Devo­nem Sawą”.

Mara ma oso­bo­wość old­sku­lową, z całą tą swoją pew­no­ścią sie­bie i znu­dzoną wyż­szo­ścią, bo wszystko robiła i wszystko widziała. Nato­miast oso­bo­wość Chel­sea jest zupeł­nie nowa i świeża. Dla niej wszystko zawsze jest moż­liwe, więc kiedy Mara wysyła zako­do­waną wia­do­mość o moim kosz­ma­rze na jawie, pierw­szą myślą Chel­sea jest, że naprawdę wda­łam się w para­nor­malny romans z duchem.

– Nie odpo­wia­daj na to – radzi Mara. – Ni­gdy nie przy­zna­waj się do niczego na piśmie. Prze­cho­wuj wia­do­mo­ści, żeby mieć pod­kładkę. Teraz trzy­mamy się wer­sji, że na­dal jesteś dziew­czyną Sama.

– Nie chcę się trzy­mać żad­nej wer­sji. Muszę to wszystko wyja­śnić.

Biorę głę­boki, rege­ne­ru­jący oddech, ale zaraz ręce mi opa­dają i osu­wam się po szaf­kach obok Mary.

– Jak mam to zro­bić? – pytam nas obie.

– Prze­pro­siny w wia­do­mo­ści na Insta­gra­mie to kla­syka gatunku. Ale myślę, że możesz po pro­stu powie­dzieć jego mamie, że doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia.

– Tak. Tak, oczy­wi­ście. – Nie­po­kój skręca mi żołą­dek. – Chyba potrze­buję chwili na decy­zję.

Moje spoj­rze­nie wędruje w stronę świe­cą­cego ozna­cze­nia nad wyj­ściem ewa­ku­acyj­nym i tabliczki, która ostrzega: UWAGA! WŁĄ­CZY SIĘ ALARM!

Zanim zdą­żam roz­sąd­nie prze­ana­li­zo­wać wszyst­kie drogi ewa­ku­acji, otwie­rają się drzwi i na kory­tarz wpada piękna blon­dynka.

– Czy jedna z was to Ali­son? – pyta nie­zna­joma. – Rus­sell powie­dział, że dziew­czyna Sama tu weszła.

Stoi dziw­nym tra­fem jakoś tak ide­al­nie w poje­dyn­czym pro­mie­niu słońca wpa­da­ją­cym do ciem­nego, pra­wie pozba­wio­nego okien kory­ta­rza, więc ską­pana w świe­tle wygląda jak anioł śmierci. Ale potem jej dzi­kie oczy strze­lają we mnie i bach, zostaję roz­po­znana. Żeby cię, Rus­sell.

– Ali­son? Jestem Rachel, sio­stra Sama.

Gdy tylko wyma­wia swoje imię, od razu to widzę. Rachel Lewis jest bar­dzo podobna do brata, te same oce­anicz­nie nie­bie­skie oczy i loki blond jak plaża. Bez odro­biny maki­jażu, lśni w pro­stej, czar­nej, baweł­nia­nej sukience. Muszę stłu­mić nie­sto­sowną potrzebę zapy­ta­nia, jakie zabiegi pie­lę­gna­cji skóry sto­suje.

Słowa „dziew­czyna Sama” dzwo­nią w mojej gło­wie jak alarm. Wprost marzy­łam o tym, żeby się z czymś takim zde­rzyć – jesz­cze raz prze­ra­biać porzu­ce­nie mnie przez męż­czy­znę, któ­rego wszy­scy tu opła­ku­jemy. Przy­go­to­wuję się na cios.

– Doszło do nie­po­ro­zu­mie­nia – wyja­śniam, uży­wa­jąc strony bier­nej jak praw­dziwy poli­tyk. Mara powinna być ze mnie dumna. – Jestem byłą dziew­czyną Sama. Nie wiem, jak to wyja­śnić, ale…

Rachel prze­rywa mi lek­ce­wa­żą­cym mach­nię­ciem ręką.

– Wszystko wiem. Komu powie­dzia­łaś?

Prze­staję ana­li­zo­wać każdą z jej nie­po­ko­jąco samo­wskich cech i dostrze­gam, co wła­śnie robi Rachel. Prze­nosi cię­żar z nogi na nogę i zerka przez ramię jak nie­ustra­szona repor­terka dosko­nale radząca sobie z coraz bar­dziej nie­sta­bilną roz­mów­czy­nią. W tej sce­ne­rii wie­szaki na płasz­cze przed­szko­la­ków sta­no­wią sub­sty­tut zaciem­nio­nego par­kingu.

Mru­gam, patrząc na Rachel.

– Co powie­dzia­łam?

– Że się roz­sta­li­ście. Pro­szę, powiedz, że nikomu nie powie­dzia­łaś – błaga z utkwio­nym we mnie wzro­kiem.

Przed udzie­le­niem odpo­wie­dzi spo­glą­dam na Marę.

– Pró­bo­wa­łam wytłu­ma­czyć Rus­sel­lowi, ale się nie dało.

– Zaraz, prze­pra­szam. Ty wiesz? – pyta Mara, zmie­nia­jąc się w „Marę z pracy” jak kor­po­ra­cyjny Ani­morph.

– Kazał mi usu­nąć nazwi­sko Ali­son z biletu lot­ni­czego do Chile. Oczy­wi­ście, że wiem – wyja­śnia Rachel, pochy­la­jąc się w naszą stronę. – Ale jestem jedyną osobą, która to wie.

Kiedy jesz­cze spo­ty­ka­łam się z Samem i pozo­wa­łam na dziko impul­sywną w obro­nie swo­ich róż­nych praw, Sam obie­cał, że „ogar­nie” mój lot i zakwa­te­ro­wa­nie, jeśli zechcę dołą­czyć do niego w Chile. „Po pro­stu powiedz »tak«. Reszta się ułoży” – powta­rzał. Myśla­łam, że to jakiś rodzaj man­try w stylu „wszech­świat zapewni nam bez­pie­czeń­stwo”, ale naj­wy­raź­niej „wszech­świat” był jego sio­strą ste­war­desą.

Mara gwał­tow­nie odwraca głowę w moją stronę.

– Bilet lot­ni­czy?

– Sam zapro­sił mnie na swoją stycz­niową podróż do Pata­go­nii – odpo­wia­dam i sztyw­nieję pod wzro­kiem przy­ja­ciółki, która patrzy na mnie, mru­żąc oczy.

– I ty się zgo­dzi­łaś? – pyta Mara. – Z wła­snej nie­przy­mu­szo­nej woli?

Ręce, któ­rymi macha Rachel, prze­ry­wają serię naszych zna­czą­cych spoj­rzeń i wzru­szeń ramio­nami.

– Nie mamy czasu – mówi, a jej głos wibruje paniką. – Za kilka minut wygła­szam mowę pogrze­bową i muszę wie­dzieć, że się zgo­dzisz.

– Co masz na myśli? Na co ma się zgo­dzić? – pyta Mara, dziw­nie ścią­ga­jąc ramiona.

Rachel bie­rze mnie za rękę, ści­ska­jąc ją tak roz­pacz­li­wie, że ból prze­szywa mi koniuszki pal­ców.

– Sam nie chciał, żeby mama dowie­działa się, że z tobą zerwał. Naci­skała na niego, żeby „spo­waż­niał” i „się ustat­ko­wał”, a ty jej się podo­basz. Jesteś sta­bilna.

Ma na myśli „nudna”.

– Pomimo wszyst­kich jego osią­gnięć, jedyne, co teraz ma zna­cze­nie dla rodzi­ców, to to, że w końcu ustat­ko­wał się z miłą dziew­czyną.

Jej głos pisze „miła dziew­czyna” w cudzy­sło­wie. Nie­za­leż­nie od tego, czy Rachel sprze­ci­wia się miłym dziew­czy­nom w ogóle, czy prze­zna­cza ten ter­min spe­cjal­nie dla mnie, nikt nie zadaje pytań dodat­ko­wych.

Prze­chy­lam głowę na bok, pró­bu­jąc prze­two­rzyć ten dziwny obrót wyda­rzeń.

– Chcesz, żebym… uda­wała?

Kiwa głową, jakby wciąż prze­ko­ny­wała samą sie­bie.

– Cho­dzi o jeden dzień. Ty i Sam byli­ście ze sobą tylko przez chwilę, a kiedy mgła żałoby opad­nie, zapo­mną o tobie. Ja… My po pro­stu pra­gniemy, żebyś była „jego dziew­czyną”, tylko dzi­siaj. Pro­szę.

Połyka to ostat­nie słowo, ale i tak je sły­szę. Łzy zbie­rają się w kąci­kach jej oczu, Rachel powstrzy­muje je, mru­ga­jąc.

Widok udrę­czo­nego wyrazu jej twa­rzy bole­śnie zwala ciężki kamień na moją pierś, przy­gry­zam od wewnątrz policzki, żeby powstrzy­mać się od pła­czu.

Myśl o Samie mar­twią­cym się, że jego odważne, nie­ustra­szone życie jakoś nie zała­twiło sprawy, rani mnie w spo­sób, któ­rego nie potra­fię wyja­śnić. Chcia­ła­bym mu powie­dzieć, że je podzi­wia­łam, ale nie mogę. Nie mogę mu już nic powie­dzieć ani ja, ani ta zroz­pa­czona kobieta, która stoi przede mną.

Ale uda­wa­nie to coś, co mogę zro­bić.

Odry­wam dłoń Rachel od mojego ramie­nia i uśmie­cham się do niej, mam nadzieję, że wspie­ra­jąco.

– Oczy­wi­ście. Będę, kim zechcesz.

***

Jeśli cho­dzi o pogrzeby, ten wibruje wyjąt­kową ener­gią. Kościół jest zatło­czony tak, jak tylko w Nie­dzielę Wiel­ka­nocną, Wigi­lię Bożego Naro­dze­nia i pod­czas pogrze­bów mło­dych ludzi. Mara i ja zosta­jemy zapro­wa­dzone do ławki z przodu i za późno zdaję sobie sprawę, że mistrz cere­mo­nii zapew­nił nam naj­lep­sze miej­sca dla żałob­ni­ków.

Sie­dzimy w dru­gim rzę­dzie, bez­po­śred­nio za naj­bliż­szą rodziną, w towa­rzy­stwie kuzy­nów i wie­lo­let­nich przy­ja­ciół. Jako odrzu­cony letni romans nasta­wi­łam się i ubra­łam na tylne ławki, aby ukryć się wśród byłych współ­pra­cow­ni­ków i mniej zna­czą­cych zna­jo­mych ze szkoły śred­niej. Zamiast tego ląduję z przodu, na peł­nym widoku, jako Aktu­alna Dziew­czyna Sama Lewisa (wiel­kie „A”, wiel­kie „D”).

