Dary losu - Anna Szczepanowska - ebook

Dary losu ebook

Anna Szczepanowska

3,9

Opis

Rok 1935
Kornelia Makowska, córka warszawskiego okulisty i jej dwie przyjaciółki zdają maturę w prywatnej szkole dla dziewcząt i przymierzają się do wkroczenia w dorosłość.
Tymczasem wyjeżdżają do dworku ciotki Kornelii, do Warki, małego miasteczka nad Pilicą.
Poznają tam dwóch młodzieńców, porucznika Maurycego Skimunta i lekarza, Borysa Muszyńskiego.
Wybucha płomienny romans pomiędzy Maurycym i Kornelią, o której marzy również młody lekarz.
Lato mija im na zabawach, pływaniu po jeziorze i wycieczkach samochodowych.
Pewnego dnia jednak dochodzi do tragedii…

Rok 2012
Klementyna, wnuczka Kornelii, lekarki, która w latach 50-tych przeprowadziła się do włoskiego Sorrento, dowiaduje się o istnieniu pałacyku w Michałowie, który właśnie odziedziczyła jej rodzina. Wraz z mamą i córką wracają do Polski, aby poznać swoje korzenie. Chociaż wojna zatarła wiele śladów, kobiety docierają do pałacyku i postanawiają go odnowić.
Pomaga im w tym grupa młodych archeologów amatorów.
Piękne okoliczności przyrody i miła atmosfera sprawiają, że do głosu dochodzą uczucia.
Niestety, sprawy znowu się komplikują…

Piękna opowieść o kilku pokoleniach kobiet, pokonywaniu przeciwności i poplątanych ścieżkach losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 684

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (21 ocen)
5
9
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justbart10

Całkiem niezła

Trochę za długie opisy przyrody. Nawet nieźle się czytała książka
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

powikłana historia..
00
Kaganaabooklover

Dobrze spędzony czas

Jest rok 1935, a młodziutka Hania, po zdaniu matury, wyjeżdża do Warki, aby spędzić lato u rodziny. Tak przyjemnie rozpoczęte wakacje niestety kończą się tragicznie, a Hania wyjeżdża z Polski, w czym pomaga jej przyjaciel. Jest rok 2012, a my poznajemy córkę Kornelii, która dziedziczy dworek w Michałowie i wraz ze swoją córka oraz wnuczką postanawiają go odnowić oraz poznać swoje korzenie. Ta książka to kolejny debiut, który trafił ostatnio w moje ręce i kolejna spora „cegiełka” skryta pod uroczą okładką. Autorka stworzyła kilkupokoleniową historię kobiet, pełną tajemnic i zagadek z przeszłości. Książka napisana jest bardzo przyjemnym językiem, a pomysł na fabułę bardzo ciekawy. Minus za przydługie opisy, przez co momentami książka dłużyła mi się, a sama akcja nie wciągała i toczyła się bardzo powoli. Ogromny plus za zwrócenie uwagi na to, jak ważne w naszym życiu są korzenie rodzinne i jak ogromny wpływ mogą mieć na naszej życie. Rodzina to siła, układanka, w której każdy z nas je...
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojemu synowi Fryderykowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Lato nad Pilicą – Kornelia

 

 

 

1. Czas przeszły, nieodwracalny

 

– Ależ tu pusto, cicho! I smętnie jakoś – mruknęła Kornelia, poprawiając malutki kapelusik, zsuwający się uparcie z głowy, gdy wodziła wzrokiem po elewacji gmachu, w którym mieściła się prywatna szkoła żeńska panien Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny.

Od ponad dziesięciu lat, każdego ranka, kiedy biegła do szkoły, a nawet i podczas wakacji, marzyła o tym dniu – o opuszczeniu jej murów ze świadectwem maturalnym w ręku, by niczym śmigła jaskółeczka odlecieć wreszcie w dorosłość. I stało się – wytęskniony czas nadszedł, a ona zamiast fajerwerków widzi na swoim niebie szare chmury smutku i nostalgii. Wcale nie szybuje po błękicie, nie – siedzi jak żaba w wysychającej kałuży i martwi się, co będzie dalej, i już tęskni za minionym dzieciństwem, za umykającą młodością.

– Nic już nie będzie takie jak dawniej – szepnęła do siebie. – My, maturzystki roku 1935… – Pierś sama wyskoczyła do przodu, plecy się wyprostowały. – Owszem, marudziłyśmy na… wszelki wypadek, wyrzekałyśmy na katorżniczą pracę, wyśmiewałyśmy się z nauczycieli, ale z jakąż dumą obnosiłyśmy po mieście eleganckie, według najnowszej mody skrojone, mundurki Szkoły na Wiejskiej! Piękne to były czasy…

Żaba wysunęła łapkę na brzeg kałuży i… cofnęła, przejęta lękiem przed tym obcym światem. Cóż, wszyscy boimy się zmian, nawet tych na lepsze, tych oczekiwanych. Trzeba jednak iść naprzód i z optymizmem patrzeć w przyszłość. Kornelia uśmiechnęła się do swego odbicia w szybie wystawowej.

Świadectwo maturalne leżało w szufladzie, mama i gosposia pakowały jej walizki na wakacyjny wyjazd do Warki, a w Ogrodzie Saskim czekała przyjaciółka.

– Panna Kornelia Makowska… – szepnęła bezdźwięcznie. Znów omiotła spojrzeniem tak dobrze znaną jej fasadę budynku szkolnego i westchnęła. – W tych murach już nikt nie zawoła jej imienia, ono zgasło i niebawem zostanie całkiem zapomniane. Odtąd inne, młodsze dziewczęta będą się tu śmiały, wymieniały sekretami, powtarzały w kółko trudniejsze partie lekcji. Oczy zaczęły jej łzawić, ale nie wiedziała, czy to od słońca, czy z nostalgii za tamtymi czasy. Raz jeszcze pogładziła wzrokiem rzędy okien, przez które tyle, tyle razy oglądała Warszawę w słońcu, w deszczu i śnieżnej zadymce. Przebiegła w wyobraźni sale lekcyjne, odwzajemniła zbladłe uśmiechy koleżanek, wspomniała spokojną, niczym się niewyróżniającą twarz panny Jadwigi „Czarnej” i lekko przymrużone, figlarne wręcz, oczy panny Jadwigi „Białej” – dyrektorek i dobrych duchów Szkoły na Wiejskiej. Raz jeszcze, choć zupełnie bez potrzeby, poprawiła kapelusik i zgrabnie minąwszy przejeżdżający ulicą samochód, przebiegła na drugą stronę, by udać się do Ogrodu Saskiego na spotkanie z Esterą.

 

Zawsze trzymały się we trójkę: ona, Amelka – siostrzenica ojca, która podczas roku szkolnego mieszkała z nimi w Warszawie – i Estera, wynajmująca pokój przy rodzinie, w sąsiedniej kamienicy.

– Ile można czekać?! – Estera udawała naburmuszoną, ale oczy jej się śmiały – jak zawsze.

Kornelia spoglądała na przyjaciółkę z poczuciem, jakby widziała ją po raz pierwszy, jakby dopiero dzisiaj się poznały. Jakaż ona piękna! – uświadomiła sobie raptem. Przed nią stała smukła, wysoka kobieta w ślicznej, modnej sukni z białego lnu. Bufiaste rękawki do łokci osłaniały delikatne ramiona, ciasno zawiązany pasek podkreślał wąską talię, a długa do połowy łydek, dołem rozkloszowana spódnica zwracała uwagę na jej zgrabne nogi. Wielobarwne krzyżykowe hafty zdobiące suknię wskazywały, że mamy do czynienia z kobietą nowoczesną, obeznaną z modą i bogatą. Rzeczywiście tak było – rodzina Estery Grinberg z powodzeniem parała się handlem bławatnym i prowadzeniem kilku znakomicie prosperujących herbaciarni.

W sobotę wszystkie trzy miały razem wyjechać do Warki. Amelia i Estera na łono stęsknionych rodzin, a Kornelia – na krótkie wakacje u ciotki. Estera przymrużyła czekoladowe oczy, ściągając brwi, których czerń i szerokość spotęgowała wyraz zaniepokojenia, odmalowujący się na jej twarzy.

– Gdzie zgubiłaś Amelkę?

– Już wyjechała.

– Nie rozumiem, przecież tak się cieszyła na pożegnalny spacer po mieście. Sama wybrała Ogród Saski.

– Niestety, wieczorem niespodziewanie zjawił się jej brat. Myślałyśmy, że będzie nam towarzyszył podczas podróży, ale on się uparł, że musi wracać zaraz, najwcześniejszym porannym pociągiem, i zabrał Amelkę ze sobą. Podobno ciotka Malwina tak chciała – opowiadała Kornelia, ale jej myśli wciąż odrywały się od tych prozaicznych spraw, zaprzątnięte dylematem: czy przybrać już postawę dorosłej kobiety, czy cieszyć się jeszcze statusem podlotka? Zamrugała, próbując się z tego otrząsnąć, i kontynuowała: – Namawiali mnie, żebym też dołączyła, ale jeszcze nie jestem gotowa. Mama z gosposią wciąż szykują moje ubrania. Jak zwykle wyekspediują mnie tak, jakbym miała spędzić u ciotki przynajmniej rok, a nie kilka tygodni.

– Po co Karol musiał zabierać ze sobą Amelkę? Nie mógł pojechać sam? – burczała Estera, ignorując kwestię wyjazdowego wyposażenia Kornelii.

– Ciotka by mu nie darowała, gdyby się nią nie zaopiekował w pociągu. Znasz ją.

Estera, owszem, znała, ale to nie był dla niej powód, by zrezygnować z narzekania:

– A miałam nadzieję na wspólną podróż!

– Będziesz się musiała zadowolić moim towarzystwem. – Kornelia robiła wrażenie nieco urażonej.

Estera objęła przyjaciółkę w pasie i całując serdecznie jej ramię poprzez delikatny, milanowski jedwab kwiecistej sukienki, szepnęła:

– Kocham cię, zazdrośnico.

Poszły w kierunku fontanny lekkim, spacerowym krokiem, jak to czyniły wszystkie stałe bywalczynie Ogrodu Saskiego – letniego salonu Warszawy.

O tej porze było tu jeszcze niewielu ludzi, gros publiczności stanowiły nianie z niemowlakami w wózkach. Poobsiadały najwygodniejsze ławki i kołysząc miarowo spacerówkami osłoniętymi od słońca rozsuwanymi daszkami, spoglądały od czasu do czasu na śpiące tam kukiełeczki, plotkując w najlepsze.

