Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Raju i Charan, dwaj chłopcy z indyjskiej wioski Billi Chaharmi, od najwcześniejszych lat są nierozłączni i dzielą ze sobą wszystko: począwszy od wspomnień beztroskiego dzieciństwa i nienawiści do szkoły, po fascynację szybką jazdą motocyklami i eksperymenty z narkotykami. Kiedy jednak pojawia się coś, czego dzielić ze sobą nie mogą, ich drogi nagle się rozdzielają, a miłość do tej samej kobiety daje początek wielkim zmianom w ich życiu...
„Czwarta prawda” to opowieść o sile przyjaźni i pragnieniu zemsty, trudnej miłości, lojalności i zdradzie.
W tle fascynujące tradycje, bieda i przepych współczesnych Indii – kraju, w którym zbrodniarze pozostają bezkarni, a korupcja, narkotyki i przemoc to nieodłączne elementy codzienności.
Emocjonująca historia prawdziwej męskiej przyjaźni, zdrady i miłości. Ale również tego, czego nie wiemy o sobie i drugim człowieku. To świadectwo nieprzewidywalności życia, które pozwala zachować nadzieję.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com
Bieda i bogactwo w Indiach płynnie się przeplatają. Przemoc i korupcja są na porządku dziennym. To wszystko sprawia, że „Czwartą prawdę” trudno odłożyć na bok i przejść nad nią do porządku dziennego.
Kinga Wójcik, polecanekobietom.blogspot.com
Anna Singh (ur. 1991) – z wykształcenia psycholog, z zamiłowania indolog. „Czwarta prawda”, jej debiutancka powieść, powstała z mieszanki fascynacji indyjską rzeczywistością, podróżniczych impresji i miłości do Pendżabu. W pracy nad książką pomogła jej biegła znajomość języków: hindi i pendżabskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 614
Rok wydania: 2019
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta Dushera1 była inna niż wszystkie, a ponieważ mam zbyt wiele powodów, dla których tak myślę, trudno mi wybrać jeden i nadać mu pierwszeństwo.
Zacznę od tego, że była to moja pierwsza Dushera spędzona w gronie rodziny i ostatnia, jakiej spodziewałem się przez najbliższych kilka lat. Dwa tygodnie temu rzuciłem pracę w mleczarni – podłe zajęcie, które wydzierało mnie życiu, zajmowało zbyt dużo czasu i przynosiło zbyt mało rupii2. Cztery lata na fotelu dostawczej ciężarówki przepłynęły mi jak przez palce, bo na palcach tej samej ręki mógłbym policzyć, ile dni wolnego otrzymałem przez cały ten czas. Jeden dzień, gdy rodziła moja żona, drugi rok później, trzeci zaraz potem, gdy na skutek odwodnienia nasz syn znalazł się w szpitalu, a czwarty… Nie przypominam sobie o nim. W naszej rodzinie stało się zwyczajem, że wszystkie uroczystości spędzam poza domem. Permanentna nieobecność wpisywała się w charakter wykonywanej przeze mnie pracy i dlatego tegoroczna Dushera jako pierwsze święto obchodzone razem już z samej swej definicji musiała być wyjątkowa. Sam także postanowiłem dołożyć starań, by uczynić ją weselszą i wynagrodzić żonie i synkowi wszystkie te mdłe świąteczne dni, kiedy na swój sposób starali się odegnać nudę, co nie było łatwe w sercu wsi oddalonej od sąsiedniego miasta o kilka kilometrów. To ośrodki miejskie pulsowały życiem podczas każdego święta, na czas trwania festynów stawały się nowym, jaskrawym, chaotycznym tworem, którego echo oddechu nawet nie docierało do zapadłych wsi. Chciałem, byśmy chociaż w tym roku zakosztowali nastroju beztroskiej zabawy, dali się ogłuszyć dudniącą muzyką i oślepić kolorowymi lampkami, zaczadzili się smrodem prochu z fajerwerków i niezdrowym jedzeniem zapchali żołądki do granic możliwości. Według mnie to właśnie takie impresje składały się na czyste, wydestylowane szczęście, którego smak i zapach pamiętałem jeszcze ze swojego dzieciństwa. Teraz moim zadaniem było ofiarowanie ich naszemu czteroletniemu synowi. Musiałem się spieszyć, bo już niewiele czasu zostało mi do przeżycia w Indiach.
I tu leży kolejny ważny powód, dla którego uznałem nadchodzącą Dusherę za wartą szczególnych przygotowań. Wiedziałem, że za kilka dni, może tygodni, jeśli ambasada, w której złożyłem swój paszport, wykaże się zwykłą w takich przypadkach opieszałością, wyruszę w daleką podróż. Pozostawało dla mnie tajemnicą, jak długo nie zobaczę żony ani syna, dlatego postanowiłem dać im coś, co na wszelki wypadek umniejszy ciężar rozłąki – dobre wspomnienia, jakie staną się pocieszeniem w chwilach największego zwątpienia. Za punkt honoru postawiłem sobie zamienienie tej Dushery w mieszankę wrażeń tak intensywnych jak aromat smażonych pakor3 i jasnych jak niebo rozświetlone pirotechnicznymi sztuczkami, gorących niczym płomienie ognia liżące bambusowe oblicze demonicznego Ravany4 i spektakularnych na wzór eksplozji jego gigantycznej kukły. Wszystkiego miało być w nadmiarze, bo gdy potem dni mojej żony i syna znów wypełni pustka, a moje – praca, przynajmniej będziemy mieli pod ręką reminiscencje tego wieczoru, pełnego śmiechu, muzyki, pysznego jedzenia i zabawy, w niczym nieprzypominającego tradycyjnych pożegnań zaprawionych łzami.
Na obchody Dushery wyruszyliśmy późnym popołudniem, bez mojej matki i siostry; choć im to zaproponowałem, nie zdecydowały się pojechać z nami. Tej pierwszej nie starczało już sił i ochoty na rozrywki dobre dla młodych, za to drugiej brakowało nie zapału do zabawy, ale czasu. Zbliżało się Diwali5, Harpreet ledwo nadążała ze złożonymi przez kobiety we wsi zamówieniami na nowe stroje. Przez ostatnie dni trwała przyklejona do maszyny, której furkot zagłuszał nawet krzyki Rajpala, i jeśli odrywała się od szycia, to tylko po to, by pobawić się właśnie z nim. Co się tyczy matki, nie tylko wątłe zdrowie uniemożliwiało jej czynny udział w świętowaniu, ale także religijne poglądy, na starość zradykalizowane o dodatkowych parę odcieni. Na swoje zaangażowanie w przygotowania do Diwali znalazłaby jeszcze usprawiedliwienie, wszak płonące lampki wiązały się z radosnym powitaniem szóstego guru6 w świątyni, ale nie potrafiłaby już przytoczyć powodu, dla którego miałaby świętować zwycięstwo Ramy7 nad demonem Ravaną. Ostatnimi czasy całkiem poważnie rozważała też przejście inicjacji amrit shakti8 i jako nad wyraz religijnej sikhijce9 nie wypadałoby jej kultywować hinduistycznych tradycji. Nie znaczy to, że zabroniłaby tego swemu jedynemu wnukowi. Jej pobłażliwość wobec Rajpala przekraczała wszelkie granice, nawet te wytyczone przez religijną poprawność. A że od kilku dni nie mówiło się w domu o niczym innym niż o zbliżającym się święcie, które w oczach mojego syna urosło do rangi wydarzenia dorównującego urodzinom, matka nie śmiałaby go zatrzymać.
Pętla autobusowa na obrzeżach Nakodaru, gdzie co roku zbierał się tłum, by podziwiać widowisko płonących kukieł, była jedynym miejscem zdolnym pomieścić w tym samym czasie czterocyfrową liczbę ludzi. Tamtej jesieni i my zasililiśmy podniecony motłoch złożony z rodzin z dziećmi i grupek przyjaciół, których połączyło to samo pragnienie przyglądania się zwycięstwu dobra nad złem. W telegraficznym skrócie do tego sprowadzała się symbolika całego święta: zły Ravana zostaje pokonany przez boga Ramę i unicestwiony żywiołem ognia spala się na oczach świadków swej druzgocącej klęski. Darowałem sobie tłumaczenie genezy dzisiejszego zamieszania mojemu synowi, uznając, że na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co wystarczyło mu wiedzieć, że celebrujemy radość, i chciałem, aby tak zapamiętał dzisiejszy dzień. Nie potrzeba mu było wiele – z lizakiem w jednej ręce i kolorowym wiatraczkiem w drugiej wyglądał na więcej niż zadowolonego, a ja zazdrościłem mu nieskomplikowanego, dziecięcego entuzjazmu, z jakiego nas, dorosłych, bezpowrotnie wyleczył wiek. Na potrzeby sytuacji moja żona także wykrzesała z siebie nadprogramową dawkę podekscytowania. Zaaferowana gestykulowała żywo, wskazując na tragikomiczne kukły, na razie wykrzywione grymasem pod namalowanym wąsem, a już za moment mające ugiąć się pod naporem wybuchu.
Przyglądałem się nam samym, tak podobnym do kilkunastu rodzin stojących w bliskim sąsiedztwie, i po raz pierwszy uwierzyłem, że i my zasłużyliśmy na miano normalnej, szczęśliwej rodziny. Przynajmniej z pozoru wyglądaliśmy na zwykłych rodziców przygnanych przez chęć sprawienia swoim pociechom niecodziennej frajdy i nikt nie domyśliłby się, ile kosztowało nas to przebranie. Ale w tamtej chwili to oszustwo nie miało większego znaczenia; czując ciężar syna na barkach i ciepłą dłoń żony oplatającą moje ramię, pozwoliłem ponieść się złudzeniu, że mam już wszystko, o czym tylko mogłem marzyć.
Powoli zapadał wieczór, a szarość dnia ustępowała czerni nocy. Lampki zawieszone na straganach otaczających połacie ziemi, gdzie tłoczyli się biesiadnicy, skrzyły się kolorami. Muzyka przybierała na sile, a wraz z nią rosło napięcie oczekiwania na kulminacyjny moment uroczystości. Czułem to po coraz większym ścisku, gdyż nagle wszyscy zapragnęli znaleźć się bliżej kolczastego drutu odgradzającego widzów od pustej przestrzeni, w której posiadaniu byli obecnie Ravana i jego bracia. Kilka tysięcy par oczu skierowało się w tę samą stronę, tyleż samo par płuc wstrzymało oddech, a na ustach właścicieli ich wszystkich wibrowało jedno bezgłośne pytanie: „Kiedy w końcu Ravana zajmie się ogniem?”. Zahipnotyzowany wzrok masy zrobił swoje i jakby samą skumulowaną siłą swej woli wywołał pierwsze iskierki, które rozpętały istną burzę we wnętrzu wypchanych prochem sylwetek.
