Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohater powieści Dalej tylko pola, młody wykładowca filozofii, dowiaduje się o ciężkiej chorobie ojca. Wieść ta skłania go do powrotu w rodzinne strony, na Podhale, po to, aby na nowo przemyśleć własne korzenie oraz odbudować zniszczone przed laty relacje. Ojciec bohatera, zerwawszy w przeszłości więzi z rodziną, teraz, jak się zdaje, przeczuwając swoje odejście, chce przekazać synowi coś ważnego. Prawdziwy sens tego spotkania odsłania się jednak powoli. Dalej tylko pola to powieść drogi, która zderza zachwyt nad bogactwem życia z elegijną medytacją nad przemijaniem postaci tego świata.
Gołębiowski to przede wszystkim wrażliwy obserwator rzeczywistości, opisujący świat wokół w nasyconych światłem obrazach. Ciekawy jest już sam sposób, w jaki autor widzi codzienność. Tak, jakby spod spraw zwyczajnych wyzierało coś innego, jakiś drugi świat, inna rzeczywistość. Gołębiowski, Podhalanin z pochodzenia, dodatkowo nasyca swoje intuicje ukrytej w codziennych sprawach wieczności lokalnym kolorytem, a zarazem autentycznością.
Wojciech Chmielewski
Michał Gołębiowski udowadnia, że proza może być podróżą. To podróż bliska, bo w znane, bliskie sercu rejony, a zarazem daleka, kierująca w nieznane rejony własnej głębi. Wyprawie towarzyszy cisza i muzyka. To proza drogi, chwilami beztroska z ducha, a chwilami przeciwnie – pełna zmagań wewnętrznych, które zawsze, prędzej czy później, prowadzą do Źródła.
Piotr Machul
„Oddalam się od muru, aby nie burzyć spokoju małego stworzenia. Wtedy dociera do mnie myśl, że Chrystus, wielki Pantokrator, pod którego stopami legła cała rzeczywistość, kryje się we mnie, tak jak ptak w szczelinie muru. Nieustannie porusza łaską, mieszka w wyłomie mojej istoty. Widziałem już takie obrazki. Mijałem takie kapliczki. Pan wszystkiego, wyblakły od słońca i deszczów, ukryty w zmurszałym, drewnianym domku. Postawiony «ponad wszelkim imieniem, jakie mogłoby zaistnieć nie tylko w tym życiu, ale i w przyszłym». Widziałem pęknięte figurki, rozrzucone w polu, zarastające trawą. Rozsiane po rowach znaki obecności Tego, który ma władzę nad wszystkim.” (fragment)
Michał Gołębiowski (ur. 1989 w Nowym Targu), pisarz, prozaik, eseista, tłumacz, historyk literatury. Redaktor „Christianitas” oraz „Nowych Książek”. Publikuje m.in. na łamach „Więzi” czy „Teologii Politycznej”. Do tej pory wydał m.in. książki Niewiasta z perłą, Bezkres poranka, Słodka ziemia. Jako eseista zajmuje się m.in. związkami wiary chrześcijańskiej z kontrkulturą i postmodernizmem. W 2022 roku otrzymał Nagrodę Specjalną Identitas za książkę Bezkres poranka. Sentymentalnie związany z rodzinnym Podhalem. Dalej tylko pola to jego debiut powieściowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 197
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Wydawnictwo Dębogóra
& Michał Gołębiowski 2024
Redakcja i korekta:
Robert Bąk
Projekt graficzny:
Piotr Łysakowski
Skład:
Piotr Białecki
ISBN 978-83-67316-59-0
Wydawnictwo Dębogóra
ul. Dąbrówki 7
62-006 Dębogóra
WWW. DEBOGORA.COM
będą przez wiatr uniesione
jeden podmuch je zabierze
Iz 57,13
me życie jak podmuch wiatru
Hi 7,7
kiedy już wszystko opuścicie
Łk 16,9
Kiedy dotarliśmy nad morze, padał deszcz, a niebo przypominało barwą skrzydło mewy. Kałuże na dziurawych ulicach, odrapane kamienice, woda przelewająca się z dachów i rynien, przemoczone plakaty zwisające ze ścian lub spadające na chodnik – wszystko tworzyło szarą i bezkształtną masę. Zastanawiałem się, jaki twór może się z niejwyłonić.
