Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
67 osób interesuje się tą książką
Stało się.
Świat się skończył.
Nadeszło Groźne i Inne.
Przestańcie się mazać, to dopiero początek.
Nie zapinajcie pasów. To bez sensu.
2014. Jacek Nitecki stoi samotny przed halą odlotów Okęcia. Zaczyna padać deszcz. Dzwoni telefon. Jacek odbiera, myśląc, że jego droga do piekła właśnie się skończyła. Ale ona dopiero się zaczyna.
2020. Warszawa wchodzi w kolejną falę pandemii.
Lockdown zamyka ludzi w ich domach, w ich głowach, w kleszczach lęku. W środku tego szaleństwa Marta Pazińska próbuje walczyć o życie i godność tych, którzy są samotni i bezbronni. Nie rozumie jednak, że cała Warszawa stała się bezbronna jak dziecko. A ci, którzy przez lata czaili się w ciemności, teraz ruszyli po władzę. Idą po nią po trupach dzieciaków, policjantów, polityków. Kości chrzęszczą pod ich stopami.
Parę lat po wydarzeniach ze Ślepnąc od świateł bohaterowie tamtej powieści schodzą pod powierzchnię miasta, zanurzają się w płynącym pod nim złu. A zło jest zimne. I gęste.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 918
Prolog
Pod Warszawą, listopad 2020
Stało się.
Świat się skończył.
Nadeszło Groźne i Inne.
Przestańcie się mazać, to dopiero początek. Nie zapinajcie pasów, to bez sensu, auto jedzie zbyt szybko. Ten czas będzie trwał dłużej, niż potraficie sobie wyobrazić; będzie trwał jeszcze długo po tym, jak umrą wasze dzieci. Mamy nowe dni, tygodnie, nowe lata. Potrzebujemy nowego kalendarza, nowych nazw miesięcy, nowych świąt.
Jesteśmy pod Warszawą, na płaskim terenie dookoła miasta, poprzecinanym rzekami i równymi kwadratami lasu o przeznaczeniu gospodarczym, na ziemi, która podczas wszystkich pór roku ma ten sam cmentarny kolor. Stoimy na łące, nieopodal Bugu. Na horyzoncie majaczą silosy, magazyny, wielkie i kanciaste domy jednorodzinne. Niektóre wciąż niedokończone, martwe pomniki nieudanych interesów. Jakby zabrane tajemniczą siłą z zupełnie innego miejsca, zrzucone tutaj w ramach niezrozumiałego dowcipu. Wszystkie udają, że są puste. Nikogo nie słychać i nas też nikt nie usłyszy. Jest jesień. Świat się skończył, ale jeszcze nie umarł. Ta śmierć potrwa długo, co najmniej całe wasze życie.
Łącznie jest nas sześciu. Dzielimy się na dwie grupy, klęczących i stojących. Stojących jest czterech. Ja, on i jeszcze dwóch, nazwijmy ich Wysoki i Szeroki. Nazywają się inaczej, ale to nieważne. Wysoki jest człowiekiem. Szerszy jest nim trochę mniej.
Pozostałych dwóch klęczy na ziemi. Za chwilę umrą.
Przywieźliśmy ich tutaj z różnych miast. Pierwszego wyjęliśmy z rodzinnego domu, zabraliśmy od dzieci i żony.
Drugi, z drugim był kłopot, komedia pomyłek, ale o tym później. Na razie to bez znaczenia.
Wszyscy kochacie Warszawę i jej legendy. Sądy podziemne, Kierownictwo Walki Cywilnej. To, co zrobiliśmy, to prawie to samo. Zaraz, nie oburzajcie się tak. Przecież znacie te baśnie z książek. Kochacie je, bo czynią was częścią czegoś większego. Owszem – wtedy trwała wojna, żołnierze walczyli o honor, Warszawę, Polskę, a my jesteśmy zwykłymi bandytami. Mordercami, gorszymi niż Pruszków i Wołomin. Jesteśmy zmorą tego kraju, jego cichymi okupantami.
Upaśliśmy się na jego krwi jak kleszcze.
Ale posłuchajcie – tak naprawdę każda sytuacja, w której ktoś klęczy na ziemi, a ktoś inny trzyma mu pistolet przy głowie, jest taka sama. Dobro i zło to dekoracja. Program operacyjny.
Ojczyzna, pieniądze, honor, zysk, triumf są ważne dla tego, kto patrzy, i dla tego, kto trzyma pistolet. Ale nie mają już żadnego znaczenia dla tego, który klęczy na ziemi.
– Błagam was, darujcie, ludzie, darujcie. – Widzę, jak w powietrzu dookoła jego ust znikają kropelki śliny.
Ten pierwszy to zwykły mężczyzna. Najzwyklejszy Polak w Polsce. Ma idealnie obojętną fryzurę, trochę przerzedzoną na czubku głowy. Jest między trzydziestym a pięćdziesiątym rokiem życia. Nosi tanie ubrania i sportowe buty. Przestał o siebie dbać, bo teraz musi dbać o innych. Pozbył się większości marzeń, słusznie, one bardzo przeszkadzają. Jest pragmatyczny, nawet silny, chociaż nie tak silny jak jego ojciec i dziadek.
Ten drugi nie mówi nic. Jest umięśniony, zrobiony z żył i zmarszczek. Twarz, pozbawioną wyrazu, zalewa krew. Ta krew ścieka na dresową bluzę. Mężczyzna ma złamany nos, wybite przednie zęby. Strasznie wrzeszczał, ale teraz jest cicho.
Spokojnie, to tylko otchłań. Tam nikogo nie ma. Jest cicho i bezpiecznie.
To łatwe, złapać kogoś, popchnąć w stronę samochodu, zawieźć na śmierć. To łatwe, ale i potężne. Ludzie nie rozumieją, dlaczego zabić kogoś to tak poważna sprawa. Nie umieją wyobrazić sobie, jak to jest – zgasić cały pojedynczy kosmos. A jednak robią to cały czas. Zabijają się codziennie. Powoli i szybko. Okrutnie i łagodnie. Dla zysku i dla zabawy.
Za parę minut będziemy iść przez łąkę, jakiś kilometr, aż dojdziemy do nieutwardzonej drogi. Na drodze czekają pojazdy: dwa czarne range rovery oraz brudny biały mercedes sprinter. Spotkamy tam jeszcze trzech mężczyzn. Dołączymy do nich, wsiądziemy do aut. Dojedziemy do głównej drogi. Sprinter tam zostanie; oblany benzyną i spalony.
Ten pierwszy, zwyczajny mężczyzna zanosi się płaczem.
– Ludzie, to nie ja, to nie był mój pomysł. To naprawdę nie byłem ja. Nie ja, nie ja, nie ja. Ja mówiłem, aby tego nie robił. Mówiłem mu, kurwa! – Już nie ma siły błagać. Krztusi się, charczy.
– Ale się obsrał – komentuje Szeroki. Żyły wiją mu się pod skórą czaszki jak korzenie pasożytującej na nim rośliny.
I Szeroki, i Wysoki znają takie sytuacje. Różnica jest taka, że Szeroki jest stąd, z kraju, który przeżył swoje największe piekło jeszcze przed jego narodzeniem. Jest tutaj, bo dokonał wyboru. Wysoki nie jest stąd. Wysoki jest ze Wschodu. Dla Wysokiego spokój to krótka anomalia w przerwach od wojny.
Ale tak naprawdę istotni jesteśmy tylko ja i on.
Być może istniejemy tylko my, ja i on.
Tutaj, na krwawym dysku w samym środku Polski.
– Dziękuję – mówię mu. Teraz jest moim wspólnikiem. Być może jest też moim kumplem. Jedynym, jakiego mam.
– Nie ma za co, miłości ty moja – odpowiada.
Ten drugi również zaczyna głośno płakać.
– A ty nie płacz, cweluchu. Sam sobie to zrobiłeś. Sam tu przylazłeś i sam ukląkłeś – mówi on.
Stoi z pistoletem w ręku i czeka. I dłoń, i pistolet są ciężkie, nieforemne. Dwie kule brudnego chleba, prawie bez paznokci. Jego czaszka – stary kamień. Słowa, które wypowiada, na początku są śmieszne, ale tylko na początku. Ma głos kogoś, kto nie powinien istnieć. Każdego, kto go usłyszy, piecze serce z lęku. Zresztą spójrzcie na niego. On tylko na pozór jest zabawny, nieprawdziwy. Popatrzcie na wytartą na łokciach skórzaną kurtkę, taką, jakie noszono w filmach o polskiej mafii w latach dziewięćdziesiątych, na ubłocone adidasy, niegdyś białe, podróbki kupione w Wólce. Bluzę starej rapowej firmy, spraną i gdzieniegdzie dziurawą. A potem spójrzcie mu w oczy. Skorupka jest cienka, cieńsza niż u kogokolwiek innego. To, kim jest naprawdę, pulsuje odkryte pod szarym niebem.
– Nie musicie tego robić – wyrzuca z siebie ten pierwszy na bezdechu. – Po prostu… ja wiem, że… dwadzieścia pięć lat, ja jestem gotów… ja… obaj jesteśmy gotowi.
– Nie musimy tego robić. – On go przedrzeźnia. – Ty nie musisz być cweluchem, cweluchu. Masz teraz okazję, by się zmienić, zostać chłopem wielkim dębem. Na samiuśki koniec, ale zawsze coś. Zawsze warto sobie wyjąć kamyk z buta, nawet na mecie.
Poza strachem mężczyzna czuje potworne upokorzenie. Zasługuje na to wszystko, na każdą z tych potwornych sekund.
– Więc co wybierasz, chłopie?
Oto wyrok w imieniu Polski podziemnej. Podziemnej, bo zamieszkanej przez robaki i krety.
To my jesteśmy Polską podziemną.
Właśnie wychodzimy na powierzchnię.
Po brunatnej łące błąkają się bezdomne duchy. Ludzie uwięzieni w pustostanach trzęsą się ze strachu. Jesteśmy pod Warszawą, ale zaraz będziemy w Warszawie. Jesteśmy pod Polską, ale zaraz będziemy w Polsce. Wygrzebujemy się, odwracamy do słońca. Nic nie zstąpi i nic nie odnowi. Za późno, za mało.
Na wystrzał zrywają się ptaki. Ciała opadają miękko w mokrą ziemię, bezdźwięcznie. Niebo mętnieje. Na sekundę ból przeszywa mi brzuch.
To ten stary, martwy ja. Czasami odzywa się zza grobu, próbuje mnie przewrócić, ale stoję stabilnie na ziemi. Cofam się parę kroków. Śmierć jest zwyczajna. Gdyby nie dziury w czaszkach, martwi ludzie wyglądaliby jak menele śpiący w parku.
Oddaję mu broń. On jej nie chce. Rzuca ją między trupy, jakby pstrykał petem. Podnoszę ją z ziemi. Wkładam za spodnie. Pozbędę się jej później.
Jeszcze raz wyobraźcie sobie tę scenę. Wejdźcie w nią. Butwiejąca trawa, powietrze przesycone zapachem węgla. Grafitowe niebo. Ja, on i oni. Nie różnimy się niczym od ludzi, których podziwiacie, od ludzi, którzy wami rządzą, od ludzi, którzy was bronią.
Zobaczcie. Teraz, tutaj, w samym środku niczego, znika wasza przyszłość. Wasza nadzieja. Wasza tożsamość. Bajki, w które wierzycie. Honor, prawdomówność. Odwaga, męstwo, bezwzględność. Nie ma ich. Oto rządy grozy. Oto nowy kalendarz. Oto jego nowi władcy. Ty i ja jesteśmy dziećmi tego dziwnego i krótkiego momentu, podczas którego ludzie myśleli, że będzie lepiej, że są czymś więcej niż ludźmi, że jest dla nich jakaś nadzieja.
Strzał w tył głowy to strzał w tył głowy. Ciała na ziemi to ciała na ziemi. Śmierć to tylko śmierć.
Zobaczcie rzeczywistość, zapraszam.
Przestańcie się mazać.
Wydmuchajcie nosy.
Tania skórzana kurtka, ubłocone adidasy.