Ja jednak przegapiłem tę najważniejszą sekundę, jaka dała początek ognistemu szaleństwu. W tej samej chwili, gdy płomienie ogarnęły głowy demonów, poczułem mocne klepnięcie na plecach. Kusiło mnie, by je zignorować, w pierwszym odruchu pomyślałem, że to przypadkowe popchnięcie, o które nietrudno w takim ścisku, ale siła, zdecydowanie i jakaś premedytacja tego ruchu kazały mi się odwrócić. Gdy tylko przekręciłem głowę, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Dotarło też do mnie, że nigdzie nie wyjadę, bo wszystkie moje plany i to, co zbudowałem, nagle stanęły pod znakiem zapytania. Rozpoznałem górującą nade mną twarz, ale jej nie poznawałem – wyglądała po tysiąckroć bardziej demonicznie niż pomnożona przez dziesięć głowa Ravany. Przede mną stał człowiek, którego znałem od urodzenia aż do jego śmierci i w którego pogrzebie sam uczestniczyłem. Rajveer – mój najlepszy przyjaciel, jedyny, jakiego kiedykolwiek miałem, którego stos pogrzebowy własnoręcznie podpaliłem kilka lat temu, oczyszczone kości wrzuciłem do pobliskiej rzeki i z którego duchem nie rozstawałem się aż do dziś – stał przede mną cały i zdrowy.
1 Dushera – jedno z najważniejszych świąt w hinduizmie, obchodzone w całych Indiach niezależnie od wyznawanej religii; na północy Indii interpretowane jako zwycięstwo Rama nad demonem Ravaną.
2 Rupia indyjska – waluta Indii.
3 Pakory – przekąska: kawałki warzyw lub mięsa w mące z ciecierzycy smażone w głębokim tłuszczu.
4 Ravana – czarny charakter w indyjskim eposie Ramajana; przedstawiany jako demon o dziesięciu głowach i dwudziestu rękach.
5 Diwali – festiwal świateł, obchodzony w całych Indiach jako święto zwycięstwa dobra nad złem.
6 Sikhowie wierzą w dziesięciu guru.
7 Rama – siódme wcielenie boga Wisznu, bohater Ramajany.
8 Amrit shakti – religijna inicjacja w sikhizmie.
9 Sikhizm – monoteistyczna religia powstała w XV wieku w Indiach w prowincji Pendżab.
Historia naszej trójki rozpoczęła się od trzęsienia ziemi. Nie tego, które wywołała swoim przybyciem Simran, bo samo jej pojawienie się było dla nas jak wstrząs poruszający najgłębiej tajone pragnienia, ale od zwykłych fal sejsmologicznych, niebędących niczym wyjątkowym w naszych szerokościach geograficznych. Zapowiedź nadciągającej katastrofy zastała mnie rozleniwionego i zupełnie nieprzygotowanego na szybką ewakuację, a jednak kiedy tylko poczułem, że łóżko podryguje wraz ze mną, a monstrualna szafa naprzeciwko także trzęsie się w posadach, zrzuciłem z siebie resztki ospałości i pędem wybiegłem przed dom. Na ulicy zebrał się już pokaźny tłumek wywabiony ze swoich zagród tym samym niepokojącym drżeniem z wnętrza ziemi. W pierwszym odruchu zlokalizowałem siostrę, z namydlonymi włosami i ręcznikiem przewieszonym przez szyję. Powtarzające się wstrząsy wcale nie zamierzały czekać, aż dopełni swój popołudniowy rytuał kąpieli. Nienaturalnie ożywione naczynia w codziennych obowiązkach przeszkodziły też matce – stała tuż obok matki Raja, Amarjeet Kaur1, i gestykulowała żywo rękami ubielonymi mąką. Przyglądałem się wszystkim znajomym twarzom, a ponieważ wciąż brakowało tej, którą pragnąłem odnaleźć, moje serce gwałtownie przyspieszyło.
Ku mojej niewypowiedzianej uldze Raju pojawił się po chwili, opanowany, a wręcz znudzony, tak jakby zirytowało go to, że fanaberie natury oderwały go od ciekawszych zajęć i teraz zmuszony jest dołączyć do spanikowanych sąsiadów. Gdyby nie nawoływania matki, pewnie zbagatelizowałby zagrożenie, ale w końcu ustąpił pod siłą jej głosu i powtarzających się drgawek mebli. Wszyscy w napięciu wyglądaliśmy czegoś potężniejszego, czekaliśmy, a przy tym modliliśmy się, aby się to nie zdarzyło, a każdy z nas na swój sposób odmalowywał ostateczną wizję zagłady, mniej lub bardziej druzgoczącą i nieodwracalną w skutkach, w zależności od tego, na ile pozwalała mu na to własna wyobraźnia. Kolejne statyczne minuty rozczarowały tych, którzy spodziewali się deszczu gruzu, domów wystrzelonych w powietrze czy pękającej skorupy gleby, mającej ich pochłonąć żywcem – nic takiego się nie zdarzyło i oprócz paru zbitych szklanek nie odnotowano jakichkolwiek szkód godnych ubolewania.
Kiedy już podzielono się wrażeniami, a każdy z mieszkańców ulicy poznał okoliczności, w jakich niegroźne spazmy zastały jego sąsiada, atmosfera grozy opadła. Z gromady struchlałych na ulicy pozostaliśmy tylko ja i Raju, jako że nam trzęsienie ziemi udaremniło co najwyżej uprawianie lenistwa. Skoro już opuściliśmy swe domy, pod wpływem impulsu zdecydowaliśmy się na wycieczkę. Raju stwierdził, że strach tylko zaostrzył mu apetyt, a jako że na kolację będzie musiał pewnie jeszcze poczekać, bo Amarjeet Kaur nie wyglądała, jakby pogodziła się z odejściem dopiero co zbudzonego żywiołu, i dalej błąkała się po obejściu, woli zjeść coś z miasta. Wyprowadził bajaja i nie czekając, aż usadowię się za nim, gwałtownie odpalił silnik, a przeraźliwy ryk maszyny co poniektórzy pomylili z preludium do kolejnego wstrząsu. Jak zwykle jechaliśmy zbyt szybko i lekkomyślnie, ale ja już dawno przywykłem do wariackiego stylu jazdy przyjaciela, raptownych zahamowań i równie nieprzewidywalnych zrywów, więc zamiast zwracać mu uwagę, rozkoszowałem się ożywczym podmuchem wiatru.
Mógłbym powiedzieć, że ten jeden jedyny raz Raju spieszył się nie bez powodu. Pędził na złamanie karku, bo jechał na spotkanie swej ukochanej, którą miał poznać za niecałe pół godziny. Wyglądało to tak, jakby poganiała go obawa, że jeśli tylko zwolni i da się wyprzedzić innym, ktoś ubiegnie go w dużo bardziej znaczących zawodach i sprzątnie mu Simran sprzed nosa. I właśnie dlatego Raju w ogóle się nią zainteresował. Mniemam, że nie oczarowała go jej uroda, choć twierdził inaczej, nie oślepił bursztynowy blask oczu, mimo że obstawał przy wersji, że złota poświata mieniących się w popołudniowym słońcu źrenic zachwyciła go z odległości kilkunastu metrów. To myśl, że może ona należeć do kogoś innego, obudziła w nim długo tajone pożądanie. Było to pierwsze, ale nie ostatnie przekłamanie, którego nie mogłem mu wybaczyć, a jednocześnie najtragiczniejsze w skutkach: to od niego wszystko się zaczęło.
Kiedy dojeżdżaliśmy do miejscowości Shahkot, utknęliśmy w przeraźliwie długim korku. Raju nie byłby sobą, decydując się na cierpliwe czekanie na swoją kolej, gdyż taka potulność zwyczajnie kłóciła się z jego porywczą naturą. Poza tym miał przewagę, z której ochoczo korzystał – prowadził motocykl, a nie samochód, a gabaryty jednośladu pozwalały na pokonywanie najciaśniejszych przesmyków. Kiedy inni zawracali zniechęceni drogowym zatorem, on pruł naprzód, wyszukując coraz to nowe szczeliny, w które wnikał bajaj, i konsekwentnie posuwał się dalej. W ten oto sposób, przez jego zbytnią pewność siebie i arogancję, doszło do niegroźnej kolizji: Raju w ostatniej chwili wepchnął się przed nie najnowszą tatę, tym samym narażając jej pasażera i kierowcę na gwałtowne hamowanie, a nas – na ich słuszny gniew. Przekleństwa rzucane przez dwóch wyrostków nie zrobiły na Raju najmniejszego wrażenia. Jeśli chodzi o wymianę męskich uprzejmości, nie pozostał im dłużny, ale gdy jeden z osiłków opuścił auto, gotowy i chętny na eskalację konfliktu, Raju skapitulował i jedyne, co świadczyło o niedawnej obecności bajaja, to chmura duszącego pyłu. Zostawiliśmy daleko za sobą rozeźlonych, ale bezsilnych mężczyzn, którzy doskonale wiedzieli, że dogonienie zwinnego motocyklu w gąszczu ciężarówek, furgonetek, samochodów osobowych i riksz graniczy z cudem. A jednak nie zgubiliśmy srebrzystoszarej taty. Gdy dojeżdżaliśmy do głównej arterii Shahkot, gdzie planowaliśmy się zatrzymać na warzywne burgery, zauważyłem nie tylko znajome auto zaparkowane tuż przy drodze, ale też jego właścicieli.
– Patrz, to oni – syknąłem do Raja, ale on nie potraktował tej uwagi zgodnie z moimi intencjami. Zamiast przyspieszyć, byśmy mogli przejechać niezauważenie, zwolnił, a potem ku mojemu zdziwieniu zaparkował motor tuż obok.