Taksówkarz, który odwoził nas do hotelu, śmiał się, słysząc, że ostatni raz byliśmy w Kołobrzegu lata temu, chyba jeszcze w dzieciństwie, a przez całą drogę pociągiem wydawało nam się, że trafimy na pełnię słońca. Mówił, że jeszcze nad ranem dzień zapowiadał się dobrze, ale teraz no, trudno, takie życie, niestety musimy się spodziewać opadów do końcadnia.
Nie wiem, co na to ona, kobieta, którą kocham i z którą tu przyjechałem, ale mnie ten stan rzeczy zupełnie nie przeszkadzał. Wyobrażałem sobie odpoczynek w hotelu, kontemplowanie majestatu skłębionych chmur (one zawsze sprawiały na mnie wrażenie wzniosłości). Spojrzałem na nią. Nie wydawała się szczególnie rozczarowana, może tylko trochę. Albo wcale i tylko mi się wydawało. Obserwowała krople deszczu przesuwające się po szybie. Dotykam jej dłoni, ona odruchowo zaciska palce na mojej, wciąż wpatrzona w ruchwody.
Mijaliśmy kolejne skrzyżowania i ronda. Deszcz coraz mocniej siekł opustoszałe ulice. Za szybą rzędy małych sklepików i kamienic, co chwilę zauważałem kolejne bary rybne. Kiedy już się zakwaterujemy, zamówimy coś z owocami morza, myślę. I koniecznie zaparzymy herbatę. To nawet od razu. Patrzę na nią, myśląc, że uznałaby ten pomysł za dobry, ale nie przerywam jej sennegomilczenia.
Kierowca widocznie wyczuł u mnie góralski akcent, bo zapytał, czy jestem z Podhala. Potwierdziłem, ledwo kryjąc niechęć, bo wiem z własnego doświadczenia, że to pytanie prowadzi do kaskady następnych, o to, gdzie najlepiej zatrzymać się w Zakopanem na wakacje, albo jaki szlak w Tatrach byłby dla niego optymalny, bo ma pięćdziesiąt lat i szybko się męczy, choć trochę ruchu by się przydało. Na szczęście taksówkarz nie ciągnie dalej rozmowy i znów zapada cisza. Słychać tylko chlupot wody przelewający się po szybachsamochodu.
Do hotelu dotarliśmy dopiero pod wieczór. Zaraz po tym, jak zdjąłem buty i torbę, spojrzałem w okno, jakby było zawieszonym tu wielkim dziełem sztuki. Chmury nad miastem były skłębione i majestatyczne, tak jak się spodziewałem.
Następnego dnia rozpogodziło się tak, że mogliśmy zaplanować wyjście na plażę. Błękit otworzył się nad nami, a ona ubrała błękitną sukienkę. Jej skóra zdawała się promienieć w tym świetle. Czyli niedługo idziemy, zapytała, chcąc się upewnić, czy też chcę wykorzystać ten dzień. Tak, jasne, odpowiedziałem. Wpierw jednak usiedliśmy na balkonie, z filiżankami parującymi kawą. Nigdzie się nie spieszyliśmy, nie patrzyliśmy na zegar, a tylko pływaliśmy w oceanie zwanym „teraz”.
Później wyszliśmy z hotelu i ruszyliśmy drogą wzdłuż plaży. Nie wiedzieliśmy, która jest godzina, i niewiele nas to obchodziło. Najważniejsze, że jest jasno. Rzeczywiście, niebo było czyste. Znów zauważyłem, że błękit jej sukienki zlewa się z barwą tegodnia.
Wiał silny wiatr, coraz silniejszy, im bardziej zbliżaliśmy się do morza. Kiedy szliśmy tak obok siebie, nasze włosy mieszały się ze sobą. Jej były jasne, moje ciemne. Co chwilę muskały nam usta i policzki. Ona nagle przystanęła, mówiąc, że chyba jakaś muszka wpadła jej do oka. Popatrz, widzisz? Palcami przytrzymała powieki i spojrzała w górę. Rzeczywiście, widzę. Wyciągnąłem chusteczkę i delikatnie otarłem jej oko. O, już, mrugnij. Muszka wypadła, więc poszliśmy dalej.
Dawno nie byłem nad morzem. Tak dawno, że zdążyłem już zapomnieć, jak wyglądają jego przypływy i odpływy. Kiedy stanąłem na brzegu, patrząc w ten niebieski bezkres, zrozumiałem, dlaczego Francuzi tak często kojarzą widok morza z nieskończonością. Szkoda, że nie wziąłem wtedy ze sobą poezji Saint-Johna Percy’ego. Ale jedną linijkę z jego wierszy stale miałem na szczęście w głowie: „I nawet słowo nie o Morzu będzie, ale o królowaniu Morza w sercuczłowieka”.