Rachel wygła­sza swój pane­gi­ryk. Zaczyna od dzie­cię­cych opo­wie­ści o wspi­na­niu się na drzewa i zła­ma­nych rękach. Od naj­wcze­śniej­szych żądz podróży Sama i jego pra­gnień przy­gody, adre­na­liny. Jego skłon­no­ści do spon­ta­nicz­nych waka­cji i wędró­wek po dzi­czy bez uprze­dza­nia kogo­kol­wiek. Fru­stru­jąca za życia cecha brzmi tak uro­czo po śmierci. Roz­po­znaję męż­czy­znę, któ­rego Rachel opi­suje jako Sama, ale jest jakoś spłasz­czony – nie­ska­zi­telna suma słod­kich histo­rii i zwa­rio­wa­nych aneg­dot.

Zawsze uwa­ża­łam, że Sam żyje dokład­nie tak, jak trzeba. Był pełen ener­gii i spon­ta­niczny, wciąż chciał wypró­bo­wy­wać nowe miej­scówki, co chwilę ruszał w eks­cy­tu­jącą podróż. W każ­dym aspek­cie życia kie­ro­wał się zasadą „wszystko albo nic”. Był impul­sywny i robił rze­czy, które go prze­ra­żały, „żeby się działo”. Jeśli ktoś naprawdę żył, to był to Sam.

Przed­sta­wił mnie swoim rodzi­com i po zale­d­wie kilku rand­kach zapro­sił na dwu­ty­go­dniową podróż z ple­ca­kiem przez Andy Pata­goń­skie, jakby to był zupeł­nie nor­malny spo­sób roz­po­czę­cia nowego związku.

Myśla­łam, że bycie z nim sprawi, że w try­bie przy­spie­szo­nym stanę się żądna przy­gód, ale w efek­cie sta­łam się jedy­nie zmę­czona. Mia­łam nadzieję, że w końcu przy­zwy­czaję się do jego stylu życia, jak alpi­ni­sta przy­sto­so­wu­jący się do zmiany wyso­ko­ści, ale nie – byłam coraz bar­dziej wyczer­pana i coraz trud­niej łapa­łam oddech. W końcu dał sobie ze mną spo­kój.

„Cza­sem mi się zdaje, że ty nie lubisz cho­dze­nia po górach, para­sa­ilingu czy wspi­naczki skał­ko­wej – powie­dział, kiedy ze mną zry­wał. – Chciał­bym cię poznać, ale ty chyba cią­gle uda­jesz kogoś innego”.

Czuję cię­żar tych wszyst­kich spoj­rzeń na moich ple­cach, gdy wypeł­nia mnie żal, ale mój smu­tek nie jest taki, na jaki wygląda. Tęsk­nię za Samem jako moim przy­ja­cie­lem, za face­tem, który pło­nął mocno i jasno jak słońce, a wszy­scy byli bez­radni wobec gra­wi­ta­cji, jaką wytwa­rzał.

Gdy milkną dźwięki wznio­słej pie­śni On Eagle’s Wings, oży­wiam się na widok kolej­nego mówcy. Powstrzy­muję nie­sto­sowny uśmie­szek, gdy ksiądz zapra­sza na ambonę „Adama Berga, naj­lep­szego przy­ja­ciela Sama”. Naj­lep­szy przy­ja­ciel Sama i jego współ­lo­ka­tor ze stu­diów, mityczny Adam Berg, jest mi znany – i teraz tylko mi – jako Maruda z North Shore. W tym przy­padku North Shore ozna­cza część Duluth, nie­wielki frag­ment pół­noc­nego wybrzeża Jeziora Gór­nego.

Adam, postać z wielu opo­wie­ści Sama, mieszka dwie godziny drogi stąd, wła­śnie w Duluth, i cho­ciaż uczest­ni­czy­łam w nie­zli­czo­nych cza­tach gru­po­wych z tym męż­czy­zną w spra­wie zapro­szeń na spon­ta­niczne akcje i week­en­dowe wyjazdy, ni­gdy się nie spo­tka­li­śmy. Adam zawsze szybko odpo­wia­dał krót­kim „Nie mogę” lub „Nie” (moje odpo­wie­dzi też czę­sto były odmo­wami, ale o wiele bar­dziej roz­wle­kłymi i prze­peł­nio­nymi skru­chą). W końcu uzna­łam, że ujrze­nie na żywo rze­ko­mego naj­bliż­szego przy­ja­ciela Sama jest rów­nie praw­do­po­dobne jak zoba­cze­nie Wiel­kiej Stopy lub potwora z Loch Ness.

Kiedy Adam zaj­muje miej­sce mówcy, jestem zasko­czona. W ogóle nie wygląda jak ci pozu­jący na kró­lów dzi­czy influ­en­ce­rzy, któ­rymi Sam się ota­czał. Nie żeby Adam nie był przy­stojny – jest – ale repre­zen­tuje inny typ „roz­czo­chra­nego bia­łego przy­stoj­niaka”. Pod­czas gdy Sam ema­no­wał tą luźną, zwiewną atrak­cyj­no­ścią faceta zsia­da­ją­cego ze sku­tera wod­nego, Adam jakimś cudem wygląda, jakby nie spał od kilku dni, a jed­no­cze­śnie jakby dopiero co się obu­dził. Jego potar­gane ciem­no­brą­zowe włosy i broda są tro­chę za dłu­gie, jakby prze­ga­pił ze trzy wizyty u fry­zjera. W poło­wie Listu do Fili­pian 4:8 zaczyna wal­czyć z nakroch­ma­lo­nym koł­nie­rzy­kiem koszuli pod swoim gra­fi­to­wym gar­ni­tu­rem, który – mogę się zało­żyć – jest albo poży­czony, albo leżał na dnie szafy od ślubu sprzed wielu lat.

Koń­czy czy­ta­nie i wpa­truje się w zatło­czony kościół, a mnie prze­szywa wzro­kiem jak strzałka ze środ­kiem uspo­ka­ja­ją­cym. Czuję mro­wie­nie wokół krę­go­słupa, ale zanim padnę obez­wład­niona, jego spoj­rze­nie zmie­nia się w zagad­kową kom­bi­na­cję roz­po­zna­nia i zaże­no­wa­nia, jak wyraz twa­rzy kogoś, kto ukradł miej­sce par­kin­gowe nie­zna­jo­memu, a pięć minut póź­niej dzieli z nim windę.

Zaci­ska mi się żołą­dek, ale zanim udaje mi się zin­ter­pre­to­wać wyraz twa­rzy Adama, mój tele­fon, który na pewno wyci­szy­łam, ćwierka w kie­szeni płasz­cza. Mili­se­kunda dekon­cen­tra­cji wystar­cza, by jego wzrok odpły­nął. Adam scho­dzi z mów­nicy, nie rzu­ca­jąc mi dru­giego spoj­rze­nia.

Odwra­cam się do Mary, by prze­pro­wa­dzić krótki tele­pa­tyczny dia­log wzro­kowy: Widzia­łaś to? oraz Poważ­nie, o co mu cho­dzi? Ale ona prze­gląda ksią­żeczkę do nabo­żeń­stwa, nie­wzru­szona spoj­rze­niem mitycz­nego, nie­uchwyt­nego Adama Berga.

Wyko­rzy­stuję nie­zręczną prze­rwę w cere­mo­nii i budzę tele­fon. Oka­zuje się, że ten ćwierk sprzed chwili zabrzmiał w nastę­pu­ją­cej spra­wie:

Wia­do­mość z przy­szło­ści: Wybierz się na wędrówkę w ten week­end z Samem!!! Jesteś gotowa na Chile, bo wspa­niale zali­czy­łaś szko­le­nie w paź­dzier­niku!

Wyrywa mi się gar­dłowy dźwięk, dosko­nale sły­szalny w całym kościele. Czuję cię­żar każ­dej pary oczu żałob­ni­ków.

„To jest TA dziew­czyna” – wyja­śnia ktoś wśród odgłosu chóru współ­czu­ją­cych pomru­ków.

Bo teraz jestem „TĄ dziew­czyną”. Sam Lewis jest ze mną nawet po śmierci.

W Sta­nach Zjed­no­czo­nych Święto Pracy obcho­dzone jest w pierw­szy ponie­dzia­łek wrze­śnia (przyp. tłum.). [wróć]

Rozdział 2. Stypa

2

Stypa

W cza­sie naszego krót­kiego niby-związku Sam miał iry­tu­jący zwy­czaj zosta­wia­nia przy­po­mnień w moim tele­fo­nie. Nazy­wał je „wia­do­mo­ściami z przy­szło­ści”. To była część filo­zo­fii, którą pro­mo­wał na swoim moty­wa­cyj­nym insta­gra­mo­wym kon­cie – inspi­ru­jące wpisy pod zdję­ciami jego ostrego obrysu szczęki na tle zachodu słońca na Kili­man­dżaro.

Jeśli mimo­cho­dem wspo­mnia­łam, że cze­goś chcę, sta­wało się to „wia­do­mo­ścią”. Każda była pisana z punktu widze­nia mojego przy­szłego „ja” i zawie­rała rze­czy w stylu: Dzi­siaj zaczę­łaś tre­no­wać do mara­tonu i dajesz radę! lub Tak się cie­szę, że dzi­siaj kupi­łaś bilet do Chor­wa­cji, bo jesteś tam teraz i widoki zapie­rają dech w pier­siach.

Z Samem ni­gdy nie można było śnić na jawie. Wszystko było osią­galne. Wszystko było w zasięgu ręki. Pie­nią­dze, czas i wcze­śniej­sze zobo­wią­za­nia ni­gdy nie były wymówką, by nie żyć naj­lep­szym życiem. Ni­gdy nie rozu­miał, dla­czego nie lubię tych wia­do­mo­ści. Dla niego każda była przy­po­mnie­niem o bez­gra­nicz­nych ludz­kich moż­li­wo­ściach. Dla mnie były przy­po­mnie­niem, jak bar­dzo daję ciała.

Musiał zała­do­wać całe mnó­stwo przy­po­mnień, żeby stwo­rzyć odpo­wied­nio gęste odli­cza­nie do podróży do Pata­go­nii, kiedy się na nią zgo­dzi­łam. Po roz­sta­niu dosta­łam przy­po­mnie­nie „100 dni”, ale nie było to aż tak alar­mu­jące jak teraz. Wtedy przy­szła po pro­stu wia­do­mość od męż­czy­zny, który mnie nie usu­nął z grona zna­jo­mych. Teraz dosta­łam przy­po­mi­najkę od faceta, który nie żyje. Tro­chę nie­po­ko­jące.