Przeczuwałem, że Raju, ogarnięty jednym z jego dobrze mi znanych awanturniczych nastrojów, celowo szuka okazji do zaczepki, ale nigdy nie wpadłbym na to, że bójka, która wisiała w powietrzu, zamieni się w początek miłosnego uniesienia, a ciosy pięści zastąpi rażenie trzonem strzały Amora. Raju nie odezwał się słowem i udawał, że nie słyszy moich natrętnych pytań: „Po co się tu zatrzymałeś?”, „O co ci chodzi? Przecież mieliśmy jechać coś zjeść”. Z założonymi rękami oparł się o kierownicę bajaja i przybrał pozę zaintrygowanego obserwatora, bo póki co pozostawaliśmy niezauważeni i bezkarnie mogliśmy śledzić poczynania tej dwójki. Trudno mi powiedzieć, co planował wówczas Raju – czy tylko pragnął zaspokoić swoją ciekawość i przyjrzeć się chłopakom z bliska, czy pyskówkę z drogi przenieść na walkę wręcz. Obawiałem się jednak, że nie skończy się na biernym podglądactwie i zarzewie kłótni przemieni się w pospolitą bójkę, jedną z tych, gdzie błahy powód, który w ferworze ciosów szybko zostaje zapomniany, jest jedynie wymówką dla pokazu męskiej agresji.
Milczenie Raja nie wróżyło niczego dobrego, a z jego zmarszczonych brwi i zaciśniętej szczęki wnioskowałem, że szykuje się do ataku, i dopiero gdy z jego oblicza uleciało całe zacięcie, zrozumiałem, że nie wpatruje się już w naszych nowo poznanych znajomych, lecz przygląda dziewczynie wychodzącej z budynku. W jednej ręce trzymała książki, w drugiej małą torebkę, dlatego nie przywitała się z czekającymi na nią mężczyznami żadnym gestem, a jedynie skromnym uśmiechem i zdawkowym skinieniem głowy. Konwersacja tej trójki trwała nie dłużej niż minutę, wyglądało, jakby się znali, i choć z tej odległości nie mogliśmy odgadnąć tematu ich rozmowy, domyślaliśmy się, że utrzymana jest w przyjaznym tonie. Przez większą część pogawędki dziewczyna miała spuszczony wzrok, nerwowo poprawiała spoczywającą na szyi dupattę2 i lekko potakiwała głową. W przeciwieństwie do swych rozmówców sprawiała wrażenie speszonej, oni zaś pożegnali się z nią niedbałym złączeniem dłoni i równie szybko, jak się pojawili, zniknęli we wnętrzu taty.
Wtedy Raju zrobił coś, co wytłumaczyć mogę tylko chwilowym kaprysem, bo nie mieliśmy żadnego dobrego powodu, aby wchodzić do miejsca, do którego nie przyjechaliśmy – pewnym krokiem skierował się w stronę wejścia, a ja podążyłem za nim. Kiedy mijał dziewczynę stojącą na schodach, ona pogrążona była w pisaniu wiadomości. Gdy na krótką chwilę podniosła oczy znad ekranu komórki, jej wzrok napotkał Raja – dumnego, wyniosłego i pysznego jak paw – a zaraz potem mnie, poddańczo podążającego za nim krok w krok. Ciekawość wzięła we mnie górę, więc nie uległem pokusie miarkowania chłodnej obojętności i spojrzałem na tę przeciętną, a jednocześnie niezwykłą dziewczynę, dla której Raju podjął się odgrywania jakiejś przedziwnej farsy, gdyż nie znajdowałem innego wytłumaczenia dla jego spontanicznej decyzji odwiedzenia obcego budynku niż nieznajoma. Wystarczyło mi przelotne spotkanie z jej oczyma łani, by domyślić się, że Raju, który dotąd pogardzał damskim zainteresowaniem, oto stracił głowę dla przypadkowej dziewczyny z ulicy i w końcu ugiął się pod naporem zbyt długo spychanych na dalszy plan pragnień. I tak jak potrzebowałem sekundy, by postawić trafną diagnozę dla fanaberii przyjaciela i określić ją mianem fatalnego zauroczenia, przyznanie się przed sobą samym, że i ja dałem się złapać w podstępne sidła jednostronnej fascynacji, zajęło mi kilka długich i męczących miesięcy.
Budynek, w którym znaleźliśmy się zwabieni niby przypadkiem – choć ten nie miał w sobie nic z przypadkowości, lecz stanowił determinację w czystej postaci, bo Raju nigdy niczego nie był tak pewien jak tego, że musi znaleźć pretekst, aby choćby przejść obok tej dziewczyny – okazał się prywatną placówką, gdzie odbywały się popołudniowe lekcje angielskiego. W środku panował typowy po skończonych zajęciach zgiełk, dlatego nikt nie zwracał na nas uwagi. Pokręciliśmy się po zatłoczonym korytarzu zaledwie chwilę, która jednak okazała się zbyt długa; gdy wychodziliśmy, po tajemniczej dziewczynie nie było już śladu. Raju gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony z nadzieją wytropienia jej wśród zdążających do swoich domów przechodniów, a ponieważ żadne plecy nie wydały mu się wystarczająco znajome, poddał się i wsiadł na motor. Zapomniał o głodzie i warzywnych burgerach, w niepamięć puścił też nieprzyjemny incydent z drogi, trzęsienie ziemi zaś, które wyciągnęło go z domu, w porównaniu z huraganem targającym jego sercem uznał za niewartą rozpamiętywania błahostkę. Bez pytania mnie o zdanie skierował się prosto do domu, by jak najszybciej zamknąć się w pokoju sam na sam ze wspomnieniem cudownej nieznajomej. Choć ta nie zdążyła jeszcze zrobić niczego nadzwyczajnego, już skradła mu zdrowy sen, apetyt i trzeźwość myśli.
Raju wcale nie musiał dzielić się ze mną wrażeniami, jakie zrobiła na nim dziewczyna sprzed szkoły, bez trudu wyczytałem to z jego zmąconego wzroku, powagi, której dotąd się wystrzegał, i tak nieprzystającej do niego aury wiecznego rozmarzenia. Wszystkie te symptomy w przejrzysty sposób zdradzały jego nienaturalny stan, dlatego też nie zdziwiłem się, kiedy zapytał mnie, czy zechcę mu towarzyszyć, bo zamierzał zjawić się w Shahkot w tym samym miejscu i o tej samej porze co wczoraj. I choć ani tego, ani następnego dnia nie natknął się na dziewczynę, nie zarzucił prób zaaranżowania kolejnego spotkania, przekonany, że jego wytrwałość prędzej czy później się opłaci. Cierpliwość była wszystkim, co miał, więc korzystał z niej, jak umiał najlepiej, aż w końcu po pięciu nieprzespanych nocach i czterech dniach doczekał się nagrody w postaci dziewczyny z książkami, zbiegającej po schodach. Tym razem Raju nie silił się na obojętność. Biorąc pod uwagę stanowczość, z jaką cztery razy z rzędu ponad godzinę wystawał przed gmachem szkoły, zakrawałoby to na śmieszność. Wpatrywał się w nią z jednoznaczną żarliwością, tak jakby intensywność spojrzenia miała moc przyciągania czyjejś uwagi, a sama siła woli wystarczyła, by niczego jeszcze nieświadoma dziewczyna odwzajemniła nieukrywane już zainteresowanie. Po zaskoczeniu, które zagościło na jej twarzy, odgadłem, że rozpoznała Raja i zdziwiła się na jego widok, bo choć nie wypowiedział słowa ani nie uczynił żadnego gestu, by mogła tak pomyśleć, czuła, że czeka tu właśnie na nią.
Kiedy pojawił się trzeci raz, nie mogła już dłużej wmawiać sobie, że to zwykły przypadek. Wzrok Raja był zbyt natarczywy, a upór – wyczuwalny na odległość i mimo że nie miała o sobie wysokiego mniemania, doszła do wniosku, że niezamierzenie zawładnęła sercem niestrudzonego młodzieńca. Zwykle uśmiechała się tylko pod nosem, przyspieszała kroku i znikała za rogiem najbliższej uliczki, a ponieważ Raju długo nie robił nic, by ją zatrzymać, na tych niemych zalotach upłynęły im pierwsze trzy tygodnie. Przez cały ten czas byłem niczym przedłużenie Raja i nieodłącznie towarzyszyłem mu w każdej wycieczce pod szkołę, lecz dla tej dwójki pozostawałem niewidzialny, znalazłem się w smutnym cieniu, bo nie starczyło już dla mnie blasku ich wzajemnego oczarowania. Pozycja obserwatora sprawiła, że mogłem przyglądać się dziewczynie bez żadnych zahamowań, Raju zresztą robił to samo, z tą różnicą, że za jej wiedzą i zgodą, ja zaś – niczym złodziej korzystający z nadarzającej się okazji.
Nie od razu poraziła mnie jej uroda i tego dnia, gdy głód wywołany trzęsieniem ziemi zaprowadził nas do Shahkot, uznałem ją ledwie za stereotypowo ładną – miała jasną skórę, włosy gęste i lśniące, promienistą cerę i klasyczne rysy twarzy. Jednak bezsprzecznie skrywała w sobie coś wyjątkowego, co przybierało na znaczeniu przy bliższym poznaniu, bo za każdym razem, gdy odjeżdżaliśmy sprzed szkoły, wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż ostatnio. To uśmiech, którym ze spotkania na spotkanie coraz hojniej obdarzała Raja, nadawał jej postaci kokieterii i powabu. Kiedy wprawiała w ruch mięśnie twarzy, jej nos marszczył się uroczo, pełne usta nabrzmiewały przychylnością, a oczy przybierały kształt niedojrzałego mango. Gest, którym przerzucała przez ramię rąbek okrywającej głowę dupatty, był jak rzucone wyzwanie, niby prowokacyjny, a jednak nieśmiały, na pozór zachęcający, lecz wciąż zachowawczy, tak jakby sama gubiła się w wysyłanych przez siebie sygnałach, i żałując ledwo co zaprezentowanej zuchwałości, oddalała się pospiesznie w tym samym kierunku. Podjęta przez nią gra pozorów tylko utwierdzała Raja w przekonaniu, że jego starania nie poszły na marne. Ze zmieszania dziewczyny domyślał się, że nie jest jej obojętny. Póki co nie przekraczał niepisanej granicy i nie zaczepiał jej, aby jej nie spłoszyć. Ich spotkania bardziej przypominały żmudny proces oswajania niż młodzieńczy flirt i dopiero gdy w postawie dziewczyny początkowe onieśmielenie zostało zastąpione przyzwoleniem, Raju zdobył się na wymianę słów, a nie tylko spojrzeń.
Czasem i ja dostępowałem zaszczytu bycia w centrum uwagi, a dziewczyna na krótko zatrzymywała wzrok na mnie, ale chyba tylko po to, by upewnić się, że to Raju odgrywa główną rolę, a chłopak, którego przyprowadza, ma jedynie dodać mu odwagi. Od początku było dla mnie jasne, że jestem drugoplanową postacią tego dramatu, ale tak bardzo chciałem w nim uczestniczyć, iż postanowiłem, że nie będzie mi to przeszkadzać. Nie zaprzątałem sobie głowy wybieganiem w przyszłość, wystarczyło mi, że mogę po cichu podziwiać dziewczynę w każdy wtorek i czwartek zza pleców Raja. Powinienem był wiedzieć, że znajomość rodząca się na moich oczach zmierza do jasno określonego punktu, w którym nie będzie dla mnie miejsca, i zawczasu zrezygnować z mrzonek niemożliwych do spełnienia. Oprócz tego, że zwyczajnie chciałem być blisko niej, wyobrażałem sobie, że kiedy padną między nimi pierwsze słowa, cały ten czar pryśnie. W skrytości przed Rajem dawałem się ponieść marzeniom, że pewnego dnia w niewytłumaczalny sposób dziewczyna zrozumie, że to ja bardziej niż on zasługuję na jej atencję, ale tak się nie stało. Gdy zamiary Raja wobec niej tężały, zdecydował się wyeliminować mnie z gry zarezerwowanej dla dwojga i przestał proponować mi popołudniowe przejażdżki do miasta, a żeby uniknąć mętnych tłumaczeń, zaczął wyjeżdżać z domu kilka godzin wcześniej.
Minął miesiąc, zanim Raju opuścił swą bezpieczną bazę przy schodach szkoły i pokusił się o sprawdzenie, dokąd udaje się dziewczyna po skończonych zajęciach. Po tak długim czasie cichej adoracji jego intencje stały się wystarczająco klarowne, a że dziewczyna zdawała się nie mieć nic przeciwko pobudkom, które kazały Rajowi czekać na nią w umówionym miejscu i zawsze punktualnie, choć nic takiego między sobą nie ustalali, Raju uznał, że nadszedł już właściwy moment, aby dowiedzieć się więcej na temat swej miłosnej zjawy, by móc nazwać ją określonym imieniem i zapisać pod konkretnym numerem w komórce. Odwlekał dzień, kiedy ją zagadnie, bo chciał mieć pewność, że nie zostanie odprawiony z kwitkiem. Gdyby zaryzykował wcześniej, mogłaby uznać jego zachowanie za bezczelność, pomylić uwielbienie z nachalnością i tym samym odtrącić go, jeszcze zanim zdałaby sobie sprawę, że opuszczając szkołę, usilnie szuka go wzrokiem, a widok znajomego motoru wprawia ją w trudne do okiełznania uniesienie.
Tego wieczoru Raju po raz pierwszy czekał punkt szesnasta samotnie, gdyż mnie pochłonęły sprawy bardziej przyziemnej wagi, i choć wolałbym przełożyć zakupy na bazarze nawet za cenę głodu przez kilka najbliższych dni, matka i Harpreet uparły się, że domowe zapasy wymagają natychmiastowego uzupełnienia. Moja nieobecność, zamiast zmartwić Raja, dodała mu tylko animuszu, był sam i nawet jeśliby się ośmieszył, nie miał żadnej widowni. Na sprzyjające zagajeniu rozmowy okoliczności oprócz braku świadków składał się też uśmiech dziewczyny – nagle jakby szczerszy – i to on ostatecznie przekonał Raja, by w połowie uliczki dogonić ją i zrównać swój z jej krokiem.
– Nie możesz za mną chodzić. Mój ojciec nas zobaczy – syknęła w kierunku swoich stóp, nie ważąc się spojrzeć na Raja.
– To gdzie możemy porozmawiać? – Desperacja niezamierzenie wymknęła się z jego pytania, gdy poczuł, że dziewczyna niczym wystraszony ptak wyrywa mu się z rąk.
– Tylko w szkole – ucięła krótko, wyprzedziła Raja i zniknęła we wnętrzu sklepu z kolorowym szyldem.
Raju przystanął na środku ulicy, nie bacząc na potrącające go motory i riksze, głuchy na klaksony i utyskiwania, wmurowany nie rozczarowaniem pospiesznie zakończoną rozmową, ale cudownym olśnieniem, że dziewczyna chce kontynuować tę znajomość, choć na swoich warunkach. Nie zmartwił się pierwszą wyrosłą przed nim trudnością, jakich z czasem piętrzyło się coraz więcej, a nakaz dziewczyny potraktował bardzo dosłownie i ku zdziwieniu najbliższych ze swego otoczenia zapisał się na lekcje angielskiego. Nagły podryg ambicji wprawiłby w osłupienie każdego, kto dobrze znał Raja, ale nie mnie. Tylko ja wiedziałem, że bynajmniej nie kryje się za nim pociąg do wiedzy, ale fascynacja tajemniczą nieznajomą. Tą decyzją zaszokował matkę, krewnych i sąsiadów, niezamierzenie zdradzając, że dzieje się z nim coś dziwnego, gdyż trudno było logicznie wytłumaczyć zapał do nauki u takiego wałkonia jak on. Obyło się bez złośliwych komentarzy, a Amarjeet Kaur, mimo że zdziwiona, pochwaliła decyzję syna i wydzieliła mu dodatkową sumę pieniędzy na opłacenie lekcji. W gruncie rzeczy nawet się ucieszyła, a chęć podszkolenia się w angielskim swego syna wzięła za dobrą monetę – niechybny znak, że Raju poważnie myśli o wyjeździe do Kanady u boku swej przyszłej narzeczonej. Biedaczka z pewnością nabawiłaby się wrzodów, gdyby tylko wiedziała, że popołudniowe zajęcia są pretekstem do nawiązania damsko-męskich relacji, a dziewczyna, którą chętnie widziałaby jako swoją synową, nie ma z tym nic wspólnego. Wbrew jej pobożnym życzeniom Raju zamiast w Toronto z żoną miał wylądować w Chandigarze i żyć na kocią łapę, o czym jednak Amarjeet Kaur się nie dowiedziała, a pytanie, jak i z kim żyje jej syn, nigdy nie wyszło poza komfortową sferę jej domysłów.
Raju wprawdzie zastosował się do polecenia Simran i więcej jej nie śledził, lecz nie powstrzymał się przed sprawdzeniem, co kryje w sobie przydrożny sklepik, do którego weszła z pewnością stałego bywalca. Zagadkę tę rozwiązał już kolejnego czwartku, tym razem minął szkołę, skręcił w lewo i zatrzymał się przed oszkloną witryną. Z bliska przekonał się, że nie ma do czynienia z żadnym sklepem, ale ze studiem fotograficzno-filmowym specjalizującym się w upamiętnianiu najdonioślejszych, choć wcale nie najszczęśliwszych, chwil z życia nowożeńców, składających się na dzień ich ślubu. Za oknami pełnymi zacieków prezentowały się zdjęcia, większość z nich w biało-czerwonej tonacji, bo połowę fotografii zajmował przyodziany w białe sherwani3 pan młody, a drugą część zdobiła ubrana w krwistoczerwony strój panna młoda.
Przed przekroczeniem progu zakładu Raju pozwolił sobie na niekontrolowany wyskok własnych imaginacji i wyobraził sobie, jak wyglądałby na takiej fotografii w asyście Simran. Na ziemię sprowadził go dopiero widok właściciela, w którym bez trudu rozpoznał ojca dziewczyny, ten sam wąski nos i identyczne, choć otoczone siecią zmarszczek oczy musiały należeć do kogoś z jej bliskiej rodziny. Pytanie mężczyzny, czego sobie życzy, wypowiedziane przymilnym tonem, całkiem odebrało Rajowi mowę, ale pod wpływem oczywistej konstatacji odzyskał pewność siebie – to, że on rozpoznał w nim ojca Simran, nie znaczy jeszcze, że Raju jest dla niego kimś wyjątkowym, wręcz przeciwnie, jest tylko jednym z wielu klientów, którzy dziesiątkami przewijają się przez jego skromny zakład. Żeby zyskać na czasie, zaczął wpatrywać się w rozłożone pod przeszkloną ladą zdjęcia, potem uratowały go albumy w gablotach, mężczyzna zaś, przekonany, że ma do czynienia z niezdecydowanym maruderem, porzucił służalczość i sięgnął po plastikowe pudełko z posiłkiem. Rozsiadł się na obrotowym krześle, z namaszczeniem podważył wieczko pudełka i pozwolił, by woń soczewicy doprawionej startym kuminem i świeżą kolendrą rozeszła się po ciasnym pomieszczeniu. Podejrzenie, że malutkie placki i potrawka z czarnej soczewicy to dzieło, które wyszło spod rąk Simran, bardziej niż wspaniały aromat usidliło Raja i sprawiło, że zamiast wpatrywać się w zdjęcia, zaczął na wylot przewiercać zawartość pudełka. Właściciel przerwał przeżuwanie, wyraźnie zmieszany zainteresowaniem chłopaka treścią jego posiłku, a nie długoletnim efektem pracy rozpostartym na wszystkich czterech ścianach. Wobec nadgryzionego placka odłożonego na bok, wymownego chrząknięcia i uniesionych brwi Raju nie mógł dłużej chować się za barykadą milczenia. Sklecił na poczekaniu naiwną historię o wymyślonej siostrze, nieistniejącym ślubie i konieczności wynajęcia fotografa, którego usług wcale nie potrzebował. Mężczyzna cierpliwie wyjaśnił mu, że sam zajmuje się głównie filmowaniem podniosłych uroczystości, jego kolega zaś odpowiada za wykonanie zdjęć, na co Raju przerwał mu w pół zdania, bo dojrzał możliwość wymigania się od dalszej krępującej rozmowy. Wytłumaczył, że zależy mu głównie na zdjęciach ze ślubu i nie planuje wynajmowania kamerzysty; nie, nie poczeka na fotografa, teraz mu się spieszy, ale tak, oczywiście zajrzy tu jeszcze innym razem celem omówienia szczegółów. Kiedy? Kiedyś przy okazji. Ach tak, kiedy ślub? Za miesiąc. A dokładnie? Dokładnie za cztery tygodnie. Chodzi o datę? „Jedenasty marca” – odparł bez zastanowienia, pogrążając się do reszty, bo nie przewidział, że na ten dzień przypada Holi4 i nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusi się o organizowanie rodzinnych uroczystości.
Ojciec Simran uraczył go pogardliwym spojrzeniem znad otwartego kalendarza, ale nie miał już okazji wyprowadzić z błędu. W tej samej chwili Raju odwrócił się na pięcie i pognał w stronę drzwi. Pozostawiony sam sobie, właściciel zakładu skwitował bujdę chłopaka głośnym parsknięciem wyłącznie dla własnej satysfakcji, gdyż nikt inny nie mógł usłyszeć jego wyartykułowanej dezaprobaty. Same matactwa dziwnego klienta nie poraziły go tak bardzo jak fakt, że chłopak nie kryje się z noszeniem węża w kieszeni. Według doświadczonego kamerzysty zamiast oszczędzać na weselu rodzonej siostry, lepiej byłoby nie wyprawiać go wcale. Z taką refleksją powrócił do przerwanego posiłku i pewnie udławiłby się przełykanymi kawałkami roti, gdyby ktoś opowiedział mu o okolicznościach, w jakich w przyszłości przyjdzie mu spotkać się z tym skąpym i bezczelnym młodzieńcem. Choć ich rozmowa w dalszym ciągu miała krążyć wokół zamążpójścia, to tym razem jednak jego własnej córki. Równo pół roku później Raju z duszą na ramieniu przekroczył próg studia w towarzystwie wystraszonej Simran i jąkając się po raz pierwszy w życiu, poprosił o jej rękę.
1 Kaur – religijne nazwisko noszone przez kobiety w sikhizmie; dosł. „księżniczka”.
2 Dupatta – kobiecy szal.
3 Sherwani – tradycyjny ubiór pana młodego.
4 Holi – hinduistyczne święto radości i wiosny.
Kiedy zawiązały się nici losów mojego i Raja, z niespieszną konsekwencją tworząc mocny sznur przyjaźni nie do rozerwania, nie potrafię powiedzieć. Zresztą jak bym mógł, skoro spotkaliśmy się, zanim jeszcze mogliśmy się wzajemnie zobaczyć, spędzaliśmy czas we własnym towarzystwie, nie mając o sobie pojęcia. W przybliżeniu stało się to, gdy ja i Rajveer powoli zaczynaliśmy pęcznieć w brzuchach naszych matek, które jako bliskie sąsiadki naznaczone tym samym znamieniem rychłego macierzyństwa zawarły naturalny w ich stanie pakt kobiecego porozumienia. Obie były młodymi, jeszcze mało doświadczonymi mężatkami, dobrowolnie uwięzionymi w rodzinnych domach mężów. Kolejne dni upływały im w oparach nudnych domowych obowiązków i nieśmiało wykluwającego się rozczarowania monotonią małżeńskiego pożycia. Na tym gruncie zrodziła się paląca je potrzeba damskiego towarzystwa, odmiennego od zrzędliwej teściowej. Niczym spieczona w czerwcu ziemia wołająca o litościwy deszcz spragnione były tej odrobiny radości, jaką dają nieszkodliwe plotki i pogaduszki bez większej głębi, pozbawione męskiego moralizatorstwa. Tematy poruszane przez ich mężów obracały się wokół najlepszego czasu do rozpoczęcia zasiewów i zbierania plonów, kalkulacji zysków ze zbiorów i doboru sprawdzonych nawozów. Choć nie mogły od nich uciec, będąc poślubione rolnikom, to w wolnych chwilach poszukiwały upragnionej rozrywki w postaci bardziej przyziemnych rozmów. Od tego, jak idzie praca w polu, bardziej interesowały je najnowsze trendy strojów, wypróbowywały na sobie nowe kroje tradycyjnych salwar kamizów1, godzinami szukając inspiracji na bazarach lub przechadzając się ciasnymi zaułkami od sklepu do sklepu. W każdym z nich przymierzały do twarzy coraz to inne skrawki tkanin, zastanawiając się, jaki kolor lepiej podkreśli lekko cynamonową barwę ich skóry albo czy aby na pewno ten motyw powiększonych kwiatów nie jest zbyt śmiały. Eksperymentowały z makijażem, obramowując oczy surmą2 na różne sposoby, tak aby najpełniej wydobyć ich czarną głębię. Nawzajem wyczarowywały na swych dłoniach misterne ornamenty z henny, poświęcając się temu zajęciu z utajoną pasją przed każdym większym świętem czy ślubem w wiosce. Na te okazje wymieniały się biżuterią i tym sposobem każda z nich miała dwa razy więcej par kolczyków, bransolet i naszyjników niż przeciętna kobieta.
Razem z Rajem samoistnie staliśmy się uczestnikami tego tajemnego kobiecego świata, do którego w innych okolicznościach nie mielibyśmy wstępu. Przez całe dziewięć miesięcy szykując się do przyjścia na świat, byliśmy niemymi świadkami ich popołudniowych spotkań, kiedy na dachu jednego z domów piły herbatę i objadały się słodyczami, czułymi gestami raz po raz gładząc swe odstające brzuchy. W przerwie na kolejny łyk dodatkowo dosłodzonej herbaty i pomiędzy jednym kęsem burfi3 a drugim, nieustannie wiercąc się na plecionych łóżkach, gdyż odmienny stan nie pozwalał im usiedzieć dłużej w jednej pozycji, omawiały bieżące sprawy wioski, narzekały na swoich mężów i uskarżały się na dokuczające im dolegliwości. Wówczas ich największym zdrowotnym utrapieniem byliśmy my sami – brutalnie rozpychający się w tymczasowych poczekalniach, w które zmieniły się łona rodzicielek. Nad naszymi głowami w ulotnym tańcu krzyżowały się ich ręce, by wylądować na brzuchu przyjaciółki i porównać siłę kopnięć dwóch nienarodzonych istnień. W tej materii dużo większą wiedzą wykazywała się Baljinder Kaur. Będąc już szczęśliwą matką zdrowo chowającego się syna, a mego brata, mogła odpowiedzieć na większość naiwnych pytań Amarjeet Kaur spodziewającej się dziecka po raz pierwszy. Największym zmartwieniem tej drugiej były nieznana płeć dziecka i niewypowiedziana obawa, że mogłoby się ono okazać dziewczynką. Frasowała się tym bardziej, że ciąża jej nie służyła, ataki mdłości przeplatały się z wybuchami złości, a to zgodnie z rozpowszechnionymi wierzeniami jednoznacznie przesądzało o sprawie – dziewczynka. Przyjaciółka daremnie próbowała rozwiać jej pochmurne myśli, za sztandarowy przykład stawiając samą siebie i opowiadając o trudzie poprzedniej ciąży, która wbrew przesądom okazała się błogosławieństwem w postaci ślicznego chłopca. Amarjeet pozostawała niepocieszona. Myślała sobie, że łatwo tak mówić tej drugiej, skoro już ma upragnionego syna, dla niej samej była to sprawa dużo większej wagi. Osobiście, jak głosem pełnym konspiracyjnego tonu podkreśla Baljinder, dla odmiany marzyła o córce, bo to, jak twierdziła, przywróciłoby pewną równowagę rodzinie. Co więcej, w ten sposób zyskałaby nieocenioną pomoc, kobiece obowiązki domowe przystałyby być wyłącznie jej utrapieniem. Wprowadzając córkę w arkana krawiectwa i sztuki kulinarnej, otrzymałaby szansę, aby podzielić się wiedzą, jaką przekazywano w jej rodzinie z pokolenia na pokolenie. I choć Baljinder Kaur miała w końcu dostać swoją upragnioną córkę, to musiała uzbroić się w cierpliwość, bo przyszło jej na to czekać jeszcze parę lat.
Zaspokoiwszy swój wilczy apetyt na cukier, nie przerywając przyciszonych rozmów, leniwie oddawały się zabiegom pielęgnacyjnym. Na zmianę natłuszczały sobie włosy rzepakowym olejem latem, a kokosowym zimą, czubkami palców energicznie masowały skórę głowy i z wprawą zaplatały grube warkocze. Ugniatały opuchnięte nogi, na chwilę dostarczając im ukojenia zdecydowanymi ruchami rąk, usuwały pojawiające się z prędkością większą niż przybywające im kilogramy odciski na podeszwach stóp. Te miłe i radosne chwile nigdy nie trwały dla nich wystarczająco długo. Gdy mijała godzina, a ich nieobecności nie dało się już uzasadnić pragnieniem zasłużonego odpoczynku, niechętnie, acz potulnie wracały do swoich domostw i zarzuconych prac.
Brzemienne towarzyszki w skrytości ducha marzyły, że pomyślny zbieg okoliczności pozwoli im wydać na świat swe latorośle tego samego dnia. Cóż to by było za szczęśliwe zrządzenie losu każdego lata móc obchodzić podwójne urodziny, a może nawet – perorowały ożywione – jeśli byliby to dziewczynka i chłopiec, udałoby się połączyć dwie rodziny silniejszymi argumentami od ich kruchej przyjaźni. Takiego znaku przecież nie wolno lekceważyć. Nie trzeba zasięgać porad astrolożki, żeby wiedzieć, że urodzeni tej samej daty muszą być sobie przeznaczeni. Niestety, w tym względzie mieliśmy je z Rajem odrobinę rozczarować. Nie dość, że pojawiliśmy się z tygodniowym odstępem po sobie, to nasza identyczna płeć, choć kazała zapomnieć o zawarciu małżeństwa, nie wykluczała wcale głębokiej przyjaźni.
Tym, co jeszcze trapiło zżyte ze sobą sąsiadki, był zbliżający się czas ich tymczasowej, ale nieuniknionej rozłąki. Amarjeet Kaur na dwa miesiące przed szacowanym terminem rozwiązania, stosując się do długoletniej tradycji, podług której pierwsze dziecko matka mogła powić w swoim rodzinnym domu, miała przenieść się do wioski oddalonej o kilkanaście kilometrów. Namówiona przez swoją powierniczkę, by nie rezygnowała z tego przywileju, który po raz ostatni pozwalał cieszyć się wspomnieniem familijnego ciepła, a ponadto zapewniał pomoc członków najbliższej rodziny przed rozwiązaniem i po nim, postanowiła przenieść się do domu matki. Na pożegnanie kobiety uściskały się czule, na tyle mocno, na ile pozwalały im na to oddzielające je dwie przeszkody wielkości arbuzów. Ze łzami w oczach życzyły sobie nawzajem szczęśliwego porodu i obiecały zobaczyć się za niecały rok.