Gorzej się wiodło tym, których podopieczni mieli tego dnia raczej roszczeniowe, krytyczne nastawienie do zastanej rzeczywistości i objawiali to donośnym wrzaskiem lub upartym zawodzeniem. Te panie, z minami cierpiętnic przylepionymi do zaczerwienionych twarzy, szparkim krokiem przemierzały aleje, próbując zneutralizować wokalizy maluchów głośnym turkotem kółek na żwirku promenady.

Prawdziwym utrapieniem wczesnych spacerowiczów były jednak starsze dzieciaki, te, co potrafiły już biegać znacznie szybciej od opiekunek i drzeć się tak, że zagłuszały klaksony aut i krzyki dorożkarzy przejeżdżających sąsiednimi ulicami, a nawet reklamowe nawoływania sprzedawców cukrowej waty i słodkiej lemoniady.

Kornelia i Estera nie przejmowały się dzieciarnią. Szły wolno ku fontannie, której kamienny kielich wznosił się tuż przed elegancką kolumnadą Pałacu Saskiego. Przez jej ażurową konstrukcję mogły teraz widzieć budowle znajdujące się po drugiej stronie.

– Szkoda, że zburzono sobór Aleksandra Newskiego – powiedziała Kornelia.

– Żałujesz cerkwi, pamiątki po zaborcy? Po co nam takie coś w stolicy?

– Ale architektonicznie… cacko. Takie budowle zdobią miasto, dodają klasy.

– Daj spokój – mamy przecież własnych, znakomitych architektów. Zobaczysz, jak Warszawa będzie wyglądała za pięć, dziesięć lat! Zawstydzimy Paryż! – Estera aż się zaróżowiła z emocji. – Widziałaś, jak postępują prace na nowym odcinku Marszałkowskiej? Tu zaraz, niedaleko…

– Zniszczyli przy tej okazji kawał parku. Widziałam, jak waliły się piękne kasztanowce i miłorzęby.

– Marudna dziś jesteś jakaś. – Estera przyjrzała jej się uważnie. – Popatrz, ile tu jeszcze ogromnych kasztanów! – Zamaszyście zatoczyła ramieniem. – A nowoczesne miasto musi mieć szerokie ulice, musi oddychać! – Uśmiechnęła się, zadowolona ze swej łatwości podążania za postępem cywilizacji.

Szły wzdłuż dywanu kolorowych kwiatów, poprzetykanego donicami z egzotycznymi drzewkami, których delikatność uwydatniał kontrast z bujnością kasztanowców rosnących w zwartych szeregach po drugiej stronie kwietnika.

Kornelia uniosła głowę, spoglądając na ledwo przekwitłe gałęzie, gdzie zaczęły się już pojawiać drobne, najeżone kolcami owoce. Niebawem nadejdzie jesień i one, jak co roku, zasypią alejki błyszczącymi, czekoladowymi kulkami, potem niespodzianie zjawi się i szybko minie zima, przyjdzie maj, a one zakwitną jak zwykle, rozbłysną niczym olbrzymie kandelabry. Wszystko będzie tak jak zawsze, ale u niej wszystko się zmieni. Kornelię boleśnie przeszyła ta myśl, wprowadzając dziwny niepokój w jej serce. Życie ma dla niej nową ofertę, ale czy na pewno satysfakcjonującą?

Przystanęły obok fontanny, wsłuchując się w plusk wody, która spływała z wielkiego kielicha i tryskała z otwartych ust kamiennych topielców wystawiających głowy z kipieli, oraz z pysków wielkich ryb, czy raczej delfinów, przykutych do skał na krawędziach basenu. Drobniutkie kropelki lśniły diamentowo w promieniach letniego słońca.

– Jak przyjemnie! – szepnęła Estera, obracając się powoli, by chłodny deszczyk mógł zrosić jej elegancką suknię. – Chodź! – Pociągnęła Kornelię w kierunku pałacu. – Przejdziemy na drugą stronę pożegnać się z księciem.

– Nie chcę się z nim żegnać! Przecież wrócę po wakacjach, żeby studiować medycynę, a ty z pewnością często będziesz mnie odwiedzała. Obiecujesz? – Przeszły powoli obok Grobu Nieznanego Żołnierza pod arkadami. – Myślisz, że z innymi dziewczynami będziemy się jeszcze spotykały?

– Nic nie myślę! Nie chcę myśleć o niczym! To przecież najpiękniejsze wakacje w moim życiu! Jest lato, jest cudna pogoda, żyjemy w wolnym kraju, piękna przyszłość przed nami, a ty marudzisz i marudzisz! – Uśmiechnęła się tajemniczo. – A z takim przystojniakiem jak ten książę mogę się żegnać codziennie, pod byle pretekstem! – wybuchnęła radosnym, głośnym śmiechem, czym rozpędziła wreszcie mroczne myśli Kornelii.

– Cieszy cię spotkanie z narzeczonym? – Przechyliła głowę, żeby zajrzeć przyjaciółce w twarz.

Estera znów się roześmiała.

– Spotkanie? Bardziej to, że ślub dopiero za rok! – Mrugnęła znacząco do Kornelii, na co ta rozchyliła usta, niby pod wpływem głębokiego zdumienia.

– Przecież naprawdę chcesz za niego wyjść? – Spojrzała na przyjaciółkę, oczekując potwierdzenia. Estera milczała. – Miły chłopak – kontynuowała więc. – Wykształcony, ma spory majątek, pokaźne dochody, buduje dla was dom. Stara się.

– I niech się stara. A ja tymczasem, będę… poznawała życie – skwitowała Estera.

– Myślisz o konserwatorium?

– Waham się. Tylko nieliczni przecież mogą się wybić i coś znaczyć. Większość absolwentów śpiewa w chórkach albo uczy muzyki, ciężko pracuje i niewiele z tego ma.

– Poza satysfakcją…

– A i to nie takie pewne. – Estera uniosła głowę, szukając czegoś pośród liści. – U nas w rodzinie każdy na czymś gra, śpiewają wszyscy, a najlepiej tata, choć nikt nie studiował w konserwatorium.

– Ooooo! Muzyczne wieczory w waszym salonie to największe wydarzenia kulturalne w Warce i okolicy!

– Widzisz! Są rzeczy, których można, ale niekoniecznie trzeba się uczyć w szkole, a są i takie, których żadna szkoła cię nie nauczy – filozoficznie podsumowała Estera. Przez chwilkę delektowała się tą myślą w milczeniu, po czym podjęła: – Mam pomysł na interes. Czuję, że najlepiej sprawdzę się w działaniu, nie we wkuwaniu formułek.

– Ooooo! Co to za pomysł?

– Opowiem ci we właściwym czasie.

Kornelia nie była pewna, czy to nie jest jakaś forma odtrącenia. Dotąd przecież mówiły sobie wszystko. Cóż, w dorosłym świecie obowiązują pewnie inne reguły… I co z tego? Zbuntowała się nagle. Przyjaciółek nie mogą dotyczyć. Przystanęła i powiedziała z uporem:

– Teraz! Mów teraz!

– Oj! – Estera wcale nie miała zamiaru sprawiać jej przykrości. – Tylko… na razie to tajemnica! – zaznaczyła, przyglądając się uważnie przyjaciółce. – Chciałabym założyć… kabaret. – Jeszcze raz zerknęła ukradkiem w twarz Kornelii. – Taki z tancerkami, aktorami i doskonałą muzyką. Sama też bym tam śpiewała.

– Yyyyy… Wykonalne – oceniła Kornelia.

– Dajmy temu spokój! Książę czeka.

– Hej, Wasza Wysokość! – zawołała Estera, stając na wprost księcia Józefa i zadzierając głowę, by móc spojrzeć w twarz jeźdźca balansującego na wysokim cokole. – Raczże waść przyśnić mi się dziś w nocy… – Odchyliła zalotnie główkę. – Słyszałaś? – rzuciła w kierunku Kornelii. – Zaśmiał się!

– Nie książę, tylko jego koń!

Znów objęły się ramionami i pobiegły w kierunku fontanny.

– Dokąd teraz? – Estera była trochę zziajana, na co pewien wpływ miał zapewne ciasno zawiązany pasek jej sukni.

– Na pączka i lemoniadę.

– Jakiego tam pączka? Po dwa, przynajmniej dwa, słodkie, tłuste ciacha z kremem!

– A talia?

– Spytaj mnie o to jutro, dobrze?

Znów chwyciły się za ręce i poszły do najbliższej cukierni. W lokalu było jeszcze wiele wolnych stolików, wybrały więc ten pod samym oknem i złożyły zmówienie, które zwinna i ruda jak wiewiórka kelnereczka błyskawicznie zrealizowała.

– Palce lizać! – mruknęła Estera, na paznokciu niosąc do ust porcję delikatnego kremu pachnącego wanilią.

– Dosłownie! – zaśmiała się Kornelia. – Uważaj tylko, żebyś któregoś nie połknęła!

– A pamiętasz, jak Marysia Koprowiczówna na gimnastyce połknęła guzik? – Estera powróciła naraz do szkolnych czasów.

– Nie, nie słyszałam o tym.

– Znalazła pomiędzy klepkami parkietu na sali gimnastycznej piękny kryształowy guziczek i natchnęło ją, że może być z niego świetny wisiorek. W tym momencie nauczycielka wywołała ją do przewrotu. Biedaczka rozejrzała się, gdzie go schować, ale w pobliżu nie znalazła żadnego skarbca, więc, zdesperowana, wsadziła sobie to cacko do ust, żeby przechować tu, o… – Estera wypchnęła policzek łyżeczką. – Wyszła na matę, pochyliła się i… fik, a guziczek ciach i wpadł jej do przełyku. Nie dało rady go wypluć, więc musiała połknąć.

– Teraz był już bezpieczny.

Kornelia z namaszczeniem oblizała swoją łyżeczkę. Raptem wyrwała ją z ust i zamachała ponad stolikiem.

– A pamiętasz Kasię Prando? Tę, co się podkochiwała w profesorze od polskiego, Konradzie Wórskim?

– Jasne! Kiedyś nawet zamiast Konrad Wallenrod, napisała w wypracowaniu: Konrad Wórski.

– I przeczytała to na głos, przy całej klasie.

Estera zapatrzyła się na ulicę. Chodnikiem szła właśnie jakaś młoda para – trzymali się za ręce i co chwila rzucali sobie ciepłe uśmiechy.

– Myślisz, że ona zrobiła to celowo? – zapytała, odprowadzając ich wzrokiem.

– Że nie przez pomyłkę? A po co? – Kornelia nigdy nie była zwolenniczką teorii spiskowych.

– Żeby zwrócić na siebie jego uwagę.

– Takiego zaprzysięgłego starego kawalera?! Przecież on ma ze trzydzieści lat!