– Prze­pra­szam za brak podu­szeczki na pasie bez­pie­czeń­stwa – mówi Mara z sie­dze­nia kie­rowcy swo­jego jeepa. Wska­zuje brodą mój pozba­wiony gadżetu pas. – Wyrzu­cili ją goście z firmy deta­ilin­go­wej, gdy odda­łam samo­chód do czysz­cze­nia.

Patrzę przez okno na par­king klubu żeglar­skiego, przy­ci­ska­jąc czoło do szyby.

– Nie ma pro­blemu – odpo­wia­dam. I rze­czy­wi­ście nie ma. Potrze­bo­wa­łam poduszki przy­pię­tej do pasa bez­pie­czeń­stwa tylko za cza­sów mojej mastek­to­mii i rekon­struk­cji. A potem po pro­stu była zbyt milutka, żeby ją wyrzu­cić.

Sześć lat temu, kiedy u mojej mamy zdia­gno­zo­wano raka piersi w sta­dium dru­gim, reszta mojej rodziny została prze­ba­dana pod kątem muta­cji gene­tycz­nej BRCA1. Moja sio­stra, Emma, miała nega­tywny wynik. A ja wycią­gnę­łam naj­krót­szą różową słomkę.

Z moimi genami ryzyko, że zacho­ruję na raka piersi, wynosi osiem­dzie­siąt pięć pro­cent. To nie­zo­bo­wią­zu­jąca dia­gnoza: „być może”, „ewen­tu­al­nie”. Te pięt­na­ście pro­cent to jak dostrze­że­nie oazy na pustyni – jest nadzieja, ale praw­do­po­dob­nie będziesz pić pia­sek. Lekarz nie potra­fił powie­dzieć niczego na pewno. Stwier­dził, że „być może”, „ewen­tu­al­nie” jestem ska­zana na zagładę. Albo byłam.

Około pół­tora roku temu prze­łknę­łam gorzką pigułkę i pod­da­łam się pro­fi­lak­tycz­nej podwój­nej mastek­to­mii, usu­wa­jąc tkankę piersi, sutki, czu­cie – całą sprawę. Sześć mie­sięcy póź­niej prze­szłam rekon­struk­cję biu­stu i teraz jestem mniej nara­żona na roz­wój raka piersi niż kobiety bez zło­wro­giej muta­cji gene­tycz­nej.

Po serii nie­zręcz­nych przy­gód na jedną noc i nie­uda­nych pierw­szych rand­kach zaczę­łam spo­ty­kać się z Samem. On zawsze wyda­wał mi się mniej moim chło­pa­kiem, a bar­dziej wyż­szym bytem, do kon­taktu z któ­rym można aspi­ro­wać. A ponadto kimś, kto mógłby mnie zmie­nić poprzez bli­skość – i oka­zjo­nalne moty­wu­jące powia­do­mie­nia w tele­fo­nie – w kogoś, kto jest godny unik­nię­cia „być może”, „ewen­tu­al­nie” wyroku śmierci. Kogoś god­nego czer­pa­nia przy­wi­le­jów wyni­ka­ją­cych z uży­cia skra­ko­wa­nego kodu, co ponie­kąd uczy­ni­łam.

Mara lekko stuka mnie w ramię.

– To tylko jedno popo­łu­dnie, Al. I pra­wie się już koń­czy. Musimy jesz­cze prze­trwać obiad, a potem zaczniesz sobie radzić ze wszyst­kimi swo­imi emo­cjami w zaci­szu gabi­netu two­jej tera­peutki – mówi, naj­wy­raź­niej zakła­da­jąc, że jestem pogrą­żona w myślach na temat dzi­siej­szego oszu­stwa.

Odrzu­cam jej suge­stię sła­bym mach­nię­ciem ręki, ponie­waż prze­sta­łam widy­wać się z Denise kilka mie­sięcy temu.

– Dzięki, że mnie tu dzi­siaj przy­wio­złaś.

– To było mniej dla two­jego dobra, a bar­dziej w inte­re­sie bez­pie­czeń­stwa obszaru metro­po­li­tal­nego Twin Cities. Nie pamię­tam, kiedy ostat­nio sama gdzieś jecha­łaś. – Spo­gląda na mnie znad swo­ich ele­ganc­kich oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, które są albo dro­gie i desi­gner­skie, albo wyglą­dają na takie za sprawą tajem­nej mocy Mary Mont­go­mery-Kline. – Nie jestem pewna, czy na­dal potra­fisz pro­wa­dzić.

To wie­rutne kłam­stwo. Nie ten frag­ment o pla­no­wa­niu przeze mnie życia w taki spo­sób, by poru­szać się pie­szo, trans­por­tem publicz­nym i wszel­kimi innymi meto­dami, byle uni­kać jeż­dże­nia po mie­ście moim roz­kle­ko­ta­nym sub­aru. Kłam­stwem jest, że obec­ność Mary służy bar­dziej komu­kol­wiek innemu niż mnie. Ale ponie­waż Mara zawsze czuje głę­boki dys­kom­fort, gdy ktoś posą­dza ją o zdol­ność do odczu­wa­nia cze­go­kol­wiek innego niż bez­względna ambi­cja i ewen­tu­al­nie głód, odpusz­czam sobie spro­sto­wa­nie.

Odchy­lam osłonę prze­ciw­sło­neczną, żeby spraw­dzić w lusterku maki­jaż, i pal­cem ser­decz­nym wycie­ram spod oczu roz­ma­zany tusz do rzęs.

– Okej. Włącz coś faj­nego, zanim wej­dziemy. Pod­kręć nas tro­chę.

– Myślę, że tego typu ini­cja­tywa w pobliżu miej­sca wiecz­nego spo­czynku two­jego byłego chło­paka jest raczej nie­sto­sowna.

Odwraca się w moją stronę, ści­ska dłońmi moje dło­nie, jak­bym była jej roz­trzę­sio­nym kan­dy­da­tem przed debatą.

– Dasz sobie z tym radę. Razem damy sobie z tym radę. Jazda!

Ale nie damy sobie z tym rady i pod­czas stypy wszystko szybko roz­pad­nie się na kawałki.

W chwili, gdy wcho­dzimy do sali – jak okiem się­gnąć, wszę­dzie drew­niane panele i paski mary­ni­styczne – ten swo­isty event jest już w nie­wiel­kim kry­zy­sie. Ponie­waż firma cate­rin­gowa nie ozna­czyła dań bez­glu­te­no­wych, posta­na­wiam zgło­sić się na ochot­nika do ich iden­ty­fi­ka­cji i wyse­lek­cjo­no­wa­nia por­cji dla pani Lewis. Chcę to zro­bić, by móc scho­wać się w kuchni oraz zająć czymś ręce i głowę.

Nie­stety, ten gest jedy­nie umac­nia i eks­po­nuje moją pozy­cję jako „part­nera w żało­bie”, dokład­nie wbrew moim chę­ciom roz­pły­nię­cia się w powie­trzu. W kuchni kel­ne­rzy wymie­niają współ­czu­jące spoj­rze­nia, któ­rych jestem adre­satką. Bar­man pro­po­nuje mi szybką uzdra­wia­jącą medy­ta­cję prze­ciw­ża­łobną, która polega na umiesz­cze­niu obu rąk mię­dzy moimi pier­siami. Współ­pra­cuję w nadziei, że to szyb­ciej zakoń­czy inte­rak­cję, ale źle to sobie obli­czy­łam.

Rodzina i przy­ja­ciele Sama dopa­dają mnie w mini­ko­lejce po jedze­nie. Wysłu­chuję licz­nych kon­do­len­cji, sto­jąc mię­dzy sto­łami ze stali nie­rdzew­nej, na któ­rych przy­go­to­wy­wano potrawy. Więk­szość żałob­ni­ków należy do dwóch kate­go­rii. Pierw­sza: nie­zna­jomi, co do któ­rych jestem pewna, że ni­gdy ich nie spo­tka­łam, ale któ­rzy twier­dzą, że oni mnie pamię­tają. Druga: niby-zna­jomi, któ­rych ni­gdy bym nie roz­po­znała, bez względu na to, jak długo i inten­syw­nie bym się w nich wpa­try­wała.

– Jest tro­chę… dys­kom­for­towo – mru­czy Mara, gdy w końcu zosta­jemy same. Jej kali­gra­ficzny cha­rak­ter pisma wygląda nie­na­gan­nie na ety­kie­tach „bez­glu­te­nowe”, co tylko pod­syca moją furię.

– Wiem – war­czę. Przy­ci­skam pióro zbyt mocno i „b” w „bez­glu­te­nowe” roz­lewa się na całą kartkę. – Ale jeśli zosta­ła­bym tam ze wszyst­kimi bli­skimi Sama sekundę dłu­żej, skóra by ze mnie zeszła i poszła poda­wać przy­stawki.

Mara marsz­czy nos.

– To dość nie­po­ko­jąca wizja.

Obie pod­no­simy wzrok, gdy skrzy­pie­nie meta­lo­wych drzwi anon­suje czy­jeś wej­ście do kuchni.

Młoda kel­nerka żon­glu­jąca trzema dzban­kami kawy nie wcho­dzi jed­nak w cało­ści, tylko uka­zuje nam w drzwiach swoją prze­chy­loną głowę i tors w gra­na­to­wym polo.

– Potrze­bu­jemy tacy bez­glu­te­no­wych tostów fran­cu­skich. Celiacy zaczy­nają się nie­cier­pli­wić – infor­muje i zerka w stronę zatło­czo­nego pomiesz­cze­nia wypeł­nio­nego szo­ku­jąco dużą liczbą żałob­ni­ków z nie­to­le­ran­cją glu­tenu. Coś w spo­so­bie, w jaki nas trak­tuje – nie jak postaci z tra­gicz­nego romansu, tylko jak dwie kobiety sto­jące mię­dzy nią a gru­bym napiw­kiem – przy­wraca mi rów­no­wagę. A ona tym­cza­sem nie­cier­pli­wie wali bio­drem w drzwi.

Mara pod­nosi meta­lową misę pełną posy­pa­nych cukrem kro­mek i zapew­nia:

– Zała­twię ten pro­blem. Możesz się dalej cho­wać za sprzę­tem AGD.

– Wola­ła­bym, żebyś to nazy­wała „stra­te­gicz­nymi uni­kami”! – wołam za nią.

Uży­wa­jąc swo­jego ciała jako blo­kady do drzwi, nasza kole­żanka kel­nerka prze­pusz­cza Marę w progu, ale zanim sama wróci na salę do gości, widzę, jak jej oczy dostrze­gają intruza w moim sank­tu­arium ze stali nie­rdzew­nej i dużych pojem­ni­ków z malut­kimi śmie­tan­kami do kawy.