Ona odpoczywała na kocu z włosami rozsypanymi na piasku. Obok niej leżała książka, jeszcze nie otwarta. Zielona okładka, jak skrawek łąki, Dzienniki Sylvii Plath. Do środka stron zaczęły wdzierać się ziarenka piasku popychane wiatrem i stopami plażowiczów. To dobrze, myślę, literatura i rzeczywistość powinny się ze sobą łączyć, także na tak dosłownym poziomie. Nigdy nie byłem zwolennikiem sterylnych warunków do czytania. Im bliżej ziemi, tymlepiej.
Minęło trochę czasu na plaży, zanim udaliśmy się do baru rybnego „Wesoły szczupak”. Byliśmy pogodzeni z Bogiem, a On był nam przychylny. Ja zamówiłem zupę rybną, ona smażoną makrelę z frytkami. Do tego herbata podana w małych dzbaneczkach z wygrawerowanym rekinem. Przez chwilę walczyłem z pokusą, aby przeliczyć, ile to wszystko kosztuje, ale wstrzymałem się z tym wszystkim, ufny w łaskawe niebo. Czasem lepiej nie wiedzieć, a wtedy, po jakimś czasie, okazuje się, że nie zapłaciło się jednak aż tak dużo.
Zanim wziąłem się za zupę, spróbowałem trochę jej frytek. Oboje nas oblało słońce, tam, w ogródku baru „Wesołyszczupak”.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, nasze ciała czuły na sobie pracę całego dnia. Zdejmując buty, wnieśliśmy trochę piasku do środka. To nic. Ona położyła na stole znalezione na plaży seledynowe szkło morskie, chcąc jeszcze raz sprawdzić, jak mieni się w słońcu, a następnie poszła do łazienki, obmyć ręce i przeczesać włosy. Ja opadłem ciężko na krzesło ustawione na balkonie i pomyślałem, czy naprawdę tylko tyle wystarczy, aby móc powiedzieć, że przeżyliśmy ten dzień naprawdę.
Tak, tylewystarczy.
Nad morzem nie zostaliśmy długo, ledwie trzy dni. Spacer wzdłuż plaży, leżenie do późna przy otwartym oknie, kilka godzin bezczynności, wieczorem wyjście na miasto, ryby, owoce morza zmieszane z makaronem, pikantne i bardzo słone, ale dobre, także w tym przesoleniu, niepodobne do niczego innego. Później, wczesnym rankiem, powrót na dworzec, czekanie na pociąg wśród okrzyków mew i wreszcie wyjazd na południe. Z bezczasu wyrwał nas telefon od mamy i wieści, że ojciec trafił do szpitala. Stwierdziłem, że potrzeba im pomocy. – W jakim jest teraz stanie? – zapytałem, trochę siląc się na jakieś przejęcie sytuacją, ze względu na mamę, a trochę poirytowany tym, że wyrwano mnie z godzinbeztroski.
Nigdy nie nawiązałem z ojcem poważniejszej więzi. Znikał z naszego życia raz za razem, na dłużej czy krócej, tym razem też zniknął, żeby pojawić się akurat wtedy, gdy jesteśmy mu potrzebni. – Jeszcze nie wiadomo. Wygląda nie za dobrze, wiesz? – odpowiedziała mama, zawieszając głos tak, żebym zrozumiał, że właściwie jedyne, na co teraz czeka, to nie wyrazy empatii, ale nasza decyzja w tej sprawie. – Dobra, jutro do wasprzyjedziemy.
W zasadzie dobrze wyszło. Dwa dni to wystarczająco, oboje się co do tego zgodziliśmy. Teraz będziemy mogli zamknąć nasze wspomnienia znad morza w jednym zgrabnym, niebiesko-żółtym obrazku. Niebieskim jak woda i niebo. A żółtym jak piasek. Wyjazd stanie się przez to podręczną ikoną, czasem schowanym w pamięci niczym wciśnięty do portfela święty obrazek z modlitwą na odwrocie. Czymś, co będzie można później użyć jak modlitwy, wyciągać na wierzch wtedy, gdy zechcemy przekonać się, że życie jest jednaksensowne.