– Ale jej się podobał. W kwestii gustu nie ma dyskusji.

– Daj spokój! – żachnęła się Kornelia. – Wcale jej się nie podobał! To był taki romans teoretyczny, dla wprawy, dla zdobycia doświadczenia.

– A! – Esterze przypomniała się właśnie inna szkolna przygoda. – Pamiętasz, jak Helenka Wryniewiczówna zbierała doświadczenia na chemii?

– Na lekcji o alkoholach?

– No, no. Akurat tę właśnie lekcję miała wizytować nasza dyrektorka i pani Zofia Ehrenfeuchtowa bardzo się tym denerwowała. Chciała, żeby zajęcia wypadły idealnie…

– U niej zawsze było idealnie.

– Ale wiesz – obecność zwierzchnika jest jednak… krępująca. – Estera przełknęła kilka jagód w gęstej śmietanie. – Ja z Helenką miałyśmy wtedy jej asystować, bo wypadł nasz dyżur w pracowni. Byłam zaskoczona, kiedy pani dała mi butelkę lemoniady…

– Lemoniady?

– Nooo… po lemoniadzie. A w niej była… wódka. Poprosiła, żebym dolała po kilka kropli do każdego zestawu doświadczalnego. Oczywiście, dyskretnie, w tajemnicy, i zachowała to dla siebie.

Kornelia patrzyła na przyjaciółkę z rosnącym zainteresowaniem.

– Rzecz w tym, że nawet jeśli któraś niedołęga spaskudzi ćwiczenie, wynik i tak będzie prawidłowy. Obejdzie się bez niepotrzebnego marnowania czasu na dochodzenie, co poszło nie tak.

– Rozumiem. – Kornelia pokiwała głową i znów wlepiła wzrok w Esterę, spodziewając się kolejnych rewelacji.

– Byłam zdenerwowana, bo Helenka się spóźniała i musiałam ją kryć. W dodatku ona miała podczas tej lekcji wygłosić krótki referat o szkodliwości alkoholu. – Klepnęła łyżeczką o usta i mówiła dalej: – Kręcę się po laboratorium, czekam i czekam… Wreszcie wpada jak bomba, zdyszana, czerwona i nim się zorientowałam, chwyta butelkę po lemoniadzie i pociąga porządny łyk! „Zostaw” – syczę przez zęby, żeby nie zaalarmować całej szkoły. Ta tylko się skrzywiła, zrobiła zaskoczoną minę i… wlała w siebie kolejną porcję. Wyrwałam jej butelkę. „Preparat chemiczny!” – warknęłam. Ale co się stało, to się stało. Helenka sama po kilku chwilach zrozumiała, czego się napiła. „Byłam taka zziajana, zaschło mi w gardle”. – Estera zabawnie naśladowała usprawiedliwienia koleżanki. – „Zapomniałam o referacie i musiałam wracać do domu… z połowy drogi”. Co robić? Obie nie miałyśmy pojęcia. Przygotowałyśmy tace z zestawami, siedzimy i czekamy. Wreszcie słyszymy, że pani Ehrenfeuchtowa zaprasza nas na salę.

Teraz również we wspomnieniach Kornelii obrazy wydarzeń tamtego dnia poukładały się we właściwej kolejności.

– Dalej sama widziałam dokładnie, bo siedziałam wtedy przy pierwszym stoliku. – Kornelia pokręciła głową, jakby wciąż nie mogła uwierzyć w to, co tkwiło w jej pamięci. – Pani Ehrenfeuchtowa otwiera drzwi do laboratorium, żeby was wywołać, a tam stoi Hela z tacą pełną probówek i menzurek, twarz ma czerwoną jak ćwikła, a oczy jak kreseczki. – Zmrużyła powieki, żeby lepiej zilustrować wygląd koleżanki. – Za chwilę patrzę, a ona wywala gały tak, że omal nie spadły na podłogę… Wzrok ma mętny jak wykłady z filozofii i… – Kornelia sugestywnie zademonstrowała ów wytrzeszcz i błędne spojrzenie Helenki. – I rusza na salę. Nagle… wycina hołubca niczym kozak, pada na plecy i… jedzie po podłodze pomiędzy stolikami, a ta taca przed nią, z brzękiem tłukącego się szkła.

– Widziałam to zza pleców chemiczki i cofnęłam się zaraz do laboratorium, bo taki mnie śmiech ogarnął… – wyznała Estera. – Oczywiście współczułam Helence… bardzo, i pani Ehrenfeuchtowej także, nie mniej. – Te sceny wciąż jednak ją śmieszyły.

– Wszyscy się rzucili, żeby Helenkę ratować, a ta nagle zrywa się na równe nogi i donośnym bełkotem wyjaśnia: „Pani nauczycielka uprzeeeedzała… nas już o zgubnych ssssskutkach… zażywania allllkohhhholu… więc chciałłłam zade-mon-stroooo-wać… wykooonać dośśśświadcze… nabyć wprawa-wy…” – Kornelia udatnie naśladowała Helenkę w sposobie mówienia i mimice.

– Dyrektorka – panna Jawurkówna, pomimo usilnych starań nie utrzymała powagi i jakoś wszystko uszło płazem, zarówno chemiczce, jak i Helence.

– Nie, nie, słyszałam, że Hela była wzywana później na rozmowę do gabinetu i dostała karę. Odpracowywała ładne parę godzin, sprzątając pracownie, ale… zdobyła niebywałą popularność w całej szkole! Wszyscy podziwiali jej dowcip i talent aktorski.

– No i referatów już żadnych nie musiała wygłaszać.

– Bo się bali, żeby ich nie zilustrowała.

Wspomnienia… wspomnienia. Zajęły się ciasteczkami i lemoniadą, pogapiły się na przechodniów za oknem.

– Mnie tam nikt nie podziwiał, za to miesiącami wypominano mi pewną wpadkę! – rozżaliła się Estera.

– Co masz na myśli?

Dorożkarz za oknem zaklął głośno, bo przejeżdżające z fantazją błyszczące auto spłoszyło mu konia.

– Ten wieczorek poetycki ku czci Mickiewicza.

– Aaaaa… – Kornelia roześmiała się, zakrywając usta serwetką. – „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak… zboże, ile cię cenić trzeba…”

– Potem zrobiła się moda na parafrazowanie i dziewczyny przerabiały różne wiersze, ale mnie nikt nie uznał za pomysłową czy dowcipną.

– Zazwyczaj jednak twoje występy wywoływały głębokie wzruszenia. Pamiętasz, jak na publicznym koncercie śpiewałaś ukraińskie dumki? Cudownie, zaiste cudownie… – Kornelia popatrzyła na przyjaciółkę z miłością i podziwem. – Jedna starsza dama aż zemdlała.

– W sali było tak duszno, że trudno się dziwić.

Spojrzały na siebie i nagle… zbladły im uśmiechy.

– Piękne to były czasy, co? – Estera zastygła ze szklaneczką w dłoni.

– „Były” to czas przeszły… nieodwracalny, prawda? – szepnęła Kornelia, rysując palcem jakieś skomplikowane wzory na obrusie.

 

 

2. Plotkujemy jak kucharki

 

– Właściwie… wcale nie mam ochoty wyjeżdżać do tej Warki – marudziła Kornelia, przerzucając fatałaszki ułożone przez gosposię na sofie. – A to po co? Nie nadaje się do paradowania nad Pilicą – mówiła, rozwijając modny kostium plażowy.

– W żadnym wypadku! – zagrzmiała Estera, moszcząc się w fotelu i pożądliwie zerkając w stronę okrągłego stolika, skąd unosiły się kuszące wonie ciasta z truskawkami, popisowego wypieku pani Wandy Makowskiej, wykonywanego, dla lepszego efektu, rękami jej gosposi nazywanej Babcią Antosią. – Przecież twoja ciotka nie omieszkałaby w takich okolicznościach przypomnieć wszystkim, co myśli o tych wielkomiejskich obyczajach, nowomodnych wydziwianiach, aktoreczkach, szansonistkach, a nawet bardziej niemoralnych damach!

Oczy jej się zaiskrzyły i zaraz parsknęła głośnym, zaraźliwym śmiechem. Kornelia też się nieco rozpogodziła.

– Prawdę powiedziawszy, nie musisz się nią aż tak bardzo przejmować. Będziesz tam przecież u siebie. Ten dworek należy tylko w połowie do pani Ziółkowskiej, a w połowie do twojego ojca – ciągnęła Estera, starając się nie patrzeć na zastawiony stolik, bo jej to strasznie psuło dykcję.

– Zgadza się! No i mam tam ciebie! – zawołała Kornelia pocieszona już i pogodzona z losem, który w sumie okazał się nie tak znów tragiczny. – Zabiorę te ubrania do Druskiennik. Pojedziemy tam na cały miesiąc, ale dopiero we wrześniu. Wcześniej tatko nie może, mówi, że pacjenci pilnie go potrzebują.

– Zawsze będą potrzebowali, w końcu oczy to bardzo ważny narząd i trudno je leczyć domowymi sposobami.

– A wiesz, ja bym właśnie chciała, w swojej praktyce… oczywiście, kiedy już ukończę akademię medyczną, powrócić do szerszego stosowania naturalnych leków – na bazie ziół, wyciągów z kory… Upowszechniałabym wiedzę o wartości właściwego żywienia i ruchu na świeżym powietrzu – rozmarzyła się Kornelia.

– To tak jak doktor Eugenia Lewicka.

– Ciiii… – Kornelia pochyliła się w stronę przyjaciółki, próbując zatkać jej usta. – Nie wymieniaj u nas tego imienia! – szeptała. – Mama niechętnie przyjęła moją decyzję o studiach medycznych właśnie z powodu złej sławy owej pani doktor.

– Co ty opowiadasz? Jakiej „złej sławy”?

– No, wiesz… Marszałek, Madera… i takie tam.

– Daj spokój, przecież nie wiadomo, czy to w ogóle prawda, a ponadto… tamta pani nie żyje od dobrych…

– Dziesięciu lat. Ale dla mojej mamy to się nie liczy. Była młodą lekarką, uwiodła Marszałka, bezwstydnie afiszowała się z nim w Druskiennikach, w Warszawie, a potem na Maderze. Mieszkali przecież razem w eleganckiej willi „Quinta Bettencourt” i spacerowali nad oceanem, tak jak przedtem nad Niemnem. – Uśmiechnęła się nieznacznie. – Dla mamy małżeństwo jest rzeczą świętą i skalanie go zdradą czy romans z żonatym mężczyzną to postępki nielicujące z godnością kobiety.

– Tylko kobiety? – dopytywała Estera.

– Właśnie! Ona nie wyrosła jeszcze z takich poglądów i to chyba nigdy się nie zmieni.