– Ali­son! – Sły­szę głos pani Lewis wcze­śniej, niż ją dostrze­gam. Głos roz­iskrzony i słodki, więc przez chwilę spo­dzie­wam się zoba­czyć kobietę, którą pozna­łam czwar­tego lipca. Musu­jąca wital­no­ścią, miała na sobie wspa­niałą, różowo-tur­ku­sową, zwiewną szatę i popy­chała wózek z kok­taj­lami, które przy­go­to­wała na to wyda­rze­nie.

Dziś jest nie do pozna­nia. Jej oczy są tak samo nie­bie­skie jak oczy Sama, ale pła­skie i zaczer­wie­nione, oto­czone zaschnię­tymi łzami. Jest blada i wyczer­pana, wygląda, jakby zaraz miała się pod­dać, bo jej kości są zbyt cięż­kie, by je ze sobą nosić. Przez kuchenne drzwi wciąga za sobą męż­czy­znę.

– Tu jesteś – zwraca się do mnie. – Szu­ka­łam cię wszę­dzie. Czy pozna­łaś już Adama, naj­lep­szego przy­ja­ciela Sama? Adam, to dziew­czyna Sama, Ali­son.

Męż­czy­zna, któ­remu mnie przed­sta­wiła, ma wzrok przy­kle­jony do pod­łogi.

Dziwny wyraz twa­rzy Adama pod­czas nabo­żeń­stwa znów prze­myka mi przez głowę i zaczy­nam poważ­nie roz­wa­żać moż­li­wość ucieczki, zanim ode­rwie spoj­rze­nie od pod­łogi, zanim nasze oczy się spo­tkają. Ale jest za późno.

Adam unosi wzrok i dopiero wtedy zaska­kuje mnie wyglą­dem. Wyobra­ża­łam sobie, że Maruda z North Shore będzie wysoki i bar­czy­sty, niczym jakiś mityczny boha­ter, ale u góry będzie miał łeb z twa­rzą pasu­jącą do jego mdłej, lako­nicz­nej, odpy­cha­ją­cej oso­bo­wo­ści, jaką zapre­zen­to­wał pod­czas cza­tów online.

A czego sobie nie wyobra­ża­łam? Że Adam Berg będzie tym szcze­gól­nym typem przy­stęp­nego przy­stoj­niaka, który każ­dym mru­gnię­ciem i pół­u­śmie­chem zmu­sza cię do podej­ścia bli­żej. Albo zmu­szałby, gdyby jego surowo przy­stojne rysy twa­rzy nie zasty­gły w chmur­nym gry­ma­sie.

Mimo wszystko jest coś nie­za­prze­czal­nie łagod­nego w jego ciem­no­brą­zo­wych oczach. Nawet teraz, gdy ich spoj­rze­nie jest tak samo nie­ostre jak u pani Lewis.

Przez chwilę nawet czuję się bez­piecz­nie, dopóki kolejny gry­mas nie prze­myka przez jego twarz, a te pozor­nie nie­groźne oczy nie prze­świ­dro­wują mnie na wylot. Wytrąca mnie to z rów­no­wagi. W odru­chu obron­nym chcę ogło­sić, że jestem Aktu­alną Dziew­czyną Sama, ale z tym kłam­stwem zabrzmia­ła­bym jak naj­gor­szy taj­niak na świe­cie.

– Nie – odzy­wam się w końcu. – Nie znamy się. Jestem Ali­son.

Wdzięczna, że mój mózg wyge­ne­ro­wał wła­ściwe słowa we wła­ściwej kolej­no­ści, wycią­gam rękę do Adama.

Wita się nie­zgrab­nie, jakby zapo­mniał, czym jest uścisk dłoni. Przy oka­zji wresz­cie dociera do mnie, dla­czego ludzie porów­nują nie­które dło­nie do łap. Jego nie są szcze­gól­nie owło­sione, ale szorst­kie i wiel­kie, przy­naj­mniej dwa razy więk­sze od moich. Rzuca mi to samo nie­spo­kojne spoj­rze­nie, co w kościele, więc przy­go­to­wuję się na cios.

– Widzia­łem twoje zdję­cia z Samem – stwier­dza po pro­stu, a ja czuję ulgę. Tonem głosu nie zdra­dza niczego poza umiar­ko­wa­nym zaże­no­wa­niem, że zna mnie tylko z Insta­grama. Cho­ciaż dys­kom­fort zwią­zany z mediami spo­łecz­no­ścio­wymi jest bie­gu­nowo odle­gły od Sama – który wspólne przy­go­to­wy­wa­nie kola­cji nazwał kie­dyś „bar­te­rem” – łapię się tej myśli jak boi na wzbu­rzo­nych wodach.

Na­dal nie mogę roz­luź­nić cia­snego węzła, który usztyw­nił mi kark i ramiona, kiedy Adam rzu­cił mi to spoj­rze­nie w kościele. To spoj­rze­nie. Powie­działo mi jasno, że jeśli ktoś ma przej­rzeć tę całą farsę, to będzie to Adam Berg.

– Wiele mi o tobie opo­wia­dał, kiedy pla­no­wał poje­chać na Okto­ber­fest – rzu­cam, prze­ry­wa­jąc krę­pu­jącą ciszę, skoro on nie zamie­rzał. Ni­gdy nie dopusz­czam do sytu­acji, by kto­kol­wiek sma­żył się w dys­kom­for­cie ciszy. Odzie­dzi­czy­łam po matce przy­mus spra­wia­nia, by inni czuli się swo­bod­nie.

– Myśla­łam, że był na Okto­ber­fest – wtrąca pani Lewis.

Adam ści­ska moją dłoń moc­niej, bada­jąc mnie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

Uwal­niam się z uści­sku.

– Tak. Oczy­wi­ście.

Adam zaci­ska swoją wyra­zi­stą szczękę i oboje cze­kają na moje wyja­śnie­nia. Nie­całą godzinę po tym, jak zgo­dzi­łam się zagrać jego dziew­czynę, już zna­la­złam się na polu mino­wym kon­wer­sa­cyj­nych detali.

Mara wpada przez drzwi.

– Potrze­bu­jemy jesz­cze dwóch tac, a ja zastę­puję Tay­lor, bo ma kwa­drans prze­rwy – mówi i dopiero wtedy dostrzega naszą trójkę.

– Zała­twione. – Młody kel­ner z roz­wia­nymi wło­sami i kol­czy­kami w uszach omija Marę i bie­rze tacę pełną fran­cu­skich tostów.

– Obsługa jest tu dosko­nała – zwraca się Adam do Mary, poda­jąc jej drugi pół­mi­sek ze stołu do przy­go­to­wy­wa­nia posił­ków.

O Boże. On myśli, że ona tu pra­cuje, co nie jest absur­dal­nym przy­pusz­cze­niem, bio­rąc pod uwagę, że ukry­wamy się pośród per­so­nelu kuchen­nego.

Mara zastyga na chwilę, bez wąt­pie­nia zasta­na­wia­jąc się, jak to roze­grać.

– Dzięki – odpo­wiada i posyła mi pyta­jące spoj­rze­nie, ale deli­kat­nie potrzą­sam głową, więc wymyka się przez skrzy­piące drzwi.

Pani Lewis i Adam znów sku­piają swoją uwagę na mnie. Odchrzą­kuję. Na razie na tyle wystar­cza mi inwen­cji.

Dla­czego pozwo­li­łam Marze odejść? Powin­nam była zwią­zać nasze kostki jakimś sznur­kiem, żeby nawet wbrew jej woli mieć ją cały czas u boku, by mnie wspie­rała w cho­dze­niu, mówie­niu i innych pod­sta­wo­wych czyn­no­ściach, jakich ocze­kuje się od pogrą­żo­nej w żało­bie dziew­czyny. I tak aż do chwili, gdy zapla­nu­jemy drogę ucieczki.

Na dźwięk kolej­nego skrzyp­nię­cia meta­lo­wych drzwi czuję ulgę, ale to tylko ojciec Sama brnie przez tera­ko­tową pod­łogę w naszym kie­runku, a nie Mara-Zbaw­czyni ani nawet zbłą­kany pies, co by miał porwać mięsa ćwierć.

– Wal­ter mówi, że jeśli sprze­damy przed stycz­niem, unik­niemy kom­pli­ka­cji podat­ko­wych – infor­muje swoją żonę dok­tor Richard Lewis, trzy­ma­jąc w dłoni włą­czony tele­fon.

– Teraz roz­ma­wia­łeś z Wal­te­rem przez tele­fon? Teraz? Pod­czas naszego… – pani Lewis nie koń­czy zda­nia, naj­wy­raź­niej byłoby to dla niej zbyt bole­sne. Jej głos brzmi jak pokrywka na garnku z wrząt­kiem.

Pan Lewis, nie­zra­żony, dra­pie się lewym pal­cem wska­zu­ją­cym po srebr­nych wło­sach na skroni, i kon­ty­nu­uje:

– Jeden z przy­ja­ciół Sama jest pośred­ni­kiem w obro­cie nie­ru­cho­mo­ściami i mówi, że jeśli wysta­wimy to na sprze­daż do pierw­szego grud­nia, możemy mieć wszystko zała­twione jesz­cze przed syl­we­strem.

– Przed syl­we­strem? – powta­rza pani Lewis takim tonem, jakby ni­gdy nie sły­szała ani o takiej impre­zie, ani takiego imie­nia.

Zaczyna wygła­dzać dłońmi swoją czarną sukienkę, wyglą­da­jącą na drogą, ale nie­ide­al­nie skro­joną. Praw­do­po­dob­nie kupiła ją spe­cjal­nie na tę oka­zję. Wizja pani Lewis wędru­ją­cej powol­nym kro­kiem i z pustymi, nie­bie­skimi oczami po skle­pach Rid­ge­dale Cen­ter Nord­strom prze­cina mi brzuch jak odła­mek szkła.

Matka Sama w końcu otrząsa się z szoku i szcze­bio­cze przez przy­kle­jony uśmiech:

– Richard, nie będziemy teraz o tym roz­ma­wiać.

– Judy, ale musimy to prze­dys­ku­to­wać. Ty nie wej­dziesz do jego miesz­ka­nia, a ja mogę zamó­wić firmę prze­pro­wadz­kową, ale jeśli chcemy, żeby zajęli się spa­ko­wa­niem rze­czy Sama…

– Obcy ludzie nie będą doty­kać rze­czy naszego syna – prze­rywa mu ostrym gło­sem żona. Chyba go tym zasko­czyła; pan Lewis lekko drży, ściąga okrą­głe szyl­kre­towe oku­lary z nosa i zaczyna czy­ścić je pod­szewką mary­narki. Wpa­truje się w szkła zamglo­nym wzro­kiem.