To mnie przytłumione światło rozproszone w matczynej sypialni poraziło jako pierwszego. Był sierpień tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku. Nie chcąc sprawiać mamie większych problemów, już wcześniej ułożyłem się głową w kierunku wyjścia, by oszczędzić jej bólu, a wioskowej akuszerce – dodatkowych zmartwień. Raju nie był taki wyrozumiały i kazał swojej rodzicielce dłużej się męczyć. Nie pomogły ani sprawdzone wywary z anyżku zaprawione ghee4, ani krótkie instrukcje starej akuszerki obciągniętej skórą, która wyglądała jak zdjęta z wysuszonego żółwia – poród trwał kilkanaście godzin i nie obyło się bez komplikacji. Już na wstępie chcąc podkreślić swoją nonkonformistyczną naturę, Raju buntowniczo wystawił rękę, miniaturową piąstką wygrażając wiekowej daai5 i swojej nani6, także obecnej w chwili rozwiązania. Widząc, jaki obrót przybrały sprawy, akuszerka zaczęła pocić się z intensywnością dorównującą samej Amarjeet Kaur. Na jej ciele przywodzącym na myśl pomarszczonego rodzynka zbierały się krople potu wielkości gradu, które wycierała skrawkiem ćunni7 pomiędzy jednym a drugim poleceniem, by przeć mocniej. Nani Raja jako jedyna zachowała przytomność umysłu i choć ufała akuszerce bez reszty, ta bowiem sprawnie przyjęła na świat czwórkę jej własnych dzieci, głosem nieznoszącym sprzeciwu zarządziła, że najwyższy czas dokonać zmiany scenerii rozgrywającego się tu dramatu – z sypialni w domu na salę porodową w najbliższym szpitalu. Tam, gdzie zawiodły siły natury i nieusystematyzowana, ale praktyczna wiedza położnej, doskonale poradził sobie personel medyczny. Raju pierwszy raz nabrał powietrza w płuca nie na rzeźbionym łożu swojej babki wśród posiwiałych kobiet, ale na sali operacyjnej, za towarzystwo mając zupełnie obcych mężczyzn. Swoją obecność zaznaczył zdrowym, donośnym krzykiem, lecz nie mogła go słyszeć najbardziej zainteresowana, bo wciąż unosiła się w odmętach narkotycznego snu. Gdy jej ciało i umysł uwolniły się spod działania narkozy i Amarjeet Kaur wreszcie mogła zobaczyć, a nie tylko poczuć ułożone na piersi dziecko, od razu skierowała na wpół przytomny wzrok pomiędzy nogi noworodka, a rozpoznawszy falliczny kształt, rozpłynęła się w błogim uśmiechu. Zaraz potem dopadł ją cień tęsknoty za swą pokrewną duszą i z rozrzewnieniem zaczęła rozpamiętywać słowa przyjaciółki, które choć parę miesięcy temu wcale jej nie uspokoiły, teraz okazały się tak prorocze.
Zgoła inaczej zareagowała moja matka. Na jej obliczu tylko na chwilę zagościł wyraz niezauważonego przez nikogo rozczarowania, jednak szybko i skutecznie został on zagłuszony przez pełne euforii głosy teściowej i akuszerki: drugi syn! Do tego ferworu wesołości dołączył później mój ojciec. Szczęśliwa wieść zastała go zapracowanego w polu, więc pierwszą osobą, która przyjęła jego radosny, niedźwiedzi uścisk, był zmieszany posłaniec, a dopiero drugą jego wycieńczona kilkugodzinnym porodem żona. Baljinder Kaur, kiedy tylko znalazła się w miażdżących objęciach męża i zobaczyła jego szeroki uśmiech, jakiego nie był w stanie ukryć nawet wąs tak obfity jak jego, zapomniała, że kiedykolwiek marzyła o córce. Wniebowzięty ojciec teraz już dwóch synów, niepomny na to, że ciało jego żony wciąż pamięta niedawny ból rodzenia, trzymał ją w ramionach tak długo i mocno, że sam musiałem upomnieć się o jego uwagę. Gromkim krzykiem przywołałem roziskrzone dumą ojcowskie spojrzenie. Tato bez większych ceregieli wyciągnął moje wątłe ciałko na wysokość swych ramion, zupełnie ignorując zalecenia kobiet, aby postępować ze mną ostrożnie. Kiedy nacieszył się już widokiem męskiego potomka, a nie trwało to dłużej niż parę minut, przypomniał sobie, że od rana nie miał w ustach ani kropli bimbru, a przecież cud narodzin zasługiwał na to, by go uczcić. Jagjeet Singh8 zamiast przechylić w samotności symboliczne dwie szklaneczki samogonu, jak to miał w zwyczaju, dziś postanowił rozlać tyle litrów trunku, ile tylko znajdzie się chętnych do dzielenia z nim radości.
W doborze imion dla dzieci nasze rodziny nie mogły cieszyć się taką swobodą co większość rodziców na całym świecie, ale też wcale nie była im ona potrzebna. Dywagowanie nad odpowiednim współbrzmieniem imienia i nazwiska dla nas nie miało racji bytu, bo jak wszyscy sikhowie, z dumą nosiliśmy nazwisko lwa. Sam wybór imienia pozostawiano woli bożej, choć trudno powiedzieć, by w pełni się na nią zdawano. Tylko pierwszą literę można było nazwać kwestią czystego przypadku, reszta należała już do rodzinnego kręgu.
Drugiego dnia od moich narodzin zebrani w gurudwarze9 ojciec i dziadkowie z napięciem oczekiwali, aż obecny baba10 otworzy na chybił trafił Panią Księgę11 i z namaszczeniem odczyta wyraz, którego pierwsza litera da początek mojej tożsamości. Matka, jeszcze zbyt słaba, by uczestniczyć w świętym obrzędzie, w tym czasie sprawowała nade mną opiekę w domu. Boskim zrządzeniem losu przypadło mi w udziale g, a imię Gurcharan wybrał dla mnie dada12. W ten oto prosty sposób, żyjąc na świecie niespełna sto godzin, uchroniłem swe ognisko domowe od zaciekłych kłótni, jakich nie uniknęła rodzina Raja. Byli zgodni tylko co do tego, że kwestia wyboru imienia jest obraźliwie błaha dla Najwyższego, a zbyt ważna dla nich, by kierował nią palec boskiej opatrzności. Siedem dni zajęło im osiągnięcie konsensusu, który i tak nikogo w pełni nie zadowalał. Pyara Singh wymarzył sobie, że nazwie pierworodnego syna na swą cześć, i zawzięcie obstawał przy Premie13, ale Amarjeet bez chwili namysłu odrzuciła to imię jako zbyt staroświeckie. Jak próżno tłumaczyła urażonemu mężowi, nie kwestionowała jego piękna i wspaniałej etymologii, tylko aktualność. Łatwiej jej było wyobrazić sobie jakiegoś wujka Prema niż własnego malutkiego synka. Rajpala zaproponowała nani, bo jeszcze się taki w tej wiosce nie narodził, na co przyszła jej z odsieczą dadi14, przypominając, że dziecko mieszka tu tylko tymczasowo, na okres połogu matki. W Billi Chaharmi, czyli tam, gdzie chłopiec spędzi resztę swojego dzieciństwa i dorosłego życia, jest już trzech Rajpalów, po co więc powodować niepotrzebną konfuzję. Jej osobiście dużo bardziej właściwe wydawało się imię Sukhveer, zwiastujące szczęście i pomyślność, jakich nigdy za wiele.
Tydzień od rozpoczęcia sporu, z natury ugodowa i teraz zmęczona już przedłużającymi się waśniami Amarjeet Kaur, z obcym sobie zuchwalstwem oznajmiła, że od dziś jej syn nazywać się będzie Rajveer Singh. Speszone nieco babki, choć nadal nieukontentowane, przystały na wybór młodej matki. Nie śmiały podważyć kompromisowego rozwiązania, w którym pobrzmiewało echo iście salomonowej mądrości. Decyzję Amarjeet Kaur przyjęły z ulgą, do jakiej obie nie chciały się przyznać. Wreszcie mogły zwracać się do wnuczka po imieniu, bez uciekania się do wymyślonych na poczekaniu pieszczotliwych zdrobnień. Powoli już zaczynało im brakować pomysłów na nowe eufemizmy odpowiednie dla malutkiego, pomarszczonego stworzonka. Kolejną drażliwą kwestią, która wypłynęła na powierzchnię po narodzinach Raja, stały się nieliczne obyczaje o hinduistycznym rodowodzie sporadycznie praktykowane przez rodzinę ze strony jego matki. Mayka15 Amarjeet Kaur znajdowała się w bliskim sąsiedztwie domów zamieszkiwanych przez hindusów i przez lata spokojnej koegzystencji z wyznawcami hinduizmu nie sposób było uniknąć pewnych niegroźnych wpływów, które przenikały do jej codzienności. Wychowana na głęboko wierzącą sikhijską dziewczynę, Amarjeet Kaur nie widziała nic zdrożnego w różnorodnych przesądach, a zapytana o ich genezę, nawet nie umiałaby rozstrzygnąć, z jakiej religii się wywodzą. Każdego roku w sierpniu zawiązywała cieniutką bransoletkę na nadgarstku starszego brata w geście symbolizującym wdzięczność za roztaczaną przez niego braterską opiekę. Zanim wyszła za mąż, jej matka odwiedzała astrolożkę, aby poznać stopień dopasowania narzeczonych, a od dnia ślubu posypywała sobie przedziałek głowy sindoorem16 na znak bycia szczęśliwą mężatką.
Te i inne obrzędy były dla Amarjeet Kaur zaledwie niewinnym przyzwyczajeniem, ale jej teściowej jawiły się jako zbiór obcych i szkodliwych zabobonów. Kiedy tylko dadi Raja zobaczyła czarny ślad surmy na policzku wnuka, mający za zadanie przepędzić zły urok, roztrzęsiona z oburzenia starła go pospiesznie rąbkiem dupatty. Od tej pory za punkt honoru postawiła sobie wykorzenienie głupich wierzeń z głowy synowej, a cel ten przemieniła w swą misję. Amarjeet Kaur nie miała tyle tupetu, aby wypowiedzieć otwartą wojnę teściowej, nie brakowało jej za to przebiegłości. Nie chcąc dopuścić do otwartego starcia, przybierała pozę potulnej synowej i każdorazowo pokornie znosiła reprymendy, po to by za chwilę niepostrzeżenie wrócić do starych przyzwyczajeń. Z uśmiechem pełnym fałszywej skruchy przysięgała teściowej, że nie miała pojęcia, że robi coś złego, po czym składała obietnice bez pokrycia, iż więcej się to nie powtórzy. Zadowolona z siebie babka Raja skruchę kobiety brała za dobrą monetę, nie podejrzewając nawet, co wyprawia się za jej plecami. Niestety dla niej, walka z hinduistycznymi praktykami i z synową nie trwała długo. Wkrótce po siódmych urodzinach wnuka wykończyła ją walka z dużo groźniejszym przeciwnikiem, jakim okazał się niewykryty w porę rak.
Ja i Raju zostaliśmy sobie przedstawieni bez słów, zbędnych formułek grzecznościowych i innych większych ceregieli, czyli w sposób zupełnie odpowiedni do naszego wieku – bo liczyliśmy wówczas niespełna trzy miesiące – a jednak nieprzystający powagą do doniosłości tego spotkania. Charakter naszej wyjątkowej przyjaźni sprawiał, że zasługiwała ona na lepszy początek niż prozaiczne umieszczenie na łóżku dwóch berbeci bez zadania sobie trudu, by zabezpieczyć je przed ewentualnym upadkiem, a tak właśnie uczyniły nasze matki. Tęsknota obrosła ich dusze niczym dziki bluszcz, kiedy więc tylko stanęły naprzeciw siebie, nie zastanawiały się długo, co zrobić z kilkukilogramowym tobołkiem, i omal nie rzuciły swych synów, a same wyciągnęły w swą stronę wolne od ciężaru ramiona, zrywając oplatające je od ponad pół roku pęta samotności i wymuszonego milczenia.
Już od samego początku przejawialiśmy wraz z Rajem niezwykłe dla dzieci w tym wieku wzajemne zainteresowanie. Bardziej ceniliśmy sobie własne towarzystwo niż jakiekolwiek zabawki, a nasze głosy, spojrzenia i dotyk były dla nas największą stymulacją. Każdy inny dorosły, przyglądając się nam, bez trudu dostrzegłby wyjątkowość tych dwóch chłopców, ale nie nasze matki, zbyt zajęte odbudowywaniem zerwanych więzów przyjaźni. Nie były zaniepokojone tym wyraźnym odstępstwem od normy. To, że synkowie tak ładnie bawią się razem, cieszyło je, bo dawało więcej czasu i przestrzeni dla innych domowych obowiązków, z których macierzyństwo wcale ich nie zwalniało. Baljinder Kaur uznała przejawy mojego towarzyskiego usposobienia za miłą odmianę po cichym, zamkniętym w sobie Gurjeecie, gdyż ten, będąc w moim wieku, nie reagował takim entuzjazmem na nikogo w rodzinie. Za to Amarjeet Kaur nie miała pojęcia o prawidłowościach psychofizycznego rozwoju niemowlaków, a całą swą wiedzę czerpała od przyjaciółki, wierząc, że przewaga w postaci jednego syna czyni ją ekspertką w tej dziedzinie. Dopóki przyjaciółka nie wytknęła jej błędów w postępowaniu z synkiem czy nie zwróciła uwagi na alarmujące objawy nadciągającej choroby, Amarjeet Kaur żyła w błogiej nieświadomości, jak trudnym przedsięwzięciem jest pielęgnacja kilkumiesięcznego oseska. Opinia starszej stażem matki była dla niej niczym wyrocznia – niepodważalna i nieomylna. Najpierw konsultowała z przyjaciółką wszystkie niepokojące zmiany na skórze synka, problemy z trawieniem, dziwny wygląd stolca i szereg innych dolegliwości, a dopiero potem zasięgała opinii wioskowego lekarza. Rozpoznanie zawsze przebiegało w tej kolejności, a priorytet w stawianiu diagnozy miała Baljinder Kaur; niby dlaczego jakiś obcy mężczyzna ma mieć monopol na orzekanie o zdrowiu jej synka, skoro bliska sąsiadka obserwuje go codziennie i z pewnością ma w tej kwestii więcej do powiedzenia niż ktoś, kto widzi go raz na miesiąc, tłumaczyła sobie matka Raja. Dodatkowo Baljinder Kaur miała w sobie nieskończone pokłady cierpliwości, a niedoświadczoną matkę obdarzyła bezgraniczną wyrozumiałością, co w oczywisty sposób stawiało ją w szeregu przed pozbawionym empatii doktorem i czyniło jeszcze cenniejszą powierniczką wszelkich zmartwień.
Ponieważ żadna z nich nie mogła liczyć na pomoc zapracowanych mężów, były zdane na siebie, a i obecne w domu teściowe, mając ku temu wszelkie predyspozycje, odchowawszy gromadkę własnych pociech, wcale nie pomagały w opiece nad dziećmi. Babka Raja już na wstępie zapowiedziała, że do jej obowiązków należy oporządzanie bydła i oczekuje, że tak pozostanie, bo nie ma ani siły, ani ochoty brać na swe barki dodatkowych zobowiązań w postaci niańczenia wnuka. Na upragnionego potomka męskiej płci spoglądała sporadycznie, a jeśli już, to tylko po to, by przekonać się, czy na jego buźce nie widnieje przypadkiem plama z kajolu. Nieustępliwa Amarjeet Kaur ani nie poddała się perswazjom teściowej, ani nie poważyła się na ignorowanie zabobonów i za każdym razem przed wyjściem z domu znaczyła synka ciemnym kleksem, by nie przyciągnął złego uroku. W tych rzadkich spojrzeniach staruszki dało się wyczytać oburzenie lub ukontentowanie w zależności od tego, jak dyskretnie udało się Amarjeet Kaur przemycić czarny znak, próżno zaś było szukać miłości. Z większym uczuciem babka zwracała się do krów i bawolic niż do własnego wnuka. Zwierzęta przynajmniej reagowały na jej polecenia, dotyk i uderzenie laski, niemowlę natomiast według niej sprawiało wrażenie tyleż niewrażliwego, co mało pojętnego. Słodki głos i przymilne uśmiechy rezerwowała na specjalne okazje, gdy pojawiała się większa publiczność. Wówczas obnosiła się ze swoją czułością, której fałszu domyślali się tylko Amarjeet Kaur i sam Raju. Wbrew przewidywaniom babki był wyjątkowo rozumnym dzieckiem, a nieszczere pieszczoty wyczuwał na odległość.
Moja matka także nie znalazła oparcia w teściowej; ta, choć miała dobre intencje, niezamierzenie potrafiła urazić młodą kobietę.
– Wczoraj rano zapytała mnie, czy ciasto na chapati17 jest już zagniecione. Ugryzłam się w język i nie powiedziałam jej, że przecież samo się nie zagniecie, a jak niby ja mam to zrobić, kiedy Gurjeet plącze mi się pod nogami, a Charan płacze, bo znów męczy go kolka? – skarżyła się przyjaciółce Baljinder Kaur, wylewając z siebie nową porcję zgryzoty.
Jej teściowa zdawała się nie rozumieć, że pilnowanie dwóch małych chłopców wymaga wszystkich nagromadzonych zasobów energii i niewiele jej zostaje na nienaganne prowadzenie domu. Dadi od swej synowej oczekiwała takiego samego zaangażowania w gotowanie i utrzymywanie czystości, jakie ta wykazywała, zanim została podwójnie błogosławioną przez los matką. Nie robiła tego ze złośliwości, bo taka małostkowość była jej obca, po prostu nie domyślała się, jak trudno pogodzić rolę matki, sprzątaczki i kucharki. Sama już zapomniała, że w latach swojej młodości otaczał ją wianuszek krewnych zawsze gotowych i pełnych zapału, by wyręczyć ją w opiece nad własnymi dziećmi. To zresztą sama dadi czyniła nader chętnie, a jej wrodzona opiekuńczość przeszła na drugie pokolenie i została przelana na mnie i na Raja. Należy oddać babce sprawiedliwość, bo mimo braku zrozumienia dla stale zapracowanej synowej nigdy nie odmówiła mi swojego uśmiechu, kołysanki i czasu, którego na starość miała aż w nadmiarze.
Od mężczyzn nie wymagano żadnego wkładu w wychowanie na tak wczesnym etapie rozwoju maluchów. Tytuł żywiciela rodziny w pełni zwalniał ich od wykonywania tak prozaicznych zadań jak karmienie, przewijanie czy usypianie dzieci. Nasi ojcowie traktowali nas jak kruche urządzenia ze skomplikowanym mechanizmem, na którego działaniu znają się tylko kobiety. Pielęgnacja niemowląt wydawała im się wpisana w niewieścią naturę, a przejmowanie od żon trudów rodzicielskiej opieki niejako uwłaczałoby ich męskości. Praca na roli od świtu do zmierzchu pozwalała im na utrzymywanie komfortowego dystansu wobec własnych dzieci, które na swój sposób kochali i adorowali, ale zawsze z bezpiecznej odległości. Jeśli już zdarzyło im się przekroczyć tę niewidzialną granicę, oddawali się wyłącznie zabawie, na którą matki nie miały siły ani fantazji, gdyż te wykorzystywały na poszukiwanie niezawodnych sposobów uciszania dzieci, a nie ich rozweselania.
W tym ostatnim to ojcowie bezsprzecznie wiedli prym. Pyara Singh wymyślał coraz to nowe akrobacje z naszym udziałem, raz udając samolot, innym razem pociąg, wywołując w nas mieszaninę radości i strachu, gdyż te cyrkowe figury często oscylowały na granicy bezpieczeństwa. Kiedy wirowaliśmy z Rajem na wyciągniętych w górę rękach, bliżej nam było do płaczu niż do śmiechu; czterema kończynami kurczowo oplataliśmy masywne dłonie niczym zdesperowane małpy chwytające się naderwanej gałęzi drzewa. Raju był bardziej wytrzymały na te wymyślne figle, tak jakby już od małego dawało o sobie znać jego zamiłowanie do ryzyka i mocnych wrażeń, ja zaś wpadałem w szloch szybciej i trudniej było mnie uspokoić. Mój ojciec za to lubował się w naśladowaniu wszelkich odgłosów zwierząt, co też doskonale mu wychodziło – popiskiwanie pawi, ryk krów czy krzyki langurów w jego wykonaniu stanowiły mistrzostwo imitacji. Porównywanie dźwięków wydobywanych przez tatę i zwierzęta mijało się z celem, gdyż rozstrzygnięcie o autentyczności któregoś z nich graniczyło z niemożliwością. Sztukę kopiowania natury Jagjeet Singh doprowadził do perfekcji, a swój talent obserwatora wykorzystywał nagminnie, ilekroć chciał wywołać uśmiech na dziecięcych twarzach. Na tym jednak kończył się wkład ojców w nasze wychowanie. Krótkie chwile zabawy i dokazywania wystarczyły, żeby zaspokoić ojcowski instynkt, potem ster przejmowały matki.