– Więc niech tak zostanie, ale my mamy prawo do własnych.

Kornelia pokiwała głową, wiedząc, że dotyczy to wszystkich wychowanek Szkoły na Wiejskiej: mieć własne poglądy. Przynajmniej teoretycznie.

– A na dowód… – ciągnęła Estera, sięgając po wielki kawał ciasta. – Ten oto akt nonszalancji wobec wiotkiej figury. – Przełknęła porcję smakołyku. – A z Marszałkiem przecież różnie bywało. I nie chodzi tu wyłącznie o pannę Lewicką.

– Plotkowano sporo, ale my byłyśmy wtedy jeszcze takie dziecinne i mało nas to interesowało. – Kornelia przysiadła się do stolika i idąc za przykładem przyjaciółki, także nałożyła sobie sporą porcję ciasta. – Ale pamiętam, że doktor Lewicka zmarła w dość zagadkowych okolicznościach. Ktoś niedawno o tym wspominał na fajfie u Wolniewiczów.

– Tak, ta sprawa chyba znów wraca na salony. – Dziewczyna w zamyśleniu oblizywała z łyżeczki resztki kremu budyniowego. – W starych numerach „Gazety Warszawskiej” wyczytałam, że zatruła się środkiem nasennym. Zastanawia mnie tylko, że umarła w swoim gabinecie w Instytucie, a nie w prywatnym mieszkaniu. Kto zażywa w pracy środki nasenne?

– Też uważasz, że popełniła samobójstwo?!

– Jasne! Żona Marszałka poskarżyła się pani Prystorowej, a ta uruchomiła wianuszek swoich wielbicielek i tak obrzydziły życie młodej lekarce, że po prostu nie miała innego wyjścia.

– Tym bardziej muszę uważać, żeby te wieści nie dotarły do mamy. Gotowa zaraz uznać, że młoda lekarka, zajmująca się nowoczesnymi metodami terapii, niechybnie musi popełnić samobójstwo! – Zaśmiała się cichutko, konspiracyjnie. – I koniecznie musi uwieść cudzego męża! – dorzuciła na wszelki wypadek, żeby było do kompletu.

– Co do tego uwiedzenia, też mam swoje zdanie.

– No, no…? – Łyżeczka z ociekającą śmietanką dojrzałą truskawką zawisła na wprost ust Kornelii.

– Stawiam na wersję: została uwiedziona.

– Jeśli w tych opowieściach o gorącym romansie w ogóle jest jakieś ziarnko prawdy. A powątpiewam, bo przecież Marszałek był starszy od pani doktor o prawie trzydzieści lat. Wyobrażasz sobie? Trzydzieści lat! Pamiętasz, nazywali go Dziadkiem.

– Co z tego? Był pierwszą osobą w państwie… A ponadto ona, jako lekarka, być może umiała coś na to zaradzić…

– Wstydź się! Plotkujemy jak kucharki.

– Oj… Musiała się przy nim czuć bardzo ważna, może nawet szczęśliwa.

– Żartujesz! Wyobrażasz sobie, że mogłabyś być żoną Marszałka?

– Skąd! – Estera popatrzyła na Kornelię, a w jej oczach znów rozbłysły te diaboliczne ogniki. – On przecież jest… martwy!

Kornelii wydało się bardzo niestosowne takie żartowanie z Marszałka i z majestatu śmierci, nie tylko jego śmierci. Tym bardziej że żałoba po nim jeszcze się nie zakończyła, a dla niektórych pewnie nie skończy się nigdy. Pamiętała wielkie zamieszanie, ludzi płaczących na ulicach, niekończące się kolejki do trumny Dziadka… To było wstrząsające, mimo że jej specjalnie nie dotyczyło – nie interesowała się polityką. Mogło jednak w jakiś sposób wpłynąć na życie Szkoły na Wiejskiej, bo panny Jadwigi poważnie zastanawiały się wówczas, czy rząd przypadkiem nie zdecyduje o przesunięciu terminów matur w tym roku. Jednakże wszystko odbyło się w normalnym trybie, tyle że w poważniejszej, nawet posępnej atmosferze.

 

 

3. W kręgu spraw wielce tajemniczych

 

Kornelia naraz przypomniała sobie o obowiązkach gospodyni:

– Wiesz, że mój tata ma coś wspólnego z Marszałkiem? – zagadnęła dla podtrzymania konwersacji.

Estera nie zdobyła się na słowa, jedynie posłała jej pytające spojrzenie.

– Uwielbienie dla doktora Ossowieckiego, nauk tajemnych i seansów spirytystycznych.

– Chyba od niedawna?

– Owszem, ale powetował to sobie intensywnością działań! – Kornelia powstrzymała się od kręcenia głową, by nie zdeformować przypadkiem powstającego tam obrazu tatki, z wypiekami na twarzy, głosem pełnym ekscytacji odczytującego gazetowe doniesienia o wizytach w Warszawie kolejnych sławnych mediów. – Dziś odbędzie się u nas specjalny seans spirytystyczny! Tatko pozwolił mi w nim uczestniczyć! – dorzuciła, dyskretnie oceniając, jakie wrażenie ta wiadomość wywarła na przyjaciółce. – Przyłączysz się?

– Będzie doktor Ossowiecki?!

– Niestety… – Trudno, Estera jakoś przeżyje ten zawód. Zastanowiła się chwilkę i uzupełniła: – Tym razem nie.

Dalszego tłumaczenia się oszczędził jej dzwonek do drzwi. Nim Babcia Antosia doczłapała, by otworzyć, Kornelia już frunęła przez przedpokój w ramionach rozradowanego ojca.

– Gdzie mama?

– Oczywiście u fryzjera. Przecież zarządziłeś na dziś wielką galę! Zaraz… – Odczekała, aż postawi ją na podłodze. – Babcia Antosia za chwilę poda ci obiad. My już jadłyśmy, teraz delektujemy się słodkościami – dodała, wskazując Esterę, wychylającą się zza uchylonych drzwi jej pokoju.

– Obiad później, córuś, później, teraz mam ważniejsze sprawy. – Ojciec szybko ściągnął wierzchnie ubranie i udał się do siebie, skąd jednak zaraz zawołał: – Chodźcie, zobaczcie!

Stanęły w drzwiach. Pokój ojca uznawany był za sanktuarium, którego progów żaden profan nie miał prawa przekroczyć. A termin „profan” rozciągał się w zasadzie na wszystkich poza samym ojcem, a czasowo zawieszany był tylko dla mamy i Babci Antosi na okoliczność robienia porządków. Oczywiście pod nadzorem ojca. Zdziwiły się więc niepomiernie, gdy papa gestem zachęcił je do wejścia, ba – nawet wskazał, by usiadły na jego własnej kanapie. Panny uczyniły to nieco sztywno i zaciekawione oczekiwały dalszego ciągu nieprzewidywalnych wydarzeń, bo zapewne na coś takiego właśnie się zanosiło.

Doktor Ludwik Makowski tymczasem ustawił na biurku swój nieodstępny neseser i spomiędzy najrozmaitszych narzędzi lekarskich wydobył płócienny woreczek – dość dziwny, haftowany w niespotykane egzotyczne wzory – i popatrzył uważnie na oniemiałą publiczność. Rozsznurował worek i powoli, ceremonialnie wręcz, zaczął wydobywać z niego… kłąb poplątanych, kolorowych sznureczków, z rozmaitymi supełkami i węzełkami rozmieszczonymi na nich bez żadnego ładu i składu. Był tak rozemocjonowany, że ręce drżały mu z lekka, gdy ów skarb rozkładał na lśniącym blacie biurka i delikatnie głaskał palcami.

Dziewczęta dyskretnie wymieniły się spojrzeniami jakby chciały powiedzieć: „Wiesz, o co tu chodzi?”. Obie nie miały pojęcia.

– Za bezcen, dosłownie za bezcen! Wyobrażacie sobie?

Niestety trudno im było sobie wyobrazić, co powinny sobie wyobrażać, a nawet nie dziwić się zachwytowi tego poważnego przecież wykształconego człowieka wobec garści poplątanych sznurków. Milczały z powagą.

– To jest kipu. Kipu, czyli tajne „pismo” pradawnego plemienia z gór Ameryki Południowej, nazywanego Inkami. Do naszych czasów przetrwało zaledwie kilka egzemplarzy takich przekazów. Wszystko zostało zniszczone przez konkwistadorów, a bardzo możliwe, że także przez samych Inków, którzy bali się, by najeźdźcy nie wpadli tą drogą na trop ogromnych skarbów, ukrytych w tylko wybranym znanych, niedostępnych miejscach. Tak, w wielu miejscach. I tu – uwaga!

Uniósł rękę, jak czynili to rzymscy mówcy, przynajmniej na znanych obrazach. Gdy panny poprowadziły swe spojrzenia w ślad za jego dłońmi i wytworzył się odpowiednio podniosły nastrój, dodał:

– A jeden z owych skarbów znajduje się w Polsce. Prawdopodobnie w Niedzicy. – Znów zawiesił głos. – Gdzie dokładnie? Dowiemy się tego po ostatecznym rozszyfrowaniu zawartej tu wiadomości. A badania są obiecujące, bardzo obiecujące… – Pieszczotliwie przyłożył ręce do sznureczków. – Wyobrażacie sobie?

W szkole utrzymywano, że obie mają niezwykle bujną wyobraźnię, ale teraz niestety w miejscach, gdzie zazwyczaj się objawiała, ziała wielka, czarna dziura – dwie wielkie, czarne dziury. Tata odczytał ich zakłopotanie i poczuł się zobligowany do szerszych wyjaśnień:

– U nas jeszcze mało kto ma na ten temat jakiekolwiek pojęcie i stąd ten skarb… – Ochronnym gestem uniósł ręce nad plątaniną sznurków. – Ten skarb omal nie trafił na śmietnik. Przechowywano go na plebanii w Błesznie jako pamiątkę z misji w Afryce! W Afryce! – Pokręcił głową, zdegustowany ignorancją depozytariuszy cennego artefaktu. – Na szczęście mój przyjaciel, penetrujący zapadłe zakątki Sandomierszczyzny, bawił wówczas u błeszneńskiego księdza i zaoferował, że odkupi ten „drobiazg”. Proboszcz chętnie się zgodził, tym bardziej że nie miał z tym nic wspólnego, bo zabytek był własnością poprzedniego, już nieżyjącego duszpasterza. Widzicie. – Uśmiechnął się, spoglądając czujnie na nowy nabytek. – Wobec jego rzeczywistej wartości wydałem na niego grosze, a i tak wszystko pójdzie na wspomożenie chorych w tej dalekiej, biednej parafii.

Po tych słowach zapadła cisza, która z upływem czasu stawała się coraz bardziej krępująca – przynajmniej dla dziewcząt. Doktor Makowski uważnie przyjrzał się córce:

– Mam nadzieję, że będziesz mogła… a nawet powinnaś już, zacząć wspierać mnie w tym dziele. Myślę oczywiście o badaniu pradawnych kultur.

Kornelia nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Dotąd sprawy działalności tatki w Towarzystwie Badaczy Wiedzy Tajemnej były niejako jego osobistą sprawą i w domu się o tym nie rozmawiało. Tak się zaczyna dorosłość? – przeleciało jej przez głowę. Ojciec uchwycił i… zbagatelizował zakłopotanie ukochanej córeczki:

– No, to zmykajcie! Niebawem zjawią się goście. Czekają nas dzisiaj kolejne fascynujące przeżycia… O! Właśnie!

Hałas przy drzwiach wskazywał, że mama wróciła od fryzjera. Oby w dobrym humorze! To jedno nie do końca było pewne, gwarantowana zaś mogła być jedynie solidna porcja szeptanych nowinek z życia miasta.

Babcia Antosia rzuciła się do nakrywania stołu, więc panienki się przyłączyły, co jednak nie zostało przyjęte zbyt entuzjastycznie. Specjalnie się tym nie zmartwiły, umknęły do pokoju Kornelii i zajęły się dojadaniem pozostawionych tu smakołyków.

 

 

4. Astrea i nic więcej

 

W salonie było strasznie duszno z powodu pozasłanianych okien i niezwyczajnej liczbie zapalonych świec. Pewnie dlatego, a może i z powodu zbyt ciasnego stanika sukienki, Kornelię napadły nagłe zawroty głowy, migotały jej przed oczami jakieś kolorowe plamki. Pomimo tych dolegliwości dzielnie asystowała rodzicom podczas powitania gości. Tym razem było wśród nich także kilku dostojnie się prezentujących, a całkiem jej obcych dżentelmenów i… ta dama. Starsza pani ubrana była w sposób zupełnie nieprzystający do czasów i miejsca. Jej szczupłą, żeby nie powiedzieć: chudą, postać okrywały zwoje ciemnoczerwonej lśniącej tkaniny, spod której chwilami ukazywała się czarna koronkowa bluzka. Wyraziście odcinał się na jej tle ogromny medalion z błękitnym Okiem Horusa, otoczony kilkoma sznurami pokaźnych turkusów. Srebrny diadem osadzony w siwych, upiętych w luźny kok włosach, podtrzymywał czarny welon, okrywający magiczną mgiełką całą twarz właścicielki.

Dama przerwała uroczystą prezentację dokonywaną przez doktora Makowskiego i niedbale machnąwszy ręką, rzekła:

– Astrea. Po prostu: Astrea i więcej nic.

Wyciągnęła w kierunku gospodyni dłoń ciężką od przedziwnych pierścieni i tajemniczo grzechocących bransolet, gestem sugerującym, że spodziewa się jej ucałowania. Mama była wyraźnie zakłopotana, a Kornelia – rozbawiona, do czego w pewnej mierze przyczyniła się mina stojącej nieopodal Estery. Przyjaciółki doczekały się wreszcie zajęcia miejsc przy stole i uścisnąwszy sobie palce pod obrusem, podjęły grzeczną i wyrafinowaną konwersację z sąsiadami – jak na maturzystki od panien Jadwig przystało. Wynajęte na ten wieczór dodatkowe dwie służące zgrabnie serwowały potrawy przygotowane przez Babcię Antosię i wszystko szło gładko. Było nawet dość sympatycznie, jeśli pominąć hałaśliwe brylowanie „Astrei i nic więcej” oraz zadęcie nowych gości. Rozmowy w gronie stałych bywalców przyjęć w domu doktorostwa Makowskich wciąż oscylowały wokół tych samych tematów, teraz jednak rzadko pobrzmiewały w nich słowa: sejm, senat, konstytucja, przewrót majowy, Bereza Kartuska; a częściej, i to tonem pełnym atencji: Dziadek, Ziuk, Marszałek, Sulejówek, Wawel. Mężczyźni nie przestawali wspominać pogrzebu Józefa Piłsudskiego i rozpamiętywać jego politycznych posunięć. Zaś w kręgach kobiecych wciąż królował ten sam refrenik: co wypada na siebie włożyć? Cóż – moda zmieniała się szybko, a gazety donosiły o tym na bieżąco, więc trzeba było sporo uwagi, żeby za nią nadążyć. Takie tematy nigdy nie traciły świeżości i uznawane były za bezpieczne, nawet eleganckie. Natomiast tych naprawdę „ciekawych” spraw w takim towarzystwie poruszać nie wypadało. Jeśli chciało się uniknąć posądzenia o pospolite plotkarstwo oczywiście.

Tym razem jednak zanosiło się na przełamanie owej rutyny, w czym konieczność nadążania za modą również miała swój udział. Pojawił się bowiem w życiu towarzyskim stolicy element emocjonujący bardziej nawet niż góralskie hafty i polski jedwab. Warszawa oszalała na punkcie wirujących stolików i popisów tak zwanych mediów, reprezentowanych tu dzisiaj przez rzeczoną Astreę. Niektórzy uznali to wprawdzie za plagę, ale i tak chcieli się przekonać, jak działa.

W sąsiednim pokoju przygotowany był odpowiedni stolik, gdzie umieszczono tablicę z pięknie wykaligrafowanym alfabetem i ów tajemniczy talerzyk ze wskaźnikiem, za pomocą którego można będzie nawiązać kontakt z zaświatami, a właściwie – ich lokatorami.

Medium – Astrea – koncentrowała się dość długo, chyba raczej dla podniesienia napięcia niż z wewnętrznej potrzeby, po czym kazała wygasić światła, pozostawiając tylko jedną jedyną świecę. Babcia Antosia na wszelki wypadek zamknęła się w kuchni i zapaliła gromnicę, pospiesznie przedtem odprawiwszy okolicznościowo wynajęte służące. W całym domu zapadła cisza. Uczestnicy niecodziennego rytuału grzecznie ułożyli wilgotne nieco dłonie na brzegu stolika i powtarzali za mistrzynią ceremonii podniosłą inwokację:

– Wszelkie duchy dobre, duchy nieba i ziemi, wody i podziemi, bądźcie nam przychylne. Duchy naszych przodków, przybywajcie! Oddajemy wam hołd, prosząc o rady, ostrzeżenia i wspomaganie w wędrówce po tym ziemskim łez padole.

Zamilkła i opuściwszy głowę na piersi, długo trwała tak w głębokiej zadumie.

– Witaj nam, duchu! Kim jesteś? – wyszeptała nagle głosem drżącym z emocji. Udzieliły się one wszystkim obecnym i pewnie dlatego stolik zaczął drgać z lekka.

– Oooch! – westchnęła mama, gdy talerzyk zaczął się obracać. Naprawdę – wyraźnie obracać, jakby ktoś czynił to własną ręką, a przecież nikt, ale to nikt, wcale go nie dotykał.

Astrea spojrzała na gospodynię z dezaprobatą i położyła palec na ustach. Talerzyk się zatrzymał, a wskaźnik pokazał literę N. Po chwili znów zatoczył łuk i wskazał A. Potem było P, O, L, E, jeszcze jedno O i kolejne N.

– Napoleon? – wyszeptała korpulentna pułkownikowa Nizińska. – Duch Napoleona Bonaparte jest z nami?

– Oczywiście! – rzekła Astrea, akcentując to w sposób sugerujący pewną przyganę. – Przecież cesarz miał swój udział w uwalnianiu Polski z mocy trzech zaborców. Teraz zapewne jest z nas bardzo dumny, cieszy się z nami.

– Jasne, skoro obiecał Marysi Walewskiej… – rzuciła Kornelia niemal bezgłośnie, dyskretnie porozumiewając się wzrokiem z Esterą. Twarz przyjaciółki tonęła w mroku, ale oczy – te jej wielkie, niemal czarne oczy – lśniły czarodziejsko. Niczego jednak nie była w stanie z nich wyczytać. Skupiła się więc na poczynaniach medium.

Starsza dama, wygłosiwszy przydługi dziękczynny pean do małego cesarza, odprawiła go i uśmiechając się, zbliżyła twarz do jedynej w pomieszczeniu świecy. Ostre światłocienie nadały jej obliczu upiorny wręcz wyraz. Chyba zdawała sobie z tego sprawę, bo naraz zaczęła skandować scenicznym szeptem:

– Du-chu, do-bry-duchu, wiem, że tu jes-teś. Objaw się!

Zjawa okazała się skłonna do współpracy i talerzyk ruszył w tan.

– „Dziękuję, doktorze. Nawet w zaświatach widzę teraz lepiej!” – głosiło jego przesłanie.

Wszyscy skupili się na tacie. Ten zaś poruszył się niespokojnie i zapytał:

– Kim jesteś, duchu?

Odpowiedź zaczęła się „wyświetlać” niemal natychmiast:

– Porucznik Klemens Niedziałkowski.

– Jest pan okulistą, doktorze? Pamięta pan takiego pacjenta? – spytała Astrea.

– Taaak… Zginął pod Warszawą w dwudziestym roku – szeptem wyjaśnił doktor Makowski. Chyba chciał dodać coś jeszcze, ale powszechne głębokie „ooooch!” zakłóciło tok jego myśli.

Potem kilka osób przesłało pozdrowienia zgłaszającym się gromadnie duchom bliskich i znajomych, a żona znanego restauratora otrzymała nawet radę, by w tym roku zrobić więcej dżemu malinowego, gdyż w następnym szykuje się wielki nieurodzaj tych owoców.

Kornelia miała już tego wszystkiego zdecydowanie dość i zaczęła niespokojnie kręcić się na krześle. Astrea prawdopodobnie także odczuwała zmęczenie, gdyż poprosiła, by duchy przekazały komuś z uczestników seansu ostatnie przesłanie. Zaświaty okazały zdumiewające posłuszeństwo i obracający się talerzyk wykreował zdanie: CZEKAMY NA CIEBIE.

– Co to znaczy? Dla kogo ta wiadomość?! – krzyknął ktoś.

Jedyna świeca zgasła i tylko tupot licznych stóp i brzęk tłukącego się talerzyka zaświadczały, że pozostawali wciąż w realnej rzeczywistości.

 

 

5. Tak zaczęły się wakacje

 

Pomimo wczesnej godziny zrobiło się już naprawdę gorąco. Nie tylko za sprawą pogody Kornelii pewnie udzieliły się także emocje mamy i Babci Antosi, odprowadzających ją na Dworzec Zachodni. Były bardziej podekscytowane tą podróżą niż ona sama. Obie na zmianę musztrowały teraz fiakra znoszącego bagaże i co chwila dorzucały kolejną cenną radę do szerokiego asortymentu tych, które już miała zanotowane w głowie. Doktorowa Wanda Makowska głośno wyrzucała sobie, że nie może pojechać do Warki razem z córką, by na miejscu dopilnować urządzenia jej w rodzinnym dworku. Kornelia wiedziała jednak, iż w gruncie rzeczy mama święcie wierzy w troskliwość i oddanie rodzinie zamieszkującej tam siostry męża i swojej przyjaciółki od serca, Malwiny Katarzyny Ziółkowskiej, i że niebawem dotrze to do jej świadomości, skutecznie kojąc zaniepokojenie. Nie było przecież wątpliwości, że ciotka Malwina roztoczy nad Kornelią opiekę równie czułą i czujną, jak wobec własnej córki Amelii, jej szkolnej koleżanki. Od lat przecież było tak, że Amelia podczas roku szkolnego mieszkała u doktorostwa w Warszawie, latem zaś Kornelia przyjeżdżała do Warki.

Zazwyczaj w lipcu wpadali tam na kilka tygodni również obydwoje państwo Makowscy. Tym razem jednak zaszła pewna zmiana w tym dorocznym rytuale – córka jechała bowiem do Warki pociągiem, a nie, jak zawsze, bryczką. Kornelia domyślała się, że w pamięci mamy wciąż tkwi obraz strasznej katastrofy kolejowej w Krzeszowicach sprzed paru miesięcy, no… sprzed ponad pół roku nawet, dokładnie z 2 października, kiedy to na stojący na torach pociąg z Gdyni najechał nagle ekspres z Wiednia. Liczne relacje prasowe na temat tego wydarzenia tak wyeksponowały rozmiar tragedii (pisano o kałużach krwi, rozprutych zwłokach zwisających z okien i niemowlakach umierających w ramionach rannych matek), że kiedy niedługo potem, bo 25 listopada 1934 roku, otwarto dworzec kolejowy w Warce, niewielu mieszkańców decydowało się na podróż pociągiem i wcale nie dlatego, że bilety są drogie, ale dlatego właśnie, że uznali ten środek lokomocji za wyjątkowo niebezpieczny. Wciąż więcej zaufania mieli do bryczek i samochodów (choć paliwo także wcale nie było tanie).

Doktorostwo Makowscy pierwszy raz wybrali się do Warki pociągiem na ubiegłoroczne święta bożonarodzeniowe i mama bardzo to przeżywała. Dziś także była wyjątkowo niespokojna. Na widok jej zaczerwienionej twarzy z przyklejającymi się do spoconego czoła jasnymi loczkami i pełnych roztargnienia zbytecznych całkiem ruchów rąk serce Kornelii zalała fala czułości: kochana mamusia! Pod wpływem tego impulsu wtuliła się spontanicznie w tłuściutkie ramiona matki i szepnęła jej do ucha:

– Krzeszowice są bardzo daleko, nie martw się, to było tak dawno… Mamuś, przecież wiesz, że ciotka Malwina o wszystko zadba. No, najwyżej mnie przekarmi – roześmiała się pogodnie. – Będę często pisała i dzwoniła. – Odsunęła się nieco i spojrzawszy jej w oczy, zapytała: – Chyba że wolisz, bym została w Warszawie? Pociąg jeszcze nie nadjechał.

Całkiem poważnie – bez żalu wróciłaby teraz do domu i przeznaczyła wolny czas na przygotowanie do studiów, na nadrobienie braków kulturalnych, czyli na koncerty promenadowe, wystawy sztuki, teatr.

– Dziecko kochane! Musisz jechać! To dla zdrowia! Tu taki ruch, hałas, kurz…

Hałas to dopiero się zrobił, bo na tor wjechał właśnie ogromny stalowy skład i hamował ze zgrzytem, buchając przy tym parą spowijającą natychmiast cały peron. Kornelia ledwie rozpoznała w jej kłębach nadbiegającą akurat Esterę Grinberg wraz z jej świtą – właścicielką stancji, służącą i dorożkarzem oraz kilkoma znajomymi płci obojga. Tymczasem zgromadzeni na peronie pasażerowie ruszyli do drzwi wagonów, pospiesznie przedtem pożegnawszy się z odprowadzającymi. Kornelia i Estera także zajęły miejsca w przedziale i natychmiast rzuciły się do okna, żeby jeszcze pomachać pozostającym na dworcu. Kornelii tak bardzo udzieliło się zdenerwowanie i żal matki, że naraz… łzy stanęły jej w oczach. Najchętniej wyskoczyłaby teraz z tego pociągu.

– Ucałuj tatę! Trzymajcie się zdrowo! – wołała, nie mając jednak pewności, że matka ją usłyszała poprzez gwizd lokomotywy i okrzyki innych podróżnych. – Niedługo się zobaczymy – obiecała szeptem.

Estera nie doznawała takich przeżyć, była radosna jak skowronek.

– Wiesz… – zagadnęła poufałym tonem i przytuliła Kornelię, spoczywającą obok niej na czerwonym miękkim siedzeniu. Usadowiła się wygodniej i oparłszy ramię na podłokietniku, rzuciła badawcze spojrzenie na parę nobliwych obywateli ziemskich, jak mniemała, którzy zajęli miejsca naprzeciwko, po czym powtórzyła szeptem: – Wiesz…

Pociąg gnał już z łoskotem w kierunku Piaseczna, więc Kornelia musiała zaakceptować fakt rozstania z Warszawą i przejść do porządku dziennego, czyli – planów wakacyjnych. Podniosła głowę i dyskretnie otarłszy łzy, skupiła się na rozemocjonowanej twarzy przyjaciółki.

– Wiesz… Przed chwilą niemal dostałam list. Byłabym się przez to spóźniała na pociąg – szeptała Estera. – Kuzynka pisze, że w tym roku do Warki, na Winiary, zjedzie syn właściciela – Ernest Winiarski. Pamiętasz go?

– Ten, co go wyrzucają z każdej szkoły? Jest chyba dużo starszy od nas, ale strasznie dziecinny w sposobie bycia.

– Mniejsza o to! Ale wiesz… Będą spędzali u niego wakacje dwaj przyjaciele… Jakiś porucznik z Warszawy i jego kolega, młody lekarz – też ze stolicy.

– To musimy jechać do Warki, żeby poznać kilku warszawiaków? – roześmiała się Kornelia. Wraz z oddalaniem od domu humor zaczął się jej poprawiać.

– Dla mnie to ważne. – Estera spoważniała nagle. – Tęsknię za rodziną, herbaciarnią, wszystkimi naszymi świętami, wspólnymi koncertami… Ale też smutno mi się rozstawać z tym, co daje wielkie miasto, stolica… – Westchnęła. – Zjemy coś? – zaproponowała, wstając i ściągając z półki nad ich głowami zamykany wiklinowy koszyczek.

– Podaj i mój – poprosiła Kornelia. – Będziemy się wymieniały.

– I tak starczy jeszcze na tydzień dla całej rodziny.

 

Na stacji w Warce oczekiwał na dziewczęta niezwykle liczny komitet powitalny. Dwa komitety. Po Esterę przyjechała bryczką prawie cała rodzina i w końcu niemal zabrakło miejsca na jej bagaże. Śmiechu było przy tym co niemiara. Na Kornelię zaś oczekiwała druga bryczka, z Amelią i jej starszym bratem Karolem. Karol był już żonaty i mieszkał wraz z małżonką w pobliskiej Ostrołęce, a po niespodziewanej, przedwczesnej śmierci ojca z sukcesami prowadził rodzinny interes – handel nieruchomościami. Ciotki Malwiny nie było z nimi, gdyż akurat zmogła ją straszliwa migrena.

Kornelia i Estera zdążyły tylko szybko się pożegnać, umówić na jutro i już wpadły w ramiona witających. Obolałe wręcz od uścisków i mokre od pocałunków, dotarły wreszcie do miejsc przeznaczenia.

Biały dworek przy ulicy Długiej, gdzie miała zamieszkać Kornelia, prezentował się teraz szczególnie pięknie. Świeżo odmalowana elewacja wręcz lśniła w słońcu, a otaczający dom od północy obszerny ogród pienił się masą najróżniejszych kwiatów i wszelakich warzyw, kusił dojrzewającymi czereśniami, pachniał bzem, jaśminem, koperkiem i nasturcjami. Na co dzień w tym domu mieszkała ciotka Malwina, choć był on współwłasnością jej i ojca Kornelii – doktora Ludwika Makowskiego. Doktorostwo na ogół spędzali tu tylko kilka tygodni wakacji, natomiast Kornelia na ogół cały ten czas, kiedy nie wyjeżdżała z rodzicami do Druskiennik lub Zakopanego.

Jej bagaże wniesiono już do pokoiku na poddaszu, który zazwyczaj zajmowała wespół z Amelią. Było to obszerne pomieszczenie z dużym oknem wychodzącym na zachód, co pozwalało dziewczętom na urządzanie uroczystych pożegnań słońca i uczestniczenie w baśniowych, barwnych spektaklach na niebie, rozgrywających się ponad dachami kamienic przy ulicach Wójtowskiej i Warszawskiej. Była to jedna z niepowtarzalnych atrakcji wakacyjnych w Warce. Wyposażenie ich wspólnego apartamentu było raczej skromne. Każda z panien miała tu swoją szafę i komódkę i oczywiście – łóżko, obydwa komplety ustawione pod przeciwległymi ścianami. Środek pomieszczenia zajmował wielki dębowy stół, pamiętający chyba protoplastów rodu.

Kornelia z rozczuleniem oglądała porozwieszane na ścianach ich ubiegłoroczne rysunki, przedstawiające portrety przyjaciół i widoki okolic Warki. Jakież one naiwne – pomyślała, omijając stół, by z bliska obejrzeć własną podobiznę w letniej kolorowej sukience, namalowaną kredkami przez Amelię.

– Chyba mi się udało. Bardzo lubię ten portret – skomentowała kuzynka.

– Ale… trochę może nazbyt pochlebny.

– Tak cię widzę, tak cię kocham!

Amelia dopadła zmykającą przed nią Kornelię i wyściskała serdecznie.

– Jeszcze się tobą nie nacieszyłam – westchnęła, siadając na swoim łóżku. – Nie chciałam wyjeżdżać z Warszawy tak wcześnie, ale Karol marudził, że mama trochę słabuje, a jego żona nie ma czasu się nią zajmować. Jednak kiedy tylko przyjechaliśmy, zaraz ozdrowiała i zapędziła mnie do pielenia grządek, zbierania ziółek, robienia wina mniszkowego i w ogóle tego wszystkiego, co powinno znaleźć się zimą w piwniczkach każdego porządnego domu. A tu piwniczki są przecież takie… owszem, owszem. – Rozłożyła ręce w geście bezradności. – Zapobiegliwość, gospodarność i pracowitość to główne zalety dobrej pani domu!

Kornelia roześmiała się, rozbawiona jej niby to przerażoną miną.

– Nie ciesz się, nie ciesz, ciebie też to czeka. Musisz się udzielać, bo część zapasów pojedzie przecież do was, do Warszawy!

Panna Makowska zakryła twarz rękami, jakby chciała osłonić się przed straszną wizją przyszłości.

– Zobacz – Amelia postanowiła więc zmienić temat – tu jest twój zielnik. – Ściągnęła z półki nad jej łóżkiem opasły zeszyt przewiązany wstążką, która nieudolnie pomagała mu się domknąć. – Wkleiłam kilka kaczeńców i niezapominajek, bo się bałam, że przekwitną, zanim przyjedziesz.

Kornelia czule przytuliła zeszycisko do piersi.

– W tym roku będę to robiła bardziej profesjonalnie: dołączę do każdego okazu opis jego właściwości leczniczych. Tutaj ludzie sporo o tym wiedzą.

Amelia skwitowała tę nowinę akceptującym, pełnym uznania zmrużeniem oczu.

– Panienki! Obiad! – głos Białasowej, tutejszej kucharki, był donośniejszy niż gwizd lokomotywy, który jeszcze dźwięczał w uszach Kornelii.

– Ciiii! Ciocia ma migrenę! – syknęła dziewczyna, zakrywając sobie usta rękami.

– Nie przejmuj się, mama zażyła swoją miksturę i śpi jak zabita. Ale kazała się obudzić na obiad!

Obie się roześmiały. Doktor Makowski stale przestrzegał siostrę, by nie folgowała sobie tak bardzo w stołowych przyjemnościach, ale ona, choć niezwykle ceniła mądrość ukochanego braciszka, wszelkie ograniczenia w tym zakresie zawsze pozostawiała do następnego razu. Nie przeszkadzało jej nawet, że w rodzinie od dawna już nazywana jest „Baryłeczką”. O tym wiedziała, nie domyślała się jednak, że złośliwcy używali także – oczywiście w dyskursach wewnętrznych – określenia: pularda. Z tego na pewno nie byłaby zadowolona.

– Tutaj takie krzyki to już nic nowego. Kuchcia swoje lata ma i ogłuchła nieco. Dla niej to zabrzmiało całkiem stosownie, dyskretnie nawet – ciągnęła Amelka.

– Jak ona właściwie ma na imię? – zainteresowała się Kornelia.

Przyszła jej właśnie na myśl stara Niania, która wychowywała ją prawie do dwunastego roku życia, a potem gdzieś zniknęła. Tata powiedział, że zachorowała i musieli ją oddać do przytułku, bo była ze wsi, a tam nie chcieli jej utrzymywać. Pamięta, ile nocy przepłakała z żalu i tęsknoty za swoją Nianią. Zawsze tylko tak ją nazywano i kiedy któregoś dnia Kornelia postanowiła na własną rękę dowiedzieć się czegoś o jej losie, zupełnie nie wiedziała, o kogo ma pytać. Smutno jej się zrobiło. Przecież biedna, stara Niania, czasem z własnych oszczędności, kupowała jej różne słodycze w sekrecie przed rodzicami, kiedy Kornelia była przygnębiona z powodu kłopotów w szkole.

– Pojęcia nie mam. – Amelka wydawała się zaskoczona tym pytaniem. – Białasowa albo Kuchcia. A imię? Kto by tam pytał. – Popatrzyła na milczącą Kornelię i powtórzyła głośniej: – Pojęcia nie mam.

– O czym? Aaaaa… Przepraszam, przypomniałam sobie właśnie swoją starą Nianię.

– Moją odprawili, kiedy zaczęłam wyjeżdżać do was i chodzić do szkoły.

Amelia próbowała przywołać w pamięci twarz tej kobiety, ale zobaczyła tam tylko silne dłonie i zakrywającą włosy grubą chustkę, zawiązaną z tyłu nisko na karku. Obrazowi towarzyszyła smętna, cicha melodia… Kołysanka? Nie pamiętała słów.

– Kuchcia to Kuchcia albo Białasowa – nawiązała do pytania przyjaciółki. – A wiesz… To w sumie bardzo nieszczęśliwa kobieta. Mężem się nie nacieszyła, bo z wojny wrócił jako kaleka i zrobił się okropnie złośliwy, napastliwy, że tylko taka spokojna, cierpliwa kobieta jak ona mogła to wytrzymać.

– Pewnie go kochała.

– Pewnie tak, ale co z tego? Musiała sama utrzymywać i jego, i córkę. Wczesną wiosną umarło mu się, a ona przeniosła się do nas i teraz biedula sypia w naszej letniej kuchni. Nie wiem, co będzie, kiedy przyjdzie zima.

– Przedtem dochodziła, a mieszkała z córką?

– A mieszkała, tyle że jakoś chyba coraz trudniej jej się dogadać z zięciem. Wiesz… gruntu u nich niewiele, a i zaradności, pracowitości obydwojgu młodym brakuje. Mama się wstawiła za tym niewdzięcznikiem i dostał pracę w fabryce. A ten, zamiast ją i majstra po rękach całować, zaczął zaraz rozpowszechniać jakieś broszurki, burzył ludzi, że za mało zarabiają, że są wykorzystywani… takie tam. No i co? Wywalili wichrzyciela na bruk! Teraz siedzi w domu i czeka, aż teściowa przyniesie co grosza, a co przyniesie, to i tak za mało! Kobiecina dosłownie od ust sobie odejmuje, ale co tylko zarobi, to im oddaje. Dzieciaczysków jej szkoda, bo już się ich czwórki dorobili. – Westchnęła sugestywnie. – Mama na razie kazała jej jeść u nas, ale boi się, że i tak zacznie oszczędzać żywność dla tamtych, a sama będzie niedojadała, aż się wreszcie rozchoruje i tyle z tego będzie.

– Przecież ciocia nie weźmie na utrzymanie całej tej rodziny?!

– Im by się to nawet podobało.

– Dziewczęta! Proszę do stołu! – Tym razem to był głos ciotki Malwiny.

– Mówiłam?! – parsknęła Amelia.

– Yyyyyy… – Kornelia pociągnęła nosem. – Zupa rakowa?

– A owszem. Później omlet z grzybami i… auflauf. Specjalnie na twoją cześć.

Na wyścigi rzuciły się po wąskich schodach na parter, ale po chwili już dystyngowanie wkroczyły przez podwójne drzwi do jadalni, gdzie na stole przykrytym białym obrusem i ozdobionym dzbanem z nasturcjami Kuchcia ustawiała właśnie wazę z zupą.

 

 

6. Letni poranek

 

Czas sapnął jak lokomotywa, chyba nawet zagwizdał podobnie i dni potoczyły się letnim torem jak szalone, wystukując miarowo rytm wschodów i zachodów słońca. Kornelia jednak wcale o to nie dbała – były przecież wakacje, wyjątkowe wakacje, które miały dać początek nowemu etapowi w jej życiu, miały rozpocząć epokę studentki. Bycie studentką to przecież nie oczywistość, lecz wyróżnienie, i dużo ciężkiej pracy. Ufała, że podoła.

Otworzyła oczy, gdy tylko świt przekradł się przez zielone zasłonki we wspólnej sypialni jej i Amelii. Narzuciła podomkę i cichusieńko, by nie zbudzić kuzynki, przekradła się do wschodnich pokoików poddasza. Na razie nikt tu nie mieszkał, więc zasłonięto gazą uchylone okno, żeby muchy się nie dostały, i porozkładano na stołach i płótnach leżących na podłodze całe stosy kwiatów lipy, listków mięty, pociętego koperku i natki pietruszki. Zapach… aż kręciło w nosie.

Kornelia zanurzyła dłonie w drobniutkim lipowym kwieciu i podrzuciła całą garść, obserwując, jak w powietrzu wirują żółtawe pręciki i okruszki płatków. Pewnie nie dalej jak kilka dni temu buszowały wśród nich pszczoły i już robią pyszny miód, którym zimą, powróciwszy zmęczona, przemarznięta ze swojej uczelni, słodzić będzie lipowy napar – napój niezastąpiony przecież na wszelkie możliwe kłopoty zdrowotne, także i te ewentualne. Tak będzie, a teraz… Odsunęła muślin i wystawiła głowę przez okno. Miasteczko już zbudziło się do życia: końskie podkowy wybijały rytm nowego dnia na ulicznym bruku, ludzie pokrzykiwali do siebie, trzaskały drzwi i okiennice otwieranych sklepów, gdzieś daleko porykiwały krowy, szczekały psy. Kornelia wiedziała, że tylko rankiem wszystkie dźwięki wydają się takie czyste, wyraziste. Wraz z rozkwitem dnia zaczną zlewać się ze sobą, mieszać, by wreszcie stać się zwykłym szumem, hałasem. Wciągnęła głęboki haust powietrza. Nie zaskoczyło jej wcale, że zewsząd mocno zalatywało końskim moczem i smażoną cebulą – cóż, tak wygląda codzienność małego miasteczka. Była jednak wdzięczna jaśminom i róży damasceńskiej mieszkającej obok altanki, które z pełnym zaangażowaniem, lecz niestety nieskutecznie, próbowały przełamać ów zapach. Niebo chyba zamierzało je wspomóc, przybierając wonnie się kojarzący kolor lawendy. Kornelia czekała teraz na chwilę, gdy sponad blaszanych i gontowych dachów wystrzelą pierwsze promyki słońca. I oto… aż zmrużyła zaskoczone oczy. Jak pięknie! Wiedziała już, że zapowiada się długi, gorący dzień. Wychyliła się przez parapet. Ścieżką pod orzechem podążała właśnie stara Kuchcia, taszcząc z wysiłkiem sporą bańkę z mlekiem. Nagle… postawiła ją na ziemi i klaskaniem przepędziła wiewiórkę buszującą w liściach. Kornelia uśmiechnęła się, rozbawiona. Nabrała właśnie ochoty na świeże mleko i tak jak stała, w zwyklej podomce, pobiegła za służącą do letniej kuchni w ogrodzie. Właściwie była to długa szopa, gdzie mieścił się także składzik rzeczy przeróżnych oraz drwalka, a na końcu – kurnik z wybiegiem dla ptactwa. Ciotka Malwina nie znosiła, żeby kaczki, gęsi i kury pałętały się pod nogami i robiły gdzie popadło, ale bardzo ceniła sobie świeżutkie jajeczka. Na wszelki wypadek, dla zachowania urody ogrodu i zapewnienia drobiowi nieco cienia, zagroda owa obstawiona została wysokimi tyczkami z fasolą i obsadzona słonecznikami. Tu jednak dochodziło czasami do konfliktu interesów z ptactwem nieujarzmionym, czyli z wróblami, którym nie tylko że nie wystarczyło objadanie wiśni i owych słoneczników właśnie, to jeszcze ośmielały się podbierać jadło z korytek dla drobiu. Wrzasku przy tym robiły zaś tyle, jakby to ich złodziejskie dzioby były tu pokrzywdzone. No proszę, a w Warszawie musiałyby im wystarczyć obierki w rynsztoku i końskie kupy na bruku.