On zaczyna śpiewać piosenkę, ostatnio śpiewa ją bez przerwy, w kółko, jeszcze raz, i jeszcze raz, do oporu. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, w końcu krzyczy:
Miłowania głodni jak wilcy,
nauczymy się w tym kraju od pierwszego dnia,
słów, którymi mówią tubylcy1.
Jakimi słowami mówią tubylcy?
Ja nie wiem, ale on wie.
Kiedyś byłem Jackiem i udawałem Ducha. Teraz jestem duchem. Jacek umarł, na drugim końcu świata. Noszę kamuflaż z jego twarzy i ciała.
Idziemy przez pole, on przede mną, lekko podskakuje z ekscytacji, jak człowiek, który po ciężkim tygodniu wybrał się na wódkę.
Jest wesoły.
Ludziom rzadko jest dzisiaj wesoło.
– Co się zaczęło – woła – już się nie zakończy!
I tak zaczyna się pożar.
1
Pazina
Ostatnie z bezpiecznych miejsc
15 września 2020
Spałam dwie godziny. Śpię tak od tygodnia. Gdy człowiek nie sypia, powietrze zamienia się w kamień. Każdy ruch to niewidzialne, piekące obrażenia. Każdy posiłek to połykanie szkła. Kofeina w ogóle przestaje działać. Życie to wydrapywanie dołu w litej skale, samymi dłońmi. Tak muszą się czuć nowo narodzone dzieci. Ostatni raz się wyspałam, gdy miałam covid. Wtedy organizm automatycznie się wyłączał, gasło światło, padałam na ziemię w połowie zdania. Przez całą dobę miałam trzydzieści dziewięć stopni gorączki, nie spadała, chociaż jadłam ibuprom jak chipsy. Ten wirus jest dziwny. Cierpliwy i systematyczny. Pokazuje nam, że wszystko jest snem.
Każdy z nas był już chory. Wirus uszkadzał nas powoli, po cichu. Azyl zamienił się w szpital. Przez długi czas nie mogliśmy wyjść na zewnątrz, bo zgłaszano nas do Sanepidu, więc ktoś, wyznaczony przez resztę, musiał udawać zdrowego. Wychodził do miasta, robił zakupy, ryzykował, że zostanie wylegitymowany i przywalą mu mandat w wysokości kilku tysięcy. Nasz samochód aż błagał, by go zatrzymać – czarny od brudu, z nieczynnym światłem cofania. Co trzy dni objeżdżaliśmy miasto, by kupić żarcie i chemię gospodarczą. W Azylu była ciągła rotacja, ale nigdy nie przebywało tam mniej niż dwadzieścia osób.
Po chorobie zostały dziwne pamiątki – małe dziurki zamiast niektórych wspomnień i słów, ślepe plamki w oczach, awarie smaku i węchu. I to poczucie przegranej, świadomość, że boksujemy powietrze. Jesteśmy wyznawcami kultu śmierci, wiemy, że wszyscy umrzemy, może nie teraz, ale i tak szybko, w przegrzanych miastach, z wydzielaną wodą, z przerwami w dostawach prądu.
Przyciskam dłonie do gęby. Pachną fajkami, detergentem. Wydycham w nie powietrze. Jest ciepłe, odbija się od skóry, piecze mnie w twarz. Nawet nie kończę tej myśli, gdy przecina ją trzaśnięcie drzwi, głośne jak strzał.
Wiktor stoi przede mną przejęty.
– Lucek się nie odzywa. Trzeci dzień – mówi, a jego wielkie oczy za okrągłymi okularami typu Harry Potter robią się jeszcze większe, jak u postaci z anime.
Aby usiąść naprzeciwko mnie, musi odsunąć kartony z koreańskimi zupkami, müsli, zgrzewki wody. Zdejmuję nogi z biurka, w końcu nie będzie mówił do moich podeszew.
– To zdarzało się wcześniej – próbuję go uspokoić. – Lucek znika.
– Lucek znika – powtarza bezwiednie.
– Słuchaj, Lucek zawsze wraca. Znika gdzieś, a potem zakłada Zrzutkę, że potrzebuje na ubera i papierosy, robi z tego storkę i tak dalej – uspokajam Wiktora.
– Najdłużej nie odzywało się przez dwie doby. A teraz to już czwarta – mówi cicho.
Lucek to piękna osoba i wielki problem. Mówi, że ma dwadzieścia lat, ale może mieć pięć mniej albo pięć więcej. Nie pokazał mi żadnego dokumentu. One nie są niezbędne, aby zamieszkać w Azylu. Oficjalnie podpisujemy kontrakty tylko z pełnoletnimi, ale w rzeczywistości przestałam tego przestrzegać. Gdy widzę dzieciaka, który ma piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat i potrzebuje pomocy, bez której może nie przeżyć, muszę mu pomóc. Po to robię to, co robię. Po to tu jestem.
Lucek ma półdługie czarne włosy z pojedynczymi różowymi pasemkami. Wygląda, jakby był z porcelany. Mówi cicho, czasami trzeba przysunąć ucho do jego ust, aby go zrozumieć. Raz twierdzi, że rzucił szkołę jeszcze przed maturą, innym razem – że studiuje orientalistykę i chce zostać tłumaczem. To wszystko brzmi jak opowieści o podróży do krainy baśni, lataniu na jednorożcach. Czasami kompletnie gubi kontakt z czasoprzestrzenią. Jaki jest dzisiaj dzień, Lucek? – pytamy. Dzień Lucka – odpowiada. Lucek nie uważa się za chłopca, nie uważa się za dziewczynę. Wiktor mówi o nim w rodzaju nijakim: Lucek poszło, Lucek otworzyło, Lucek zrobiło. Z kolei inne dzieciaki z Azylu wolą formę „osoba Lucek poszła” i tak dalej. Wszyscy próbują nadać mu pewną trwałość i kształt, uformować go słowami. Luckowi jest to obojętne. Przepływa przez nas jak woda przez palce. Lucek codziennie chce być trochę inny. Lucek chce się bawić.
Gdy zapytałam go, jak mam się do niego zwracać, odparł, że jest mu to obojętne. Traktuję poważnie każdą odpowiedź na to pytanie, również taką. Skoro ci to obojętne, powiedziałam, będę mówić o tobie jako o chłopaku, bo tak będzie mi najłatwiej, bo patrząc na ciebie, widzę chłopaka. Wzruszył ramionami i zaczął mówić wymyślonym japońskim.
Nawet nie wiemy, skąd jest. Gdy go o to pytamy, wymienia różne miejscowości w Polsce, czasem miasta z anime, które ogląda. Czasami mówi, że przyjechał z Tokio. Wtedy bełkocze, wydaje przypadkowe zgłoski i twierdzi, że to japoński.
Jedno w Lucku jest stałe – bardzo chce się zakochać, ciągle mówi o wielkiej miłości. Pod tym pragnieniem nie ma żadnego typu, żadnej konkretnej fantazji. To może być ktokolwiek, Lucka nie interesują takie detale jak wiek i płeć. Nie wiem, czy tak naprawdę interesuje go seks. Chce być dla kogoś najważniejszy, po raz pierwszy w życiu.
Wszystkie te dzieciaki są uszkodzone, wygnane. Szukają ciepła za wszelką cenę. Ślepe kundle z kolorową sierścią, która ma być zbroją, ale tylko zwraca uwagę tych, którzy lubią gnębić słabszych.
Oczywiście, z czasem nabierają siły i odporności, w końcu zaczynają rozumieć, że nie wszyscy chcą ich skrzywdzić, ale też że świat nie składa się z ciągłej dramy, że nie wszystkie złe uczynki są tak samo złe. Ból gaśnie, zaczyna się długi i kosztowny proces impregnacji.
– Pazina? – Wiktor przywołuje mnie do rzeczywistości, wciąż cicho.
– Słuchaj, wiesz, że nie jesteśmy internatem ani poprawczakiem, że nie możemy nikogo trzymać tutaj na siłę.
– To moja osoba przyjacielska – dodaje trochę głośniej.
– Moja też, Wiktor. Wszyscy tutaj są moimi przyjaciółmi.
Wiktor wyciąga z kieszeni za dużych sztruksów paczkę fajek. Również zapala. Strasznie mocno się zaciąga, papieros szybko zmienia się w marchewę, nierówny, czerwony stożek.
– Są tylko dwa wyjścia, Wiktor. Albo robimy tutaj kolonię karną typu wyjście o ósmej, powrót o dziesiątej, kary, nagrody, sprawdzanie telefonów. Albo próbujemy być dorośli i samodzielni. Nie ma nic pośrodku.
Pokazuje na ścianę. Na wyblakłym plakacie biała pięść odcina się od czarnego tła. NIE IDZIEMY SAMI. NIGDY NIE BĘDZIEMY.
– Ale co, jeśli ktoś chce iść sam? – pytam.
– Nie mów tak. Ja mam złe przeczucie. Serio.
Hormony obniżyły mu głos. Ale czasami, gdy się denerwuje, mam wrażenie, że wraca ten stary, wyższy.
– Przeczucie to suma lęku i wyobraźni, Wiktor.
– Tu nie trzeba wielkiej wyobraźni.
Ma rację. Azyl przyjmuje uciekinierów. Dzieciaki na gigancie, wyrzucane z domów, z małych miejscowości, chore, połamane, niepewne, pokryte bliznami, zatrute lekami. Młodsze, starsze, z bogatych i biednych rodzin, homo i hetero, trans i cis. Wczoraj przyjechał tu Ignac, chłopak z zadrutowaną szczęką, skatowali go koledzy brata, brat stał obok i patrzył. Parę dni wcześniej widział Ignaca z innym chłopakiem, w jakimś miejscu, które miało być ustronne. Jest też Małgosia, dziewczyna po jedenastu przedawkowaniach benzodiazepin, której nie chcą już trzymać w szpitalu. Chłopak matki przypalał ją papierosami, dziarał ją maszynką samoróbką. Na ciele ma napisy w rodzaju: HATE, LOVE, FUCK POLICE, JEBAĆ SĄD, SZMATA, ŁAJZA. I jest Rena, której matka pracuje w ministerstwie edukacji. Gdy Rena powiedziała jej, że tak naprawdę nie czuje się dziewczyną ani chłopakiem, ta zabrała ją do egzorcysty. Przez ostatnie trzy miesiące wstawała rano o tej samej godzinie i szła na most Poniatowskiego. Ojciec zgarniał ją i wsadzał siłą do auta. W końcu uciekła.
Założyłam Azyl parę lat temu, z przyjaciółmi, ludźmi takimi jak ja, którzy żyli Warszawą, tą dzienną i tą nocną, którzy robili kampanie i sesje, organizowali koncerty, bukowali DJ-ów i artystów, zarządzali ich życiem i żyli razem z nimi, którzy dryfowali na powierzchni, chociaż wydawało im się, że właśnie złapali rytm i płyną po złoty medal zdecydowanym, szybkim kraulem. Jeśli przeżywać to wszystko jako właściwe życie i być w tym stuprocentowo obecnym, to nie było aż tak źle, w końcu wszyscy mieliśmy jakieś pieniądze, pozycję, żyliśmy czyimś snem. „Realizowaliśmy się” kosztem niewielkich, codziennych uszczerbków – ale czy nie były to w gruncie rzeczy uszczerbki wynikające z upływu czasu? Chcieliśmy zrobić coś, co z braku lepszego słowa nazywa się „dobrem”. Niestety, nikt nie chce czynić dobra za swoje oszczędności. Traf chciał, że miałam trochę pieniędzy, z których trzeba było jak najszybciej zdjąć ciążącą na nich klątwę. To tragiczne, ale też zabawne – jedyny bilet na wyjazd z Babilonu był upaprany krwią jakichś biednych głupków, którzy oglądali Człowieka z blizną z Pacino co najmniej tysiąc razy, za to zawsze do połowy.
Te pieniądze były podarowane, brudne, mieściły się w sportowej torbie i szybko się skończyły, ale pozwoliły preferencyjnie wynająć to miejsce od miasta, na dziesięć lat. Oczywiście bez gwarancji, że w pewnym momencie nie przyjdzie tu jakiś inwestor. I inwestor przyszedł. Czasami oglądam jego profil na Insta. Wygląda jak kukła, ma licówki, bungalow na Bali, koszule Ralph Lauren w każdym odcieniu, buddyjski różaniec na nadgarstku. W bio pisze o sobie: „anioł biznesu”. Chce zrobić tu ekskluzywne apartamenty. Ma w dupie pandemię. Ta kiedyś się skończy, za rok, za dwa. On jest cierpliwy.
Rozmawiałam z nim raz. Stwierdził, że „wszystkie dzieci powinny wrócić do domu”. Powiedziałam mu o chłopaku, którego ojciec zamknął na tydzień w piwnicy, aby wypędzić z niego diabła, i zapytałam, czy o taki dom mu chodzi. Odburknął, że nie może się przejmować całym złem tego świata.
– Czemu nie? Przecież jesteś aniołem – odparłam, a on tylko kwaśno się uśmiechnął.
Współzałożyciele Azylu musieli za coś żyć, dorobili się dzieci, długów, problemów. Nie mam im za złe, że odeszli. To nie jest normalne życie – takie, w którym poświęcasz się dla obcych ludzi tak, jak dla najbliższych. Każdy, kto podnosi ten krzyż, bardzo szybko zadaje sobie pytanie, po chuj właściwie z nim idzie. Odpowiedź jest dla większości przerażająca. Robisz to, bo chcesz ocalić siebie. Bo myślisz, że jesteś zły i uszkodzony. Bo nie zdałeś egzaminów. Bo kopnąłeś niechcący psa. Bo mama jest wciąż niezadowolona. Chciałaby, abyś cofnęła czas i bardziej się postarała, najlepiej podczas porodu. Próbujesz z tym wygrać. Chcesz, aby w końcu to ciebie ktoś pokochał. Słowo „pokochał” rozumiesz jako złoty medal, szóstkę z plusem. Aby ją dostać, rozpaczliwie wytwarzasz dobro, które ma tyle sensu, ile kaloryfer na Antarktydzie.
Teraz żyjemy na styk. Na bardzo krótki i bardzo wąski styk. Miasto dorzuca się do czynszu i opłat, ale niedługo przestanie to robić. Ma ważniejsze wydatki. Reszta to zrzutki, które przynoszą coraz mniej kasy. Żarcie – większość to przeterminowane produkty, dary z hipermarketów. Kiedyś miałam tu chłopaka, który umiał ogarniać europejskie granty. Ale teraz już go nie ma, usamodzielnił się i wyprowadził.
Moje dzieciaki śpią więc w korowej pościeli, na piętrowych łóżkach, z których połowa ma półtora metra długości. Rano piją neskę i jedzą płatki kukurydziane z Biedronki, a ja mam, kurwa, nadzieję, że tu, na praskim podwórku, między klubem o pięknej nazwie Klątwa Doliny Węży a tanim hostelem, który zmienia nazwę co miesiąc, chociaż przez krótką chwilę czują się bezpiecznie.
Nazwaliśmy ten ośrodek hostelem interwencyjnym, aby jakoś przedstawiać go tym, którzy nie rozumieją, o co w nim chodzi. Ale dla nas nie jest żadnym hostelem. Jest po prostu ostatnim bezpiecznym miejscem.
Tylko w Azylu są pewne zasady. Nie ma ćpania, picia ani problemów z prawem. Nikt nas tu nie chce i masa osób tylko czeka, aż popełnimy jakąś głupotę. Otacza nas sieć ludzi dobrej woli, ale wystarczy jeden zły ruch, aby ją przerwać i zniszczyć.
To jednak głupie – mówić mu, aby się nie martwił.
Znajduję numer Lucka na WhatsAppie. Ostatnia aktywność – trzy dni temu. Próbuję nie czytać ich komunikacji, zresztą i tak jej nie zrozumiem – memy, emotki, gify z anime, ikony, głosówki.
Przepisuję numer do swojej komórki. Dzwonię, abonent jest niedostępny. Wysyłam wiadomość: „Hej, Luc, tu Pazina. Martwimy się o ciebie, odezwij się”. Jeden szary ptaszek zamiast dwóch – ma wyłączony telefon. Wpatruję się w niego, jakbym chciała zmusić go siłą woli, żeby się zdublował.
– Chodź. – Pokazuję Wiktorowi gestem, aby wstał. I dopiero gdy to robi, zauważam małe otarcie pod okiem, niezdarnie przykryte podkładem. Delikatnie biorę jego brodę w dwa palce, obracam do światła.
– Co to jest? – pytam.
Wzrusza ramionami.
– No jeszcze raz: co to jest?
– Patelnia – odpowiada cicho.
Wzdycham ciężko. On odwraca się, zdenerwowany. Znowu popchnął go jakiś żul albo łysy, pijany idiota, pod Metrem Centrum, jego albo kogoś innego, a on próbował stanąć w obronie, jak zawsze.
– Lubisz dostawać wpierdol?
– Przestań – protestuje.
– To dwumilionowe miasto, naprawdę nie macie gdzie łazić?
– Jest pandemia, Pazina. Wszystko jest zamknięte. Nie, nie mamy gdzie łazić.
Przyciskam go do siebie, na chwilę. Przytulanie zawsze wychodzi mi niezgrabnie, żołniersko. Ale trudno, mogę robić tylko to, co umiem. Prowadzić Azyl do ostatniego dnia, mojego lub Azylu.
Dzieciaki siedzą w kuchni. Rena robi sobie tosty, zapach stopionego sera wypełnia pomieszczenie. Widzę sklejkę odłażącą z szafek, warstwy tłuszczu w pochłaniaczu, zacieki na ścianach, chyboczące się krzesła. Widzę mały, płaski telewizorek przytwierdzony do ściany, znaleziony przez Besię na śmietniku pod jakimś likwidowanym biurem. Pomoc innym to najczęściej pozbywanie się śmieci. Hojność to recykling.
Chciałabym, aby przez jeden jebany dzień to Jezus miał rację. Aby naprawdę ostatni byli pierwszymi. Chciałabym zabierać ich codziennie do Gesslera. Mieć na podorędziu najlepszego wegańskiego kucharza. Chciałabym rozdawać im najdroższe ubrania. Chciałabym, aby wszystko się przewróciło, upadło do reszty. Abyśmy wszyscy zmieścili się w uchu igielnym.
– Co? – pyta Wiktor.
Musiałam ze zmęczenia zacząć mówić na głos to, co myślę.
– Jakie ucho? – pyta.
Patrzę na nich. Dwie dziewczyny, jedna to osoba trans, nie pamiętam ich imion. Wysoki, potwornie chudy, czarnowłosy Edgar, skrzypek, uczeń szkoły muzycznej. Ogolony na łyso, wielki i gruby Przemek w poplamionej bluzie z napisem SZTYWNIUTKO, wciśnięty w kąt gra na swoim Nintendo, które zwykle chowa przed wszystkimi, kładąc je pod poduszką. Ma piętnaście lat i jak twierdzi, nie jest żadnym pedałem. Policjanci przywieźli go tutaj z dworca, bo dostali informację, że jesteśmy jednym z adresów, pod które można „podrzucać”. Oczywiście nie dostajemy od miasta ani grosza. Trwamy dzięki zrzutkom i aukcjom dobroczynnym, które ogarniają Wiktor z Besią. Właśnie, gdzie jest Besia?
– Czy ktoś z was kontaktował się z Luckiem? – pytam. Zamykam oczy. Na początku nikt nie odpowiada, muszę jeszcze raz, głośniej. – Ej! Czy nagle przestaliście rozumieć język polski?
Oczy, zaspane, otępiałe, podnoszą się na mnie. Większość z tych dzieciaków jest na SSRI, przepisuje je pod stołem zaprzyjaźniona psychiatrka. Może nie powinnam ich faszerować lekami, ale gdyby nie to, codziennie byłoby tu pogotowie.
W Azylu była też psycholożka, był pracownik socjalny. Na umowach zlecenie. Teraz nie podpisuję z nikim umów zlecenie, bo nie mam z czego ich zapłacić.
Kręcą głowami. Rena nakłada sobie tosty. Obok placków spieczonego chleba ląduje kleks keczupu.
– Ja… no przedwczoraj z nią pisałam – odzywa się w końcu Rena, siadając przy stole.
Przemek odruchowo wyciąga dłoń po tosta.
– Ej! – krzyczę na niego. – Rusz dupę i zrób sobie swoje.
– Mogę mu oddać – mówi cicho Rena.
– Ma dwie ręce. Co mówił?
Rena patrzy na mnie, znowu z lękiem.
– Lucek mówiła tylko, że jest wkurwiona, bo nie ma kasy. Potrzebuje różnych rzeczy. Chciała mieć nowy telefon czy coś takiego – opowiada cicho, tonem, jakby przyznawała się do kradzieży.
Kiwam głową. Wiktor jest teraz w niezręcznej sytuacji, bo widzi po mnie, że zaraz znowu zacznę podnosić głos. Wszyscy w pomieszczeniu to po mnie widzą, również dwie osoby, które właśnie wchodzą do kuchni. Aleksy, a drugi nie pamiętam. Mika? Maki?
– Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? – pytam.
Milczą.
– Czy dbamy o siebie nawzajem, czy o siebie nie dbamy? – pytam. Nie lubię roli złej, opierdalającej matki. Nie lubię jej tym bardziej, że nieźle ją gram.
– Pazina? – pyta się mnie ktoś z tyłu, chyba Besia.
Besia jest z Pomorza, przyjechała do Warszawy, bo chciała dostać się do szkoły aktorskiej, co się nie udało, a potem nie udało się jej jeszcze parę innych rzeczy. Zaraz, czy to naprawdę Besia? Wszystko staje się dziwnie niewyraźne, jakby ktoś przejechał mi tłustym paluchem po gałce ocznej; mija parę sekund i nagle wszyscy są wyżej, i słychać głuchy hałas, hałas ciał wstających z krzeseł.
Spadam z wysoka w morze ciemności.
Ta ciemność porusza się bardzo szybko.
To przedziwne uczucie.
Coś ląduje na mojej twarzy, potrzebuję chwili, aby zrozumieć, że to zimna woda. Ktoś podaje mi rękę. Podnosi mnie do pionu.
– Pazina. – Tak, to Besia.
Zaczyna mi być głupio.
– Jedź do domu się przespać, bardzo cię proszę – mówi Wiktor, podając mi ręcznik.
Wycieram sobie twarz.
– Musimy…
– Ty musisz jechać do domu – mówi Wiktor.
– Musimy zgłosić zaginięcie. Chyba. Nie wiem.
– Nie możesz dostać zawału serca, Pazina, bo jest pandemia, wszystkie karetki stoją zablokowane na Narodowym.
– Nie dostanę żadnego zawału, Wiktor.
– Jeśli tu umrzesz, dopiero będziemy mieli przerąbane.
– Nie umrę, Wiktor.
Nie umrę, ale on ma rację. Jeśli mnie zabraknie, będą mieli przerąbane.
– Dobra. Jeżeli się nie odezwie do jutra, będziemy go szukać. – Wstaję powoli, bez zaufania do podłogi i do siebie.
Patrzą na mnie z lękiem. Wyglądają śmiesznie. Banda zahukanych, ufarbowanych, pomazanych, w sumie grzecznych dzieci.
– Znajdziemy go – mówię im. Ale nie jestem pewna, czy go znajdziemy.
Pewnie znowu bym się przewróciła, gdyby nie dłoń Wiktora i jego głos, z powrotem niski, obniżony hormonami, ale pewny, prawdziwy głos:
– Zamówię ci ubera, Pazina.
*
Nie mogę tak po prostu położyć się i zasnąć. Całe moje dorosłe życie polegało na wstawaniu o osiemnastej, jedzeniu śniadania o dwudziestej pierwszej i wielogodzinnej nocnej aktywności. Życie sklejone z romansów i kroplówek.
Plac Konstytucji, plac Zbawiciela, plac Wilsona. Utopia, Lustra, Plan. Miłość, Smolna, Jasna. Bacardi, aperol, prosecco. Emka, kryształ, keta. Pilates, joga, ayahuasca. Karta kredytowa, kredyt na firmę, kredyt hipoteczny.
Może tak naprawdę nigdy nie spałam.
Menel zachowuje się, jakby mnie zapomniał. Muszę zapukać do sąsiadki, wręczyć jej butelkę wina za to, że od trzech tygodni daje mu żreć. Nawet jeśli nie sprzątała kuwety – a chyba nie sprzątała, bo całe mieszkanie okrutnie jebie. Poruszam się po nim jak w letargu. Czterdzieści metrów zamienia się w sto czterdzieści, sto czterdzieści zamienia się w pałac. Każdy mój ruch drąży w ścianie nowy, kolorowy tunel.
Biorę prysznic, gorąca woda bombarduje mi plecy. Ulga jest krótka i płytka. Niepokój stał się częścią mojego ciała, napięcie tkwi we mnie tak głęboko, że gdyby je ze mnie usunąć, umarłabym.
Lucek. Pamiętam, jak zjawił się w Azylu. Usiadł w kuchni i zapalił papierosa, wyluzowany, jakby wszedł do własnego mieszkania. Gestykulował, założył nogę na nogę. Opowiadał o sobie potoczyste, złożone historie. Były niewiarygodne, ale wszystkich zaczarowały. Azyl się zatrzymał i słuchał tej przedziwnej, barwnej, potwornie szczupłej osoby która zachowywała się, jakby odwiedziła nas w przelocie, podróżując z jednej obcej planety na drugą. Co chwila przerywał, dźwięcznie śmiał się z własnych żartów, podśpiewywał. Przypominał całą chmarę barwnych ptaków. Po jakimś czasie opowieść zaczęła się rwać. Nić, która łączyła ze sobą kolejne zdania, przestała istnieć. Lucek zaczął się trząść, dostał krwotoku z nosa. Zadzwoniliśmy po zaprzyjaźnioną lekarkę. Stwierdziła, że jest tak odwodniony i wygłodzony, że to cud, że chodzi i mówi. Aby dał sobie wbić wenflon i podpiąć kroplówkę, zaoferowałam mu sto złotych. Powiedział: sto pięćdziesiąt.
Jestem umyta i przebrana, i równie dobrze mogę siedzieć przez najbliższe pięć godzin bez ruchu na kanapie. Nie zasnę. Nie ma najmniejszych szans.
Odbiera po trzecim sygnale.
– No nie wiem, nie wiem – zaczyna, jakby mówił do kogoś, kto stoi obok. – Mam focha, wiesz, o co chodzi.
Za każdym razem, gdy z nim rozmawiam, mam wrażenie, że się ze mnie nabija.
– I co mam z tym fantem zrobić? – pytam.
– No nie wiem, nie wiem. Ja ogólnie to nie wbijam focha na długo. – Chyba coś je, bo mlaszcze, co potwornie mnie drażni.
Ma na imię Olek, ale wszyscy mówią na niego Kurtka. Tacy jak on funkcjonują w ramach kilkuletnich kadencji, potem wyjeżdżają za granicę albo idą siedzieć, albo otwierają jakieś nietrafione interesy, zaczynają handlować podróbkami, CBD, spekulują krypto. Kadencja Kurtki właśnie się kończy. Olek mówi, że zaraz się „keszuje”, jakby chodziło o wyjątkowo udany start-up.
– Napisz na Wickrze, co tam chcesz – mówi mi.
– Wiesz, co chcę.
– To wiesz, gdzie się pojawić.
– A nie jesteś w stanie tutaj przyjechać?
– Mam sprawy. – Teraz siorbie przez słomkę.
– Ja nie mogę czekać na ciebie całą noc, nie ma szans – mówię.
Przez krótką chwilę w słuchawce panuje cisza.
– No dobra – słyszę – zawinę po ciebie. Ale pojedziesz ze mną coś załatwić.
Menel zaczyna drapać mnie w piętę. Może jednak jeszcze mnie pamięta. Pamięć kotów jest krótka i wybiórcza.
– Niech ci będzie, i tak nie zasnę – odpowiadam i się rozłączam.
*
Przyjechał smartem. Wygląda w nim, jakby przegrał jakiś zakład, ale wiem, że jeździ autami wypożyczanymi przez aplikację. Twierdzi, że miał kiedyś własne, ale je oddał, co jest dziwne, bo nie sprawia wrażenia gościa, który oddałby cokolwiek komukolwiek.
Ma fryzurę zrobioną niemalże od linijki, idealny cień z boku głowy. Pachnie ciężkimi perfumami, przynoszącymi dziwne skojarzenia – ciasto z goździkami, turniej cukierniczy w piwnicy kościoła, stara kawa wylana na zakurzony dywan. Na szyi, pod swetrem, ma schowany kajdan, gruby, chyba białe złoto. Krótka puchówka Moncler opina krępą sylwetkę i ciężkie, wielkie łapy; ksywa Kurtka wzięła się z tego, że obsesyjnie zbiera drogie kurtki, ma ich chyba kilkadziesiąt.
Siedzimy w milczeniu, palimy papierosy. W połączeniu z jego perfumami zapach zaczyna być nie do zniesienia.
Miasto jest obumarłe, wyludnione, jak dekoracja pośpiesznie zbudowana na potrzeby filmu, który nagle przestano kręcić. W słabo zarysowanych na tle czarnego nieba klockach budynków palą się pojedyncze światła. W tej pustce jest pewien ciężar, nieme oczekiwanie, jakby ulice zaraz miały się znów zaludnić, jakby sto tysięcy mieszkańców czaiło się w mroku, by na sygnał wybiec i zająć miasto z powrotem. Mijają nas pojedyncze radiowozy. Kurtka nie zwraca na nie uwagi.
– Baliby się nawet nas zatrzymać.
Radio mówi o ośmiu tysiącach nowych zakażeń dziennie. Kurtka wyłącza dźwięk.
– No i fajnie sobie to rozkminili.
– Co niby?
– Jak to: co niby, nowy porządek światowy. Zaraz będą cię chipować jak bydło na farmie, zobaczysz. Myślałaś, że jesteś bażantem, a jesteś zwykły kurczak, wiesz, o co chodzi.
– Jakie bażanty, Kurtka, o czym ty mówisz?
Kurtka ma w sobie bibliotekę Babel, tysiące słów i określeń na jedną rzecz, jedną myśl. Do tego spędza całe godziny na YouTubie, prowadząc śledztwo w sprawie tego, kto rządzi światem i kto tak naprawdę steruje policjantami czyhającymi na jego wolność i pieniądze.
– Kurtka, nie ukryjesz niczego, bo sam wszystko pokazujesz w internecie. To działa zupełnie odwrotnie, niż ci się wydaje. Ludzie sami to sobie robią – tłumaczę.
– Ja nic nikomu nie pokazuję, co ty myślisz, że ja jestem jakiś dzięcioł? – prycha obruszony.
– Może dzięcioł, może bażant.
Uruchamia telefon. Pokazuje swoje konto na Instagramie – nazywa się „Fajnaroślina”, w opisie ma sklep i fałszywy numer telefonu. Na krótkim gridzie kilka zdjęć roślin doniczkowych. Z tego konta prowadzi swoje interesy. Ludzie, gdy czegoś chcą, piszą mu DM-y, na które odpisuje pojedynczymi cyframi albo literami.
– Co ja tu niby pokazuję? – pyta.
Nie odpowiadam. Nie chcę się kłócić.
– Kto ostatnio mówił, że niby ma tego covida? Małysz? Myślisz, że ile mu zapłacili? Ty znasz w ogóle kogoś, kto to miał?
– Ja to miałam, Kurtka – odpowiadam. – I nic mi, chuje, nie zapłacili. Masz do nich jakiś namiar? Może powinnam się upomnieć o ten hajs? Wystawić im fakturę, jak myślisz?
Nie odpowiada. Chyba nie ma namiaru. Zatrzymujemy się pod paczkomatem. Te wyrastają wszędzie, i naprawdę dziwne, że nikt nie wymyślił na ich temat żadnej teorii spiskowej.
– Kurtka, słuchaj, a widziałeś kiedyś, co jest w środku takiego paczkomatu? Zastanawiałeś się, kto tak naprawdę je montuje?
Patrzy na mnie jak na gadające gówno.
– Ty, Pazina, jesteś inteligentna, rozkminiasz, co się dzieje. I co, naprawdę myślisz, że to się tak po prostu stało? Ile to miało trwać? Miesiąc? Dwa? Patrz, trwa pół roku. I to dopiero początek, mówię ci.
Uśmiecham się, ale nie wiem, czy w ogóle widać ten uśmiech, nie mam siły ruszać mięśniami twarzy. Przejeżdżające obok auto na chwilę oblewa twarz Kurtki jasnym światłem. Kurtka mruży oczy, i wtedy przez moment wygląda jak ktoś zupełnie inny, ktoś, kogo znałam dawno temu, zmienia się w ducha, ale samochód znika w ciemności i wtedy Kurtka na powrót staje się Kurtką.
– Mówiłam ci kiedyś o moich dzieciakach, Kurtka? O tym, co je spotyka? Mnóstwo zła, które dzieje się tak po prostu. Taki jest świat.
– To w ogóle inna sprawa, to jakaś patologia. – Marszczy się i wychodzi z auta, zanim zdążę mu powiedzieć, że zawsze serdecznie go zapraszam, aby sam zobaczył, jak wygląda ta patologia.
Wyciąga ze skrytek pięć niewielkich paczek i ładuje je do torby Louis Vuitton, którą wyciągnął z bagażnika. Robi to bez śladu wczuwki, jakby stał przy owocach w Lidlu i wkładał jabłka do torby. Po chwili otwiera bagażnik, wrzuca torbę do środka. Zamyka go, siada za kierownicą.
– Gdzie teraz? – pytam.
– Po to, co tam chcesz.
Mam ochotę go zapytać, jak zapatruje się na to, że cała ta rzekoma plandemia to dla niego złote żniwa. Ludzie ćpają na potęgę, dwa albo trzy razy więcej niż przed covidem, już nie tylko w weekendy, nie tylko w klubach, ale i w dzień, od samego rana; jarają, wciągają i połykają do śniadania, aby przetrzymać pracę zdalną, ciągłą obecność dzieci, no i tego drugiego człowieka, z którym przecież wcale nie ma jakiegoś zajebistego kontaktu. Ani umowy, że będziemy siedzieć ze sobą dwa cztery na dobę. Ćpają, aby zdusić lęk o rodziców, oddalić widmo choroby i pytanie, czy to akurat ja zostanę wywalony z roboty w tym tygodniu. Kurtki tego miasta mają pełne ręce roboty. Jasne, na początku w ogóle nie było czym handlować. Pamiętam marzec i kwiecień, kiedy musiałam obejść się smakiem; złe, małe sztuki, spryskane muchozolem kozie bobki rodem z lat dziewięćdziesiątych potrafiły kosztować po sto, sto pięćdziesiąt za worek. Nie mówiąc już o czymś mocniejszym, ale to akurat mnie nie interesowało. Ja tylko chciałam się odrobinę wyłączyć. Chciałam osiągnąć ten najważniejszy cel, czyli przespać noc. Olejek CBD działa na mnie równie uspokajająco co olej lniany, czyli nijak. Mogłam wtedy iść po receptę, ale zwyczajnie nie miałam na to kasy. Lekarze w tych zabawnych klinikach, które nagle pojawiły się w deweloperskich blokach, brali po tysiąc złotych za samo spotkanie. Wiedziałam, ile za taką kwotę mogę kupić w hurcie używanych ubrań, papieru toaletowego, jedzenia, mydła.
Chcę go o to zapytać, ale w sumie nie mam ochoty się z nim kłócić, nie po tylu nieprzespanych nocach i nie o coś, o czym tak naprawdę oboje nie mamy pojęcia.
Zatrzymujemy się pod jego blokiem, białym klockiem z wczesnych dwutysięcznych, tuż za centrum handlowym Panorama. Sama Panorama to schowana na południu miasta kapsuła czasu, tunel prowadzący bezpośrednio do lat dziewięćdziesiątych. Na jego drugim końcu ląduje się w pięknym, przedziwnym atrium ze szkła i marmuru i z asymetryczną fontanną. Jest tam tak samo jak wtedy, gdy chodziłam do podstawówki i mama zabierała mnie w niektóre niedziele do Pizza Hut; połykałam wtedy gorący placek, parząc sobie gardło, siorbałam pepsi i gapiłam się jak zahipnotyzowana na marmurowe posadzki, wykusze i wodę odbijającą się w barwionych na niebiesko szybach. Czułam się bezpiecznie, może jedyny raz w życiu. Czułam, że w przyszłości czeka mnie coś lepszego niż dziś, że ta pizza z widokiem na piękną fontannę to tylko przedsmak nadchodzących wspaniałości. Przypominam sobie teraz to uczucie, wysiadając pod białym kanciastym blokiem za wierzącym w reptilian dilerem, i myślę, że należało do zupełnie innej osoby, do świata, który był snem.
Kurtka otwiera drzwi kodem, wchodzimy do środka. Dopiero w windzie zadaje mi kolejne pytanie:
– Słuchaj, a ty zarabiasz w ogóle jakieś pieniądze w tym swoim schronisku?
– Schronisko to jest dla zwierząt – odpowiadam.
– To co to jest?
– Hostel interwencyjny. Nie, nie zarabiam pieniędzy, ja je załatwiam.
– To ile tam załatwiasz, Pazina? – Śmieje się, świdrując mnie wzrokiem. Gdy zaczyna być czymś zaintrygowany, wygląda naprawdę głupio.
– Na bank nie tyle co ty. Ty jesteś królem załatwiania. – Patrzę na niego znacząco, dając do zrozumienia, że nie przystoi mu bycie ciekawskim.
– Po prostu chcę wiedzieć, skąd masz na to kwit. Ty wiesz, skąd ja mam swój.
Okej, niech mu będzie. W sumie nie mam żadnego powodu, aby nie rozmawiać z nim jak z kolegą. Kurtka jest, jaki jest, ale jest rzetelny.
– Kurtka, ja mam cztery dychy. Jakieś piętnaście lat więcej niż ty. Poszłam do pracy, gdy miałam dwadzieścia lat. Wtedy jeszcze coś za nią płacili, a mieszkania były po piątkę od metra. Kupiłam dwa, nadpłaciłam kredyty. Tyle w temacie.
Wychodzimy z windy, idziemy korytarzem z pomalowanymi na żółto pobrudzonymi ścianami.
– Miałaś farta – mówi.
– Miałam farta – przytakuję, czując, że dotyczy to jakiejś zupełnie innej osoby.
Jego mieszkanie to dwupokojowa dziupla z sześćdziesięciocalowym telewizorem w centralnym punkcie. Na podłodze leżą otwarte, nierozpakowane walizki, torba na siłownię, jakiś sprzęt sportowy, wielkie słoiki odżywek; na kuchennym blacie piętrzą się stosy opakowań po żarciu z Glovo. Dwóch typów w dresach, którzy siedzą na kanapie, wygląda, jakby Kurtka dostał ich w pakiecie razem z mieszkaniem. Mogliby być bliźniakami. Grają w FIF-ę, nieruchomi, jakby medytowali. Na ścianie wisi wielki plakat w antyramie, na którym jakiś dawny piłkarz Legii, chyba Lucjan Brychczy, stoi na boisku w zgrzebnej kufajce, trzymając piłkę. Poznaję go. Ojciec miał brata, który spędził na Żylecie całe swoje życie.
– Czysty nóż jakiś – rzuca komendę Kurtka.
– Musisz umyć – stwierdza jeden z nich.
– Umyjesz to ty mi kutasa mordą – odpowiada Kurtka, zły, zrzucając opakowania z blatu, i w ich miejsce kładzie przyniesione z paczkomatu kartony.
Koleś wstaje, poirytowany. Podchodzi do zlewu, myje nóż, podaje Kurtce. Ten rozcina karton i wyjmuje ze środka klocek o kształcie cegły, zapakowany w folię ze zgrzewarki. Podnosi go do światła, studiuje uważnie, następnie kładzie na stole, wbija nóż w folię, cegła momentalnie traci kształt. Kurtka rozcina folię nożem, na blat wysypują się zielono-pomarańczowe bryły zasuszonych kwiatów. Zapach owiewa mieszkanie, ostry i piękny. Kurtka podnosi topa do nosa, wącha, podaje mi. Robię to samo. Zakreśla okrąg dłonią nad rozsypanym towarem, zadając mi w ten sposób pytanie, ile chcę.
– Dwie dychy? – pytam, w sumie nie wiedząc.
– Trzy też ci mogę dać.
– Nie mam tyle pieniędzy.
– To zajedziesz mi później – mówi do mnie, po czym rzuca do tego samego gościa, który umył nóż: – Daj wagę.
Kurtka ma rację, to głupie odtrącać dar zaufania, a poza tym lepiej mieć więcej niż mniej. Kładzie kwiaty na wadze, po chwili ważenia, odejmowania i dodawania osiąga tyle, ile chce, wyciąga z szuflady foliową torebkę na ziplock z nadrukowanym logiem Ikei i pakuje zawartość do środka. Zapina, podaje mi, po czym psika dłonie dezynfektantem.
– Kurtka, wirus nie istnieje – przypominam mu.
– Chuj wie, kto to macał – stwierdza, po czym bierze trochę z wagi, siada na kanapie obok typów w dresach i zaczyna kręcić blanta na stoliku, na którym piętrzą się puszki po coli i opakowania po pizzy. Wyjmuje jedno z oparć kanapy i mi podaje, żebym też miała na czym usiąść.
Przy pierwszym buchu uczucie, jakby przestraszone zwierzę drapało mnie od środka w przełyk. Zioło jest potwornie mocne. Opuszczam powieki, zapadam się w dym, ciężki i żrący.
Gdy otwieram oczy, Kurtka jest gdzieś daleko, po drugiej stronie niewidocznej rzeki. Może i nie pójdę dzisiaj spać, ale to uczucie jest jakąś formą odpoczynku.
Dopiero teraz zauważam wieszak z ubraniami w rogu pokoju. Jest na nim pięć prawie identycznych kurtek, również Moncler.
Kurtka uważnie studiuje zapalonego jointa, patrzy na niego pod światło.
– Ej, byku, to cali. Prawdziwe, nie kurwa hiszpańskie.
– Jakie? – pyta jeden z bliźniaków.
– Gelato – odpowiada Kurtka, lekko mlaszcząc.
– Pierdolisz, że poznajesz, nikt tego nie poznaje – rzuca bliźniak.
Dym momentalnie wysusza usta. Kurtka wstaje, podchodzi do lodówki, w całości wypełnionej wodą, colą i smakowym piwem. Pyta, co chcę. Wybieram wodę. Piję powoli. Jest pyszna.
– Słuchaj, mordko, ja mógłbym być kiperem gówna. Widziałem reportaż o takim typie, mieszka sobie w Barcelonie, chodzi normalnie po kofikach, w sensie u nich mówią na to kluby, i testuje zipa, a potem robi recenzje na YouTube’a, wiesz, o co chodzi. Normalnie baka przed kamerą i potem mówi na przykład: o, tu są terpeny, nie wiem, kurwa, osikowe, aromat cynamonu i drzewa sandałowego, a faza jest bardziej w głowie, a potem w nogach, a na końcu w kutasie.
– Kurtka, to zawsze śmierdzi tak samo i wali tak samo – zaczynam się z niego śmiać.
– To twoja sprawa, jak przeżywasz swoje życie – odpowiada.
– Całe życie byłam otwarta, Kurtka. Tak otwarta, że wszystko mi ukradli.
Gdy to mówię, śmieję się jeszcze bardziej. To śmiech odruchowy, efekt uboczny rozluźniania się mięśni. W obciążonej głowie przestają bić dzwony. Zamykam oczy. Powieki zamieniają się w metalowe kurtyny.
– Możesz zostać takim kiperem, tylko musiałbyś się stąd wyprowadzić – mówię, zerkając w jego stronę.
Patrzy na mnie. W ogóle nie wygląda, jakby się upalił. Jego oczy i tak są małe, trochę nieobecne, lekko załzawione. Nagle, tak jakby przestraszył się mojego spojrzenia, wyciąga z kieszeni ciężkie okulary przeciwsłoneczne i zakłada je na nos.
– Nie wiem, czy umiałbym się stąd wynieść.
Znowu zamykam oczy. Też nie wiem, czybym umiała. Jestem stąd, znikąd indziej. Urodziłam się na Bielanach. Potem rodzice przenieśli się na Muranów, chodziłam do plastyka na Smoczej. Pierwsze samodzielne mieszkanie wynajęłam na Żoliborzu i tam mieszkam do dzisiaj, północny lewy brzeg to mój dom, zresztą całe miasto to mój dom. Słowo „dom” w mojej głowie ma czerwony kolor. Nie da się sprać tego, co mówili ci w podstawówce, co mówiła prababcia, która przeżyła barykadę na Górczewskiej.
Warszawa wymusza na tych, którzy się tu urodzili, swoisty fanatyzm, lęk przed przebywaniem na dłużej gdziekolwiek indziej. Czuję się wiecznie zagrożona, ale i nieśmiertelna.
Nie można po prostu mieszkać w Warszawie. Trzeba być jej żołnierzem. Iść prosto, karmić się niechęcią całej reszty Polski. Salutować. Napierdalać każdego, kto się pruje.
– Ej, Pazina. – Kurtka wypowiada moją ksywę, przeciągając samogłoski, Paaaziiiinaaa, jakby to była kolejna rzecz, która go bawi.
Podnoszę głowę.
– Zawsze chciałem cię zapytać, Pazina, gdzie go wywiało?
– Kogo? – Udaję głupią.
– Kurwa, wiesz kogo. Ducha.
Dobry nastrój pryska. Wszystko się psuje. Gęba Kurtki robi się brzydka, w tej swojej puchówce wygląda jak wielki kondom. Biorę spory łyk wody. Już mi nie smakuje, fuj.
Wstaję, wyciągam pieniądze z kieszeni. Odliczam.
– Pierdol się, Kurtka – rzucam, podając mu je do ręki.
– Poczekaj, poczekaj – prosi. Również wstaje, chce załagodzić sytuację.
– Co cię to obchodzi? – pytam głośno, a nawet bardzo głośno, ci dwaj milczący w dresach robią się zaniepokojeni.
Kurtka podnosi ręce na znak kapitulacji, siada z powrotem na kanapie. Ale ja nie odpuszczam, bo mi się to nie podoba, bardzo, okres tych pytań w moim życiu definitywnie się skończył.
Wspomnienie, które próbuję wygnać. Ten mężczyzna, podręcznikowy zwyrodnialec, parę lat temu. Dziwne pytania. Czapka z daszkiem. Żyletka trzymana w palcach. Z drobnymi kropkami czerwieni.
– Słuchaj, Pazina, to zwykła ciekawość, naprawdę. Jest tyle, kurwa, opowieści na mieście… – przerywa, masuje sobie szczękę i zaciąga się jointem, wypuszcza potężny kłąb dymu. – Nie mogłem cię o to nie zapytać.
– Co mnie obchodzą jakieś opowieści? – pytam go.
– Ludzie chcą wiedzieć, wiesz, o co chodzi.
– Jacy ludzie? Ludzie, którzy go szukali?
– Nie, no ci nie… Ten łysy wariat przecież nie żyje – mówi jeden z jego adiutantów.
Lekkie, krótkie uczucie ulgi – człowiek z żyletką umarł, człowiek z żyletką już nie przyjdzie. Uczucie, które jednak zaraz znika.
– A może ty mi opowiesz o swoich pannach, Kurtka, co? Masz jakąś dziewczynę? Chłopaka? Parę dziewczyn? Chcesz pogadać o życiu prywatnym, to dawaj.
Nagle staje się innym Kurtką. W jego oczach pojawia się coś dziwnego. Trafiłam go w czuły punkt, ale trudno, sam się prosił. Zaciska zęby, odwraca się. Powietrze zmienia się w ciężki żel.
– Wiesz, różni ludzie gadają, że go widzieli. W Warszawie, co nie – rzuca jeden z bliźniaków.
Kurtka nagle zmienia front. Odwraca się do chłopaka.
– Sznuruj cipę.
Ale nie da się cofnąć tego, co zostało powiedziane.
– Ty, no, może tylko tak pierdolą, co nie. – Chłopak się kurczy; wie, że powiedział za dużo.
Jeszcze rok temu coś bym poczuła, ukłucie w sercu, zimno w gardle. Teraz nie czuję nic. Poza tym te ich teksty to trolling, sprawdzanie reakcji.
– Wiedziałabym o tym – odpowiadam, cierpko i zimno.
– Sorry, Pazina. Późny wieczór, chore głowy. Wiesz, o co chodzi.
Szara strefa to dziwne miejsce. Odwrócony świat, w którym chodzi się po suficie. Wlazłam w niego z radosną głupotą dziecka. Jego emisariuszy miałam za niegroźnych kumpli. Całą tę grę – za niegroźną zabawę. Do momentu, w którym wszystko runęło.
Kurtce dzwoni telefon. Odbiera, słucha przez chwilę, następnie wstaje.
– Idziemy – rzuca do bliźniaków.
Na mnie też czas. Wstaję, upalona jak sto diabłów, sprawdzam, czy wszystko mam przy sobie – klucze, dokumenty, dokonany przed chwilą zakup. Biorę telefon, włączam aplikację, zamawiam ubera.
Kurtka to widzi i mówi:
– Zawiozę cię.
– Masz sprawę – przypominam.
– To po drodze – odpowiada.
Wzdycham, patrzę mu w oczy.
– Kurtka, ja nie chcę z tobą nigdzie jechać.
– To po drodze – powtarza. Wie, że nie mam siły mu się sprzeciwić.
*
Jesteśmy w Koszykach, w Nietoperzu, pieczarze ze szkła i czerwonej cegły, z wielką drewnianą płaskorzeźbą nietoperza na głównej ścianie. To całodobowa restauracja, otworzyła się relatywnie niedawno. Kojarzę część tych dziewczyn siedzących przy barze, eskortek wpatrzonych w ekrany telefonów, sztywnych jak piękne manekiny, kojarzę z miasta dwóch czy trzech gostków przy jednym ze stolików, nawijających z szybkością karabinów maszynowych nad nietkniętym jedzeniem. Niby żarcie jest tylko na wynos, ale po dwudziestej trzeciej reguły się zmieniają. Ceny są horrendalnie wysokie, aby między imprezami nie przychodzili tu przypadkowi ludzie, których miejsce według właścicieli było pod całodobowym kebabem przy Świętokrzyskiej. Teraz imprezy zgasły, odbywają się w ukryciu, w mieszkaniach, w klubach przeniesionych do willi na Saskiej, w Wawrze, na Żoliborzu.
Koleś, który czeka na Kurtkę, wysoki blondyn, trzyma przy twarzy serwetkę. Gdy ją zdejmuje, widać głęboką, świeżo zszytą ranę i zakrzepłą krew dookoła. Krople krwi są też na białej bluzie Lacoste. Typ wygląda jak kolejny bliźniak z ekipy Kurtki, z tym że nie ma w nim tego sztucznego, upalonego spokoju. Jest zdenerwowany i przestraszony, nogi grają pod stołem na niewidzialnej perkusji.
Kurtka siada naprzeciwko niego.
– Co się stało? – pyta.
– Nie wiem w sumie, kurwa, co się stało.
Podchodzi kelnerka, stawia przed nim talerz makaronu, ale on nawet na niego nie patrzy.
– Byłem ustawiony na rozkminkę, normalnie, co tam było do ogarnięcia, worek grochu, kurwa, w sumie to tyle. Tam pod kebabem, na tyłach. No i co, przyjeżdża tam cham od nich, wsiadamy do auta, wszystko dobrze, wiesz, przecież nie będę z nim wspominał, jak to w gimbie było. I co, nagle zajeżdżają jakieś chamy z piskiem…
– Czym? – pyta Kurtka.
– Co? – Chłopak nie rozumie.
– Czym zajeżdżają?
Kelnerka znowu podchodzi. Pyta, czy podać coś do picia. Nikt nie zwraca na nią uwagi. Jest tutaj przezroczysta, tak samo jak ja. Wyciągam telefon, aby zamówić ubera, i wtedy przychodzi wiadomość. Wiktor, na WhatsAppie: „Jakiś pobity queerowy chłopak na pogotowiu na Grenadierów, może to Lucek, jedziemy tam z Besią”.
– A4, stara taka, czarna, wypada dwóch, kominiary na łbach, napierdalają mu w szyby teleskopem, ty, no jaja, ja wypadam, coś tego, a ten mi daje na pizdę, momentalnie. Musiał mieć kastet. Ja leżę, ten kopa. Ale nic mi nie zabrali, żeby było śmieszniej. Zupełnie nic, kurwa. Pobili mnie dla zabawy.
Pierwsza myśl jest taka, że to kolejna noc bez snu. Druga, żeby jechać tam teraz, zaraz. Trzecia, że może poradzą sobie beze mnie.
– To nie lata dziewięćdziesiąte – zauważa jeden z bliźniaków, siadając obok.
Uśmiecham się do siebie – ten chłopak w latach dziewięćdziesiątych dopiero się urodził, i to pod koniec dekady.
– No kurwa raczej, wiesz, o co chodzi – mówi Kurtka.
Zaczyna się rozmowa, której nie rozumiem. Toczy się między nimi gwałtownie, nieskładnie, jakby zamiast mówić, wysypywali śmieci na dzielący ich stół. Męczy mnie to. Jestem w filmie, którego nie mogę wyłączyć i który już kiedyś widziałam. Znam zakończenie.
– Rafi by to odjebał? Nie sądzę.
– No a kto inny, on w ciągłym uderzeniu, siedzi non stop na rulecie. Z Maciasem to codziennie na Grzybowskiej wiszą.
– Rafi trzyma cały Gocław elegancko. Że się bawi, to się bawi, trudno. Ale stoi prosto, nie ma nic z deklem.
– Oni wszyscy durni, pamiętasz tego idiotę, co w biały dzień na Nowym Świecie chodził bez koszulki i starej babie zajebał w tryby, bo był na takim odcięciu. To jego najlepszy kolega.
– Kto jeszcze, może Pigmej?
– Który Pigmej?
– Z Bródna.
– Pigmej to zadowolony siedzi, tam nic się źle nie dzieje.
– Tak czy siak, trzeba wyżej to podać.
– Wyżej, czyli gdzie?
– Do prokuratury, kurwa. Jak to gdzie?
– Do Asłana?
– Może jakieś jego psy zjebały z budy i coś chcą na własną rękę rezać.
– Jeśli tak, to ich jutro już nie będzie.
Ta rozmowa może toczyć się całymi godzinami. A ja bezwzględnie muszę iść już do domu.
– A może jakaś zwyczajna patologia.
– Patologia albo desperacja. Nawet ten, co chciał przestać szponcić i iść normalnie, bo właśnie wyskoczył, już nie może normalnie. Bo na przykład otworzył jakąś knajpę i dojebała mu plandemia po miesiącu, i zatkało kakało.
– Znasz takich?
– Ty też znasz.
Cisza, ciężka jak bela materiału. Dopiero teraz zauważam, że w Nietoperzu nie leci żadna muzyka. Ludzie-ćmy siedzą, słuchając własnych oddechów.
– A nie mógł na wynos robić? – odzywa się jeden z bliźniaków.
– Kurtka, ja muszę jechać – mówię.
I już się podnoszę, ale on z jakiegoś powodu chce mnie zatrzymać, wstaje.
– Zadzwońcie do Śniadego – rzuca. I zanim zdążą odpowiedzieć, już prowadzi mnie do wyjścia.
Wsiadamy do auta, on opuszcza szyby. Zdenerwował się, szczęka chodzi mu w lewo i prawo. Przy kumplach próbował zachować spokój.
– Coś się zaczyna dziać? – pytam.
Patrzy na mnie.
– Nie, zwykły przypał – odpowiada, bardzo nieprzekonująco.
Powietrze zmienia się w ciemny, przelewający się olej, jakby jakaś niezgrabna, ale złośliwa dłoń poruszyła kulą, w której środku jesteśmy.
– Widziałam zwykłe przypały i widziałam też te niezwykłe.
– Gdzie mieszkasz? – pyta.
– Krasińskiego siedemdziesiąt.
Powtarza adres do telefonu, przekręca kluczyk w stacyjce, rusza. Jedzie powoli, może zbyt powoli, zatrzymuje się na pomarańczowym, przed przejściami dla pieszych, na których nikogo nie ma.
– Wziąłem cię tam, bo co miałaś, w aucie siedzieć?
– W sumie tak byłoby lepiej.
Spogląda na mnie. Po twarzy przejeżdża mu plama światła i znowu staje się kimś innym.
– Ty wiesz, o co chodzi. Po prostu.
– Po prostu się od tego odbiłam – odpowiadam. Już w ogóle nie jestem upalona.
Na WhatsAppie wiadomość od Wiktora: „Lucek wciąż nie wrócił”. Odpisuję, aby poszedł spać, jak głupia matka.
Niepokój wchodzi w zmęczone ciało przez czubek głowy, podobny do długiej na metr, zimnej igły. Niepokój najgorszego gatunku, ten nieusuwalny.
– Kurtka, jeśli chciałabym kogoś znaleźć…
– Mam takiego jednego wariata. Dwadzieścia procent bierze z tego, co odzyska. – Chrząka.
– Nie, nie o to mi chodzi. Chłopak z mojego ośrodka. Parę dni temu zniknął w mieście. Martwimy się.
– Niech psy go szukają.
– Mógł sobie narobić kłopotów – mówię bardzo oględnie.
– Nie masz na nic wpływu – stwierdza nagle Kurtka i ma rację.
Znowu zatrzymujemy się na światłach, on sięga po telefon. Wchodzi w jakąś aplikację, zaczyna przeglądać kontakty.
Nawet nie dostrzegam, kiedy dojeżdżamy pod mój dom. Zatrzymuje się na awaryjnych.
Mówi mi dobranoc. Odpowiadam mu, aby uważał na przypały. Przez parę sekund patrzymy sobie w oczy. O sekundę za długo, aby nie miało to znaczenia. Łączy nas coś nieokreślonego, trudnego do złapania w jedno konkretne słowo. Pewien stan skupienia. Kondycja upiora.
Przychodzi mi na myśl, że przez zarazę wszyscy stają się tacy jak my.
A może po prostu szukam w nim Jacka.
Zanim otworzę drzwi na klatkę, spoglądam na niebo.
Prawdopodobnie już nigdy go nie spotkam. Co bym jednak zrobiła, gdyby to się stało?
Pewnie zaczęłabym krzyczeć i go wyzywać. Nie zostawia się mnie tak, ty chuju. Nie kasuje się mnie bez powodu. Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz? Krzyczałabym i krzyczała. A potem, potem nie mam pojęcia, co by się stało.
Niech może będzie sobie tam, gdzie jest. Niech się nie pojawia. Nie wychyla. Niech będzie szczęśliwy, o ile potrafi.
Jacek, ten dziwny przyjaciel.
Wchodzę na klatkę i zamykam za sobą drzwi, zostawiając myśli o nim na zewnątrz.
17 września 2020
Próbowałam zrobić coś dla siebie, spędzić ten dzień na jakiejś formie regeneracji. Nic z tego. Wybrałam się po podstawowe zakupy, ale nie widziałam sensu w kupowaniu czegokolwiek. W końcu zjadłam obiad, naleśniki wzięte na wynos z wegańskiej knajpy. Jadłam je z plastikowego pudełka, zdziwiona słońcem, siedząc na ławce i zaczepiając cudze psy. Przez moment zastanawiałam się, czy nie zaczynam wariować.
W nocy nawet nie starałam się zasnąć. Paliłam jointa za jointem, próbując się skupić na kolejnych gównianych serialach. Powoli przestawałam rozumieć ideę telewizji, nie wiedziałam, po co mam się wpatrywać w zaaranżowane perypetie poprzebieranych obcych osób.
Sen przyszedł rano, połknął mnie jak studnia, która połyka wrzucony do niej kamień.
Obudziłam się wieczorem. Na telefonie było dwadzieścia pięć nieodebranych połączeń od Wiktora. I wiadomości, na WhatsAppie, na Telegramie. „Odbierz”. „Pazina? Odbierz, pls”. „Pilne. Proszę”.
Menel głośno miauknął, gdy zrzuciłam go na podłogę.
To uczucie też nie było wybudzaniem się, było gwałtownym wypłynięciem na powierzchnię, świadomość przyniosła ból całego ciała, zwłaszcza płuc, niczym od gwałtownej różnicy ciśnień. To dlatego, że przed zaśnięciem spaliłam jeszcze jednego jointa, bez tytoniu, grubego jak palec, zaciągając się łapczywie tym dymem, jakbym go piła.
Czasami się zastanawiam, jakim cudem moje ciało wciąż działa. Serce bije, układ pokarmowy trawi, płuca pobierają tlen. Jakim cudem to ciało nadal chce różnych rzeczy. Pić, jeść, dotykać się. Ono powinno przestać działać. Nie mam dla niego krztyny litości. Nienawidzę go. Nie chodzi o to, że mam jakiś problem, patrząc w lustro. Przyzwyczaiłam się do siebie. Gdzieś jestem krótsza, gdzieś dłuższa, gdzieś jest mnie za dużo, gdzieś za mało. To bez znaczenia. Chodzi o to, że traktuję je jak stary samochód, maszynę, która ma służyć na przekór wszystkiemu. Zarzynam je, nie robiąc mu przeglądu, nie zmieniając oleju, tankując truciznami i gównem.
– Wiktor – mówię, odbierając połączenie.
– Znaleźli Lucka na tyłach Novotelu przy Marszałkowskiej, nie żyje. – Ma przerażony głos, wysoki, zasapany, jakby właśnie ktoś go gonił.
Pytam go, skąd wie.
– Są tutaj – odpowiada.
Tłumaczę, że nie zrobią mu krzywdy, i proszę, by dał mi kogoś do telefonu.
– Pani… – słyszę w słuchawce.
– Pazińska. Tak, ja jestem szefową ośrodka.
– Przy chłopaku znaleźliśmy ulotkę – wyjaśnia policjant.
Do bólu płuc dochodzi ból głowy. Gdy podnoszę się z łóżka, skrzypię. Całe moje ciało jest przerdzewiałe od środka, ledwo doczłapuję do łazienki.
– Ale wiecie, kim jest…
– W portfelu była tylko ulotka. Żadnych pieniędzy i dokumentów – mówi policjant, a ja mam wrażenie, jakby z telefonu wychodziły grube, brudne palce i wpychały mi się do uszu.
W uberze, patrząc przez okno, zaczynam rozumieć, że jestem zatrzaśnięta w jednej i tej samej nocy trwającej w nieskończoność, w jakiejś resztce uszkodzonego snu. To nie może istnieć naprawdę, wszyscy zginęliśmy, świat się skończył, zostały resztki dryfującej w nicości ogromnej czasoprzestrzeni.
Wyrywa mnie z tego stanu utwór techno z ukraińskim wokalem, który nagle wypełnia wnętrze samochodu. Kierowca przeprasza, ścisza, a ja w głębi ducha jestem mu wdzięczna, że ściągnął mnie z powrotem na ziemię.
Policjant jest wysoki, niedźwiedziowaty, nawet przystojny, długa, zadbana broda nadaje mu wygląd żołnierza ze Wschodu. Równie wschodnia jest policjantka: lekko napompowane usta, blond włosy splecione w warkocz wystający spod czapki z daszkiem. Oboje są w cywilu, w dżinsach i lekkich kurtkach, wyglądają jak młodzi normalsi, zdradzają ich tylko blachy zwieszone na szyi na metalowych łańcuszkach. Gdy dociera do mnie, że to nie są zwykłe krawężniki, tężeję.
– Jesteście z kryminalnej? – pytam ich.
– Wydział kryminalny komendy stołecznej policji – recytuje kobieta. Szybko macha przy tym blachą, tak szybko, że nie mam szans niczego z niej przeczytać.
Prowadzę ich do otwartej przestrzeni, gdzie są piłkarzyki, sala ze starym telewizorem i jeszcze starszą konsolą, stoliki. Sadzam ich na kanapie. Nie podoba im się tu, nie podobają im się szablony, grafiki i graffiti na ścianie: QUEER SUICIDE COMMANDO; SYSTEM GNIJE OD ŚRODKA; ZANIM UMRĘ, ZABIORĘ WSZYSTKICH ZE SOBĄ. Nie podobają im się popielniczki pełne petów, tęczowa flaga z piorunem.
Wiktor kuca w rogu, zapłakany. Besia stoi obok niego, trzymają się za ręce jak zakochane nastolatki.
– Gdzie on jest? Możemy go zobaczyć? – pytam.
– Czy pani jest w stanie potwierdzić tożsamość? – ustala policjantka.
– Ja jestem w stanie. – Wiktor nagle wstaje, przestaje płakać.
– Pani, jak mniemam, jest niepełnoletnia.
– Nie jestem żadną panią, nazywam się Wiktor.
– Tak czy siak, jesteś osobą niepełnoletnią.
Wiktor wyjmuje dowód osobisty. Podstawia go policjantce pod nos. W dowodzie ma swoje właściwe imię. Wiktor Grzelak.
– Wiktor, idź do biura – proszę go.
Kiwa głową. Powoli wchodzi po schodach. Stara się być twardy, godny. Policjantka patrzy za nim. Chcę myśleć, że w jej oczach jest jakaś szczera sympatia.
Wiktor kiedyś miał na imię Ania. Teraz strzyże się na krótko, nosi szerokie spodnie, pod wielkimi bluzami z kapturem ma binder. Był sierotą, rodzice zginęli, gdy był dzieckiem. Wychowywała go babcia, która parę lat temu osunęła się w demencję. Był pełnoletni, więc żył ze spadku, i od początku twierdził, że nie przyszedł do Azylu po pomoc, tylko po to, by pomagać. Ale oczywiście był taki jak oni wszyscy. Pozbawiony skóry, zabijany przez własne emocje. Do tego dochodziło zimne piekło internetu – Wiktor potrafił siedzieć przed ekranem po szesnaście godzin dziennie. Przeżywał to, co działo się w social mediach, jak nieustanną serię małych apokalips. Powoli, krok po kroku, przesuwałam go do rzeczywistości. Podarowałam mu rutynę. Nauczyłam go prostych czynności – sprzątania, gotowania. Teraz nabrał odporności, pokrywa go ochronna warstwa. Jest cienka i krucha jak skorupka, ale przynajmniej nie boli go byle dotyk.
Wszystko fajnie, ale właśnie stoję przed dwojgiem policjantów, a kieszeń kurtki wypycha mi trzydzieści gramów zielska. Bąkam więc coś do nich i biegnę do biura, wciskam zielsko za kartony z jedzeniem, następnie otwieram szuflady i próbuję znaleźć białą kopertę A4 ze skanami i kserokopiami dowodów osobistych. No tak, tylko że Lucek nie pokazał mi żadnego dokumentu. To nigdy nie był bezwzględny warunek przyjęcia do Azylu.
W drzwiach pojawia się Besia. Podsuwa mi ekran telefonu.
– Sfotografowałam jego legitymację szkolną. Kiedy przyszedł.
– Legitymację szkolną – powtarzam.
Kiwam głową, opieram się o ścianę. Walczę ze sobą, żeby nie zemdleć. Ktoś wytarł mi język i podniebienie papierem ściernym, potwornie chce mi się pić.
Na wyświetlaczu komórki widnieje legitymacja dziecka, które nazywa się Oskar Malinowski i według daty urodzenia ma szesnaście lat. Ale na zdjęciu jest Lucek, bez dwóch zdań, ze skórą jaśniejszą od tła, na którym stoi, wąziutką kreską ust uformowaną w niepewny uśmiech i oczami przestraszonej sarny.
Schodzę na dół, pokazuję zdjęcie policjantom. Wpatrują się w nie przez chwilę.
– Dobrze, skontaktujemy się z rodziną – mówi blondynka, po czym zaczyna spisywać dane ze sfotografowanej legitymacji.
– Nie rozumiem, co pani chce powiedzieć. To on czy nie? – pytam.
– Rodzina musi go zidentyfikować – odpowiada, nie patrząc mi w oczy. Gdy w końcu na mnie spogląda, to tak, jakbym była gównianym meblem ze sklejki.
Ona i brodacz wstają, a potem ruszają do wyjścia.
Podbiegam do niej, łapię ją za rękę. Wyszarpuje się, odwraca i patrzy na mnie gniewnie, już nie jak na mebel, ale jak na wroga, jej dłoń odruchowo wędruje do przytroczonego przy pasie gazu.
– Spokojnie – mówi.
– Ja jestem spokojna. Ale jeśli to on… to są jego przyjaciele, to po pierwsze. – Pokazuję na Wiktora i Besię.
– Mamy obowiązek informowania tylko najbliższą rodzinę – tłumaczy brodacz.
– Byłam osobą odpowiedzialną za niego przez ostatnie tygodnie. Więc to chyba ja powinnam poinformować rodzinę, jeśli już. – Staram się wyrażać jak najspokojniej, papier ścierny w gardle mi w tym pomaga, wydłuża pauzy między wyrazami.
– A rodzina w ogóle wiedziała, że on tu jest?
Gdy policjantka zadaje to pytanie, Wiktor lekko się garbi, tak jakby stanowiło to ostateczne potwierdzenie: tak, to Lucek, nie ma najmniejszych wątpliwości.
– Posłucha mnie pani – mówi policjantka ze spokojem bankowego bota, który dzwoni z bardzo korzystnym kredytem gotówkowym. – Pani nie chce dalszych problemów. My mamy przykaz z dzielnicy, aby was obserwować. Ludziom nie podoba się to, co robicie.
– Czyli co? – pytam.
Teraz musi znaleźć odpowiednie słowa, bardzo się wysilić. Drzwi na górze się otwierają, kilkoro dzieciaków wyłazi na klatkę, schodzi po schodach. Wpatrują się w intruzów, jakby chcieli ich zamordować. Oni z kolei, uciekając od tych spojrzeń, jeszcze raz przyglądają się napisom, petom, stolikom.
– Czyli, nie wiem no, jak to nazwać, taki samozwańczy poprawczak – odpowiada w końcu policjantka. – I ja mówię do pani, że tak powiem, z sympatii, bo uważam, że słabszym trzeba pomagać. Ale naprawdę czekają na wasze pierwsze potknięcie.
– Kto czeka? Radni? Sawicki? – Dopiero teraz przypomina mi się nazwisko Anioła Biznesu.
– Tak że ja bym nie podnosiła głosu na policjanta wykonującego czynności – kończy blondynka.
Brodacz milczy, ogląda paznokcie. Nie wiedzieć czemu, zastanawiam się, czy ze sobą sypiają i jak to musi wyglądać. Mózg uszkodzony brakiem snu generuje randomowe obrazy i jedyne, co można zrobić, to pozwolić im płynąć.
Wstaję. Biorę papierosa z leżącej na stole luźnej paczki, każę tym na schodach wrócić na górę, Wiktorowi i Besi też.
– No ale przyjechaliście tutaj. Z tego, co rozumiem, po pomoc. Więc pozwólcie sobie pomóc, bo tym właśnie się tutaj zajmujemy. Pomocą. – Odkładam papierosa z powrotem i ruszam w stronę drzwi. Odprowadzają mnie ukryte w półmroku klatki oczy przestraszonych wilcząt.
*
To on. To Lucek. Potworny smutek wypełnia żołądek czarną, tłustą ropą. Gdy ropa podchodzi do gardła, muszę zatkać usta dłonią.
Jest bardzo ciężko pobity. Na twarzy ma rany i siniaki, i okrągłe ciemnoczerwone ślady; nie chcę wiedzieć, czym są. Nie wygląda, jakby spał. Wygląda jak ktoś zamordowany. To nie pierwszy raz, gdy widzę trupa, ale pierwszy, gdy oglądam ciało w takim stanie.
Ta potworność będzie potrzebowała dni, by mi się w pełni objawić.
– Potwierdza pani jego tożsamość? – pyta policjantka.
Mam przyjaciółkę, Ewę, terapeutkę, psycholożkę, świadkinię w sprawach sądowych. Tak zwanej trudnej młodzieży oddała kilkadziesiąt lat życia. Można uratować jedną osobę na dziesięć, Marta, mówiła mi. Przygotuj się na śmierć, powtarzała, gdy otwierałam Azyl. Bo prędzej czy później ktoś się powiesi, potnie, naje leków. Albo spotka go jakaś krzywda.
– Proszę pani. – Głos policjantki dobiega jakby z innego budynku.
– Tak, Lucek – mówię po chwili.
– Lucek?
Potrzebuję chwili, aby przypomnieć sobie jego nazwisko.
– Oskar Malinowski, tak, to on.
Jest umalowany, makijaż zlewa się z ranami i obrażeniami, usta krwistoczerwone, powieki błękitne. Brzydki makijaż przebranego dziecka, uszkodzonej lalki. Coś ty narobił, na kogoś ty trafił?
– Co się stało? – Odwracam się do policjantów.
– Jeszcze nie ma dokładnych badań, czekamy na lekarza medycyny sądowej… – Chce powiedzieć „ale”, i to „ale” nie przechodzi jej przez gardło, a gdy w końcu wydostaje się na zewnątrz razem z drugą częścią zdania, głos policjantki staje się inny, ludzki, jej pancerz kruszeje, i nagle jesteśmy w tym razem, ona i ja. – Ale ktoś go skatował na śmierć, widzi pani.
Znowu robi mi się niedobrze, zapewne od koloru tego pomieszczenia, od barw kafelków pokrywających ściany i podłogę. Te kafelki – brudnoszmaragdowe, rzygliwie łososiowe, bladoróżowe – są przeznaczone specjalnie do złych miejsc, miejsc kaźni. Szkolne prysznice. Sale operacyjne. Pomieszczenia egzekucji.
Kto nas tu włożył, pytam się, co to za żart, kim jest ten psychopata, który chce sprawdzić, ile wytrzymamy zamknięci z trupem dziecka w wielkiej kostce brudnego mydła?
– Proszę, chodźmy stąd.
Wychodzimy na zewnątrz. Idziemy teraz na górę plątaniną schodów, które są niby ewakuacyjne, ale sprawiają wrażenie, jakby każdy z ciągów kończył się śmiertelną pułapką.
W biurze policjantka w ludzkim odruchu robi mi rozpuszczalną kawę. To zmęczenie, poczucie klęski, ono przyjdzie jak huragan, czarna burza, zaczadzi mi głowę tak, że nie będę umiała się nawet przedstawić, ale to jeszcze nie teraz, jeszcze chwila.
– Ewelina – mówi kobieta i wyciąga dłoń, którą ściskam. Ma różowe paznokcie, tak krzykliwe, że aż ładne.
– A ja jestem Mateusz – przedstawia się policjant. Musimy w końcu zamienić się w ludzi, bo oszalejemy. Człowiek w obliczu śmierci musi wybuchnąć, a następnie trwać dalej. Co to za zdania?
– Powinniśmy się skontaktować z jego rodziną. Ustalić… – zaczyna Ewelina, ale Mateusz jej przerywa:
– My już chyba nic nie będziemy ustalać. I tak zaraz nam to zabiorą.
Zamykam oczy i natychmiast jestem z powrotem w szmaragdowym pomieszczeniu. Przychodzą detale, pęknięta warga, podrapany podbródek, ciemne pręgi na szyi. Przychodzą i zostają, zostaną już na zawsze. Trwa bezgłośne tatuowanie kory mózgowej. Nic tego nie zmyje. Żadna burza, żaden deszcz.
– Nie zabiorą zaraz, nie zabiorą za godzinę i nie zabiorą za dwie – mówi Ewelina. Choć jej głos znowu robi się mechaniczny, napięty jak struna, to od czasu, gdy podała mi swoje imię, już nie mogę myśleć o niej jako o bocie. – Znajdź rodziców. I od razu do nich zadzwoń – wydaje polecenie.
– Teraz? Nad ranem?
– Tak, teraz, nad ranem.
Bez dwóch zdań to ona jest tu górą, w każdym aspekcie ich relacji.
– Posłuchaj mnie teraz uważnie…
– Marta.
– Posłuchaj, Marta. Chłopak miał przy sobie plecak. W plecaku była gotówka, całkiem spora jak na takiego sryla, jakieś dwa i pół koła. Do tego kondomy, lubrykant, maszynka do golenia. Ketamina, chyba, laboratorium jeszcze to mieli. Jedna tabletka PrEP.
– No i? – Nie rozumiem, chociaż tak, rozumiem.
Wzdycha.
– Jak mam to nazwać, żeby nikogo nie obrazić?
To nowe uczucie, które przykrywa smutek. Uderzenie w twarz z płaskiej i niewidzialnej dłoni.
– To niemożliwe. Nie ma szans.
– Niby czemu?
Niemożliwe, bo ich pilnowałam. Bo byłam odpowiedzialna i czujna. Bo mieliśmy umowę. Bo podpisywaliśmy kontrakty. Bo spałam po trzy godziny na dobę po to, aby byli bezpieczni i zaopiekowani. Głupia, głupia matka. Marta Pazińska. Oczywiście, że to możliwe. Taka z ciebie obrończyni, idiotko. Tak ratujesz ludzi.
– Najpewniej zrobił to klient. Pobraliśmy DNA, z tym że nie ma pewności, że ono należy do sprawcy.
– Czyli nie wiadomo, czy ktoś go zgwałcił i zabił, czy tylko zabił. – To zdanie wypowiada ktoś o głosie identycznym jak mój. Ale to nie jestem ja. – Czyli nic, kurwa, nie wiadomo – mówi ten sam głos dużo gwałtowniej.
Płacz włącza się na krótką chwilę. Jest głośny, brzydki i zawstydzający. Gdy się uspokajam, ona mówi:
– Nie jesteśmy wrogami, ty i ja.
Wstaje, otwiera szufladę, wyciąga cienkie papierosy, zapala jednego. Patrzy na mnie już nie jak na mebel, na przeszkodę, ale jak na drugiego człowieka. Studiuje mnie, próbuje się dowiedzieć, kim jestem.
– Posłuchaj. Skup się. Rodzina na pewno uzna, że to twoja wina, więc nie próbuj nawet z nimi rozmawiać – instruuje. – Złożysz teraz zeznania, oni je zobaczą, i tyle. Nie rozmawiaj z nimi.
Kiwam głową. Ona naprawdę nie jest moim wrogiem. I to, co mówi, ma sens.
– Powinnaś wysłać te dzieciaki do domu. Do swoich rodzin – dodaje.
– One stamtąd właśnie uciekły – odpowiadam.
– Posłuchaj sama siebie, jaki to teraz argument? Ja chcę ci pomóc… Jesteś dobrą osobą.
Nie ma bardziej upokarzającego zajęcia na świecie niż bycie dobrą osobą, myślę, a ona kiwa głową, jakby przeczytała tę myśl.
– I zabiorą mi to miejsce. Przyjdzie inwestor, ten z Bali…
– Ja nie wiem, o czym mówisz – przerywa mi. – I to nie jest moja sprawa.
Ma rację, sama nie wiem, o czym mówię.
Wraca Mateusz, w ręku trzyma kubek z czymś ciepłym. To coś wstrętnie pachnie, trochę jak rosół z proszku, ale ewidentnie trzyma go w pionie.
– Rozmawiałem z matką. Nie wierzy, że to jej syn. Ale będą tu za dwie godziny.
– No dobrze. – Ewelina sięga po papier i długopis.
Zadziwia mnie, że wciąż robią to ręcznie. Jakby ktoś chciał, aby byli mniej efektywni, aby nie dawali sobie rady, aby system, w którym tkwią, nie działał, istniał tylko dla pozoru, zepsuty i żałosny.
Bandyci, których znałam, zawsze się z nich śmiali. Oprócz Jacka, ale Jacek nie śmiał się z niczego. Teraz myślę, że potwornie cierpiał, napięcie musiało wypalać go od środka, jak kwas, jak rak. Tak to jest, gdy w obliczu pożaru próbujemy chronić papierowe domki. Ale czy sama nie robię czegoś podobnego? Lucek. Okej, dzieci to robią, nie urodziłam się wczoraj. Tylko że Lucek był tak kompletnie naiwny. Odłączony od świata, trwale półprzytomny. I niewinny, przede wszystkim niewinny. Kurwa, przecież sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co to w ogóle są pieniądze.
Może na dole, w tej kostnicy, to nie on? Może powinnam tam zejść, jeszcze raz sprawdzić? Może Lucek nie był wcale Oskarem?
Na ile ja mogę ich pilnować? Na ile można upilnować kogokolwiek? Nie mam pojęcia, mogę dotknąć tylko tego, co w zasięgu ręki.
Czy to już wszystko? Tak, to już wszystko.
Ewelina kiwa głową i pokazuje mi kartkę. Ma nawet ładny charakter pisma, równy, nie robi błędów.
– Nie powiedziałam tego zdania. – Pokazuję na jedną z linijek.
– To dla twojego dobra – zapewnia.
Zdanie brzmi: „Wielokrotnie próbowałam skontaktować się z rodzicami denata i nakłaniać go do powrotu do domu rodzinnego, ponieważ robię tak z każdym moim podopiecznym. W przypadku Oskara okazało się to bezskuteczne”.
– Zawsze to robisz? – pytam.
– No co ty – odpowiada. I dodaje z wahaniem: – Ludzi, którym warto pomagać, jest niewiele.
Ciekawe, jak wygląda jej prawdziwa twarz, myślę, gdyby zmazać z niej tę tapetę. Pewnie jest nawet ładna. Na pewno ładniejsza od mojej. A może nikt tak naprawdę nie jest ładny? Są po prostu typy twarzy, które sugerują, że ktoś jest dobrym człowiekiem, to rodzaj mimikry, pawiego pióropusza.
– Idź spać i uważaj na siebie. – Ewelina podchodzi do drzwi i je otwiera, a gdy wychodzę, dotyka moich pleców w dziwny sposób, trochę je klepie, a trochę głaszcze. Odruchowo podskakuję. Cofa dłoń, jakby się przestraszyła własnego gestu.
Następne dwie godziny przeżył chyba ktoś inny, ja tylko oglądam je na filmie, choć zapis jest niewyraźny, a obraz ma taką barwę, jakby cały świat stał się ciemnią fotograficzną. Pazina wchodzi do Azylu, Pazina mówi dzieciakom: tak, to prawda, Pazinie chyba udaje się nie rozpłakać, gdy przytula poszczególne osoby, udaje się jej nawet rozumieć cudze słowa. A potem Pazina znika, bo jej ciało ma już dość, i mówi: idź się jebać, Pazina, na razie, po czym pada tam, gdzie stoi.
18 września 2020
Miałam tego nie robić, ale wyszło jak zwykle. Całe moje życie to robienie tego, co inni mi odradzają. Przynajmniej spałam, bite dziesięć godzin.
Gdyby nie sen, rozmawiając z nią, pękłabym na pół, dostała zawału.
– Nie jestem złą osobą. – Matka Lucka siedzi naprzeciwko mnie, po drugiej stronie biurka. Jest równie szczupła i biała jak Lucek, powiększone usta bez szminki czy błyszczyka wyglądają jak dwie gumowe dżdżownice przyklejone do twarzy. Ubrana jest w drogie rzeczy, na kolanach trzyma torebkę Louis Vuitton. Zaciska dłonie na uchwytach tak mocno, jakby w środku było jej serce.
– To straszne, co panią spotkało. Ja sobie tego nawet nie wyobrażam. Nie mam dzieci.
– Wspominam o tym, bo… bo wszyscy myślą, że dzieci uciekają od złych rodziców – mówi, jakby połknęła żyletkę.