Nie przesiąknęliśmy zanadto tamtejszym powietrzem. Nie najedliśmy się rybami i małymi ośmiorniczkami tak, żebyśmy mieli już dość. Mogliśmy zostawić sobie przestrzeń dobrego niedosytu i zatęsknienia za Kołobrzegiem, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, skoro tak naprawdę nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem morza. Zawsze wolałem swoje rodzinne strony. Może nie tyle góry, co właściwe dla Podhala pasterskie życie i surowy klimat, który uderza zmysły na tyle mocno, żeby udowodnić nam wyższość rzeczywistości nadwyobrażeniem.
Góry nigdy nie miały zresztą przesadnie wielkiego znaczenia dla ludzi, którzy mieszkają w ich pobliżu. Nie należą do namacalnej, codziennej rzeczywistości, tak samo jak hale. Niczego nie dają, nie można na nich wypasać owiec. Są nieużytkiem. Stawiają ludzkiej sile wyzwanie, to prawda, ale codzienność na trudnej ziemi ma przecież wystarczająco wiele biedy ćwiczącej charakter. Góry rysują się na niebie jako symbol czegoś większego. Może tego, co nastąpi później, gdy skończą się trudy i czas się wyczerpie, bo człowiek zawsze tworzy takie skojarzenia, ale póki co prawdziwe życie toczy się tutaj, u podnóża, w dolinach i na halach, przy studniach i krowach, w chałupach i szopach.
Wczesne poranki są na południu chłodne, rześkie, przenikliwe, nawet latem. Mają w sobie jakąś czystość, o której nie zapominam nawet wtedy, gdy od dłuższego czasu jestem daleko. Coś, co kojarzy się z nowym początkiem. Mają przejrzystość powstania z martwych albo gitary Joego Walsha z Theme from Boat Weirdos. Lekkie wibracje unoszące się na wietrze i odchodzące w dal, zostawiając za sobą łagodneecho.
Choć, muszę przyznać, w przeciągu ostatnich dwóch dni morze, dotąd milczące, wreszcie przemówiło do mnie swoją symboliką. Coś zrozumiałem z szumu przypływów i odpływów, i z tego spokoju falującej powierzchniwody.
Jak dotąd znałem morze wyłącznie ze słyszenia. Nigdy jednak nie spotkałem się z nim takim, jakie jest, twarzą w twarz. Dopiero wczoraj, stojąc na plaży i wpatrując się w horyzont, wyobraziłem sobie, że dokładnie tak musi wyglądać nieskończoność. Może stałem tam wystarczająco długo, żeby nieopatrznie wejść w stan mniszej koncentracji. Albo po prostu był to akurat ten właściwy dzień na to, żebyusłyszeć.
Później zacząłem zadawać sobie pytania, zupełnie tak jak dziecko, które dopiero poznaje świat. Co jest za tym błękitem? Jaka rzeczywistość kryje się po drugiej stronie morza? Czy można tam coś znaleźć, czy też morze ciągnie się takie samo bez końca i dalej jest już tylko ten błękit? Takie pytania, przywołujące na myśl niewinne i naiwne lata, przychodziły mi do głowy właśnie tego dnia, kiedy stałem tam, na piasku, wpatrywałem się w horyzont, a moje stopy od czasu do czasu czuły zimnyprzypływ.
Co za ironia, pomyślałem. Człowiek zajmujący się na co dzień filozofią Bergsona, wielkim opisem rzeczywistości, musiał dopiero wejść w wielką nudę, odczuć wyczerpanie, żeby przynajmniej na jakiś czas zostawić książki, pojechać bez większości z nich, a zabrać tylko niezbędne, i na nowo zacząć uczyć się świata przez dotyk wody i podmuchwiatru.
***
Najszybszy przejazd pociągiem znad morza na Podhale to właściwie cały dzień. Ruszamy o dziewiątej, na miejscu będziemy o dwudziestej drugiej. W tym czasie z okna przedziału zdołamy zobaczyć wszystkie rodzaje krajobrazów, wszystkie pory dnia, a najpewniej także wiele różnych kształtów chmur, od tych białych, rozrzuconych po błękitnym niebie, aż po skłębione i deszczowe. Poznam, że zbliżamy się do celu, kiedy krajobraz zacznie coraz bardziejfalować.