– Prze­pra­szam, JuJu – mówi, a te słowa prze­no­szą mnie w cza­sie. Nagle z powro­tem tra­fiam na ich taras, trzy­ma­jąc Sama za rękę, pod­czas gdy pan Lewis woła swoją żonę zza grilla. Sądząc po smut­nym, słod­kim wyra­zie jej oczu podej­rze­wam, że pani Lewis też się tam teraz zna­la­zła. – Wiem, że nie chcesz, ale… to coś, z czym musimy sobie pora­dzić – tłu­ma­czy, ale brzmi to tak, jakby uży­wa­jąc liczby mno­giej, wolał jed­nak użyć poje­dyn­czej.

Adam chowa ręce w kie­sze­niach, a hałasy kuchenne spra­wiają, że wszy­scy wra­camy do teraź­niej­szo­ści. Żaden nor­malny rodzic nie jest w sta­nie pora­dzić sobie z nagłą śmier­cią swo­jego dziecka. Pani Lewis ugina się pod jej miaż­dżą­cym cię­ża­rem, a pan Lewis ma nadzieję, że uda mu się uciec do przodu, jakby odha­cza­nie kolej­nych pozy­cji na liście i dzwo­nie­nie do księ­go­wych miało już na zawsze wystar­czyć, by unik­nąć gonią­cego go żalu po stra­cie syna.

Skrę­cają mi się wnętrz­no­ści na myśl o tym, jak to jest cier­pieć w ten spo­sób, a potem zostać z niczym – poza spra­wami zwią­za­nymi ze śmier­cią, pogrze­bem, wyprze­dażą majątku i wszyst­kim, co jest potrzebne, by osta­tecz­nie uwol­nić syna od tego świata.

Patrzę w ich zmę­czone nie­bie­skie oczy. Oczy Sama. Jak to jest patrzeć w lustro i widzieć oczy swo­jego syna, wie­dząc, że ni­gdy wię­cej się go nie zoba­czy? To nie­na­tu­ralne, żeby prze­ży­wać żałobę po wła­snym dziecku. Ta nie­spra­wie­dli­wość tak mocno wci­ska mi się do płuc, że muszę głę­boko ode­tchnąć.

Otwie­ram usta, żeby zaczerp­nąć powie­trza, ale zamiast tego, zanim zdążę roz­wa­żyć, na jak kolo­sal­nie zły pomysł wpa­dłam, sły­szę sie­bie, jak mówię:

– Ja mogę to zro­bić.

– Przej­rzysz rze­czy Sama? Zro­bisz to dla nas? – Ledwo widoczny pro­mień roz­świe­tla twarz pani Lewis. – Spa­ku­jesz jego rze­czy i przy­go­tu­jesz miesz­ka­nie do sprze­daży? – Jej pełna nadziei mina pobu­dza ośro­dek przy­jem­no­ści w moim mózgu, który zawsze się cie­szy, gdy robię coś dobrze, nawet jeśli tro­chę boli.

– Oczy­wi­ście. – Roz­cią­gam to słowo na wiele sylab, jed­no­cze­śnie despe­racko pra­gnąc, by ktoś się wtrą­cił i to wszystko odkrę­cił. – Jak­kol­wiek mogę pań­stwu pomóc, zro­bię to.

Pani Lewis klasz­cze w dło­nie.

– To wspa­niale, Ali­son. Jestem ci taka wdzięczna. Zawsze wie­dzia­łam, że można na cie­bie liczyć. Cią­gle powta­rzam Samowi, że jesteś dla niego ide­alna. – Znów używa czasu teraź­niej­szego. Nie mam sumie­nia jej popra­wiać. Zamiast tego wpa­truję się w tajem­ni­czą plamę na ścia­nie za jej głową.

Adam odchrzą­kuje.

– Ona nie musi tego… Dam sobie z tym radę, Judy. Wszystko będzie dobrze.

Spo­glą­dam na niego z ukosa.

– Ale ty chyba miesz­kasz dwie godziny drogi stąd, prawda?

– Od czego są week­endy? Nie ma pro­blemu – odpo­wiada i udaje mu się przy tym nie zabrzmieć jak nie­re­for­mo­walny dupek, więc powstrzy­muję się od sar­ka­stycz­nych podzię­ko­wań za wyja­śnie­nie tajem­nic kalen­da­rza. – Poza tym jestem pewien, że trzeba tam parę rze­czy ogar­nąć, wyko­nać jakieś drobne prace remon­towe, skoro pań­stwo chcą sprze­dać miesz­ka­nie do końca roku. Nie ma sensu cie­bie tym obar­czać.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, kie­ruje te słowa do mnie, ale jed­nak bar­dziej kon­cen­truje się na śle­dze­niu reak­cji Lewi­sów.

Co jakiś czas przy­ła­puję go na rzu­ca­niu mi spoj­rzeń, ale takich, jak­bym była kawał­kiem jedze­nia w czy­ichś zębach. Jest na tyle miły, że się nie wga­pia, ale też nie może powstrzy­mać się od ner­wo­wego śle­dze­nia moich ruchów. Świa­do­mość jego sub­tel­nej obser­wa­cji spra­wia, że jestem spięta.

Nie podoba mi się pomysł pako­wa­nia rze­czy z miesz­ka­nia mojego byłego chło­paka, ale jesz­cze mniej podoba mi się sce­do­wa­nie tego zada­nia na Marudę z North Shore.

– Uwiel­biam drobne remonty – zapew­niam, mru­żąc oczy. To jest oczy­wi­ście kłam­stwo, ale co tam. – Drobne remonty to mój żywioł.

– Adam, myśla­łem, że jesteś zbyt zajęty pracą, żeby pod­jąć się dodat­ko­wych obo­wiąz­ków – mówi pan Lewis.

Adam się tro­chę najeża.

– Ależ to dro­biazg. Znajdę czas dla Sama.

Nie podoba mi się, że roz­ma­wiamy o Samie, jakby sie­dział w sąsied­nim pokoju i nie został na stałe prze­nie­siony do naszych wspo­mnień.

Pani Lewis zaczyna popra­wiać pal­cami swój srebrny naszyj­nik.

– Ada­mie, tym naprawdę powinna się zająć Ali­son. Ona naj­le­piej będzie wie­działa, co ma dla nas zna­cze­nie.

Patrzy na mnie w nadziei na potwier­dze­nie tej tezy, co mnie dość mocno przy­tła­cza.

– Oboje damy sobie z tym radę – zarzą­dzam.

Pani Lewis pro­mie­nieje, jej mąż kiwa głową – skre­ślił w myślach kolejną pozy­cję z listy rze­czy do zro­bie­nia – nato­miast Adam łapie się za grzbiet nosa, jak­bym ska­zała go na week­end uwię­zie­nia w zepsu­tej win­dzie towa­ro­wej.

Dla­czego taka jestem?

Ponie­waż Sam umarł, a cała jego rodzina pra­gnie tylko, aby ich syn miał dziew­czynę, która będzie gotowa udźwi­gnąć choć małą część cię­żaru, który na nich spadł.

Ode­gra­nie roli kobiety, któ­rej potrze­bują w tej chwili, to nie­zbyt wiele, ale zawsze coś. Nijak nie zre­kom­pen­suje im to straty syna, ale dzięki temu ten bar­dzo trudny moment może będzie nieco zno­śniej­szy. Nie mogę spra­wić tej rodzi­nie zawodu. Na pewno nie dziś, na pewno nie teraz.

I nie wiem, co tam sobie Adam myśli, ale jemu też mogę pomóc.

– Adam i ja zaj­miemy się wszyst­kim.

Rozdział 3. Bardziej stabilny Ford

3

Bar­dziej sta­bilny Ford

14.17 Ali­son: Cześć, Adam! To ja, Ali­son. Mogę wpaść w sobotę? Co mam przy­nieść?

W Min­ne­so­cie zima nad­cho­dzi szybko. Jed­nego dnia w lek­kiej kurtce dżin­so­wej cie­szysz się pięk­nym jesien­nym poran­kiem, a następ­nego szu­kasz na dnie szafy porząd­nej parki, żeby odko­pać samo­chód ze śniegu. Cza­sami pierw­szy kon­kretny śnieg poja­wia się już w poło­wie paź­dzier­nika.

Ale nie w tym roku. Dzień po pogrze­bie Sama jest ład­nych parę stopni powy­żej zera, czyli wystar­cza­jąco cie­pło, żeby zmu­sić moje dwie naj­lep­sze przy­ja­ciółki do wycieczki, o któ­rej celo­wo­ści mój nie­ży­jący były chło­pak przy­po­mniał mi wia­do­mo­ścią pod­czas swo­jego pogrzebu.

Może to nie jest Chile i w ogóle taka wyprawa pod­miej­ską, sztucz­nie stwo­rzoną ścieżką wido­kową wydaje się nie­wy­star­cza­jąca, ale to naj­lep­sze, co mogę zro­bić na szybko, by zado­wo­lić powia­do­mie­nia z mojego nawie­dzo­nego iCala. Ścieżka jest zbyt gładka, zbyt dobrze utrzy­mana i wciąż sły­szę auto­stradę w oddali. To nie jest leśna głu­sza. Sam nie nazwałby tego nawet wypa­dem, raczej bez­pro­duk­tyw­nym łaże­niem doni­kąd.

– Zosta­wi­łam cię samą na dzie­sięć minut – wypo­mina mi Mara; pod jej śnież­no­bia­łymi adi­da­sami, które ni­gdy nie widziały świata poza wnę­trzem luk­su­so­wej siłowni, trza­ska gałązka. Mara zawsze się tro­chę dener­wuje, gdy jest z dala od zasięgu, ponie­waż, jak mówi, „ni­gdy nie wiesz, kiedy Ten Gość, być może przy­pad­kowo, wrzuci rolkę ze swoim peni­sem w try­bie »bacz­ność«”.

Wizja tej hipo­tezy stale mnie prze­śla­duje.

– Porzu­ci­łaś mnie w chwili, gdy cię bar­dzo potrze­bo­wa­łam.

Odbla­skowy pasek na jej kurtce do bie­ga­nia Lulu­le­mon łapie pro­mień słońca, gdy Mara macha ręką, odga­nia­jąc pew­nie jakie­goś lata­ją­cego intruza.

– Wyszłam z zało­że­nia, że sama dasz sobie radę na tyle, by nie zgło­sić się na ochot­nika do pako­wa­nia rze­czy swo­jego zmar­łego byłego chło­paka. Sły­szysz, jak to brzmi, prawda? Jakieś sza­leń­stwo…

– Wcale nie. Al, mnie się bar­dzo podoba, że weszłaś w ten uda­wany zwią­zek z ich synem. To słod­kie – stwier­dza Chel­sea. Jej pach­nące koko­sem blond pasma wpa­dają mi do ust, gdy Chel­sea odwraca się nagle w kie­runku jakie­goś stwo­rze­nia, które zapa­mię­tale wali w pobli­skie drzewo. – Och, to dzię­cioł czer­wo­no­brzu­chy!