Kornelia dostała kubek prawie jeszcze ciepłego mleka i zasiadła z nim przy kuchennym stole.

– Panienka to się ogarnie trochę do śniadania, bo pani nie lubi niechlujstwa – instruowała Kuchcia, rozpalając sprawnie pod blachą.

W szparze uchylonych drzwi pojawiły się naraz dwa pyski: malutki rudy, a nad nim wielki, dyszący jak lokomotywa.

– Azor… Mruczusia… – zawołała do nich Kornelia, gotowa natychmiast podzielić się swoim mlekiem.

– A masz ich tu! – huknęła Kuchcia, trzaskając drzwiami. – Widzi panienka, wszystko liczy na człowieka, wszystko od rana nic, tylko żreć i żreć!

Kornelia pokiwała głową ze zrozumieniem, a służąca dalej wywodziła niestrudzenie:

– Teraz, panienko, rzucę ptactwu, nakarmię te dwa darmozjady, a potem nagrzeję panience wody do mycia. Tylko niech panienka całej nie zużyje, bo piecyk w umywalni pochłania dużo drewna i pani nie lubi, żeby co chwila rozpalać. Teraz jest lato, to można by i bez podgrzewania, ale pani kazała rozpieszczać. Takie rozpieszczanie to na mój rozum nic dobrego, bo wie panienka: „zimna woda zdrowia doda”. – Z hałasem przestawiała garnki na kuchni. – Śniadanie będzie o dziewiątej. – Nalała mleka do rondelka i uśmiechnęła się do Kornelii, ujawniając przy tym poważne braki w uzębieniu. – To nie to co w mieście! Dostanie panienka kawusię, świeżusieńki twarożek, jajka prosto od kurki, konfiturki naszej pani własnej roboty i bułeczki… O! zaraz z pieca wyjmę.

Zapach pieczywa rozszedł się po całej kuchni. Kornelia wiedziała, że tata by tego nie pochwalił – ze względów zdrowotnych, oczywiście, a mama – z „niewypadających”, ale… poprosiła o jedną taką gorącą jeszcze bułeczkę.

– Ale panienko, śniadanie i tak musi być zjedzone! Co by pani powiedziała? – zastrzegła Kuchcia i śmiejąc się, podała jej pachnącą, chrupiącą bułeczkę. – I niech panienka już ucieka. Pani nie lubi…

– Już mnie nie ma! I obiecuję, że za żadne skarby nie przyznam się do tej bułeczki. – Ciaśniej owinęła się podomką i w podskokach pobiegła ku dworkowi.

Odwróciła się jeszcze na dźwięk łańcucha u studni – Kuchcia już wyciągała z niej wiaderko z wodą.

Zmierzając ku domowi, zerwała kilka gałązek maciejki i jedną małą różyczkę, licząc, że będą przez cały dzień i noc napełniały przyjemnym zapachem ich sypialnię.

Zaraz za drzwiami wpadła na ciotkę Malwinę w stroju niedbałym. Przeprosiła grzecznie, dyskretnie przełykając ostatnie kęsy.

– Gdzie ty się podziewałaś! – deklamowała cioteczka dramatycznym tonem.

– Taki piękny ranek. Wyszłam się przejść po ogrodzie.

Na schodach pojawiła się Amelia, stała niepewnie, przecierając garstkami zaspane jeszcze oczy.

– Aaaa… jesteś!? – Ziewnęła przeciągle. – Widzisz, mamo, nic się nie stało, Kornelia jest w domu.

– Moje dziecko – ciotka Malwina zwróciła się do Kornelii wciąż stojącej w drzwiach w pozie wyrażającej pełną skruchę. – Widzisz, dziecko… Miałam sen…

Kornelia zauważyła, że Amelia uśmiecha się łobuzersko, kręcąc głową z wielkim zafrasowaniem i udawaną powagą. Spuściła więc wzrok, by nie „kusić złego”, i czekała na dalszy ciąg ciotczynych zwierzeń.

– Widzisz, dziecko… Przyśnił mi się twój ojciec. Coś pokazywał, coś do mnie mówił, a ja nie mogłam go zrozumieć, nie dosłyszałam… To nie wróży niczego dobrego. Muszę jeszcze sprawdzić w senniku. – Zastanowiła się nad tym. – Nie rozumiem, czy tu chodzi o niego, czy może o ciebie. – Przeanalizowała sprawę w milczeniu. – Chyba muszę zaraz wysłać telegram. – Naraz przypomniała sobie o Kornelii. – A ty się dobrze czujesz, dziecko?

Kornelia w tej chwili nie była tego całkiem pewna. Bała się spojrzeć na Amelię, bo reakcja na jej minę mogła być, słusznie zresztą, poczytana za przejaw złego wychowania, ba, nawet lekceważenia ciotczynej troski.

– Dziękuję, ciociu! Znakomicie! Zerwałam tylko kwiaty do pokoju i zaraz się stosownie ubiorę.

Ciotka pokręciła głową, wciąż nie do końca przekonana do bezzasadności swoich obaw.

– Jak tu odwieść ciotuchnę od wysyłania telegramu do rodziców? – powiedziała Kornelia, podczas gdy obie z Amelią szykowały się w sypialni do śniadania. – Mama bardzo nie lubi dostawać telegramów. Ma jakieś przykre skojarzenia i denerwuje się, że z pewnością chodzi o coś złego. – Uniosła nad łóżkiem lekką kretonową sukienkę i przyjrzała się jej krytycznie. – Nie mogłaby po prostu zadzwonić?

– Mamcia nie znosi tych „nowomodnych wynalazków” i nie korzysta z telefonu, ponieważ w tym celu trzeba pójść do urzędu pocztowego, a tam panienki z centrali na pewno podsłuchają jej rozmowę i będą robiły plotki.

– Plotki mogą robić i bez podsłuchiwania, a poza tym telegram to przecież otwarty tekst i również przekazywany telegraficznie.

– Powiedz to mamci!

Dziewczęta wystroiły się w podobne sukienki; długie do kolan, z bufiastymi rękawami – zgodnie z najnowszą modą – i przewiązane paseczkami, dla podkreślenia szczupłości talii.

– Modnie, skromnie i odpowiednio – podsumowała Kornelia, przeglądając się wraz z Amelią w wielkim lustrze umieszczonym na drzwiach szafy.

– Ale na wieczór włożymy coś bardziej… – napomknęła kuzynka, mając na myśli muzyczne spotkanie w domu Estery.

– Jak na absolwentki Szkoły na Wiejskiej przystało! – roześmiała się Kornelia. Bardzo ją ucieszyło zaproszenie od Estery i sporo sobie obiecywała w związku z tym wieczorkiem.

Zeszły do stołowego i spożyły poranny posiłek tylko we trzy (obie panny i ciocia Malwina), ale jak zawsze przy stole nakrytym białym obrusem i ozdobionym świeżymi różyczkami w wazoniku, który wyraźnie konkurował urodą z tymi kwiatami.

Po taaaakim śniadaniu Kornelia poczuła się ciężka, znużona i senna. Drzemka jednak nie wchodziła w rachubę, gdyż pani domu miała wobec panienek całkiem inne plany. Przewidziała na dziś zbieranie malin. To bardzo nietrwałe jagody, więc trzeba było natychmiast przystąpić do zamieniania ich w przetwory – jedne w dżem, a inne – w sok. Gdyby nie drobne, acz bolesne w kontakcie kolce na gałązkach i doskwierający upał, byłaby to całkiem przyjemna praca. Słoneczny żar miał jednak tę dobrą stronę, że potęgował zapach malin, ten błogi zapach, który nieodmiennie kojarzył się ze słodkim lenistwem, latem i wsią… miasteczkiem właściwie.

– Musimy wszystko szybko pozbierać, zaraz jak tylko dojrzeje, bo inaczej raz-dwa rozkradną – tłumaczyła ciotka, przełykając kolejny słodziutki owoc.

– Wróble? – zdziwiła się Kornelia. Amelia i Kuchcia skwitowały to ironicznymi uśmiechami.

– Dzieciarnia! – Ciotuchna zaraz wyprowadziła ją z błędu. – Porzeczki, jabłka, wiśnie, śliwki, a co gorsza i słoneczniki – wszystko wyniosą, wszystko ukradną! Nie da rady tego upilnować! – Ciotka sapnęła z bezsilności. – Chodziłam nawet do nauczycieli, ale oni jeszcze tłumaczą tych małych złodziei, że to niby z biedy. – Pokręciła głową zniesmaczona i powetowała sobie tę przykrość kolejną pachnącą, dojrzałą malinką. – Każdy ma tam jakiś kawałek ziemi, ale posadzić, zadbać nie łaska, tylko na cudze, bo tak łatwiej! Żadnej kary na to draństwo! I co począć?

– Może nie wiedzą, nie potrafią… – podsunęła Kornelia nieśmiało. – Myślę, że rozwój oświaty mógłby coś zmienić…

– Oj, dziecko, dziecko! Ten idealizm chyba po ojcu przejęłaś! – Ciotka przesunęła po niej krytycznym spojrzeniem. – Wieśniakom wykształcenie szkodzi! Jak taki chłop cokolwiek wiedzy poliże, nie tylko pracować lepiej nie będzie, ale zaraz zaczyna się dopominać o poprawę doli ludu.

Kuchcia przytaknęła z powagą.

– Chłopi z Ostrołęki koniecznie chcieli u siebie na wsi szkołę założyć – przypomniała Amelia. – Ale ksiądz się nie zgodził… a Florentyna go poparła.

– Córuś! A ładnie tak obgadywać Florcię? Przecież to twoja bratowa! – zgromiła ją ciotuchna. – Na jej ziemi siedzą, ona decyduje!

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Hanna Szczepanowska, 2021

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Zdjęcie na okładce: © Polglish.pl/Shutterstock

 

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-002-9

 

 

Wydawnictwo FILIA

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.