Mamy już plan na najbliższe dni. Wpierw pojedziemy na Podhale, odwiedzę ojca, na przemian każdy z nas z nim zostanie, chociażby na godzinę, korzystając z okazji wybierzemy się też na Orawę. Przywitają nas otwarte polne przestrzenie. Zwłaszcza na Orawie, która wydaje się jakoś bardziej wiejska, łagodniejsza, nie tak szorstka i skalista; przynajmniej tak ją zapamiętałem. Ona też ma swoje nieskończoności, tak jak Pomorze. Płot jest tam granicą świata codziennych ludzkich spraw. Poza nim rozciąga się zielonemorze.
Nad ranem zdążyliśmy jeszcze pójść na Mszę. Z mównicy padły słowa rozmowy Abrahama i Lota, kiedy obaj stanęli na rozdrożu, aby każdy z nich ruszył w swoją stronę i rozpoczął nowe życie. W pociągu wracam do tych fragmentów, patrzę na nie, a potem za okno. „Cały ten kraj jest przeznaczony dla ciebie. Odłącz się ode mnie. Jeśli ty zechcesz udać się w lewo, ja pójdę w prawo; jeśli ty udasz się w prawo, ja wyruszę w lewo”1.
Msza została odprawiona w ciasnej, mogącej pomieścić może dwadzieścia osób, kaplicy. Było nas tam zaledwie kilkoro. Modliliśmy się w towarzystwie figur świętych Pańskich, o których łatwo było pomyśleć jak o uczestnikach nabożeństwa zupełnie takich, jak my. Franciszek i Nepomucen stali na parapecie, cali w poświacie porannego słońca, tak blisko mnie, że nieomal mogłem ich strącić łokciem. Było rzeczywiścieciasno.
Przez chwilę, zamyślony, przyjrzałem się figurce świętego Franciszka. Dość znane wyobrażenie, nad którym nigdy wcześniej jakoś nie miałem okazji się zastanowić: mnich w podartym habicie, trzymający w kościstych dłoniach ludzką czaszkę. Kontemplacja kruchości i przemijania. A przecież pamiętamy świętego Franciszka jako miłośnika życia, obfitującego tym, co jest, zachwyconego pięknem stworzenia. Czy ta czaszka to groźba? Nagle zobaczyłem w niej zapowiedź rozstania ze wszystkim, co syci po tej stronie. My wszyscy też będziemy musieli dotrzeć do tego miejsca, co Franciszek, pomyślałem, do tej samej groty smutnej medytacji. Wszystko zostanie zabrane. Tworzymy, kochamy, napełniamy, ale odejdziemy, a ślady naszych stóp na piasku zostaną zmyte przez kolejny przypływ. Nie można się przywiązać nawet do tej podartej szaty. Nawet do zimna kościstychdłoni.
Ławki przesiąkły zapachem kadzidła. Kiedy tam przyszliśmy, dało się odczuć chłód. Drewno było zimne i twarde. Słowa wypowiadano powoli, dając wystarczająco miejsca dla łagodnie rozchodzącego się echa i następującej po nim ciszy.
Po swojemu wyobraziłem sobie wtedy scenerię rozmowy Abrahama i Lota, tak jakby odbyła się na jednym z podhalańskich pastwisk. Puste pole, rozciągające się poza horyzont, gdzieniegdzie porozrzucane kopki siana, słońce w zenicie. Tak wyglądają latem okolice, do których właśnie jedziemy. Sam też poczułem się jak jeden z tych patriarchów stojących w polu. I dopiero wtedy zaczął do mnie docierać realizm naszej sytuacji: ojciec trafił do szpitala. Chorował od dłuższego czasu. Mogą to być jego ostatnie tygodnie, miesiące. Cała nasza opowieść, w której nie dane nam było poznać się lepiej, zostanie zamknięta w ten właśnie sposób. W każdym razie ojciec może kiedyś odejść. Jeśli nie teraz, to w przyszłości, która właśnie się zapowiedziała, a ja sam jeszcze nie wiem, co o tymmyśleć.
Prawdopodobnie wyjaśnień nie będzie, już na nie za późno. Nie spodziewam się tego, że ojciec powie mi wreszcie, co nim kierowało, kiedy nas zostawiał. Muszę pójść własną drogą, nie oglądając się za siebie. Mam udać się na lewo albo na prawo; trzeba zdecydować. Powiedzieć swoje amen. Nie ma tu zbyt wiele do myślenia. Wystarczy wybrać stronę, na lewo lub na prawo. To proste i trudne jednocześnie.
Czeka na mnie być może „kraj przeznaczony”. Oby to było prawdą. Może poza akademią i pracą umysłową, której od pewnego czasu mam już dość. Tak dość, że wolałbym ogród albo magazyn, zbieranie owoców, drewniane skrzynki, traktor albo zgrabiarkę, pracę na wsi, której zdążyłem się oduczyć. Przestałem chcieć dysertacji doktorskich, badań i źródeł oddalających mnie od jednego najważniejszego źródła. Zmęczyli mnie ludzie stale szukający uzasadnień, i tamci drudzy, zaaferowani precyzją pojęć. Ze wstydem zauważyłem, że coraz częściej zadawałem uczniom pytania, na które samemu nie chciało mi się już nawet formułować odpowiedzi. Moja mowa stała się niepewna dlatego, że kiedy mówiłem o Materii i pamięci, to w połowie wywodu potrafiło dopaść mnie absolutne zwątpienie w szczerość tego, co robię. Na pewno nie mogę pozostać tu, gdzie jestem, nie teraz, już nie, choć jak na razie stoję pośrodku rozległego, pustego pola, po którym kołowymi ruchami tańczy wiatr i wszystko jestniepewne.
A przecież „sprawiedliwy znajduje rozległe pastwiska”2. W końcu je znajduje. Pastwiska podobne do tych, do których właśnie jedziemy. Niektóre z nich będą nam pewnie przypominać morze. Rozległa, rozciągająca się po horyzont połać zielonej ziemi. I pytanie, co można znaleźć dalej, po drugiej stronie tego bezkresu. Myśli podobne do tych, które towarzyszyły mi wtedy, gdy stałem na piaszczystym brzegu, wpatrzony w wielki błękit. Teraz będą to hale i polany. A jest to w gruncie rzeczy ten sam bezmiar. Może więc zielony to tylko odcieńbłękitu.
Myślami uciekam do czasów, kiedy razem z rodziną przerzucaliśmy siano. Nad nami czuwał lazur, wiatr ochładzał rozgrzany kark iplecy.
Po komunii w ciasnej, chłodnej kaplicy spojrzałem na krucyfiks zawieszony na ścianie kaplicy. Przez chwilę wydało mi się, jakby zamknięte usta z drewna mówią do mnie: „Twoja droga jeszcze potrwa, mam coś dla ciebie, ale teraz jeszcze nie możesz tego zobaczyć”. Skoro coś na mnie czeka, coś innego, to jest też świat, dla którego mogę śmiało opuścić tak kiedyś upragnioną, a dziś męczącą pracę na uczelni. Póki co najważniejsze jestczekanie.
Jadąc teraz, cieszę się, że mamy przed sobą kilka tygodni odpoczynku. Spodziewam się, że w tym czasie wiele spraw stanie sięjaśniejszych.
1 Rdz 13,9.
2 Prz 12,26.
Późnym popołudniem czeka nas przesiadka. Mamy więc godzinę oczekiwania na następny pociąg, w gasnącym sobotnim dniu, w spokoju i powoli cichnącym szumie miasta. Jesteśmy wprawdzie trochę ospali z powodu podróży, ale wyjście na ostatnie przebłyski słońca i świeże powietrze za chwilę wleją w nas noweżycie.
Nieopodal dworca znajdujemy budkę z szybką wietnamską kuchnią. Czerwony szyld z żółtym napisem Rồng Bay, ozdobiony malunkiem przedstawiającym kilka pędów bambusa. Lubię te litery i tę oczywistą ikonografię: bambusy, smoki, lampiony. Kiedy otwieram drzwi, uderza w nas mieszanina zapachów smażonej kaczki, duszonej wieprzowiny i słodko-kwaśnych sosów. Nie można jej pomylić z niczym innym. Zawsze będzie należał wyłącznie do wietnamskich knajpek, im tańszych, im bardziej siermiężnych i niedbałych o pozory luksusu, tymlepiej.
Rozkładam na krzesłach nasz bagaż. Ona wyrywa się do kasy, gdzie dwie złote figurki kotów przyjaźnie witają gości rytmicznym machaniem łapki. Kiedy opiera ramiona o ladę, to znaczy, że wie, co zamówić. Patrzę, jak wybiera dla siebie pad thai, a dla mnie kurczaka na ostro i, nie wiedzieć do końca dlaczego, przychodzi mi na myśl płyta winylowa, którą kilka dni temu wygrzebała dla mnie w antykwariacie muzycznym, a którą wziąłem ze sobą, ot tak, do popatrzenia, nad morze, gdzie przecież nie miałem jej nawet gdzie odtworzyć.
Symetryczna mozaika dwudziestu pięciu obrazków, popartowy, nasycony żywymi kolorami patchwork i pośrodku napis: WHO. Wyglądała wspaniale w słońcu nad morzem. Kolory: żółty, czerwony, niebieski. Przy odpowiednim świetle tak ostre, że aż kłują w oczy. Tak, ta okładka od początku zrobiła na mnie wrażenie. Ale kiedy album zaczął grać po raz pierwszy, wtedy jeszcze z płyty kompaktowej, poczułem rozczarowanie. Muzyka wydała mi się wtedy dziwnie zamyślona, zbyt powolna, jakby chciała przedłużyć swoje życie, a nie, tak jak kiedyś, spalać się od razu i niecierpliwie. Przypominała motocykl, który nie mógł się rozpędzić na prostej, bo dłonie muzyków co chwilę zachowawczo zaciskały się na hamulcach. Brzmienie było głębokie, bogate i czyste, ale spodziewałem się mimo wszystko czegoś innego; czegoś bardziej gniewnego, destrukcyjnego, oczekiwałem tej rewolty, którą uskutecznia się za młodzieńczychlat.
Kiedy jednak przywiozła mi tę samą płytę na winylu, zacząłem słuchać i słyszeć inaczej. Trzymała w ręku tę atakującą ostrymi barwami okładkę, tak okazałą, że nie potrafiłem nie dać temu drugiej szansy. Sama miała wtedy na sobie białą sukienkę. Czerwone róże na śniegu. Tak mi się kojarzyła. Czerwień bardzo ostra, prawie jak krople krwi, biel za to łagodna. Założyłem płytę i puściłem ją wruch.
Kiedy wróciła, zostawiliśmy na jutro to, co było w lodówce i wyjątkowo postanowiliśmy zamówić coś amerykańskiego. W tle grała płyta, słuchana już wtedy inaczej, jakby za pierwszym razem. Może pewne rzeczy muszą najpierw być podarowane, pomyślałem. Muszą być od kogoś drugiego, żebyśmy mogli poznać ich wartość. A może niektóre rzeczy odkrywamy w ten sposób, dostając je w podarunku, po to, żebyśmy widzieli w nich coś więcej niż przedmiot, jakieś życie i świat osób, wznosząc się ponad to, czym są na półce.
Siedzieliśmy nad stekami philadelphia cheese. Bierzcie i jedzcie, a w tle kolejne frazy: has already been played and it hangs in the air. Tak widocznie zostało to wszystko urządzone. Po Ciało Pańskie nie sięgamy, dopóki nie zechce przyjść, by dać się we właściwym czasie liturgii. Nie możemy wtargnąć tam, gdzie spoczywa, żeby zabrać je sobie samemu, otrzymujemy je zawsze z cudzych rąk. Jest na to właściwy czas, którego nie można przyspieszyć. Być może wiele innych dobrych rzeczy powinno nam być dopiero podarowane, zanim naprawdę zdołamy je zobaczyć. Nie zabrane i nie wyrwane: dane i otrzymane. Takie myśli wzbudził we mnie kolejny kęs philadelphia cheese steaki obracająca się rytmicznie płyta. – Nie pamiętam, czy już to masz – powiedziała, niby od niechcenia kładąc okładkę albumu na kanapie. – Coś mi świta, ale nie wiem. W razie czego wzięłam, nie byłam pewna.
Kończąc stek, splamionymi palcami ostrożnie przełożyłem płytę na drugą stronę. Tamtego wieczoru mogłem dostrzec ukryte wyrafinowanie tego, co spokojniejsze. Rzeczywiście, coś otrzymałem. Przez następne dni raz za razem album wracał do mnie, a ja do niego. Rześki poranek, przejrzysta gitara Street Song, autentyczność i sztuka ulicy. Kiedy postanowiliśmy wyjechać nad morze, spakowałem album do walizki. Chciałem, żeby namtowarzyszył.
Będąc z nią teraz w wietnamskiej knajpce, na postoju przed kolejnym pociągiem, wiem, że kiedy dotrzemy już na miejsce, przez najbliższe dni będę wychodził z domu wtedy, gdy dzień zgaśnie, by wystawić się na przyjemny chłód lipcowych wieczorów; będę objeżdżać ulice wsi i miast, stacje benzynowe świecące na uboczu niczym latarnie morskie na mrocznym morzu. Będę długo jechał, czując wiatr na szyi, wsłuchując się jednocześnie w album, zanim wrócę do domu, położę się obok, zasnę pełen wrażeń imyśli.