Chel­sea zawsze kochała zwie­rzęta, ale lata naucza­nia przy­rody spra­wiły, że jej prze­lotne zain­te­re­so­wa­nie fauną Min­ne­soty prze­ro­dziło się w łagodną obse­sję. Jedyną dla niej prze­szkodą w hur­to­wym gro­ma­dze­niu bez­dom­nych kotów jest jej gospo­darz Joel. Jego restryk­cyjna poli­tyka, czyli zakaz posia­da­nia zwie­rząt, zmu­siła Chel­sea do odda­nia w dobre ręce Puł­kow­nika Cor­du­roya, jed­no­okiego kota, któ­rego zna­la­zła błą­ka­ją­cego się po tere­nach tar­gów sta­no­wych.

– Nie weszłam w żaden zwią­zek, niczego nie udaję… – zaczy­nam się sta­wiać, ale szybko mi prze­cho­dzi, bo muszę odgo­nić komara, który jak bom­bo­wiec nur­ku­jący ata­kuje moją twarz. Więk­szość let­nich insek­tów już pozdy­chała lub zapa­dła w zimową hiber­na­cję, zostały tylko naj­bar­dziej uparte małe wam­piry. Niby czują, jak chłodny powiew zimy zbliża się do nich, ale bestie są lek­ko­myślne i nie mają nic do stra­ce­nia.

– „Uda­wany zwią­zek” to nie naj­szczę­śliw­sze okre­śle­nie. Zakłada pewien poziom zaan­ga­żo­wa­nia ze strony Sama, na co już nie można liczyć – orzeka Mara i prze­ska­kuje wysoko nad mro­wi­skiem.

Chel­sea wresz­cie odrywa wzrok od maje­statu natury.

– To nie będzie koli­do­wać ze świą­tecz­nym kon­cer­tem moich dzieci, prawda? Połowa rodzi­ców wyje­dzie na mecz hoke­jowy, a my potrze­bu­jemy ludzi na widowni. Jeśli się wyco­fasz, przy­ślij zastęp­stwo. Nie ma ina­czej; jeśli ktoś odpada, ktoś musi wejść.

– Nie martw się – uspo­ka­jam ją. – Przyjdę. I będę miała dzwonki jak reni­fer.

– Jestem w dzie­więć­dzie­się­ciu pro­cen­tach pewna, że żar­tu­jesz, ale pro­szę, nie rób tego. Nie przy­chodź z dzwon­kami. To namie­sza w cove­rze Rihanny w wyko­na­niu chóru dzwon­ków. Kay­lee i Hun­ter już bez two­ich dzwon­ków ledwo to ogar­niają.

Wycią­gam z torby butelkę z wodą i pytam:

– Dałaś dzie­ciom dzwonki?

– Nie uda­waj, że nie jesteś zain­try­go­wana ding­don­gową wer­sją Umbrella. – Chel­sea wkłada ręce do kie­szeni swo­jej świe­tli­sto­ró­żo­wej bluzy z kap­tu­rem, uno­sząc brew.

– Powie­dzia­ły­śmy, że przyj­dziemy. Pro­szę, prze­stań nam o tym opo­wia­dać – błaga Mara.

Chel­sea prze­wraca oczami.

– Powin­nam była prze­ło­żyć wczo­raj­szą próbę. Gdy­bym wie­działa, że na pogrze­bie Sama będzie tak cie­ka­wie, poje­cha­ła­bym z wami. Och, i mogła­bym pod­szli­fo­wać swój akcent! Oglą­da­łam Bache­lor in Para­dise Austra­lia i mój austra­lij­ski akcent staje się coraz lep­szy. – To „coraz lep­szy” Chel­sea wyma­wia z akcen­tem mają­cym potwier­dzać jej osią­gnię­cia, ale prawda jest taka, że nikt takiego jesz­cze nie sły­szał w żad­nym kraju Wspól­noty Naro­dów.

Mara unosi tele­fon nad głowę, jakby zasięg komór­kowy miał tra­fić w jej ramię jak pio­run w cza­sie burzy.

– Chyba jesteś też na bie­żąco z Real House­wi­ves, prawda? W quizach zawsze poja­wiają się cie­ka­wostki o House­wi­ves, wiesz?

To pyta­nie jest słabo zawo­alo­waną alu­zją. Razem ze współ­pra­cow­ni­kiem Chel­sea, Patric­kiem, Chel­sea i ja jeste­śmy czę­ścią quizo­wej dru­żyny baro­wej, którą Mara trak­tuje zde­cy­do­wa­nie zbyt poważ­nie. Co roku bie­rzemy udział w mistrzo­stwach ligi quizo­wej w Nowy Rok i co roku ni­gdy nie docho­dzimy dalej niż do ćwierć­fi­na­łów. Nasze słabe wyniki tylko pod­sy­cają rywa­li­za­cyjną naturę Mary w kolej­nej edy­cji.

– Nie martw się, Mar. Jestem tak samo oddana spra­wie jak zawsze – zapew­nia Chel­sea i odwraca się do mnie. – Dla­czego Sam nikomu nie powie­dział, że się roz­sta­li­ście?

Pyta­nie za milion dola­rów.

– Rachel powie­działa, że jego rodzice chcieli, by się ustat­ko­wał, a on nie chciał im nic mówić, dopóki nie będzie w następ­nym związku. Są tro­chę natar­czywi w tych kwe­stiach. Zwłasz­cza jego mama – tłu­ma­czę i krzy­wię się na wspo­mnie­nie, jak pani Lewis po kilku drin­kach na impre­zie z oka­zji Czwar­tego Lipca kil­ka­krot­nie pytała o stan mojej macicy. Wie­dzia­łam, że pró­buje prze­kuć swoje mało sub­telne pyta­nia w otwartą dys­ku­sję o dzie­ciach, rodzi­nie i ogól­nej kon­dy­cji mojego zdro­wia repro­duk­cyj­nego, ale nie byłam w nastroju, żeby roz­wi­jać temat. Oko­licz­no­ści – byłam z nią na pon­to­nie, a w tle brzę­czało Party in the USA Miley Cyrus – jakoś nie sprzy­jały opo­wie­ściom o dia­gno­zie po moich bada­niach BRCA, która mocno skom­pli­ko­wała wszyst­kie ewen­tu­alne decy­zje zwią­zane z macie­rzyń­stwem. – Bycie „dziew­czyną Sama” to abso­lutne mini­mum tego, co mogłam zro­bić. A teraz cho­dzi tylko o spa­ko­wa­nie rze­czy. Jego przy­ja­ciel Adam mi pomoże. Ile to może zająć? Dzień? Może dwa? I będzie po wszyst­kim.

– O, jest przy­ja­ciel? I o co cho­dzi z tym przy­ja­cielem? Schru­pa­ła­byś? – Chel­sea mnie sztur­cha, a potem entu­zja­stycz­nym kopem wzbija tumany kurzu na naszym szlaku.

Poty­kam się o jakąś nie­rów­ność.

– Co? Nie! – krzy­czę zbyt szybko i gło­śno, a Mara mnie kontr­uje:

– Tak! Będzie masa­kra.

– Oooch. Co za zwrot akcji. – Chel­sea zaciera ręce, spra­gniona lubież­nych szcze­gó­łów.

– On jest w stu pro­cen­tach w typie Al – mówi Mara, w kolej­nym przy­pły­wie despe­ra­cji pró­bu­jąc dla odmiany skie­ro­wać tele­fon w stronę ziemi.

– Nie mam żad­nego typu – dekla­ruję, ale mój głos jest piskliwy i defen­sywny.

– Czyli co? Bro­daty Indiana Jones? – pyta Chel­sea.

Mara kiwa głową, nie odry­wa­jąc wzroku od smart­fona.

– Chyba jed­nak bym zauwa­żyła, gdyby wyglą­dał jak młody Har­ri­son Ford – mówię i zali­czam kolejne potknię­cie, pró­bu­jąc bez powo­dze­nia nadać moim cha­otycz­nym manew­rom pozory natu­ral­no­ści.

Jasne, Adam jest przy­stojny, ale wszy­scy przy­ja­ciele Sama tacy są. Zebrani w jed­nym pokoju, wyglą­da­liby jak casting do kata­logu North Face. Jeśli coś w Ada­mie mogłoby być dla mnie wyjąt­kowo atrak­cyjne, to jakoś nie zare­je­stro­wa­łam tego. Zresztą tam­tego dnia wszystko wyda­wało się nie tak, jak­by­śmy wszy­scy byli ofia­rami prze­ra­ża­ją­cego żartu, który poszedł za daleko.

Mara prze­wraca oczami.

– Och, zauwa­ży­łaś. I zostało to odwza­jem­nione.

Posta­na­wiam poba­wić się ręka­wem.

– Skąd wiesz, skoro byłaś przy nas nie dłu­żej niż sekundę?

Rzuca mi spoj­rze­nie, które jasno mówi, że wystar­czyła jej ta sekunda.

Ja zauwa­ży­łam? On zauwa­żył? Wzdry­gam się na myśl o tym, że pod­świa­do­mie gapi­łam się na gości pod­czas pogrzebu mojego chło­paka. No cóż, byłego chło­paka, ale nikt inny o tym nie wie­dział.

Oczy Chel­sea błysz­czą prze­wrot­nie.

– Tobie bar­dziej cho­dzi o ener­gię niż o wygląd. Kręci cię taki zrzę­dliwy inte­lek­tu­ali­sta, który wła­śnie wyszedł roz­czo­chrany z jaskini i nie ma czasu na twoje śmieszne sprawy.

Mara dorzuca:

– Albo nie­chlujny facet, który będzie się z tobą kłó­cił pod­czas insta­lo­wa­nia two­jego tele­wi­zora.

– To nie mój typ. Sam nie był taki.

Chel­sea prze­chyla głowę, poważ­nie coś roz­wa­ża­jąc.

– Nie, on był Gre­giem Kin­ne­arem w Sabri­nie, cho­ciaż dla każ­dego, kto ma oczy, było oczy­wi­ste, że boha­terka wybie­rze Har­ri­sona Forda. Ale Sam zde­cy­do­wa­nie zna­la­złby się w roz­sze­rzo­nym wszech­świe­cie Har­ri­sona Forda. Ja, na przy­kład, chcę cię zoba­czyć z takim bar­dziej sta­bil­nym For­dem. Jak ze Świadka czy Pra­cu­ją­cej dziew­czyny.

– Rany, on jest takim dup­kiem w Pra­cu­ją­cej dziew­czy­nie – mówię, ale żadna z nich nie słu­cha.