Myślę, że to połowiczna obecność dorosłych we wczesnym dzieciństwie sprawiła, że staliśmy się sobie z Rajem bliscy i wzajemnie potrzebni. Eksplorowanie otoczenia we dwójkę było ciekawsze i o wiele silniej stymulujące, w przeciwnym razie mielibyśmy zapewne poważne problemy z mówieniem i harmonijnym rozwojem w ogóle. Nikomu z rodziny nie przyszło do głowy, że nuda może być równie zagrażająca co każda pospolita choroba. Dopóki byliśmy nakarmieni, czyści i wyspani, nie było powodu, by poświęcać nam dodatkowy czas i uwagę, wyręczaliśmy więc dorosłych i sami zabawialiśmy się nawzajem. Razem gaworzyliśmy i stawialiśmy pierwsze kroki, prowokując się na zmianę do tego, aby lepiej poznawać świat. Raju jako bardziej ruchliwy uderzeniami swoich silnych piąstek zmuszał mnie do ucieczki bądź brania odwetu, przez co stałem się żywszy i zwinniejszy. Ja z kolei byłem większym gadułą, a żeby przekrzyczeć moje dziecięce wokalizacje, Raju musiał dokładać starań, których, będąc sam, w ogóle by nie podejmował. Tym sposobem nauczyliśmy się od siebie więcej, niż mogłyby nas nauczyć najlepiej wykfalifikowane opiekunki – Raju zachęcał mnie do raczkowania, a ja pobudzałem go do werbalizowania własnych potrzeb i pragnień. Ten harmonijny związek ucznia i nauczyciela, którzy co chwilę zamieniają się rolami i w obydwóch czują się równie dobrze, rozpoczął się niesamowicie wcześnie, a trwać miał całe życie; zawsze znalazło się coś, czego ja mogłem nauczyć się od Raja albo on ode mnie.
1 Salwar kamiz – tradycyjny strój noszony w Azji, składający się z salwar, workowatych, zwężonych na dole spodni, i kamiz, luźnej koszuli (tuniki).
2 Surma (kajol) – kosmetyk używany do podkreślenia wyrazistości oczu; stosowany także w celach leczniczych.
3 Burfi – indyjskie słodycze na bazie mleka z dodatkiem bakalii.
4 Ghee – klarowane masło.
5 Daai – akuszerka.
6 Nani – babka ze strony matki; nana – dziadek ze strony matki.
7 Ćunni (dupatta) – cienki szal.
8 Singh – religijne nazwisko noszone przez mężczyzn w sikhizmie; dosł. „lew”.
9 Gurudwara – sikhijska świątynia; dosł. „brama do Boga”.
10 Baba – mężczyzna sprawujący posługę w gurudwarze.
11 Pani Księga (Guru Granth Sahib) – święta księga wyznawców sikhizmu, traktowana jak żywy jedenasty guru.
12 Dada – dziadek ze strony ojca.
13 Prem (pyaar), dosł. „miłość”.
14 Dadi – babka ze strony ojca.
15 Mayka – dom rodzinny zamężnej kobiety, który opuszcza w dniu ślubu.
16 Sindoor – proszek o czerwonym lub pomarańczowym kolorze noszony przez mężatki na przedziałku głowy.
17 Chapati – podpłomyki; podstawowe pieczywo spożywane w Indiach.
Stwierdzenie, że miłość jest ślepa, sprawdziło się także w przypadku Raja, choć mówiąc to, nie mam na myśli bezzasadnej negacji wad Simran, bo tych zwyczajnie nie miała, ale ślepotę Raja wobec jego otoczenia – a konkretnie mnie. Uczucie odebrało mojemu przyjacielowi nie tylko rozum i rozsądek, ale też zdolność obiektywnej obserwacji, zawęziło jego pole widzenia do miniaturowego wycinka rzeczywistości, na którą składali się Simran i on sam. Tylko tak mogę wytłumaczyć zaślepienie Raja na wulkan rozbuchanych i często skrajnych emocji, jaki we mnie kipiał. Z jednej strony ochoczo kibicowałem ich związkowi, przekonany, że przyjaźń z Rajem zapewni mi pośrednią łączność z Simran. Z drugiej – tłumiłem w sobie rozgoryczenie, bo nie była to bliskość, jakiej w głębi duszy pragnąłem.
Tymczasem Raju uczynił mnie powiernikiem swoich najskrytszych sekretów i jako jedynemu zwierzał się z postępów w podboju serca Simran. Słuchałem go chętnie i uważnie, złakniony najdrobniejszych szczegółów z jej życia, a jednocześnie pilnowałem się, by nie zadać o jedno pytanie za dużo, które zdemaskowałoby moje osobiste zaangażowanie. Interesowało mnie wszystko, począwszy od opisu jej ubioru i uczesania, rodzaju uśmiechu, jakim tym razem obdarowała Raja, skończywszy na ocenach w szkole. Wymienionych dialogów, które streszczał mi Raju, mógłbym słuchać bez końca, a i tak było mi mało, więc nie protestowałem, kiedy powtarzał się i po raz kolejny odtwarzał przebieg tej samej rozmowy, uzupełniając ją o nowe detale. Jak gąbka chłonąłem wszelkie informacje na temat Simran, a potrzebowałem ich wielu, by nieustannie pielęgnować fascynację jej osobą. Stopniowo dokładałem kolejne elementy do nabierającego wyrazistości obrazu kobiety dla mnie nieosiągalnej; sam nie mając ich w nadmiarze, czerpałem ze zwierzeń Raja, bo widziałem ją zaledwie kilka razy i zawsze z daleka, nigdy nie usłyszałem jej głosu i nie wymieniłem z nią słowa. Raju był tak zaabsorbowany swoimi opowieściami, że ani nie niepokoił go błysk moich oczu, iskrzących się na każdą wzmiankę o Simran, ani nie dziwiła moja anielska cierpliwość. Podczas gdy ktoś inny już dawno znudziłby się monotonnymi wynurzeniami zakochanego, ja słuchałem ich jak zaczarowany, zakleszczony we własnej obsesji i strachu przed jej wykryciem. Z czasem zrozumiałem, że nie mam się czego bać i mogę bezkarnie pytać o najbardziej intymne szczegóły z ich relacji, a Raju podzieli się nimi chętnie, myląc moją manię z zainteresowaniem, a zawiść – z przyjacielską empatią. Jak już wspomniałem, miłość uczyniła go ślepym, a ja ochoczo korzystałem z jego chwilowego niedomagania.
Do podtrzymywania obecnego stanu rzeczy – nieświadomości Raja i bezpieczeństwa mojego skrywanego zauroczenia – przyczyniła się nie tylko jego ignorancja, ale też moje nadkładane wysiłki. Przez ostatnie lata nauczyłem się żyć pod grubym pancerzem kłamstw i wygląda na to, że nie byłem aż tak kiepskim aktorem, za jakiego się miałem. Przyzwyczaiłem się do udawania, zachowywania pozorów i powściągliwości w sytuacjach, kiedy milion niepotrzebnych słów cisnęło się na usta. Nosiłem w sobie ciężar zbyt wielkich sekretów i starałem się przywyknąć do tej ołowianej kuli u nogi, pewny, że jeśli tylko nie będę utykać, nikt nie zorientuje się, co mnie uwiera. Jednak do tej pory wszystkie sprawy, o których wolałbym zapomnieć, dzieliłem z Rajem i wystarczyło, że wymieniliśmy się znaczącymi spojrzeniami, bym odzyskiwał spokój. Mroczne spiski dzielone na pół przestawały straszyć i stawały się łatwiejsze do zniesienia, teraz zaś zostałem sam, dlatego było mi podwójnie trudno.
Często zastanawiałem się, jak to możliwe, że Raju wciąż nie domyślił się, jaki charakter ma moje zainteresowanie względem Simran. Gdy o niej wspominał, krew zaczynała szybciej krążyć mi w żyłach, skronie pulsować, pot zalewać ciało, a głupie miny musiały przypominać zakłopotanie. Mimo to Raju nie wpadł na trop mojego głęboko schowanego uczucia, które czasem wynurzało się spod powierzchni wody niczym płetwonurek dla nabrania oddechu, kiedy dusiłem się już od zacieśniającej się na szyi pętli tajemnicy. Jeśli myślałem, że gorzej być nie może, a moje duchowe cierpienia osiągnęły apogeum, byłem w wielkim błędzie – w prawdziwej zasadzce znalazłem się później, gdy zamieszkałem z nimi pod jednym dachem. Wówczas Simran przestała być mirażem, do jakiego po cichu wzdychałem, a stała się kobietą z krwi i kości, którą, choć nie wolno mi było jej dotknąć, mogłem kochać do woli.
Oprócz zachcianki w postaci pobierania lekcji angielskiego w Raju zaszły też inne dobre zmiany. I tak jak o jego lingwistycznych zapędach wiedziała cała wioska, o tym, że rozstał się z narkotykami, wiedziałem już tylko ja. Nie przypominam sobie, by odkąd poznał Simran, spędził choć jeden dzień pogrążony w innym stanie świadomości, przynajmniej było tak do końca jego pobytu w Billi Chaharmi. Potem znów dał się uwieść porzuconej białej narzeczonej, ale na początku ich znajomości to Simran była jedyną heroiną jego życia. Rzadziej odwiedzał zatęchłą siłownię, gdzie w powietrzu roiło się od propozycji o dostawach używek szerokiego asortymentu, i zamiast rzeźbić mięśnie zamknięty w przesiąkniętych zapachem potu ścianach, wolał zażywać ruchu na świeżym powietrzu.