Teraz pozostało nam jakieś czterdzieści minut do odjazdu. Obserwuję, jak za każdym razem, ilekroć podnosi pałeczki do ust, wpierw chwilę grzebie nimi w daniu, równomiernie rozkładając i układając makaron, tak jakby chciała sprawić, żeby zawsze dobrze prezentował się na talerzu. Jemy w milczeniu, bez pośpiechu, choć przecież czujnie, co jakiś czas zerkając na zegar, tak, abyśmy przypadkiem nie spóźnili się napociąg.
Zwykle rozmawiamy przy stole, o różnych sprawach, mniejszej lub większej wagi. Milczenie w takich sytuacjach nie jest czymś zwyczajnym, ale dziś słońce i ciepło dnia przytuliło nas w ten specyficzny sposób, który sprawia, że niczego nie tłumacząc, bardziej chce się być niż mówić. Jest to dobre milczenie, takie, które przepaja atmosfera oczywistości.
Patrząc na nią, domyślam się jednak, co może dziać się teraz w jej głowie. Zatrzymuje się co kilka minut nad kolejnym kęsem pad thai, żeby ocenić, czy jest lepszy od tego, który serwują w knajpce wietnamskiej nieopodal naszego bloku. Chyba nie jest. – I jak, może być? – Niezłe, ale u nas mają lepsze. Czegoś mi brakuje, tak myślę, czego i w sumie to nie wiem. Ten u nas jakoś bardziej mi podchodzi. A twoje? – U mnie chyba zawsze tak samo. Kurczak na ostro zawsze jest dobry.
Tu nie ma większej filozofii, myślę, ma być kurczak i ma być ostry. Palący nozdrza i ciężki. – Zawsze dodają odpowiednio dużo sosu – dodaję i przyglądam się, czy słucha.
Wiem, że jest coś jeszcze. Pewnie myśli teraz o domu. O tym, że długo tam nie byliśmy i trochę nas tam jednak nie będzie, zastanawia się, ile dni pozostaniemy na Podhalu. Jeszcze pada na nas słońce, choć dzień wyraźnie cichnie i gaśnie. Wychodzimy, wiedząc że za chwilę podjedzie naszpociąg.
Tamtego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na balkonie owiani morskim wiatrem, powiedziałem przy kolacji: – Jutro wyjeżdżamy na południe.
Już od jakiegoś czasu wiedziałem, że ojciec poważnie podupada na zdrowiu, więc niebawem będzie potrzebował wsparcia. Jego stan stale się pogarszał. Ale dopiero wtedy, gdy usłyszałem przez telefon, że trafił do szpitala, uznałem to za znak, że idą zmiany; nie tylko w rodzinie, ale – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – przede wszystkim w moim własnymżyciu.
Ojciec zawsze był człowiekiem zamkniętym w sobie, mało rozmownym i słabo świadomym tego, czego naprawdę chce. W naszym życiu pojawiał się tylko po to, żeby zniknąć na dłużej i wrócić w mało oczekiwanym momencie, zwykle wtedy, gdy czegoś potrzebował. Przez większość życia nie potrafiłem się z nim porozumieć. Właściwie nadal nie umiem. Przecież na dobrą sprawę nic się niezmieniło.
Może dlatego w tamtej chwili, będąc w połowie mieszanki ośmiorniczek i muli, poczułem, że ciągnie mnie w strony rodzinne nie tyle ze względu na ojca, lecz przede wszystkim sam chciałem dojść do ładu ze wszystkim, na co w moim życiu padł smutny cień. A może było coś jeszcze. Wieści z domu rodzinnego, który zostawiłem z poczuciem trwałości, dały mi do zrozumienia, że istnienie naprawdę się kończy, a ja razem z nim; że trzeba poukładać swoje wartości, już, teraz, bo czas to najcenniejsza rzecz, jaką mamy w tym życiu, i tym podobne, głupio brzmiące oczywistości. – Muszę poukładać te wszystkie sprawy – powiedziałem, stawiając coraz mniejszy opór wobec myśli, że wieść o chorobie ojca stała się dla mnie zaledwie kazaniem na temat mojego własnego życia. Tym, i czymś niewiele większym. – Czuję, że utknąłem. Nie da się tak dłużej. Poza tym jest lipiec, dobra pora na to, żeby oddzielić się od tego wszystkiego, przemyśleć na spokojnie. Wiesz, po prostumuszę.
Nie wyglądała na zaskoczoną. W