Chel­sea pod­nosi z leśnego poszy­cia wiązkę sosno­wych igieł i wącha je, mru­żąc oczy z przy­jem­no­ści. Tym­cza­sem we mnie roz­kwita zazdrość. Od czasu mastek­to­mii zmu­szam się do coty­go­dnio­wych wędró­wek, mając nadzieję, że doro­snę do poko­cha­nia tych regu­lar­nych medy­ta­cji z naturą i moim cia­łem w roli głów­nej. Nie doro­słam. Daj mi wybór mię­dzy górą, plażą a łąką, a za każ­dym razem wybiorę „D: Żadne z powyż­szych”. Ludzie są odpo­wie­dzialni za zmiany kli­matu. Czyli nad nim panują. Po co się cofać w roz­woju?

Z każdą kolejną week­en­dową wędrówką, z każ­dym prze­czy­ta­nym pod­ręcz­ni­kiem moty­wa­cyj­nym, z każ­dym kolej­nym spły­wem kaja­ko­wym mam więk­szą nadzieję, że stanę się osobą, która czuje się zmu­szona pową­chać gałązkę tylko dla samej przy­jem­no­ści.

Ale na­dal jestem sobą i wola­ła­bym pową­chać cia­steczko.

To tak, jak­byś uda­wała kogoś innego.

– Yesss! Słodki Jezu, mam jedną kre­skę. – Mara chwieje się na gła­zie, trzy­ma­jąc tele­fon w górze i ze wszyst­kich sił sta­ra­jąc się zacho­wać rów­no­wagę.

Za upra­wia­jącą zasię­gową jogę przy­ja­ciółką dostrze­gam przez gałę­zie kry­sta­licz­nie błę­kitną wodę w oddali. Bujne sosny ota­czają małe jezioro, ich odbi­cia tań­czą na migo­czą­cej reflek­sami świetl­nymi tafli. Ostat­nie jesienne liście nie­pew­nie trzy­mają się gałęzi sąsied­nich drzew. Są jak poma­rań­czowe i czer­wone pac­nię­cia pędz­lem śred­nio ambit­nego impre­sjo­ni­sty.

Nawet ja muszę przy­znać, że w obser­wo­wa­niu pór roku i tego, w jaki spo­sób rów­nież powie­trze jest zdolne do rady­kal­nej zmiany, jest coś napa­wa­ją­cego nadzieją. Wciąż mam poczu­cie winy – ale jakby mniej­sze – i nagra­dzam się za zmianę nasta­wie­nia do natury odpo­czyn­kiem na sąsied­niej skale.

Mara i Chel­sea już zaczy­nają stu­kać w tele­fony, więc i ja wycią­gam swój. W cza­sie jazdy na wycieczkę napi­sa­łam do Marudy z North Shore, co z jakie­goś powodu przy­pra­wiło mnie o eks­cy­ta­cję w stylu „pierw­szy dzień w szkole”.

Nie odpo­wie­dział od razu, więc scho­wa­łam tele­fon pod butelką wody na tyl­nym sie­dze­niu jeepa Mary. Ale zaraz się­gnę­łam po niego i otwo­rzy­łam kore­spon­den­cję z Samem. Kolejny raz. Zaczę­łam dłu­bać przy tym strupku, odkąd dowie­dzia­łam się o śmierci Sama.

Powin­nam się cie­szyć, że cała nasza komu­ni­ka­cja po roz­sta­niu była strasz­nie uprzejma, nawet przy­ja­zna. Nie było żad­nej fru­stra­cji ani zgorzk­nie­nia. Żad­nych wred­nych uszczy­pli­wo­ści. Żad­nych ani jego, ani moich nie­szczę­snych pijac­kich wia­do­mo­ści gło­so­wych. Wymiany zdań były zupeł­nie pozba­wione tre­ści. W sumie to tro­chę tak, jak­by­śmy ni­gdy nic dla sie­bie nie zna­czyli.

9 wrze­śnia

14:30 Sam: Czy moja zie­lona kurtka jest u Cie­bie?

15:12 Ali­son: Tak, jest. Możesz ją ode­brać po 5.

16:36 Sam: Wpadnę około 6.

30 wrze­śnia

8:42 Sam: Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin!!!

9:03 Ali­son: Dzięki!

9 paź­dzier­nika

10:19 Ali­son: Cie­szę się, że wpa­dli­śmy na Cie­bie wczo­raj wie­czo­rem na quizie. Dzięki za pomoc w pyta­niach spor­to­wych!

00:37 Sam: Widać było, że Mara jest zachwy­cona. Wresz­cie zwy­cię­stwo.

00:39 Sam: Musimy to powtó­rzyć. Wezmę ze sobą wspar­cie.

16 paź­dzier­nika

20:47 Ali­son: Powiedz, że to żart.

Po tym nie ma już nic.

Prze­su­nę­łam pupę na wil­got­nym kamie­niu i stuk­nę­łam w nie­ode­brany SMS od Adama.

15:04 Adam: Nie

Nie? „Nie” w jakiej spra­wie? Nie mam nic przy­no­sić w sobotę? Czy nie jest to dobry czas, żebym w ogóle przy­cho­dziła? A może ni­gdy nie będzie? Nie ma nawet zna­ków inter­punk­cyj­nych ani emoji, które mogłyby dać jakieś wska­zówki. Co mam zro­bić z jed­no­sy­la­bową odpo­wie­dzią na dość zło­żone pyta­nie?

Wkła­dam tele­fon do kie­szeni polaru. Mijają minuty, zanim Mara składa dło­nie i oznaj­mia:

– Myślę, że możemy to uznać za umiar­ko­wany suk­ces i zakoń­czyć, póki jeste­śmy całe. Robi się tu kli­mat jak w True Detec­tive, a ja nie mam czasu, żeby roz­wią­zy­wać dzi­siaj zagadkę mor­der­stwa.

Chel­sea wstaje z miej­sca.

– Tak, ja też muszę się zwi­jać. Rit­ter chce, żebym została na noc.

Ona przy­naj­mniej ma na tyle przy­zwo­ito­ści, żeby oka­zać pozory skru­chy za skró­ce­nie naszego wypadu. Ale ta jej wymówka zwią­zana z nowym chło­pa­kiem Rit­te­rem, który obraca kryp­to­wa­lu­tami, tylko dolewa mi oliwy do ognia. Lubię go jesz­cze mniej niż ostat­nią eks­dziew­czynę Mary, która kra­dła w skle­pie „z powo­dów poli­tycz­nych” i kie­dyś przy­nio­sła do kina całego kur­czaka z rożna.

Odrzu­cam głowę do tyłu na znak, że się pod­daję.

– Dobrze. Jeste­ście już wolne. Dzię­kuję za towa­rzy­sze­nie mi na tym domnie­ma­nym miej­scu zbrodni.

Nie powie­dzia­łam im o przy­po­mi­najce od Sama ani o tym, dla­czego muszę być na szlaku, jakim­kol­wiek szlaku. Nie byłam pewna, czy zro­zu­mieją. Nie jestem pewna, czy sama to rozu­miem.

Sta­ram się dotrzy­mać kroku Chel­sea, która pro­wa­dzi nas w dół z podwójną pręd­ko­ścią.

– Posta­no­wi­łam trak­to­wać tę całą akcję z „fał­szywą dziew­czyną” jako coś pozy­tyw­nego – mówi Chel­sea. Sły­szę, jak Mara par­ska za naszymi ple­cami. – Fizyczne posor­to­wa­nie jego rze­czy pomoże ci upo­rząd­ko­wać w gło­wie wła­sne uczu­cia. Umieść wszystko w rze­czywistych i meta­fo­rycz­nych pudeł­kach.

– To tro­chę nacią­gane podej­ście, Chels – pozwa­lam sobie zauwa­żyć, a zaraz potem śli­zgam się, być może za karę, na zgni­łym raj­skim jabłku. Na szczę­ście Mara łapie mnie za ramię i zapo­biega upad­kowi.

– Może Chel­sea ma rację – mówi Mara dość miłym, choć nie­zbyt prze­ko­nu­ją­cym tonem. – Ta cała akcja może ci pomóc upo­rać się z żałobą. Niby wcho­dzisz na emo­cjo­nalne pole minowe, ale ten rok i tak był dla cie­bie trudny.

Spro­wa­dziła to wszystko do dwóch słów: trudny rok.

Byłam pewna, że prze­pra­co­wa­łam dia­gnozę BRCA sześć lat temu, kiedy po raz pierw­szy uzy­ska­łam pozy­tywny wynik testu. Moja mama była wtedy chora i może oszu­ki­wa­łam samą sie­bie, ale myśla­łam, że kon­tro­luję sytu­ację. Mia­łam plan. Mia­łam segre­ga­tor. Pro­wa­dzi­łam dzien­nik wdzięcz­no­ści, na litość boską! Ale kiedy w końcu pod­da­łam się mastek­to­mii, coś się zmie­niło.

Fizyczny ból przy inter­wen­cji chi­rurga wyci­na­ją­cego tkankę piersi, usu­wa­ją­cego sutki i wsz­cze­pia­ją­cego eks­pan­dery, był więk­szy, niż się spo­dzie­wa­łam. Ale fizyczny ból był czymś, co wszy­scy wokół mnie mogli zro­zu­mieć. Moja mama jako osoba, która prze­żyła raka, mogła zro­zu­mieć mój żal z powodu utraty czę­ści ciała tak ści­śle zwią­za­nych z moją kobie­co­ścią i sek­su­al­no­ścią. Ona rów­nież czuła obcość zwią­zaną z przy­sto­so­wy­wa­niem się do nowych, zdrę­twia­łych czę­ści zamien­nych, które jej wsz­cze­piono.

Ale nie zna­jąc nikogo innego, kto prze­szedł pro­fi­lak­tyczną mastek­to­mię, nikogo innego, kto niby oszu­kał raka, czu­łam się zupeł­nie sama z poczu­ciem winy, które zako­rze­niło się pod moimi sili­ko­no­wymi implan­tami. Winy, że – otrzy­mu­jąc być może nie­za­słu­żoną drugą szansę – po pro­stu bez­czel­nie wrócę do bycia sobą.

Posta­wi­łam sobie za punkt honoru stać się kimś wię­cej. Zaczę­łam cho­dzić na pie­sze wędrówki, wspi­nać się po górach, jeź­dzić na nar­tach wod­nych i robić wszystko, co wyglą­dało na przy­godę. Ale potem Sam – dziki, poczciwy Sam – wziął i umarł, a ja poczu­łam się, jakby ktoś zła­pał oba końce węzła tkwią­cego wewnątrz mnie i go zaci­snął.

Przed nami poja­wia się par­king i zdo­by­wam się na uśmiech.

– Tak, chyba to całe sor­to­wa­nie i pako­wa­nie mi pomoże.

Mam już teraz dwie kre­ski zasięgu, więc wysy­łam SMS-a do Marudy z North Shore.

15:59 Ali­son: Do zoba­cze­nia o 10 rano.

Potem dołą­czam masę rado­snych emo­ti­ko­nów. Żeby go wku­rzyć ponad wszelką wąt­pli­wość.

Rozdział 4. Pół butelki żelu

4

Pół butelki żelu

Zawsze podo­bało mi się, że Sam miesz­kał przy Zie­lo­nej Linii. W naszych bliź­nia­czych mia­stach są tylko dwie linie metra. Zie­lona zaczyna się przed moim miesz­ka­niem w Saint Paul i prze­cina się z Nie­bie­ską przed apar­ta­men­tem Sama w Min­ne­apo­lis.

Zawsze uwiel­bia­łam trans­port publiczny, szcze­gól­nie szy­nowy. Moje naj­wcze­śniej­sze wspo­mnie­nie to roz­sta­wia­nie pod cho­inką torów kolejki, tak żeby sla­lo­mo­wała mię­dzy pre­zen­tami. Co prawda w cza­sach liceum ten entu­zjazm do kolei zapadł w sen zimowy – wśród popu­lar­nych dzie­cia­ków fascy­na­cja loko­mo­ty­wami nie była w modzie – ale w każde Boże Naro­dze­nie tata wyj­mo­wał kolejkę, a ja pozwa­la­łam zasza­leć mojej wewnętrz­nej fance pocią­gów.

Skład gwał­tow­nie się zatrzy­muje. Jest sobotni pora­nek, tydzień po pogrze­bie i jed­no­sy­la­bo­wym SMS-ie od Adama. Wypluwa mnie w samym sercu dziel­nicy Sama, skła­da­ją­cym się ze sta­now­czo hip­ster­skich, prze­bu­do­wa­nych maga­zy­nów sto­ją­cych wzdłuż rzeki, ale miesz­ka­nie Sama nie jest jed­nym z tych nie­osią­gal­nie wypa­sio­nych loftów. Znaj­duje się w nowym kom­plek­sie, gdzie na par­te­rze pro­spe­rują drogi sklep spo­żyw­czy z eko­lo­giczną żyw­no­ścią, „zie­lona” pral­nia che­miczna i eks­klu­zywna kwia­ciar­nia – nad­mia­rowe sym­bole gen­try­fi­ka­cji.

Stoję pod drzwiami do budynku, a fala żalu i zaże­no­wa­nia prze­pływa po mojej skó­rze jak ude­rze­nie gorąca. Zbie­ram się, żeby wysłać SMS-a do Sama, żeby mnie wpu­ścił na górę. Skręca mi się żołą­dek, a w ustach czuję smak kwasu i płat­ków śnia­da­nio­wych.

Gdy robię wydech, uczu­cie to ustę­puje jak odpływ, ale tro­chę zaże­no­wa­nia zostaje, żebym sobie nie myślała, że będzie lekko. Zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy dam radę wspiąć się po ele­wa­cji budynku w skó­rza­nych butach na obca­sach, kiedy drzwi się otwie­rają i wycho­dzi młoda kobieta z małym bia­łym pie­skiem, który z oka­zji Hal­lo­ween został prze­brany za rolkę sushi. Wcho­dzę do środka.

– Halo? – anon­suję swoje wej­ście, powoli uchy­la­jąc nie­za­mknięte drzwi do miesz­ka­nia Sama. Roz­pi­nam weł­niany płaszcz i odkła­dam na wie­szak z drewna teko­wego obok gru­bej, dżin­so­wej męskiej kurtki z szorstką pod­szewką w kolo­rze khaki.

Nie byłam w tym miesz­ka­niu od dwóch mie­sięcy, ale nic się nie zmie­niło. Wszystko jest tak, jak za życia Sama, łącz­nie z koszem z brud­nymi ubra­niami przy pralce.

– Zaczy­nam w łazience! – woła Adam.

Nie widzę go, jego głos odbija się echem przez otwarte drzwi w kory­ta­rzu.

Kiedy Sam pierw­szy raz zapro­sił mnie do swo­jego miesz­ka­nia, byłam pod wra­że­niem. Wiel­kie okna wpusz­czały tak dużo natu­ral­nego świa­tła, że było to nie­mal przy­tła­cza­jące. Roz­glą­da­łam się i dostrze­ga­łam w tym wnę­trzu coraz wię­cej odu­rza­ją­cego poten­cjału. Wtedy, w tym począt­ko­wym okre­sie naszej rela­cji, wyobra­ża­łam sobie wspólne wycieczki do egzo­tycz­nych miejsc, gdzie on kupo­wałby piękne gobe­liny, żeby je potem powie­sić na tych wiel­kich ścia­nach. Brą­zowa skó­rzana kanapa i zabyt­kowy kufer w jego salo­nie to będzie nasza strefa relaksu, to tam będziemy roz­pro­sto­wy­wać nogi po dłu­gim locie powrot­nym. A na tym ciem­nym kuchen­nym bla­cie Sam będzie sta­wiał kawę nie­długo po tym, jak obu­dzimy się leni­wie w swo­ich ramio­nach.

Kiedy mnie rzu­cił, miesz­ka­nie nagle stra­ciło swoje magiczne wła­ści­wo­ści. Ale i wcze­śniej – świa­doma moich nowych piersi – zawsze znaj­do­wa­łam wymówki, żeby nie zosta­wać u niego na noc. Ni­gdy też nie wyru­szy­li­śmy razem w podróż. Poza tym teraz już wiem, że więk­szość „sztuki”, którą Sam zgro­ma­dził, pocho­dzi z pobli­skich skle­pów meblo­wych.

Teraz, gdy umarł, sta­ram się spoj­rzeć na tę prze­strzeń jak na zwy­kłą nie­ru­cho­mość, nic wię­cej. Bar­dzo zagra­coną nie­ru­cho­mość.

– Weso­łego Hal­lo­ween! – witam się rado­śnie z Ada­mem, wcho­dząc do łazienki.

– Na bla­cie leży zapa­sowy kom­plet klu­czy. Nie widzia­łem tu żad­nych two­ich rze­czy, więc pomy­śla­łem, że nie masz wła­snego.

Igno­ruję roz­wa­ża­nia o klu­czach, pozwa­lam sobie na odro­binę sar­ka­zmu:

– Zaczy­namy od łazienki. Bar­dzo odważ­nie.

Wyraz jego twa­rzy nie wska­zuje, by Adam doce­nił dow­cip.

Otwie­ram drzwi łazienki na oścież i huk meta­lo­wego kosza na śmieci ude­rza­ją­cego o pod­łogę odbija się od każ­dej nie­ska­zi­tel­nie bia­łej cera­micz­nej powierzchni w tym nowo­cze­snym wnę­trzu. Moje wej­ście jest tak gło­śne i nie­zgrabne, że nie­zau­wa­że­nie tego musia­łoby być umyślne.

Adam sie­dzi na kra­wę­dzi wanny z hydro­ma­sa­żem, więc zostaje mi tylko deska klo­ze­towa. Jego plecy ema­nują iry­ta­cją, ale nie prze­szka­dza mi to zauwa­żyć, że ład­nie pach­nie – nuty drewna opa­ło­wego, gorą­cej kawy i mydła, ale ta ostat­nia może wydo­by­wać się z bodaj kil­ku­na­stu w więk­szo­ści pustych bute­lek szam­ponu i żelu pod prysz­nic. Walają się wokół Adama na bia­łych sze­ścio­kąt­nych płyt­kach. Kilka nor­mal­nych, ale więk­szość pocho­dzi z hote­lo­wych kra­dzieży.

Adam krzywi się, bio­rąc do ręki ciem­no­szarą butelkę żelu pod prysz­nic. Zaschnięta jasno­nie­bie­ska sub­stan­cja utwo­rzyła na opa­ko­wa­niu nie­zbyt este­tyczne nacieki.

– W pierw­szym rzu­cie wywa­lam wszystko, co prze­ter­mi­no­wane i sple­śniałe. Opróż­ni­łem lodówkę, to już ogar­nięte.

– Szybko pra­cu­jesz – stwier­dzam, wycią­ga­jąc rękę po żel.

– Chcia­łaś coś wziąć z lodówki? – pyta z prze­ką­sem.

– Nie. Wszystko okej. „Szybko” zna­czy „dobrze”. Nawet bar­dzo dobrze – paplam, macha­jąc rękami. Na szczę­ście Adam jest scho­wany za zasłoną prysz­ni­cową, więc mnie nie widzi.

– Był­bym jesz­cze szyb­szy, ale Judy popro­siła, żebym na cie­bie zacze­kał.

Jakoś słabo to zabrzmiało i wyraź­nie wyczu­wam w jego gło­sie iry­ta­cję, że w ogóle musi brać pod uwagę moje ist­nie­nie.

– Na wypa­dek gdy­bym chciała zatrzy­mać jego w poło­wie pustą butelkę męskiego szam­ponu? – biorę ją do ręki jak ośli­zgłe tro­feum, a potem sta­wiam obok innych na pod­ło­dze.

Coś tam mru­czy, odwra­ca­jąc się ode mnie.

Obie­ca­łam sio­strze Sama, że w to wejdę, że będę współ­pra­co­wać – przy­po­mi­nam sobie. – Dla Sama i jego rodziny. Sam. Sam. Sam.

– Prze­pra­szam. Miło z two­jej strony, że zacze­ka­łeś – mówię, lekko skru­szona. Zasta­na­wiam się, czy ja, „dziew­czyna Sama”, była­bym w sta­nie tak łatwo roz­sta­wać się z jego rze­czami jak Adam. – Ni­gdy nie uwa­ża­łam, by pamięć o ludziach nale­żało kul­ty­wo­wać, zacho­wu­jąc ich rze­czy, ale cie­szę się, że mogę pomóc to wszystko upo­rząd­ko­wać, zwłasz­cza ze względu na jego rodzinę – dodaję, by przy­po­mnieć mu, dla­czego oboje tu jeste­śmy.

Jego twarz nie wyraża nic. Adam wska­zuje kosz na śmieci, zamiast cokol­wiek odpo­wie­dzieć. Odkrę­cam tubkę pomady do wło­sów i po raz ostatni wdy­cham zna­jomy zapach, zanim wyrzucę ją z cichym stuk­nię­ciem. Nie wiem dla­czego, ale robię to samo z pozo­sta­łymi pro­duk­tami do wło­sów – naj­pierw wącham, potem wyrzu­cam na zawsze. Nie przy­wo­łuje to żad­nego kon­kret­nego uczu­cia ani wspo­mnie­nia, to tylko zapach Sama. Jedna mała jego cząstka, którą ledwo pamię­tam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki