Informacja zwrotna - Jakub Żulczyk - ebook + audiobook + książka

Informacja zwrotna ebook

Jakub Żulczyk

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Nazywam się Marcin Kania. Jestem alkoholikiem i zaraz zabiję człowieka.

Syn Marcina Kani, żyjącego z tantiemów byłego muzyka, twórcy jednego z największych polskich hitów, pewnego dnia znika bez śladu. Jedyne, co po sobie pozostawia to zakrwawione prześcieradła. Kania wie, że poprzedniego wieczoru widział się z synem. Jednak prawie nic z tego spotkania nie pamięta. Zapił.

Kania, alkoholik leczący się z choroby w ośrodku ,,Jutro", wyrusza w szaleńczą podróż w poszukiwaniu syna. Ta odyseja po mieście, w którym każde z miejsc ma swoja brudną tajemnicę, popchnie go w najmroczniejsze rejony ludzkiego psyche, naprowadzi na trop największej w polskich dziejach afery reprywatyzacyjnej oraz skonfrontuje ze złem, które wyrządził swojej rodzinie.

Klucz do odkupienia i odnalezienia syna tkwi w jego wyniszczonym przez alkohol umyśle. Musi sobie tylko przypomnieć.

Jaka będzie informacja zwrotna?

Jakub Żulczyk, autor „Wzgórza Psów” i „Ślepnąc od świateł”, jeden z najbardziej rozpoznawalnych i bezkompromisowych autorów młodego pokolenia powraca w swojej najlepszej i najbardziej dojrzałej powieści. W swoistym połączeniu ANTYKRYMINAŁU i dramatu psychologicznego, od którego nie będziecie mogli się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 614

Oceny
4,6 (3100 ocen)
2117
744
185
40
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolkaMolka

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie emocje których potrzebowałam są w tej książce. Ból, smak goryczy straconych szans, traumy dzieciństwa, żałoba, wódka w szklance pełnej kostek lodu, przegrane życia i samotność pogubionej miłości. Wszystko tutaj jest. Dużo bólu, nałogu i walki. Walki którą każdy musi wygrać po swojemu. Nie ma jednego rozwiązania.
130
sigur0wsk1

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka to zwyczajna petarda Warsztat pisarza, psychologia postaci konsekwencja narracji i do bólu przeprowadzona prawda boli. Każde słowo tu ma znaczenie.
70
bstrdbwn

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem fanbojem Żulczyka, więc nie do końca jestem obiektywny. Myślę jednak, że 4 gwiazdki to minimum. Żulczyk swoim sposobem opowiada o alkoholiźmie. O tym, co alkohol robi z człowiekiem, jego rodziną, życiem. W tle intryga związana z reprywatyzacją kamienic, społeczeństwo, muzyka. Ale to tylko tło. Oglądamy świat oczami osoby pijącej, pijanej, która nie pamięta. Nie wie co się dzieje. Wstrząsająca wiwisekcja. Bardzo niewygodna książka, szczególnie w kraju, w którym picie jest normą. Szczególnie wstrząsnął mną fragment dotyczący wakacji w Chorwacji. Straszne. Warto.
tomaszamek

Nie oderwiesz się od lektury

trochę za długa, treść się powtarza, są dłużyzny. można mieć wrażenie że płacili za liczbę stron. Ale za to świetny lektor
agusiajpg

Dobrze spędzony czas

Jakub Żulczyk ma zdolność wchodzenia w ludzkie głowy. Dawno nie czytałam czegoś takiego.
20

Popularność




Pro­log. Jedyne wyj­ście

Śniło mi się, że piłem.

Sta­łem na środku ulicy, pod Domami Cen­trum, byłem zupeł­nie goły, cho­ciaż to aku­rat nie miało za bar­dzo zna­cze­nia. Inni tego nie widzieli, a ja się nie przej­mo­wa­łem. Po pro­stu sta­łem i piłem wybo­rową z lodem, ze szklanki, tę lep­szą, eks­por­tową.

Sma­ko­wała jak skóra Boga.

Smak zostaje na ustach jesz­cze długo po obu­dze­niu. Pra­wie na cały dzień.

Jest taka cho­roba zawo­dowa muzy­ków, tin­ni­tus auris. Nie­ule­czalna. Czło­wiek sły­szy cichy pisk albo szmer, albo szum, cią­gle, nawet przez sen, cokol­wiek by robił. Nie­któ­rzy popeł­niają przez to samo­bój­stwa. Ja też mam coś takiego, tylko zamiast szumu czy pisku mam w uszach chrzęst kostek lodu. Cza­sami to wra­że­nie, że pod moją czaszką ocie­rają się o sie­bie ogromne głazy, lodowce, a pomię­dzy nimi prze­le­wają się lep­kie i zimne stru­mie­nie.

Nazy­wam się Mar­cin Kania i jestem…

Wia­domo, kim jestem.

Pra­co­wa­łem w prze­my­śle roz­ryw­ko­wym – cho­ciaż w Pol­sce to nie jest żaden prze­mysł, to lepie­nie w szla­mie. Naj­pierw sam byłem muzy­kiem. Potem mene­dże­rem innych muzy­ków. Wyda­wa­łem gazetę o muzyce; pomy­śleć, że kie­dyś ludzie je kupo­wali. Zakła­da­łem pierw­sze por­tale inter­ne­towe. Ale i tak naj­wię­cej zaro­bi­łem na tan­tie­mach za starą i głu­pią pio­senkę, którą znają wszy­scy i któ­rej nikt nie może już słu­chać, poza kie­row­cami tak­só­wek.

Mówi się, że przez alko­hol traci się kon­trolę – ale ja jej ni­gdy nie mia­łem. Przez wstyd, przez złość, przez nie­chęć. Przez uczu­cia.

Mam pięć­dzie­siąt lat, ale pamię­tam z tego mniej niż połowę.

Mówi się, że przez alko­hol traci się pamięć – aku­rat może i dobrze.

Z Martą jeste­śmy w sepa­ra­cji. Cho­ciaż teraz, w świe­tle tego, co się stało, trudno tak naprawdę powie­dzieć, w czym jeste­śmy. Ostat­nie dwa lata miesz­ka­li­śmy osobno. Wczo­raj zażar­to­wa­li­śmy. Po raz pierw­szy od dobrych dzie­się­ciu lat. Marta powie­działa:

– Zobacz, jeste­śmy tak fatal­nym mał­żeń­stwem, że nawet nie umie­li­śmy się porząd­nie roz­wieść.

Zaśmia­łem się. Ona też.

Mamy córkę. I syna. Tak, wciąż go mamy.

Mówi się, że przez alko­hol traci się rodzinę. Nie, nie tylko. Rodzinę się zabija. Naj­pierw mor­duje się każ­dego z jej człon­ków z osobna. Na wiele spo­so­bów – pota­jem­nie, z ukry­cia, albo publicz­nie, na sza­fo­cie, ku ucie­sze publicz­no­ści. A to, co z niej zosta­nie – bo zawsze coś zostaje z rodziny, gdy wszy­scy już umrą: leżący na pod­ło­dze nagi organ, bez­bronny, pode­ptany – składa się w ofie­rze, pali w piecu.

A, zapo­mnia­łem. No wła­śnie.

Nazy­wam się Mar­cin Kania i – chyba – jestem mor­dercą.

Zaraz zabiję czło­wieka.

Wła­śnie jadę to zro­bić.

Marta stoi w drzwiach i mówi:

– Nie.

Wygląda jak upiór, przez ostat­nie tygo­dnie schu­dła chyba z pięt­na­ście kilo. Nie­prany dres spływa z niej jak czarny tren. Wiem, że bie­rze cztery różne leki psy­cho­tro­powe, dla­tego w ogóle może cho­dzić i mówić.

Sam nie wyglą­dam lepiej. Na dobrą sprawę, oboje jeste­śmy już mar­twi

Czy to musiało się tak skoń­czyć? Widocz­nie musiało, skoro tak się koń­czy.

– Misia. A co nam zostało? – pytam.

– Ula nam została.

Mam w ręku spor­tową torbę z logo sie­cio­wej siłowni, trudno powie­dzieć skąd, nie pamię­tam, żebym kie­dy­kol­wiek poszedł na siłow­nię. Torba jest nie­wielka, ale pakowna; mie­ści gaz pie­przowy, zestaw kuchen­nych noży, tłu­czek do mięsa, biu­rowy zszy­wacz, obcęgi, śru­bo­kręt, kłę­bek drutu, cienką pla­sti­kową linkę.

Wszystko, co zna­la­złem w domu.

Gdyby był tu Spro­ket, pew­nie pod­biegłby, oparł się o mnie łapami, chuch­nął we mnie smro­dem z pyska. Pew­nie chciałby wyjść na spa­cer, poba­wić się albo po pro­stu żreć. Ale Spro­keta już nie ma.

– Będziemy sobie teraz razem żyć, będziemy mał­żeń­stwem? Po tym wszyst­kim? – pytam.

Bra­li­śmy z Martą ślub dwa­dzie­ścia sześć lat temu. Zaraz po dwu­dzie­stce jesz­cze nie widać, że ktoś jest prze­klęty. Marta śpie­wała, ja gra­łem w zespole. Ona była na początku stu­diów, ja nie posze­dłem na żadne.

Pod­cho­dzi do mnie, łapie mnie za nad­garstki.

– Już się z tego nie wyplą­czemy, Misia – tłu­ma­czę jej.

– Ula ma rację. Musimy myśleć o niej. Nie możemy jej tego robić – prosi jesz­cze raz.

To prawda. Ale są rze­czy, któ­rych nie unik­niemy.

Pamię­tam, jak zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy. To była próba przed jakimś wystę­pem, ona stała na pustej sce­nie, śpie­wała Jezioro szczę­ścia Bajmu, gło­śno i czy­sto. Jesz­cze nikt o niej nie sły­szał. Gdy skoń­czyła, popa­trzyła na mnie, ja poda­łem jej rękę, żeby pomóc jej zejść.

To wtedy zaczą­łem ją zabi­jać. Prze­pra­szam cię, Misia.

Nie potrze­buję wiele siły, żeby ją od sie­bie odcze­pić, taka jest słaba. Przy­ci­skam ją do sie­bie, ale ona nie potrafi roz­luź­nić się na tyle, aby dać się objąć. Jest już trwale napięta, pod skórą ma drewno i drut.

Cofa się, siada na scho­dach, zaczyna cicho pła­kać.

– Wszystko biorę na sie­bie.

Nie odpo­wiada.

– Wszyst­kie te, pies je jebał, miesz­ka­nia są wasze. Sprze­da­cie je. Będzie­cie żyć.

Nie odpo­wiada.

– To jedyne wyj­ście. – Kładę dłoń na klamce, otwie­ram drzwi.

Gdy Mar­cin Kania przy­szedł na ten świat na oddziale położ­ni­czym Szpi­tala Pra­skiego, coś musiało się schrza­nić. Źle uło­żyły się pla­nety, cza­so­prze­strzeń miała zwar­cie – nie mam poję­cia, coś się stało, po co drą­żyć, nie ma sensu już nikogo obwi­niać.

Wyszło, jak wyszło.

Zawsze mia­łem prze­rą­bane.

Umia­łem to tylko pogłę­biać.

Teraz jadę jak pirat. Prze­jeż­dżam na czer­wo­nych, wymu­szam pierw­szeń­stwo. Może chcę, żeby zatrzy­mała mnie poli­cja, żeby powstrzy­mali mnie przed tym, co ma się stać. Tak się składa, że nie mam prawa jazdy. Nie muszę chyba mówić, za co mi je zabrali. Trudno, i tak wsa­dzą mnie do wię­zie­nia. Na razie nikt za mną nie jedzie. Nikt mnie nie widzi. Może radary robią mi zdję­cia, a może nawet one nie dzia­łają.

Łazien­kow­ską dojeż­dżam na miej­sce w pięt­na­ście minut.

To apar­ta­men­to­wiec na Powi­ślu, nie­da­leko Dobrej. Par­kuję naprze­ciwko, jest miej­sce. Jest ciemno i bar­dzo cicho, sły­chać jedy­nie szum drzew i prze­jeż­dża­ją­cych w oddali samo­cho­dów. Od budynku bije mleczna łuna ste­ryl­nego świa­tła.

Wycho­dzę z auta, zarzu­cam torbę na ramię, popra­wiam oku­lary i ruszam w stronę budynku.

Nazy­wam się Mar­cin Kania i zaraz zabiję czło­wieka.

A potem się napiję.

Dąż do szczę­ścia

Trzy­mam się fotela, mocno, pró­bu­jąc nie spły­nąć z niego na pod­łogę. Miękka, ciemna od brudu wykła­dzina przy­po­mina jezioro; nogi wpa­dają mi w nią po kostki. Przy­sze­dłem wcze­śniej, bo nie mia­łem gdzie iść.

Jest jesz­cze pół godziny.

Myślę o sło­wie „zawsze”.

Wiem, że stało się coś strasz­nego.

Przed­mioty, wciąż ten sam zestaw. Brą­zowe szklanki Arco­roc. Stare numery kolo­ro­wych pism na półce pod bla­tem sto­lika. „Cztery Kąty”, „Twój Pies”, „Codzien­nik Tera­peu­tyczny”. Soki w kar­to­nach. Woda gazo­wana, niegazo­wana. Kawa roz­pusz­czalna Jacobs w szkla­nych sło­ikach. Coś pół­prze­zro­czy­stego, zaokrą­glo­nego na obi­tej sztuczną skórą porę­czy fotela. Na początku wydaje mi się, że to mar­twy robak, ale to odgry­ziony pazno­kieć.

Zawsze mówią, że coś jest na zawsze: będę kochał cię na zawsze, zawsze tam, gdzie ty, zawsze wierni. A prze­cież nie ma „zawsze”, jest tylko do śmierci. To duża róż­nica.

Stało się coś strasz­nego.

Zupeł­nie nie pamię­tam co.

Mogliby w końcu poma­lo­wać te ściany. Setki rąk poro­biły wokół kon­tak­tów czarne ślady. Nie tylko wokół kon­tak­tów. Ludzie wyjąt­kowo czę­sto doty­kają tu ścian. Opie­rają się, jak już zro­zu­mieją, że w końcu mają o co.

Ośro­dek nazywa się Jutro. Nie jest to jakaś naj­lep­sza nazwa. Uczest­nicy tera­pii okre­ślają się jako Jutrzaki. Brzmi to jak nazwa jakie­goś zwie­rzę­cia hodow­la­nego. Takiego sztucz­nie wyho­do­wa­nego, nie­uda­nego, które daje mało futra i mięsa i nie umie się roz­mna­żać.

Woła mnie kobieta zza biurka. Ni­gdy nie pamię­tam, jak ona ma na imię, otyła i nie­ru­choma, pani figurka wspa­wana mię­dzy moni­tor, faks i dru­karko-ska­ner, która pomimo obec­no­ści tych urzą­dzeń i tak wszystko zapi­suje kolo­ro­wymi fla­ma­strami w gru­bym zeszy­cie A4.

– Mar­cin – mówi.

Pod­cho­dzę do niej, kar­nie i nie­pew­nie, jak uczeń. Kładę dło­nie na biurku. Patrzę na rzędy róż­no­ko­lo­ro­wych cyfr. Cyfry zamie­niają się w tęczowe pchły i zaczy­nają tań­czyć.

– Tysiąc trzy­sta zło­tych, Mar­cin – mówi.

– Trzy­na­ście – odpo­wia­dam.

– Co? – pyta.

– Nic, nic, nie­ważne. – Pró­buję prze­wi­nąć sam sie­bie do tyłu, jak starą kasetę. – Tysiąc trzy­sta zło­tych to trzy­na­ście bank­no­tów, chyba o to mi cho­dziło.

Mam pie­nią­dze w kie­szeni, spięte spinką, to dobrze. Wyj­muję, odli­czam. Jeden pie­niądz, drugi pie­niądz, trzeci pie­niądz.

Jarek wyra­sta za nią. Gruby i wielki, i łysy, zawsze ubrany jak na ryby, nie licząc gru­bych korali zawie­szo­nych na szyi, takich, jakie sprze­dają na stra­ga­nach nad morzem. Dziew­czyny śmieją się z niego, że wygląda jak Budda; dla mnie wygląda jak bał­wan ule­piony z cho­le­ste­rolu.

– Czy ja mam dzwo­nić po poli­cję? – pyta.

Kręcę głową na znak, że nie, nie musi mnie stra­szyć, będę grzeczny.

– Chcę to usły­szeć, Mar­cin. Chcę usły­szeć, że nie ma takiej potrzeby – mówi.

Czwarty pie­niądz, piąty pie­niądz, szó­sty pie­niądz.

Zawsze będziesz alko­ho­li­kiem, mówią. Zawsze będę alko­ho­li­kiem, powta­rzasz po nich. Ale tak naprawdę to oby nie. Obym był nim tylko do śmierci.

– Chodź. – Bie­rze mnie pod rękę i pro­wa­dzi jak sta­ruszkę do miej­sca, w któ­rym sie­dzia­łem przed chwilą. Siada naprze­ciwko, patrzy na zega­rek. Wzdy­cha. Bębni pal­cami o udo. Czy ja na pewno jej dałem wszyst­kie pie­nią­dze? Może wystar­czy, że dałem jej po pro­stu jakieś pie­nią­dze?

Jeśli ist­nieje niebo albo pie­kło i jeśli jest się tam alko­ho­li­kiem na wiecz­ność, to ja dzię­kuję, to pro­szę mnie po pro­stu wyłą­czyć. W ogóle: pro­szę mnie wyłą­czyć. Płacę gotówką. Nie, fak­tury nie trzeba, dzię­kuję.

– Co się stało? – pyta Jarek.

Mam na czubku głowy taki oło­wiany odważ­nik, naci­ska na mózg jak prasa. Muszę potrzą­snąć głową i go zrzu­cić, bo ina­czej zwa­riuję. On widzi, co chcę zro­bić, popy­cha mnie z powro­tem na fotel. Gotuje wodę, cztery łyżki do szklanki, dru­gie tyle cukru. Zrzy­gam się po tym, ale nie ma sensu tego opo­wia­dać, dla Jarka kofe­ina z cukrem to naj­lep­sze lekar­stwo na wszyst­kie cho­roby.

– Coś się stało. – Poka­zuję pal­cem na sie­bie.

Sta­wia przede mną szklankę. Lustruje mnie.

– Powiedz.

– Wolę na gru­pie.

– Nie wiem, czy cię wpusz­czę na grupę. Naprawdę, powi­nie­nem zadzwo­nić na poli­cję.

– Skoro muszę, to wyjdę sam.

– Nie, Mar­cin, ja boję się, że rzu­cisz się na kogoś z łapami.

– Tylko raz to zro­bi­łem, na samym początku.

– Wła­śnie cof­ną­łeś się na sam począ­tek. Jak w Euro­bu­si­nessie. Gra­łeś kie­dyś w Euro­bu­si­ness?

Niech mu będzie, pójdę, cho­ciaż nie mam dokąd. Wszy­scy są dla mnie źli. Nie­na­wi­dzą mnie. Umó­wili się dawno temu, przez inter­net, albo nie, jesz­cze wcze­śniej, jesz­cze zanim powstał inter­net, zanim się uro­dzi­łem; umó­wili się listow­nie, bo zoba­czyli brzuch mamy, jakiś taki brzydki, i zawią­zali spi­sek, pod­pi­sali potrzebne papiery, wymy­ślili swoją pie­częć, i tak powstało Wiel­kie Tajne Poro­zu­mie­nie Prze­ciwko Mar­ci­nowi Kani.

Od tej pory dbają, aby zawsze bolało. Abym zawsze wspi­nał się na górę i od razu z niej spa­dał, a z każ­dym upad­kiem łamał się jesz­cze dotkli­wiej. Ludzie, prze­cież tak się nie da żyć.

– Nie musisz nic robić – tłu­ma­czę mu. – Wyjdę sobie i tyle.

Pod­no­szę się, stoję pro­sto. Niech sobie dzwoni, gdzie tylko chce. Ja wcale nie jestem pijany. Ja już byłem pijany. Muszę iść i go zna­leźć. Po co w ogóle tu przy­sze­dłem, po jaką cho­lerę?

Te ściany, brud, wykła­dziny, sto­liki, gazety, wszystko deli­kat­nie zawi­ro­wuje, jakby taka wielka dłoń z Monty Pythona wło­żyła do środka rów­nie wielką łyżkę i zamie­szała.

Tele­fon, zaraz, może zadzwo­nił, może napi­sał. Może czeka gdzieś, woła, potrze­buje pomocy.

– Stało się coś strasz­nego – powta­rzam.

– Sia­daj. – Jarek łapie mnie za rękę i ściąga z powro­tem na fotel.

Nie, nie zadzwo­nił ani nie napi­sał. O Jezu, ile myśli.

Prze­chodź spo­koj­nie przez hałas i pośpiech i pamię­taj, jaki spo­kój można zna­leźć w ciszy.

Tele­fon jest niemy i wredny. Nie reaguje na moje palce. Jarek cią­gnie mnie w dół, sia­dam.

Poka­zuje mi zega­rek. Jest jesz­cze dzie­sięć minut. Wkłada mi kubek w ręce, biorę łyk. Słod­kie i wstrętne.

– Idź na mityng – mówi. – Za pół godziny jest na Szpi­tal­nej. Zamó­wię ci tak­sówkę. Jedź tam, a potem wróć do mnie, jak już wszy­scy pójdą.

– Ja muszę posłu­chać, co oni mi powie­dzą. Chcę dostać infor­ma­cję zwrotną.

Pierw­szy dzwo­nek do drzwi. Świ­druje, jakby ktoś przy­ło­żył mi do bębenka usznego wier­tło den­ty­styczne. Wszystko staje się tym dzwon­kiem, przy­krywa mi całą głowę, w gar­dle od razu poja­wia się zna­joma, kwa­śna kula pawia.

Kto idzie po scho­dach? Kogo nie­sie? Jadźkę? Syl­wię? Jakuba? To oni z reguły przy­cho­dzą pierwsi. Co powie­dzą na mój widok? Jadzia jest dla mnie zawsze miła, ma ten swój bab­ciny uśmiech, cie­pły jak kakao, ale reszta? Po pro­stu każą mi wyjść. I wię­cej mnie już tu nie wpusz­czą. Będą chcieli, abym umarł na ulicy. Pod Żabką. Biedny i samotny. Bo oni też są w tym spi­sku. Zapi­sali się do niego przez inter­net.

O ile to moż­liwe, bez wyrze­ka­nia się sie­bie bądź na dobrej sto­pie ze wszyst­kimi.

Jesz­cze raz wycią­gam komórkę. Ale na wyświe­tla­czu nic nie ma.

– Już ni­gdzie lepiej nie dzwoń – mówi Jarek i wyj­muje mi tele­fon z ręki, ostroż­nie kła­dzie go na sto­liku.

Podaje mi chu­s­teczkę. Pró­buję jak­kol­wiek to powstrzy­mać, ale nie da rady, leci ze mnie samo. Kle­pie mnie po ramie­niu. Pró­buję dać mu znać, że zaraz się uspo­koję, ale to wygląda na kolejne drgawki.

Stało się coś strasz­nego.

To Syl­wia. Czer­wona na twa­rzy, zma­chana. Szła szybko i ener­gicz­nie, jak zwy­kle. Gdy weszła, lekko prze­krzy­wiła pod­łogę. A może to ja prze­krzy­wi­łem głowę. Mówi swoje ciche, pośpieszne „cześć”. Pod­cho­dzi do mnie, prze­chyla głowę. Już widzi.

– Nabro­iłeś, Mar­cin – stwier­dza i dodaje, zwra­ca­jąc się do Jarka: – On powi­nien iść do domu.

– Powi­nien, ale chce zostać – odpo­wiada Jarek.

– Cho­lera, a całą tera­pię zro­bi­łeś. I od początku będziesz musiał zaczy­nać. – Syl­wia kręci głową.

– Na razie skupmy się na tym, co jest teraz – mówi Jarek.

Tak, skoń­czy­łem wła­ściwą tera­pię. Jestem Jutrza­kiem. Byłem nawet na zamknię­tym odtru­ciu. Nasza wesoła gro­mada to grupa wspar­cia dla tych, któ­rzy chcą pod­trzy­mać trzeź­wość, dalej mieć kon­takt z ośrod­kiem. Jak widać, mnie nie pomo­gła.

Jarek ma rację. Co będzie, to będzie.

Zacznę od początku albo nie zacznę. Zapiję albo i nie zapiję.

W tym momen­cie to tro­chę nie ma zna­cze­nia.

Zna­cze­nie ma, że stało się coś strasz­nego.

Za Syl­wią wcho­dzi Kuba. I Jadźka. Musieli się zła­pać po dro­dze. Albo stali na dole i palili. Jadźka spa­liła ze trzy. Twier­dzi, że może, bo pali cien­kie. Ma w ręku jakiś paku­nek, zawi­nięty w lekko prze­mo­czony papier. Może zapalę, może to mnie uspo­koi? Pale­nie przy­pro­wa­dza do mnie myśli, jakich nor­mal­nie bym nie miał. Pomy­sły i roz­wią­za­nia. Strasz­nie teraz potrze­buję jakie­goś pomy­słu. A naj­bar­dziej potrze­buję usły­szeć, że wszystko gra. Że wszystko dobrze, że to była jakaś zwy­kła awan­tura, któ­rej nie pamię­tam. Że Pio­trek jest gdzieś z koleż­kami albo jakąś dzie­wu­chą. Że po pro­stu zapi­łem i tyle, i świat od tego nie runął, bo pogoda ducha, bo kolejne dwa­dzie­ścia cztery godziny, bo upa­dłeś, to powstań, bla, bla, bla, bla.

Wypo­wia­daj swoją prawdę jasno i spo­koj­nie, wysłu­chaj innych, nawet tępych i nie­świa­do­mych, oni też mają swoją opo­wieść.

– Cześć, Jadźka. – Pró­buję uśmiech­nąć się do niej pierw­szy. Ona pod­cho­dzi, powoli, siada naprze­ciwko mnie, ostroż­nie kła­dzie paku­nek na stole, obok mojego tele­fonu. Kręci głową na znak, że nie jest dobrze. Patrzy na Jarka.

– Chcę, aby­ście pod­jęli decy­zję, czy on może tu zostać – mówi Jarek.

– No, nie powi­nien. – Jadźka ma na twa­rzy tro­skę, jakby stała przed wnu­kiem, który się wywa­lił i zła­mał nogę.

– Ja pier­dolę, Mar­cin. – Kuba ściąga płaszcz, nie ma co z nim zro­bić, wie­szak jest dopiero w sali, więc wkłada z powro­tem. Dobry ma ten płaszcz. Z kratką na pod­szewce, to chyba Bur­berry. Dobry i drogi.

– Język – przy­po­mina mu Jarek.

– Jesz­cze nie ma grupy – odpo­wiada Kuba.

Dużo ich już, za dużo, wystar­czy, żeby urzą­dzić mi tu sąd, a przy­cho­dzą kolejni, raz po raz sły­chać kolejne dzwonki. Helena. Darek, czyli Cuguś. Adam, czyli Sza­tan. Być może przyj­dzie nawet Nie­mowa. Nie­mowa zawsze zja­wia się, gdy są kło­poty, jak kostu­cha ze sta­rego filmu, która grała z ryce­rzem w sza­chy.

– Byłeś na pogo­to­wiu? – pyta Jadźka.

– Nie wiem – mówię, bo prze­cież nie mogę tego wyklu­czyć.

To Sza­tan, poznaję po huku, z jakim drzwi ude­rzają o ścianę; ni­gdy nie może ich nor­mal­nie otwo­rzyć, zawsze musi zro­bić wej­ście smoka. Wpada do pomiesz­cze­nia, ruchliwa czarna plama odbi­ja­jąca się od ścian. Zawsze myśla­łem, że przy­cho­dzi naćpany, jest taki szybki, tak go pełno. Ale nie, on po pro­stu taki jest, dyna­miczny, jak ład­nie nazwała go kie­dyś Jadźka. To ja chciał­bym, żeby on był naćpany, bo chciał­bym być lep­szy od niego. Chciał­bym być lep­szy od wszyst­kich, a jestem od wszyst­kich gor­szy. Dzieci, uwa­żaj­cie przede wszyst­kim na wła­sne modli­twy.

Strasz­nie boli mnie ryj. Cały i każda część z osobna.

Sza­tan widzi mnie i odru­chowo cofa się o krok. Chyba pierw­szy raz, odkąd się znamy, zro­bi­łem na nim wra­że­nie.

– O kurwa, no to pięk­nie – komen­tuje.

– Język – powta­rza Jarek.

– Może powi­nie­neś iść do łazienki, stary – stwier­dza. – Umyć tro­chę ryj, jak masz tu zostać.

– Więc ty chcesz, aby został? – pyta Jarek.

– A gdzie ma iść? Tylko tu jest jego miej­sce. Ni­gdzie indziej – odpo­wiada Sza­tan. Zrzuca czarną skórę na zie­mię, pod spodem ma bluzę z sza­tań­skim mazia­jem, który kręci mi się teraz w oczach jak woda spły­wa­jąca do odpływu; łapie mnie za rękę i pod­nosi, cho­ciaż wcale o to nie pro­si­łem.

– Nie mów, że stra­szy­łeś go poli­cją, no Jarek, do dia­bła. – Sza­tan wyciąga wielki palec ozdo­biony srebr­nym pier­ście­niem. Jarek łapie go za ten palec.

– W tym miej­scu są zasady – odpo­wiada.

Sza­tan już nic nie mówi, tylko pro­wa­dzi mnie do łazienki.

Znam czło­wieka w lustrze, ale zwy­kle wygląda ina­czej. Szpa­ko­wate włosy, wiecz­nie pod­krą­żone oczy, opa­da­jące jak u bul­doga, nos – Marta kie­dyś mówiła, że orli, tak naprawdę ktoś przy­kleił mi go twa­rzy tro­chę na złość, tro­chę dla żartu. Zarost jak papier ścierny. To nor­malne, ale teraz do zestawu docho­dzi wię­cej atrak­cji.

Pod jed­nym okiem roz­lała się śliw­kowa plama. Samo oko czer­wone, jakby ktoś wepchnął mi do gałki ocznej pomi­do­rek kok­taj­lowy. Nos gene­ral­nie jakiś inny, to zna­czy wciąż orli, wciąż dla żartu, ale teraz jesz­cze nie­równy, taki bar­dziej na bok.

Swe­ter, o dziwo, jest czy­sty. Ścią­gam go, Sza­tan mi pomaga. Na koszuli chlu­sty krwi idą przez całą klatkę pier­siową, na skos, jak dwie szarfy.

Nie jestem zdzi­wiony. Już to widzia­łem. Ale w tym świe­tle, kiblo­wym i bla­dym, wszystko wygląda zupeł­nie ina­czej.

Niech twoje osią­gnię­cia, zarówno jak plany, będą dla Cie­bie źró­dłem rado­ści.

Puka­nie do drzwi. Sie­dem­na­sta. Kręcę głową i daję Sza­ta­nowi znak, żeby mi pomógł wło­żyć swe­ter.

– Chcesz jesz­cze zostać sam? Odlać się czy coś? – pyta.

Matko, jaki miły chło­pak. Mógłby być moim synem.

Wła­śnie, niech mój syn zadzwoni. Czemu nie dzwoni? Czemu nie krzy­czy? Może jed­nak wszystko jest w porządku? Może wró­cił do domu? Może się zna­lazł? Może jest?

Idziemy do sali. Sala to przede wszyst­kim kanapa w kształ­cie pół­kola, pokryta sta­rym sza­ra­wym obi­ciem, tro­chę jak fotele w auto­bu­sie. W rogu paprotka. Flip­chart, na bia­łej kartce wypi­sane: EMO­CJE, i dwie rubryki, minus i plus. Obie puste. Pew­nie się zaga­dali i zapo­mnieli wypeł­nić. Do tego odra­pany regał na doku­menty, na nim kilka sko­ro­szy­tów, dłu­go­pisy i puchar za bieg abs­ty­nenta. Naprze­ciwko kanapy dwa fotele i sto­lik. Wszystko sprzed dwu­dzie­stu lat, cięż­kie, zawie­si­ste, cho­ciaż ze sklejki, skaju i tapety. A mimo to przy­ja­zne. Ściany już nie tak brudne jak na kory­ta­rzu – skoro wsze­dłeś do tego pomiesz­cze­nia, to zna­czy, że już się jakoś spio­ni­zo­wa­łeś.

Sia­dam z boku, przy samych drzwiach, na wylo­cie.

Jarek wcho­dzi do środka, za nim cała reszta. Jadzia, Syl­wia, Helena, Darek, Kuba, Sza­tan. A nawet Michu, zapo­mnia­łem o nim, dawno go nie było. To Jarek będzie wesoły, bo przy­szedł w końcu ktoś grub­szy od niego. Roz­sia­dają się, Jadźka obok mnie. Kła­dzie mi dłoń na ple­cach. Wie­dzia­łem, że to zrobi. Jest z tego jakiś poży­tek, wypusz­czam z sie­bie wię­cej sta­rego powie­trza.

– Wszy­scy? – pyta Jarek.

– Wszy­scy – odpo­wia­dają wszy­scy.

Jarek wstaje, zamyka drzwi, siada z powro­tem na kana­pie. Zdjął polar i dum­nie pre­zen­tuje pod­ko­szu­lek: 30. Ogól­no­pol­ski Bieg Trzeź­wie­nia. No, on na pewno w nim nie biegł. Jest z tych, któ­rzy nie dobie­gają do auto­busu.

– Z Mar­ci­nem, jak widać, jest nie naj­le­piej. Pro­po­nuję gło­so­wa­nie w kwe­stii takiej, czy chcemy, aby Mar­cin tu został. Bo regu­la­mi­nowo nie może.

Wiem, że patrzą na mnie, ale ja jesz­cze nie dam rady popa­trzeć na nich, wga­piam się w pod­łogę.

Widzę po nogach, gdzie kto sie­dzi.

– Tak więc pro­szę o gło­so­wa­nie. Kto jest prze­ciwko temu, aby Mar­cin tu został? – Jarek popra­wia oku­lary.

Nikt nie pod­nosi rąk. W końcu Jarek pod­nosi. I Michu. I Jadźka.

– Regu­la­min jest regu­la­mi­nem, wybacz, Mar­cin, widzę, że coś się zadziało, ale rozu­miesz – Michu od razu zaczyna się tłu­ma­czyć, bul­go­cze takimi na wpół połknię­tymi sło­wami, ledwo można go zro­zu­mieć, jak zawsze, gdy się zestre­suje.

– A ja chcę, żebyś poje­chał do szpi­tala, a potem do domu – mówi Jadźka, znowu kła­dąc mi rękę na ple­cach. – Jak chcesz, mogę poje­chać z tobą.

Jarek kiwa głową. Też mógłby powie­dzieć, co by chciał, ale widzi, że sprawa jest prze­gło­so­wana. Nie lubi mar­no­wać słów. Jesz­cze raz wypusz­czam powie­trze. Coś w płucu, ukłu­cie. Przed­tem go nie było, a teraz jest. Jarek zawsze mówi, że gdy napię­cie odcho­dzi, w róż­nych miej­scach ciała poja­wia się ból i trzeba go przy­jąć jak pre­zent, bo trupa już nic nie boli.

Wyko­naj swą pracę z ser­cem – jaka­kol­wiek byłaby skromna, ją jedy­nie posia­dasz w zmien­nych kole­jach losu.

– Z czym przy­szli­ście? – pyta Jarek. Nadaje kie­ru­nek, kiwa w stronę Syl­wii. Ona sie­dzi pierw­sza, z rogu. Odgar­nia grzywkę z czoła, zakłada nogę na nogę, opiera się o kra­wędź. Od razu widać, że przy­szła zła. Stara się na mnie nie patrzeć, ale śred­nio jej to wycho­dzi.

– Syl­wia, alko­ho­liczka. No u mnie ner­wowo, nie­do­brze. Cały dzień cho­dzę jakaś taka zła, na szpil­kach. Może to mój były mąż, tak, na pewno to mój były mąż, on nawet tele­fonu nie raczy ode­brać. A sprawa jest pro­sta, jest lokal, nasz wspólny, nie chcie­li­śmy go sprze­da­wać i dzie­lić, razem wynaj­mu­jemy i dzie­limy się zyskami, już to opo­wia­da­łam zresztą, córka będzie peł­no­let­nia, to prze­pi­szemy na nią i ona zde­cy­duje. No i faj­nie, ale jest pro­blem z najemcą, tam są cały czas inter­wen­cje poli­cji, sąsie­dzi się burzą, spół­dziel­nia, ja mam cią­gle tele­fony, no ale to on chciał wyna­jąć, prawda, na tę Setę i Gala­retę, mówił, że to dobre pie­nią­dze. Pie­nią­dze może i dobre, ale jakim kosz­tem? Ja tam muszę cho­dzić, uże­rać się, a wy wie­cie, jak tam śmier­dzi? Lokal, w któ­rym leją szoty za trzy złote?

Wszy­scy wie­dzą, jak taki lokal śmier­dzi. Gdy taki zapach przy­śni się w nocy, to od razu wybu­dza i nie pozwala spać już do rana.

– A teraz, skur­czy­byk, nawet nie raczy ode­brać. Odbiera, słu­chaj­cie, jego part­nerka. I w kółko to samo, Maćka nie ma, Maciek nie może. Aż chcia­łam jej powie­dzieć: co ty, kurwa, jego sekre­tarką jesteś czy narze­czoną?

– Język – prze­rywa jej Jarek. Notuje, zresztą wszy­scy notują, oprócz mnie. Ja ni­gdy nie notuję. A potem na zwrot­kach gadam bzdury, bo nic nie pamię­tam z tego, co mówili.

– No ale rozu­miesz, Jarek? To jest dla mnie jakaś obca kobieta. Tym­cza­sem ja mam z nim wciąż sprawy, umowy, usta­le­nia. I ja nie chcę się w ich życie wpie­przać, bo mnie to nic nie obcho­dzi, co oni robią; ja chcę tylko pil­no­wać tych naszych usta­leń.

Ude­rzają naraz, jakby się umó­wili: młot walący z całych sił w pokry­wa­jącą mózg mem­branę, tak że boli każda kość czaszki, i pra­gnie­nie, zna­jome, a zawsze potworne. Woda tylko spły­nie po tym pra­gnie­niu, nie prze­bije się przez sko­rupę, która oble­piła prze­łyk. Musi być gaz. Naj­le­piej piwo. Albo dwa.

– Wszystko? – pyta Jarek.

Syl­wia kiwa głową.

– Kuba? – Patrzy na sie­dzą­cego obok Jakuba.

Piwo wypite dusz­kiem, nawet cie­płe, nawet z puszki. Bąbelki roz­pu­ści­łyby ten brud w try­miga, zabra­łyby go ze sobą w dół brzu­cha.

Kuba chowa tele­fon do kie­szeni. Jak zawsze robi to za późno, cho­ciaż zwra­cali mu uwagę dzie­siątki razy: nie odbie­raj, wyci­szaj, prze­łącz na samo­lot, raz nawet chcieli usu­nąć go za to z tera­pii. Teraz chyba już się przy­zwy­cza­ili.

– Prze­pra­szam, praca – wyrzuca z sie­bie jak zwy­kle.

– Z czym przy­cho­dzisz? – pyta go Jarek.

Kuba musi się sku­pić, bie­rze oddech, roz­gląda się po wszyst­kich, na moment zatrzy­muje się na mnie, ale to nie pomaga mu w sku­pie­niu. Parę razy bez­gło­śnie poru­sza ustami jak ryba, zupeł­nie nie wie, od czego zacząć.

Mam zupeł­nie zatkane śli­nianki. W gębie pełno brud­nego pyłu. Jak­bym najadł się węgla.

– Jest… róż­nie. – Dra­pie się po wło­sach, dłu­gich i gęstych, zacze­sa­nych do tyłu, ujarz­mio­nych żelem. Na początku mówi­li­śmy na niego „Wodecki”, ale potem zro­zu­mie­li­śmy, że to miły chło­pak. Albo wszy­scy zaczę­li­śmy być mili; tro­chę nauczy­li­śmy się jak.

– Sprawa prze­ję­cia wciąż wisi na wło­sku. My jeste­śmy gotowi, mamy doku­menty prze­orane wzdłuż i wszerz. Śmieję się z moim wspól­ni­kiem, że na pamięć to znamy, możemy recy­to­wać, obu­dzeni w środku nocy. I mamy tam swo­jego czło­wieka w radzie nad­zor­czej, i niby wszystko pyka. Ale boimy się, że u nich poja­wił się biały rycerz. Pró­bu­jemy son­do­wać, podej­rze­wamy kto, wypy­tu­jemy się, ale nikt nie chce nam nic powie­dzieć. Wszy­scy na nasz widok zapo­mi­nają języka pol­skiego. Albo nawet nie odbie­rają.

Bądź ostrożny w inte­re­sach, na świe­cie bowiem pełno oszu­stwa.

– Ale jak się z tym czu­jesz? – Jarek prze­rywa mu pyta­niem, bo zaraz Kuba zacząłby czy­tać indeksy WIG.

– No, nie­trudno o para­noję – odpo­wiada, dalej gła­dząc się po tych pięk­nych kudłach. – Ale zwięk­szy­łem tre­ningi, wię­cej basenu, mam Mul­ti­sporta, więc od razu o szó­stej rano basen, masaż. Kie­dyś był tele­fon do chło­paka, kre­ska, a teraz mnie bło­tem sma­rują.

– A jak z ojcem?

– A, z ojcem – mówi, jakby nagle przy­po­mniało mu się to słowo.

W wyobraźni zbie­gam na dół, do Żabki, na łeb, na szyję. Raz o mało co nie spa­dam ze scho­dów, ale w ostat­niej chwili chwy­tam się porę­czy. Wybie­gam na chłodną, oble­śną mżawkę, łomot w mojej gło­wie roz­sa­dza mi szwy czaszki, jed­no­cze­śnie świat staje się nie­moż­li­wie ostry. Zasła­nia­jąc oczy, wcho­dzę do sklepu, biorę z lodówki dwa pierw­sze lep­sze piwa, pod­cho­dzę do sprze­daw­czyni. Zmę­czona kobieta ze wschod­nim akcen­tem i zmę­czo­nym spoj­rze­niem bie­rze ode mnie cudow­nie zimne puszki, ja jesz­cze poka­zuję na wyeks­po­no­wane zaraz za nią kolo­rowe setki, celu­jąc w cytrynę, po czym wkła­dam dłoń do kie­szeni.

Wła­śnie, nie wiem, czy mam przy sobie jakieś pie­nią­dze, ale prze­cież muszę mieć. Zawsze coś mia­łem w któ­rejś z kie­szeni. W spodniach, w płasz­czu, gdzie­kol­wiek. Spraw­dzam. Jest. Brawo, Mar­cin. Jed­nak umiesz o sie­bie zadbać, zuchu. To dycha albo dwa­dzie­ścia. Zgnie­ciona, miękka, piękna. Ura­tuje ci życie.

– Ojciec wczo­raj coś powie­dział, pierw­sze zda­nie. Tak że pro­gres. Leka­rze mówią, że nie będzie tak źle. Mimo że wie­cie, sie­dem godzin minęło, zanim go sprzą­taczka w tym pokoju zna­la­zła.

– Co powie­dział? – pyta Jadźka dosyć cicho.

– Co? – pyta Kuba, bo usły­szał.

– Co twój tata powie­dział? – pyta Jadźka, gło­śno.

Łapię się za głowę. Niech mówią, skoro muszą; byleby nie powta­rzali.

Niech ci to jed­nak nie zasłoni praw­dzi­wej cnoty; wielu ludzi dąży do wznio­słych ide­ałów i wszę­dzie życie pełne jest hero­izmu.

Powtó­rzone słowa to gwoź­dzie wbi­jane bar­dzo powoli w głowę.

– Powie­dział: „Znowu, kurwa, pomi­do­rowa”.

Wszy­scy wybu­chają śmie­chem.

Wstaję, lekko tra­cąc rów­no­wagę, pod­pie­ram się o ścianę, dokła­da­jąc się do czar­nego śladu przy kon­tak­cie, a następ­nie robię krok przez próg, ostroż­nie, tak by nie uto­pić się w wykła­dzi­nie.

Wybór jest pro­sty. Zatrzy­muję się na kory­ta­rzu. Kobieta zza biurka patrzy na mnie pyta­jąco. Już pamię­tam, jak ma na imię. Prze­jeż­dżam języ­kiem po zębach.

– Jola, słu­chaj, muszę na chwilę wyjść.

Ona tylko wzru­sza ramio­nami, spo­koj­nie, prze­cież nikt ni­gdy nie trzy­mał nikogo tu siłą. Ja też nie muszę biec. Zbie­gnę sobie dopiero po scho­dach.

Krok w stronę drzwi i w tym momen­cie na moim barku ląduje ciężka dłoń.

– Ty jesteś nie­moż­liwy, Mar­cin – mówi Jarek.

– Bar­dzo chce mi się pić – tłu­ma­czę.

– Skoro już łamiemy regu­la­min, aby ci pomóc, to okaż nam wdzięcz­ność. Pamię­tasz, co to wdzięcz­ność, Mar­cin? – Odwraca mnie do sie­bie jak kukłę. Wygląda jak bał­wan z masła, ale to strasz­nie silny chłop. Z dru­giej strony przy mnie każdy jest silny.

Wciąż mam rękę w kie­szeni. Mięk­kie, małe zba­wie­nie. Wycią­gam je. To nie jest dzie­sięć zło­tych ani dwa­dzie­ścia. To czy­jaś wizy­tówka. Kurwa mać. Tylne kie­szenie, kon­do­mówka, nic. Stra­ci­łem szansę. Nie będę dzi­siaj z nikim w raju.

Jarek znika, po chwili przy­nosi mi odkrę­coną butelkę wody gazo­wa­nej.

Szlam w prze­łyku zaczyna się odkle­jać. Powoli. Ulga nie jest natych­mia­stowa, roz­cho­dzi się po wnę­trzu gęby w deli­katny, łasko­czący spo­sób. Czuję, że tro­chę się napra­wiam. Zmie­niam roz­dziel­czość. Odry­wam butelkę od ust, dopiero gdy zaczy­nam czuć, że się zrzy­gam. Oddaję Jar­kowi.

– Jest twoja – mówi, poka­zu­jąc mi gestem, żebym wszedł z powro­tem do sali.

– Masz może ibu­prom? – pytam go.

– Nie bądź bez­czelny. – Uśmie­cha się.

– Mama znowu pró­bo­wała namó­wić mnie na wino – teraz mówi Helena. Naj­młod­sza ze wszyst­kich, nie­wiele ponad trzy­dzie­ści lat. Dłu­gie blond włosy, pod nimi ukryta biała twarz zama­sko­wana grubą war­stwą pod­kładu, bar­dzo, bar­dzo czer­wone usta, pełno bran­so­le­tek, łań­cusz­ków na szczu­płych dło­niach, pier­ścionki, dłu­gie paznok­cie jesz­cze czer­wień­sze od ust. Mógł­bym słu­chać tych dźwię­ków z płyty do zaśnię­cia: jej głosu, mówią­cego cokol­wiek, i cichego chrzę­stu biżu­te­rii przy każ­dym ruchu rąk.

– No ale odmó­wi­łam. Do niej chyba ni­gdy nie dotrze, że jestem alko­ho­liczką. Mówię, mamo, jestem. Pro­szę, zro­zum, to cho­roba, zdia­gno­zo­wali ją spe­cja­li­ści. Ale mogę mówić i mówić, i tak jest jak gro­chem o ścianę. Jaka alko­ho­liczka, dziecko, wmó­wili ci to, ty obok alko­ho­li­zmu nawet nie sta­łaś. Wie­cie i zna­cie.

Nie wiem, nie znam, mnie nikt ni­gdy nie pró­bo­wał wyper­swa­do­wać, że Mar­cin Kania jest alko­ho­li­kiem; mnie z kolei całe życie pró­bo­wali do tego prze­ko­nać. Wciąż nie wiem, czy im się udało.

– W każ­dym razie może nauczy­łam się jej odma­wiać, ale chcia­ła­bym nauczyć się nie odbie­rać za każ­dym razem, gdy dzwoni. Nie szu­kać odru­chowo klu­czy do miesz­ka­nia, gdy zaczyna mi pła­kać przez tele­fon: przy­jedź do mnie, córuś, ojciec znowu zro­bił to i to. Ojciec oczy­wi­ście nic nie zro­bił. Jak miał coś zro­bić, skoro go nie ma i ni­gdy nie było. Chcia­ła­bym nie wkła­dać odru­chowo płasz­cza, kiedy mówi: córuś, nie mam nikogo oprócz cie­bie, przy­jedź, pro­szę, jak naj­szyb­ciej.

Helena zaczyna pła­kać, jak zwy­kle tak, że pra­wie tego nie sły­chać. Jarek podaje jej chu­s­teczki.

– Zawsze wyciąga moje ulu­bione. Fevre, takie cha­blis z żółtą ety­kietką. Sta­wia je na stole, bez pyta­nia, obok dwa kie­liszki. Chcia­łam rzu­cić w nią tą butelką.

– No ale się nie napi­łaś.

– Nie, nie napi­łam się – mówi to i wydmu­chuje nos, tak gło­śno i mocno, że przez chwilę się boję, że coś jej pęk­nie w twa­rzy, po czym kiwa głową na znak, że to wszystko.

Michu dalej się we mnie wga­pia. Ma cięż­kie, opa­dłe spoj­rze­nie psa, który się obżarł, ale mimo to wciąż jest zły, nikt nie wie dla­czego, on sam też nie, po pro­stu raz się wkur­wił i tak już mu zostało, na całe życie. Jarek prze­nosi wzrok z Heleny na Sza­tana – ten jak zwy­kle się roz­parł, ze trzy osoby mogłyby usiąść na jego miej­scu, noga w skó­rza­nych spodniach ude­rza mu o pod­łogę tak szybko, jakby pró­bo­wał prze­bić się pię­tro niżej. Pew­nie nie może się docze­kać, aż coś powie. Kie­dyś nawet sia­dał z boku, tak by być pierw­szy, ale Jarek posta­no­wił nauczyć go pokory. Teraz Sza­tan sie­dzi w środku, bo Jarek lubi zacząć raz od lewej, raz od pra­wej.

– Adaś. – Jarek daje znak Sza­ta­nowi, aby mówił.

Chcę się jesz­cze napić, pro­fi­lak­tycz­nie, ale wła­śnie poczu­łem, że drżą mi ręce. Mimo to pró­buję. To zabawne, że gdy zaczy­nam trzeź­wieć, dopiero wtedy wyglą­dam jak pijany. Nie tra­fiam wodą do ust, spływa mi po bro­dzie na koszulę, próby utrzy­ma­nia butelki koń­czą się jesz­cze gorzej. Wszy­scy oprócz Micha udają, że nie zwra­cają na to uwagi.

– Ja źle się czuję, Jarek. – Michu ma głos dzie­ciaka, któ­remu każą zjeść trzeci deser, a który już nie może.

– Teraz Adam. – Jarek poka­zuje na Sza­tana.

– Nie, ja źle się czuję z tym, że Mar­cin tu jest. No spójrz­cie na niego, no. On naprawdę powi­nien iść do domu.

– Zosta­łeś prze­gło­so­wany – przy­po­mi­nam mu.

– No i to też mnie dener­wuje, że nie wia­domo po co nagle łamie­cie regu­la­min. On tu jest na jakichś spe­cjal­nych zasa­dach?

Wycią­gam tele­fon. Dzwoni Marta, moja żona. Jesz­cze nie mam siły ode­brać. Cho­wam komórkę z powro­tem do kie­szeni.

– Mnie też dener­wują różne rze­czy, Michał – mówię.

Zapo­mniał, wół jeden, jak przez pierw­sze trzy mie­siące miał nawrót za nawro­tem, jak co tydzień przy­cho­dził, pła­cząc, że zapił i zaćpał. Przy­po­mniał­bym mu, gdy­bym miał siłę powie­dzieć tyle wyra­zów.

– Co cię niby dener­wuje, Mar­cin? Że cza­cha ci dymi?

– Świat to nie jest twoja taryfa, Michu, nie jesteś w niej sam i nie poje­dzie zawsze tam, gdzie chcesz – gdy to mówię, brzuch zaczyna mu lekko pod­ska­ki­wać ze zło­ści, piłka opięta lawen­do­wym swe­ter­kiem. Ostatni raz tak się wściekł, gdy wyszło na tera­pii, że wszy­scy, łącz­nie z Jar­kiem, jeż­dżą Ube­rem.

– Albo on se pój­dzie, albo ja pójdę! – huczy teraz, wyma­chu­jąc łapami.

– Spo­kój! – krzy­czy Jarek.

Zapada cisza. Wszy­scy przy­ci­skają się do opar­cia kanapy, patrząc na sie­bie nawza­jem jak skar­cone dzieci.

– To może ja zacznę, co u mnie… – bąka Sza­tan, ale Jarek prze­rywa mu wład­czym ruchem ręki.

– Wy, alkusy, wy nie­moż­liwi jeste­ście. Już czło­wiek zaczyna wam wie­rzyć, że prze­mó­wił wam do roz­sądku. A wy znowu, w kółko, jak małe dzieci.

– To on przy­cho­dzi tu pro­sto z pieca – Michu wska­zuje na mnie pal­cem – nie ja. To on robi bar­da­chę. Jadzia ma dziś piątą świeczkę, a on przy­łazi w takim sta­nie.

– Ja nie mam z tym pro­blemu, Micha­łek – mówi cicho Jadźka, ale on jej nie słu­cha.

Mie­rzą się spoj­rze­niami jak pies z panem; Michu pró­buje, ale Jarek zawsze wygra. Potrafi zamie­nić ten swój wielki łeb w ośle­pia­jące słońce. Gdy na niego patrzysz, cała twoja histo­ria picia wyświe­tla się na jego bro­da­tej gębie jak na ekra­nie. Musisz się odwró­cić, bo wstyd wypala ci oczy.

– No to jak chcesz, to idź, Michał. – Poka­zuje Michowi drzwi. Ten nawet na chwilę się pod­nosi. Ale zaraz znowu ude­rza cięż­kim dup­skiem o kanapę.

– Ni­gdzie nie pój­dzie, bo chce tortu – śmieje się Darek. Ode­zwał się po raz pierw­szy. Sie­dzi w rogu, przy­cup­nięty, ubrany w różowy swe­ter, od patrze­nia na który bolą mnie oczy. Bazgrze coś na kartce, jak zwy­kle. Zawsze kiedy skoń­czy, zdąży zwi­nąć kartkę w kulkę i wrzu­cić ją do pla­sti­ko­wego kosza na śmieci, zanim kto­kol­wiek zoba­czy, co tam nama­zał.

Michu odwraca się do ściany, jakby obra­żony, że tak naprawdę to Cuguś ma rację. Pija­kowi w trzeź­wie­niu honor się koń­czy, jak przy­no­szą deser.

Sza­tan znowu pod­nosi rękę. Jarek kiwa głową.

– Adam, alko­ho­lik, nar­ko­man, inne uza­leż­nie­nia. Długo mnie nie było, trzy mie­siące chyba, tak? Może nawet i cztery. Jest po mak­sie chu­jowo. Tak, wiem, język, sorry. W każ­dym razie przez te trzy mie­siące z chło­pa­kami naprawdę było na ostrzu noża. Gdy­by­śmy nie zara­biali na tym, kur… czę, szmalu, gdyby to nie była nasza robota, gdyby Grze­siu i Jacek nie mieli na cha­cie gów­nia­ków do wykar­mie­nia, toby­śmy roz­wią­zali zespół. Po pro­stu. I cho­dziło o chla­nie, oczy­wi­ście, bo o co innego? Mówi­łem wam, jaki mam plan: posta­wić ich przed fak­tem doko­na­nym, zero wódy na back­stage’u, nawet bro­wa­rów, o innych spra­wach już nie wspo­mnę. Po kon­cer­cie to ja idę spać, a wy rób­cie sobie, co chce­cie, bus call o dru­giej. Ale przed kon­cer­tem pełna oaza, tylko różańca w dupie bra­ko­wało. No i wpro­wa­dzi­łem to i po trzech tygo­dniach powie­dzia­łem: dobra, w dupie to mam, pij­cie, bo nie można z wami wytrzy­mać. Chło­pa­ków roz­sa­dzało, powie­trze było jak nożem kroić, kłót­nie o byle gówno. Sarius, Jacek w sen­sie, tak zaje­bał, w sen­sie ude­rzył w ścianę, że chcieli mu łapę wło­żyć w gips. A wszy­scy dookoła mówili mi: Adaś, kurwa, język, prze­pra­szam, wiem, wszy­scy mówili mi: Adaś, nie ma rock and rolla bez smaru. Nie ma opcji wyjść na scenę o suchym ryju. To bez sensu. To jak się bzy­kać w ubra­niu. A sam kon­cert to jest taki zaje­biasz­czy wyrzut dopa­miny, że czło­wiek musi się potem schło­dzić. I wie­cie, ja ich rozu­miem, bo sam to czuję. Ja idę sobie na masaż, robię pompki, prze­pra­szam panie za ten detal: walę konia, ale to w ogóle nie jest to. Nie scho­dzi. A jesz­cze ten Face­book, ci kre­tyni piszący: Blo­od­spawn było dobre, jak piłeś, Adam. Gdzie ten rock and roll, Adam. Teraz jest rock and roll, wy, kurwa, wiem, język, prze­pra­szam, kre­tyni, bo płyta jest w noto­wa­niu Bil­l­bo­ardu. Jak tak tro­chę posie­dzę z tymi nie­do­je­bami i się nakręcę, to dopiero trzy magiczne tabletki spra­wiają, że mogę iść spać. Dopiero wtedy odpusz­cza. A wia­domo, trzy lufy, kre­ska, do tego jakieś pale­nie i odpu­ści­łoby momen­tal­nie.

Zapada cisza. Znowu tele­fon. Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, w końcu wycią­gam go z kie­szeni. To Marta. W sumie mam od niej jede­na­ście nie­ode­bra­nych.

Ani też nie pod­chodź cynicz­nie do miło­ści, albo­wiem wobec oschło­ści i roz­cza­ro­wań ona jest wieczna jak trawa.

– Muszę ode­brać. – Wstaję z kanapy i znowu wycho­dzę na kory­tarz.

– Gdzie jesteś? – pyta moja żona.

– Ja? Na… na gru­pie. To zna­czy na tera­pii – odpo­wia­dam jej.

– Czy Piotr jest z tobą?

– Nie. Nie jest ze mną. – Mógł­bym dodać pyta­nie reto­ryczne, co on wła­ści­wie miałby tu ze mną robić. Ale nie dodaję, bo wiem, że stało się coś strasz­nego.

Tylko boję się jej to powie­dzieć.

Ona musi sama na to wpaść.

– Ma wyłą­czony tele­fon. Od wczo­raj.

– Idź do nich do miesz­ka­nia – mówię. Kła­mię, bo ina­czej nie umiem.

– Byłam. Jest otwarte i nikogo nie ma w środku.

– Zadzwoń do Kingi.

– Ona jest od tygo­dnia w Hisz­pa­nii.

– Tak, ona jest w Hisz­pa­nii. No tak.

Być może nawet to wie­dzia­łem, ale musiało wpaść w jedną z tysiąca dziur, z któ­rych składa się moja głowa. Mar­cin Kania, myślę. Obra­cam w gło­wie wła­sne imię i nazwi­sko, dopóki nie staną się dwoma nic nie­zna­czą­cymi wyra­zami. Mar­cin Kania. Gdy Bóg stwo­rzył Mar­cina Kanię, chciał prze­pro­wa­dzić eks­pe­ry­ment.

– Jesteś tam?

– Jestem.

– Rozu­miesz, co do cie­bie mówię? Ich miesz­ka­nie jest otwarte. Nikogo nie ma w środku.

Oczy­wi­ście, że wiem. Ale Mar­cin Kania nie umie powie­dzieć prawdy.

– Może gdzieś wyszedł. Pocze­kaj tam na niego. Może zaraz przyj­dzie.

– Przy­jedź tu.

– Jestem… jestem na tera­pii.

– Przy­jedź tu, bo ja muszę zadzwo­nić na poli­cję.

– Pocze­kaj. Nie musisz dzwo­nić na żadną poli­cję.

– Muszę.

– Marta, nie prze­sa­dzaj. On nie ma ośmiu lat. To nie jest tak, że nie wró­cił ze szkoły.

– Nie mów mi, co mam robić.

– Marta. Ja wiem, że ty się o niego cią­gle mar­twisz…

– Nie mów mi, kurwa, co mam robić – war­czy.

Oczy­wi­ście, że jej tego nie powie­dzia­łem, ale tym razem ma rację. Stało się coś strasz­nego. Kom­plet­nie tego nie pamię­tam, ja po pro­stu to wiem. I czuję to, cały czas, w sobie. Jak­bym połknął igłę.

– Ja cię prze­pra­szam, ale ja znowu piłem, Marta. – To wypada ze mnie samo. Ona mil­czy, przez chwilę długą jak nie­prze­spana noc. W końcu mówi:

– Za ile będziesz?

– Zaraz. – Roz­łą­czam się.

Gdy sia­dam z powro­tem na kana­pie, ból głowy ude­rza z podwójną mocą, o czaszkę biją mi z obu stron nie­wi­dzialne pię­ści, do tego znowu to potworne pra­gnie­nie. Sza­tan opo­wiada teraz o jakiejś dziew­czy­nie, która wysyła mu nagie zdję­cia przez Insta­gram i grozi mu, że jeśli się z nią nie umówi, to wyśle je też jego żonie.

– Powie­dzia­łem, że moja żona też lubi popa­trzeć na ładne babki. – Śmieje się. I wszy­scy się śmieją, i tylko ja się nie śmieję.

Jarek daje Sza­ta­nowi sygnał, że już wystar­czy tych histo­ry­jek. Odwraca się w moją stronę. Wraz z nim robią to wszy­scy.

– Nie może­cie się docze­kać, co? – wzdy­cham.

– Z czym przy­cho­dzisz, Mar­cin? – pyta Jarek.

Buty wpa­dają mi w wykła­dzinę aż po kostki. Już nie mogę wstać i stąd wyjść. Żabka. Czarne ślady na ścia­nach. Ból, łomot. Pię­ściami o czaszkę, od środka.

Wszy­scy są prze­ciwko Mar­ci­nowi Kani, gdzie­kol­wiek bie­da­czek pój­dzie. Całe życie, cały kosmos, wszystko. Ten wielki pech naro­dził się wraz z ukła­dem sło­necz­nym.

Roz­wi­jaj siłę ducha, aby mogła cię osło­nić w nagłym nie­szczę­ściu.

Tele­fon, znowu. Wiem dla­czego. Pew­nie dopiero teraz zapa­liła świa­tło w kuchni i zoba­czyła, co jest na pod­ło­dze.

– Mar­cin, alko­ho­lik, leko­man, hazar­dzi­sta, sek­so­ho­lik. Stało się coś strasz­nego – mówię.

– To widać – rzuca Syl­wia.

– Ale tak naprawdę nie wiem co – cią­gnę. – Obu­dzi­łem się w miesz­ka­niu mojego syna. I jego żony. W kałuży krwi. Nie wiem, czy to moja krew. Nie, nie byłem w szpi­talu.

Zamy­kam oczy. Nie chcę natra­fiać na ich spoj­rze­nia. Pod­czas rundki nie można nikogo oce­niać sło­wami, mówić, że zro­bił źle, dobrze, głu­pio, mądrze, więc wszy­scy nad­ra­biają wzro­kiem.

– Nie wiem, gdzie jest mój syn. Żona go szuka. Jest prze­ra­żona. Jesz­cze jej o tym nie mówi­łem. O tym, że obu­dzi­łem się w jego miesz­ka­niu. Boję się. Boję się jej to powie­dzieć.

Ktoś chce jakoś to sko­men­to­wać, sły­szę takie pierw­sze czknię­cie, ale Jarek uci­sza tego kogoś.

– Spo­tka­łem się z nim na kola­cji. Chciał mi coś powie­dzieć. Nie mam poję­cia co. Ostat­nie, co pamię­tam, to że sie­dzimy w restau­ra­cji.

– Byłeś trzeźwy? – pyta Jarek.

– Jesz­cze wtedy tak – odpo­wia­dam.

Otwie­ram oczy. Patrzą się na mnie, ale w tych spoj­rze­niach nie ma opi­nii ani oceny. Jest coś innego. Na początku nie rozu­miem co. Odchy­lam się na opar­cie, biorę głę­boki oddech.

Nie dręcz się two­rami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znu­że­nia i samot­no­ści.

– Nie mam poję­cia, co robić – wyznaję.

Oni też nie wie­dzą. Nawet Jarek. Skąd mie­liby wie­dzieć?

– Boję się jej powie­dzieć. Wszyst­kiego się boję, jak sam skur­wy­syn. – Boję się to powie­dzieć, więc szep­czę, ale oni i tak sły­szą.

Cze­kam, aż Jarek przy­po­mni: język, ale Jarek mil­czy i wtedy już rozu­miem. Oni też się boją.

– Ostat­nie co pamię­tam, to że sie­dzimy w restau­ra­cji i mój syn zaczyna mi mówić, że mnie nie­na­wi­dzi.

Pod sła­bym dia­błem

dwa lata wcze­śniej

To nie­by­wałe, ile można mieć dobrej zabawy. Po co sie­dzieć w domu? W domu ludzie umie­rają.

Tu nie ma żad­nej więk­szej filo­zo­fii – każda zabawa jest dobra, każda nuda jest zła, nudne sprawy nudzą, a wesołe weselą.

– Przy­się­gam, że myśla­łem, że cho­dzisz do pod­sta­wówki. Do ósmej klasy – mówię jej.

Powiedz­cie, jak taki piękny uśmiech wsz­cze­pili w tak drobne, chude ciałko? Prze­cież ją zaraz roz­sa­dzi od śmie­chu. Muszę ją ura­to­wać. Tak, to jest moje dzi­siej­sze zada­nie. Nie mogę dać jej się roz­paść, kru­szy­nie ślicz­nej.

– Już nie ma ósmych klas – przy­po­mina mi.

– Już nie ma dzi­kich plaż – przy­po­mi­nam jej.

I znowu się śmieje. Zaraz ją poca­łuję. Nawet nie w usta, cho­ciaż są piękne i czer­wone, tylko w ten piękny biały uśmiech.

Sto­imy w kory­ta­rzu, w sali obok, prze­zna­czo­nej do tań­cze­nia, lecą jakieś naj­gor­sze pio­senki, ta nie­ustanna moda na lata osiem­dzie­siąte, jak można wciąż słu­chać tego gówna, jomaha, jomaso, you’re a woman, I’m a man. Ja w latach osiem­dzie­sią­tych byłem już pra­wie doro­sły i pamię­tam te wszyst­kie paź­dzie­rze. Sie­rocki spra­wił, że waliło tym z każ­dego okna; za słu­cha­nie tych wymio­tów można było nor­mal­nie dostać w łeb.

Mia­łem Master of Pup­pets na kase­cie od wujka z Nie­miec. Ory­gi­nal­nej, z żółtą nalepką. Wal­czy­łem z tym gów­nem jak z komuną.

– Co tam masz? – Zer­kam jej do szklanki.

– Rze­komo drinka – odpo­wiada. Oczy też ma wiel­kie. Dwa szla­chetne sza­firy.

– Czyli soczki dla dziew­czy­nek – tro­chę ją karcę. Prosi o to tymi sza­fi­rami.

Dopi­jam to, co mam. To Glen­fid­dich, podobno dwu­na­sto­letni. Nie lubię sin­gle mal­tów, w ogóle nie lubię whi­sky z Wysp. Jest w nich jakiś drobny absmak, jakaś pomyłka z tyłu języka. Jakby ktoś się do nich tak tro­chę zeszczał bagnem. Bur­bony to co innego. Piękna ple­bej­ska sło­dycz. Boskie cukier­nic­two. Bo słu­chaj­cie: alko­hol to naj­po­waż­niej­sza sprawa na świe­cie i w alko­holu albo jest pozerka, albo są fakty. Możesz uda­wać, że coś jest dobre, bo zapła­ci­łeś za to szmal, bo pasuje ci do spi­nek man­kie­to­wych, bo możesz sobie sie­dzieć na grzę­dzie z kole­gami sno­bami i grać w grę pod tytu­łem jeste­śmy super, wła­śnie poszli­śmy do bar­bera i zro­bi­li­śmy mu razem loda, a on spu­ścił się nam na kudły i uło­żył nam z tego piękne fry­zury, a potem wkła­da­li­śmy sobie do dupy kije do golfa, te naj­dłuż­sze, dri­very. Słu­chaj­cie mnie, smerfy z Wól­czanki, ja jestem tutaj, ja, Mar­cin Kania, jestem tu i stoję po stro­nie prawdy. Prawda tkwi w cukrze. W kla­row­no­ści. W mie­szance kuku­ry­dzy i jęcz­mie­nia.

Ale tutaj nie ma bur­bo­nów, więc trzeba pić czy­stą wódkę. A czy­sta wódka to coś nie­by­wa­łego. Wódka to piękna srebrna struna, która bie­gnie przez całą rze­czy­wi­stość, napina ją, pro­stuje, spra­wia, że wszystko się trzyma kupy; zaklę­cie, które zawsze działa. To nie­sa­mo­wite, że ludzie wymy­ślili coś takiego.

Wska­zuję na bar, następ­nie krzy­żuję dło­nie pod kątem pro­stym, na znak, że zaraz wra­cam. Biorę od Kru­szynki szklankę, aby przy­nieść jej coś lep­szego niż to, cokol­wiek tam pije.

I nagle doznaję olśnie­nia, jak zawsze w takich sytu­acjach, do tych olśnień mógł­bym nasta­wiać zega­rek: czemu ja tu jesz­cze jestem? Czemu wpy­cham się w tłum roz­ga­da­nych, prze­po­co­nych ludzi po wydzie­loną por­cję dar­mo­wego alko­holu; zno­szę to upo­ko­rze­nie rodem z Lotu nad kukuł­czym gniaz­dem, gdy Nichol­son stoi w kolejce po leki; dla­czego słu­cham tego dud­nią­cego gówna, zatę­chłych baza­ro­wych tru­pów, i czemu daję się co sekundę gwał­cić, zacze­piać, szar­pać, myć sobie łeb pyta­niami, a jak żona, dzieci, rodzice, praca, wyniki badań, waka­cje, kre­dyt, siłow­nia, życie, zakupy, głowa, ręka, nerka, dupa, jak twój mózg na ścia­nie? Prze­cież dużo lepiej, dużo logicz­niej jest w dro­dze powrot­nej zaje­chać na sta­cję ben­zy­nową, kupić zero sie­dem jacka, a naj­le­piej dwie zero sió­demki jacka, aby mieć jesz­cze tro­chę na jutro rano, do kawki; kupić te trzy razy zero sie­dem (tak, wła­śnie tak będzie naj­le­piej) i wró­cić do domu, zejść do piw­nicy, do mojego Faj­nego Pokoju, zało­żyć słu­chawki na blu­eto­oth, te, które kupił mi Pio­trek, Mar­shalla, włą­czyć sobie dobrą muzykę, na przy­kład Toola albo Slipk­nota, albo Metal­licę, albo jed­nak Toola, tę płytę z bia­łym mazia­jem na okładce, w każ­dym razie ROCKA, muzykę, która ma DUSZĘ, CIĘ­ŻAR i EMO­CJE. Śmiej się, śmiej, młody czło­wieku, ja prze­żyję cie­bie i wszyst­kich two­ich kum­pli.

No dobrze, ale dla­czego tu jestem? Bo w domu ludzie umie­rają. Bo trzeba korzy­stać z dobrej zabawy.

Dopiero gdy się wyba­wisz, poje­dziesz sobie umrzeć. W nagrodę.

A poza tym te białe zęby, no wła­śnie. Muszę pil­no­wać mojej Kru­szynki.

– Jesteś zna­jo­mym Zbyszka? – pyta, gdy do niej wra­cam. Podaję jej gin z sokiem z limonki.

– Zbyszka? – pytam tro­chę dla jaj. Bie­rze łyk ginu. Sma­kuje jej, widać. Potra­fię dobie­rać alko­hole do ludzi.

– Zbyszka, jeste­śmy na jego uro­dzi­nach. – Nagle nie­pew­ność mąci jej oczy, robi się zanie­po­ko­jona, w jej świe­cie wszy­scy są gdzieś po coś, zacho­wują się i żyją po coś. Przy­czyny zawsze mają skutki. Ludzie nie przy­cho­dzą do danych miejsc tak po pro­stu. Rozu­miem tę reak­cję. Tak kru­che istotki nie mogą wysta­wiać się na chaos, on porywa je w zimną wiecz­ność, w straszne dni, któ­rych jesz­cze nie znamy.

– Żar­tuję, gra­łem ze Zbysz­kiem w zespole.

– Wow! – Otwiera sze­roko oczy. – W Teatrze Lalek?

Dobrze, że wzią­łem sobie od razu dwie wódki. I że poka­za­łem bar­ma­nowi, że ma lać na trzy palce. Nor­mal­nie na takich impre­zach chcą, żeby wszy­scy się jak naj­szyb­ciej natrą­bili, dzięki czemu będą mogli iść jak naj­wcze­śniej do domu, więc leją do spodu. Ale nie ten, ten to był jakiś wstrętny typek, nie­speł­niony labo­rant.

Tro­chę na niego huk­ną­łem, ktoś brzydko się popa­trzył, był lekki wstęp do awan­tury, ale już nie­ważne, dawno i nie­prawda.

– Tak, no tak, tak, tak – potwier­dzam szybko, zaczy­nam czuć się skur­czony, skrę­po­wany, nie­po­trzeb­nie zeszło na ten temat, czer­wie­nię się, czuję, że muszę się odwró­cić. – Ale to nie­cie­kawe. Zmieńmy temat.

– Wła­śnie nie, to bar­dzo cie­kawe. – Uśmie­cha się, a wraz z tym uśmie­chem coś eks­plo­duje mi w środku. Może powi­nie­nem ją stąd zabrać w jakieś inne, lep­sze miej­sce? Ura­to­wać ją tak na serio? Wziąć ją na ręce, prze­nieść przez ten wrogi tłum na drugi brzeg, wydo­stać ją na suchy ląd?

– Na początku, na pierw­szych dwóch pły­tach – mówię ciszej, bo tro­chę się wsty­dzę.

– Gra­łeś w tej pio­sence, jak ona się nazy­wała…

– Kocham cię jak Rosję?

– Tak, wła­śnie tak.

– Tak. Gra­łem. Jest na tej pły­cie – dodaję jesz­cze ciszej, bo to naprawdę krę­pu­jąca sprawa, cho­ciaż w Teatrze Lalek byłem basi­stą, co ozna­cza, że nikt mnie nie pamięta i nikt mnie ni­gdy nie widział. Na okładce tego głu­piego winyla stoję z tyłu, nie­roz­po­zna­walny, mam włosy na pazia, lenonki i koszulę non-iron we wzór przy­po­mi­na­jący krzy­żówkę, tylko wypeł­nioną chiń­skimi lite­rami. Nie mam poję­cia, skąd ją wzią­łem i dla­czego ją wtedy wło­ży­łem. Musia­łem być pijany. Cały ten zespół to było bycie pija­nym od rana do wie­czora, bez przerw, urlo­pów i taryf ulgo­wych.

Swoją drogą, gdy wzno­wili tę płytę na kom­pak­cie, przy­cięli zdję­cie na okładce, co spra­wiło, że z niego wyle­cia­łem wraz z paziem, lenon­kami i koszulą. Nikomu nie mia­łem tego za złe.

– Bar­dzo ładna pio­senka. Tro­chę kiczo­wata, ale wzru­sza­jąca – mówi.

– Zawsze uwa­ża­łem, że głu­pia. Powiedz, kto kocha Rosję? – pytam.

– Rosja­nie – odpo­wiada, znowu tak pięk­nie się uśmie­cha­jąc, a ja zasła­niam sobie usta, bo wstyd spra­wia, że mała, żrąca odro­bina gorzały wraca w górę gar­dła, jakby się bie­daczka zgu­biła od tych wszyst­kich emo­cji.

I wtedy ona zauważa obrączkę na palcu, któ­rej oczy­wi­ście zapo­mnia­łem zdjąć, a nawet nie zapo­mnia­łem, bo prze­cież trudno zapo­mnieć cze­goś, czego się nawet nie pla­no­wało.

Tak w ogóle Kocham cię jak Rosję to moja pio­senka.

Pod­pi­sa­li­śmy się pod nią wszy­scy, no ale była moja. Pew­nego dnia na pró­bie po pro­stu usia­dłem i ją zagra­łem. Zby­szek powie­dział, że to kicz, ale resz­cie się spodo­bało.

– Wiesz co, chyba gdzieś zgu­bi­łam kole­żankę. Prze­pra­szam cię na chwilę.

Chcę ją zatrzy­mać, ale nawet nie wiem, co miał­bym jej wła­ści­wie powie­dzieć. Że ta obrączka to przez pomyłkę, że poży­czy­łem ją od kolegi, kupi­łem na Kru­pów­kach, że moja żona nie żyje, to był tra­giczny wypa­dek, noszę ją na pamiątkę, bo wciąż się nie otrzą­sną­łem, ale jestem gotów na nowe życie, na to, aby ktoś mnie ura­to­wał, aby­śmy ura­to­wali się nawza­jem, piękny ząbku? No i to moja pio­senka, ta o Rosji. Wiem, że kiczo­wata, ale moja. Zawsze coś, prawda?

Mógł­bym też zagrać va banque, powie­dzieć jej: zosta­wię ją. Moje mał­żeń­stwo jest mar­twe. Moja żona jest mar­twa. Wyssa­łem z niej całe życie. Ja i ona leżymy w łóżku prze­dzie­leni płytą pil­śniową. A ja chcę żyć, ząbku, ja chcę żyć. Zosta­wię ją dla cie­bie. Dla nas. Dla przy­szło­ści.

Bo kocham cię jak Fin­lan­dię.

Mógł­bym jej to wszystko powie­dzieć, gdy­bym tro­chę wię­cej wypił, ale wypi­łem za mało, więc zamiast tego wydu­szam jak skar­cony uczniak:

– Ni­gdzie się nie ruszam.

Ale ona już się nie uśmie­cha, tylko zwy­czaj­nie się stle­nia i po sekun­dzie zostaje tylko ściana, o którą się opie­rała. Przy­śniła mi się. Ni­gdy jej nie było. Tak trzeba myśleć.

Zanim zdążę cał­kiem sobie to wmó­wić, na moim barku ląduje ciężka łapa i zna­jomy głos, który cała Pol­ska zna z tego, że śpie­wał do jakiejś zupeł­nie innej dziew­czyny, że rów­nież kocha ją jak Rosję, krzy­czy mi do ucha:

– Kania, a ty jak zwy­kle te baby.

– Zby­szek – odpo­wia­dam.

– Masz dla mnie pre­zent? – pyta.

– Nie mam – stwier­dzam.

– Włożę ci chuja do buzi – mówi Zby­szek.

– Nie chcę. – Kręcę głową.

Odwra­cam się. Z bli­ska widać wyraź­nie, że strasz­nie się zesta­rzał, i to brzydko. Tylko co z tego, skoro ludzie wciąż go kochają. Miłość zamraża czas.

Ja go nie kocham, ale naprawdę go lubię.

Wciąż pró­buje wyglą­dać jak rock­man. Dłu­gie, rzad­kie włosy spły­wają mu po bokach łba, choć na czubku czaszki lśni pas star­towy. Można byłoby go podzi­wiać za odwagę, ale on po pro­stu żyje w świe­cie fan­ta­zji, jest tak zady­miony miło­ścią, cudzą i wła­sną, że patrząc w lustro, widzi sie­bie sprzed trzy­dzie­stu lat, dłu­go­wło­sego drwala, potęż­nego jak wieża, ze śmiesz­nie niskim gło­sem, który spra­wiał, że po każ­dym kon­cer­cie lice­alistki szczel­nie tara­so­wały zaple­cze, tak że nie dało się tam wejść.

– Jak życie? – pyta.

– Cudow­nie – odpo­wia­dam, cho­ciaż wła­śnie skoń­czyła mi się druga wódka.

– Bra­cie, no to cudow­nie, cie­bie widzieć też jest cudow­nie. – Szcze­rzy się do mnie i ten szczerz to kolejna dziwna sprawa. Od paru lat zawsze, gdy go widzę, ma zamro­żony na gębie nie­na­tu­ral­nie sze­roki uśmiech, eks­po­nu­jący całą półę wybie­lo­nych zębów; wygląda, jakby był po wyle­wie albo ktoś schrza­nił mu ope­ra­cję pla­styczną. Wszystko to razem wzięte – wyszczerz, klą­twa dłu­giej twa­rzy – spra­wia, że wygląda na dużo star­szego, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Nie ma jesz­cze sześć­dzie­siątki, a wygląda jak star­szy brat Stana Borysa.

Bie­rze mnie za rękę i popy­cha w stronę łazienki.

– Chodź.

– Tylko wezmę drinka – mówię.

– Jakiego drinka, kurwa, Kania, od kiedy ty pijesz drinki.

Macha do bar­mana, żeby podał mu zero sie­dem Fin­lan­dii, zim­nej jak trup misia polar­nego, i dwa kie­liszki, bez sprzę­gła.

I za to go lubię: kom­plet­nie go nie inte­re­suje, co sły­chać u innych, inni to tylko sate­lity, muszą połknąć lub odbić nad­miar świa­tła, które on emi­tuje. Zby­szek nie pier­doli się w tańcu.

I jesz­cze poja­wia się Rober­cik, mój młody kolega Rober­cik, waria­cik, pod­cho­dzi do mnie, ści­ska roz­ba­wiony.

– Sie­masz, zgre­dzik – mówi.

– Cześć, Rober­cik, co tu robisz? – pytam.

– Pisa­łeś do mnie, zgre­dzik, ojoj, nie­do­brze, już jest ciężka demen­cja star­cza. – Śmieje się.

Walimy lufę, jedną, drugą, siódmą, fajow­sko.

– Chło­paki, a chce­cie tro­chę bia­łej kawki? – pyta nagle.

Ja to nie wiem, ale Zby­szek chyba chce. Rober­cik jest pierw­szy do tych spor­tów, do tego hojny, namówi i zaprosi każ­dego. No to idziemy, dawaj.

W łazience zamyka drzwi, pod­cho­dzi do półki pod lustrem i wyciąga worek z pro­chem. Ja kręcę jesz­cze raz łbem na znak, że to nie dla mnie.

– Oczy­wi­ście, że to dla cie­bie. To dla każ­dego, jak wita­miny – tłu­ma­czy.

Sta­wiam dwa kie­liszki, wycią­gam butelkę, leję po jed­nym. Rober­cik sypie linie, Zby­szek czeka, jak sęp, niech sobie użyją, ja z kolei walę lufę bez cze­ka­nia na nich, i w sumie to wcią­gam też jedną kre­skę, małą, smak jak zwy­kle potworny, uczu­cie jak zawsze dziwne, a potem jesz­cze jedną, na drugi tunel. Fakt fak­tem, że od wódki można cza­sami zasłab­nąć, ona ma te swoje efekty uboczne, mimo wszyst­kich swo­ich dosko­na­ło­ści, zwłasz­cza jak ma się gor­szy dzień. A proch pozwala wypić ciutkę wię­cej, to jego jedyna, nie­zby­walna zaleta.

– Brawo, zgre­dzik. Teraz będziesz się bawił do rana. – Śmieje się Rober­cik.

Ile może być dobrej zabawy? Czło­wiek nawet nie zdaje sobie sprawy, ile jesz­cze go czeka tych wspa­nia­łych roz­ry­wek, zanim w nagrodę wróci do domu, na naj­wspa­nial­szą część wie­czoru.

Naj­pięk­niej­sze jest to, że za każ­dym razem dowia­du­jesz się tego na nowo.

Rober­cik chce jesz­cze coś nam powie­dzieć, ale nagle coś mu pyka w tele­fo­nie.

– O ja cię, to ta dupka z Tin­dera. Pisze, że się jej nudzi i że zaraz u niej. Nie no, pano­wie. Popa­trz­cie.

Rober­cik poka­zuje z dumą myśli­wego jakieś zama­zane zdję­cie, na któ­rym widać kota, drzwi na bal­kon i kawa­łek dupy. Trudno cokol­wiek sko­men­to­wać.

– Baw się dobrze – mówi Zby­szek. – I dzięki za poczę­stu­nek.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – odpo­wiada Rober­cik, kła­nia­jąc się w pas. – A tym­cza­sem miłej zabawy i będę do cie­bie dzwo­nił, zgre­dzik.

Kiwam głową. Wesoły chło­pak. Gdy zosta­jemy sami, Zby­szek się żali:

– Kurwa, Kania, tro­chę mam już dosyć. A to prze­cież dopiero począ­tek.

– Imprezy?

– Nie, tej trasy, kurwa, co oni nawy­my­ślali, sto pięć­dzie­siąt sztuk w ciągu roku.

– No ale co zaro­bisz, to twoje – przy­po­mi­nam mu o pie­nią­dzach, bo ich świa­do­mość zawsze roz­we­sela.

Roz­le­wam po kie­li­chu. Kręci mnie w nosie, wszystko dookoła cuch­nie apteką.

– I tak zaro­bię. Zawsze zaro­bię. A ty byś nie chciał wró­cić? Dobrą stawkę bym ci dał. Pięt­na­staka za kon­cert. Roze­rwał­byś się.

– Prze­cież masz tych siu­rów, basi­stę i bęb­nia­rza, oni nie mają trzy­dziestki.

– Kon­dy­cji też nie mają. I nie piją w robo­cie. Tak mi jeden powie­dział. Ten z palmą na łbie. Po szkole muzycz­nej, taka ciota kudłata. On nie pije w tra­sie. Rozu­miesz? No i nie umie grać.

– Każdy umie grać.

– Nie każdy, Kania. Nie każdy. – Kła­dzie mi rękę na ramie­niu.

Jak z nim gra­łem, to zawsze narze­kał, że „wir­tu­ozuję”.

Ale pies to ganiał, mogli mnie wyciąć ze zdję­cia na kom­pak­cie, a co prze­ży­li­śmy, to nasze, i nikt nam tego nie zabie­rze.

– Słu­chaj, pamię­tasz, jak byli­śmy w tej Chor­wa­cji? Ile to było, pięć lat temu?

– Jakoś tak.

– Faj­nie było. Może byśmy znowu sobie sko­czyli? Tylko tym razem sami – pod­kre­śla.

Nie było za bar­dzo faj­nie, z tego co pamię­tam.

– A pamię­tasz Ostro­łękę? – pytam, by zmie­nić temat.

W Ostro­łęce odpa­li­li­śmy wszyst­kie gaśnice w hotelu i razem z chło­pa­kami z Lady Pank wyrwa­li­śmy wannę i zjeż­dża­li­śmy w niej po scho­dach prze­ciw­po­ża­ro­wych, jak w bob­sleju. Jak przy­je­chały smerfy, to powie­dzie­li­śmy, że to olim­piada w Cal­gary, a my jeste­śmy repre­zen­ta­cją Jamajki. Jak Rogo­wiecki opo­wia­dał o tym w Non Stop Kolor, to pra­wie się roz­pła­kał.

Jesz­cze po lufie, bo zwa­riuję.

– To wró­cił­byś?

– O co ci cho­dzi, Zby­chu? – pytam.

– Cho­dzi mi o to, że dalej umiemy fajny inte­res zro­bić, Kania, tak jak z tymi miesz­ka­niami. Źle na tym wysze­dłeś?

– Świet­nie na tym wysze­dłem.

– No pew­nie, kurwa, że świet­nie. No i dalej umiemy razem poba­lo­wać. To może byśmy i pograli? – Roz­kłada ręce na znak, że ma naj­czyst­sze i naj­święt­sze inten­cje.

Uśmie­cham się do niego.

– Inte­re­sik zro­bi­li­śmy bar­dzo fajny, fakt – mówię. – Ale ja już nie pamię­tam, jak się gra.

– Chuja tam – zaprze­cza Zby­szek.

– Nie pamię­tam, no. – Teraz ja roz­kła­dam ręce. – Wybacz mi, Zby­szek. Ja mam naj­gor­szą pamięć na świe­cie.

– To masz szczę­ście. – Zby­chu się szcze­rzy. – To masz naprawdę farta.

W końcu, po trze­ciej lufie, wraca mi smak. Gorzko-słodka, ole­ista sen­sa­cja, mocna, szczera, cierpka, paląca prze­łyk, biała w smaku, aż cicho mru­czę jak stary, gruby kot. Ktoś dobija się do łazienki, pró­bu­jąc zepsuć mi ten moment, ale nie, wyno­cha, nie pozwolę. Tak, teraz wszystko zaczyna się zga­dzać. Myślę o Kru­szynce, może znajdę ją jesz­cze gdzieś w tłu­mie, może uda się to odpra­co­wać. Jej buzia wraca do mnie, migo­cze mi pod powie­kami. Uśmie­cham się do niej. Tak, jesz­cze wszystko napra­wię. O co mi cho­dziło z tą obrączką? Prze­cież to żaden pro­blem. Prze­cież się roz­wo­dzę.

– A wła­śnie, coś tam kłu­jesz w sikawkę? – pyta Zby­chu.

– Zawsze, Zby­chu – odpo­wia­dam.

Poka­zuje, abym jesz­cze polał. Nie trzeba mi mówić dwa razy. Ktoś dalej dobija się do kibla. Idź do dam­skiego, skur­wy­sy­nie. Patrzę sobie na flaszkę. Fajna taka flaszka, scho­dzi w odpo­wied­nim tem­pie. Nie za szyb­kim, nie za wol­nym. Ide­al­nie. Jak życie.

– Jakby ter­mo­metr Eski­mo­sowi w dupę wsa­dzić. – Zby­szek poka­zuje na fla­kon.

– No co ty, Zbyszku, tempo mamy kul­tu­ralne. – Nie zga­dzam się, ale tak przy­ja­ciel­sko.

Chlup. Znowu to dobi­ja­nie. Nie można sobie w spo­koju posie­dzieć w łazience? Nie można mieć chwili, kurwa, intym­no­ści? Na drugą nogę. Chlup. Oj, coś zachy­bo­tało. To pod­łoga, nie ja. Łup, łup w te drzwi. Ja cię nauczę, gamo­niu. Wszy­scy kochają Mar­cina. Ale Mar­cin nie kocha wszyst­kich. Mar­cin nie kocha na przy­kład tych, któ­rzy dobi­jają się bez sensu do kibla. Mar­cin kocha Zbyszka. Jak chleb. Za to wszystko, co dla mnie zro­bił.

– Jesteś młody, ruchaj, póki możesz. I nie myśl o tym. – Poka­zuje na obrączkę.

– Nie wiem nawet, co to jest – odpo­wia­dam.

Zby­szek śmieje się naj­sze­rzej, jak umie, zaraz trzeba będzie dzwo­nić po pogo­to­wie, szyć mu buzię. Ale poważ­nie, ja nie wiem, co to jest. Co to jest? Gdzie jest Kru­szynka? Dawaj jesz­cze jed­nego. Dawaj, kurwa. Tam za drzwiami, kto­kol­wiek to jest, nie tylko się dobija, zaczął też coś pokrzy­ki­wać. Dosyć tego. Nie­na­wi­dzę braku kul­tury. Świat się tro­chę kręci, ale co tam, kręci się w nor­mie, a każdy moment na lek­cję jest dobry.

W ten sko­bel, na który zamyka się drzwi od środka, nie tra­fiam pal­cami, ale wiem, że butem tra­fię bez pro­blemu. But jest więk­szy od palca. Sam ma swoje palce, w środku. Sły­szę, jak Zby­szek się śmieje, gdy drzwi lecą na zewnątrz, pro­sto na tego chama, mło­dego, pręż­nego, dwu­me­tro­wego kon­dona; oczy­wi­ście, że go znam. Prze­cież to ten od irlandz­kiej whi­sky. Wszystko się zga­dza, cały ryso­pis – man­kiety, spinki, fiku­śne tatu­ażyki, zaro­ścik ide­al­nie wycie­nio­wany, fry­zurka na spermę bar­bera; to wła­śnie ty, gadzie jeden, ty psu­jesz mi życie od tylu godzin, dni, tygo­dni, mie­sięcy; cie­bie szu­ka­łem, a sam się zna­la­złeś. Sto­isz z kolegą, dru­gim takim samym, jak gdyby ni­gdy nic, i walisz w drzwi mojego kibla. No nie­stety, wasze dni są poli­czone.

Na mój widok robi krok do tyłu, bo nie spo­dzie­wał się takiego obrotu wyda­rzeń, nie prze­wi­dział, że ze Zbysz­kiem wyj­dziemy razem z drzwiami. Nie przy­pusz­czał, głu­pek, kto jest w środku. Teatr Lalek, kró­lo­wie rocka z Cie­cha­nowa. Chuju durny, my wannę wyrwa­li­śmy w Ostro­łęce i poje­cha­li­śmy z nią do Cal­gary, i wygra­li­śmy złoty medal dla Jamajki.

– Spo­koj­nie – mówi, a ja dopa­dam do niego i na wej­ściu trza­skam go w tę wstrętną gębę, raz, drugi i trzeci, pod­bie­gają do mnie, łapią za ramiona, odcią­gają, ja się wyry­wam, nie będziesz mi nisz­czył życia, kuta­fo­nie, nie będziesz dep­tał mojej god­no­ści, tro­chę tań­czy ta pod­łoga, kto ją zro­bił, do cho­lery jasnej, taką śli­ską, to twoi kole­dzy, ty uli­zany młody gamo­niu, ty kapło­nie, byku z pla­stiku, łajzo pewna sie­bie, co ty mi możesz powie­dzieć, kurwy jebane, czego wy chce­cie, ja tylko chcę sobie tu pożyć.

Wyry­wam się i dalej, trach go w półę.

Nie­wiele już widzę, za to sły­szę, jak krzy­czą: prze­stań, zostaw go, i tylko Zby­szek się śmieje. Zby­szek się śmieje, bo pamięta – Ostro­łękę i nie tylko.

A gdzie jest Kru­szynka? Ty jesz­cze porwa­łeś Kru­szynkę, gadzie, zabra­łeś mi ją. Pluję mu na ryj. Musi zro­zu­mieć, że tu nie ma żar­tów.

Czarna plama wycię­tego czasu.

Gdy wra­cam, na zegarku są zupeł­nie inne wska­zówki. Ktoś się nie bał i zaje­bał te stare, i wsa­dził zupeł­nie nowe. Ale wciąż tu jestem i wciąż mi się nie podoba. Podwórko budynku, jacyś gapie, w tłu­mie być może Kru­szynka, cała sytu­acja musiała się prze­nieść na zewnątrz. Ten, na któ­rego się drę, stoi za daleko, bym go dobrze zoba­czył; nie wiem do końca, kim jest, ale tak naprawdę wcale nie muszę wie­dzieć i widzieć. To pewne, że jest prze­ciwko mnie, że czyha na mnie od dawna, że zbiera haki. Poza tym musia­łem mieć dobry powód. Nie zro­bił­bym tego bez powodu.

Znowu pluję, chyba tra­fiam, zawsze umia­łem dobrze cha­rać, on ucieka, a ja muszę się napić, tyle tego dobrego. Gar­dło tak szybko pustyn­nieje, lęgną się w nim mszyce.

Tylko jacyś oni trzy­mają mnie mocno za ręce i jeden pyta, czy już dobrze i czy jestem grzeczny. Pew­nie, że jestem, puść­cie, chło­paki.

Do baru, przez ochro­nia­rzy, gdzie jest Zby­szek? Czemu nagle znik­nął? Musi mi pomóc. Potrze­buję flaszkę. Zby­szek? Gdzie jesteś? Kru­szynko? Jakiś uśmiech miga w tłu­mie, przez który trzeba się prze­ci­skać jak przez las cie­płych, oży­wio­nych drzew. Nie mogą stać pro­sto i bez ruchu przez chwilę? Dla­czego muszą tak prze­szka­dzać?

– Panu już chyba wystar­czy.

– Nie mów tak, bo pój­dziesz do wię­zie­nia.

– Naprawdę. Nie obsłużę pana.

Trach ręką w blat, leci szkło, w takim razie sam się obsłużę. Eses­man. Esbek. Dawaj tę butelkę. I ten kubek, od piwa, pla­sti­kowy, może być. Wyry­wam mu to z ręki, leję z flaszki pro­sto do kubka. Fajne te pla­sti­kowe kubki, dużo się w nich mie­ści.

Tylko się na mnie gapią, tylko to umieją. Nie muszę się do nich odwra­cać, by widzieć, że z sza­cun­kiem. Mogą sobie zawią­zy­wać spi­ski prze­ciwko mnie, a ja i tak zawsze im poka­zuję, kto tu rzą­dzi.

– Kania, weź. Spo­koj­nie. – To Zby­szek.

– Zbi­gnie­wie. – Uśmie­cham się do niego.

– Przejdźmy się – mówi.

Czarna plama. Teraz jestem w aucie. Tro­chę śmier­dzi. Nie wiem, gdzie jest mój kubek. Musieli mi go zabrać. To Zby­szek to zro­bił, on też jest z nimi, oczy­wi­ście, uda­wał przy­ja­ciela, by na końcu zdra­dzić. Ale to nor­malne. Powi­nie­nem to wie­dzieć. Znowu wszystko tak strasz­nie szybko schnie. Muszę kupić sobie butelkę, zejść do Faj­nego Pokoju, po mój Fajny Czas, muszę włą­czyć sobie jakąś roc­kową muzykę, praw­dziwą, Toola, King Crim­son, Metal­licę. Nie gówno, nie Rosję, tylko samą prawdę. Obe­lżywe to wszystko. Tylko muzyka. Kacz­kow­ski fore­ver. Będę cho­dzić, marzyć, będę fru­wać. Będę w mojej Faj­nej Nocy. Po co w ogóle tam posze­dłem? Po co sta­łem w tym tłu­mie, otu­lony wstrętną muzyką jak brudną koł­drą zerwaną z bez­dom­nego? O co mi cho­dziło? Trzeba było zostać w domu. Wszystko by minęło, prze­szło, zga­sło. Dużo szyb­ciej byłoby mi cie­pło, wygod­nie i dobrze, dużo szyb­ciej wśli­zgnął­bym się w ten wielki kom­bi­ne­zon wło­cha­tego dziecka. Dużo szyb­ciej byłoby spo­koj­niej.

Marta, tylko Marta. Jesz­cze nie śpi. Marta zawsze się poja­wia, gdy w końcu ma być faj­nie, i wszystko psuje. Jej wielka twarz, coraz star­sza, z sekundy na sekundę. Nie, tym razem nie może tak być. Tym razem ona nie wej­dzie do Faj­nego Pokoju, nie zacznie krzy­czeć, pła­kać, gro­zić poli­cją, robić tych wszyst­kich zło­śli­wych rze­czy, nie będzie demo­lo­wać dobrych chwil. Nie, Marta, nie­stety. Nie wszystko jest o tobie, o two­ich krzy­kach, o tym twoim pier­do­le­niu, które wypada ci z gęby, to nie moja wina, że prze­sta­łaś śpie­wać po tej jed­nej sła­bej pły­cie, z któ­rej wszy­scy się śmiali. Ja ci mówi­łem, co masz robić. Nie słu­cha­łaś.

A teraz wyprze­dzę twój atak.

– Do kwia­ciarni, tej cało­do­bo­wej – mówię kie­rowcy.

– Gdzie niby taka jest?

– Sprawdź sobie w tele­fo­nie.

Wszy­scy dużo lepiej wyszliby na trak­to­wa­niu mnie poważ­nie. Potra­fię wyobra­zić sobie przy­szłość, prze­ana­li­zo­wać kon­se­kwen­cje wła­snych dzia­łań i odpo­wied­nio wcze­śniej im zapo­biec. Prze­cież to jest wła­śnie mądrość.

Naj­pierw misja zapo­bie­gaw­cza, a potem nagroda. Tak, droga do nagrody jest bar­dzo długa, ale takie jest życie. Jestem strasz­nie roz­sądny. Przyj­muję prze­ciw­no­ści losu z wiel­kim spo­ko­jem.

– Tutaj – stwier­dza kie­rowca.

W kwia­ciarni o mało nie pusz­czam pawia, strasz­nie słod­kie są te wszyst­kie rośliny, muszę ochło­nąć. Wycho­dzę, biorę parę odde­chów, po czym wcho­dzę jesz­cze raz.

– Co podać? – pyta sprze­daw­czyni, zmę­czona kobieta z wyraź­nie wschod­nim akcen­tem.

– Wszystko – decy­duję.

– Bar­dzo śmieszne.

– Bez humoru… życie to kosz­mar – odpo­wia­dam. Co ten sklep taki chy­bo­tliwy, czy kwiaty potrze­bują tak się bujać, żeby lepiej rosnąć? Chyba nie, bo i tak są cięte. Czemu włą­czy­łaś to chy­bo­ta­nie, debilko? Wycią­gam z kie­szeni port­fel, a z port­fela kartę, wciąż złotą, i poka­zuję jej jak legi­ty­ma­cję FBI, upraw­nia­jącą mnie do czy­nów, które nie śniły się nikomu nor­mal­nemu.

Złoto jest zawsze dla zuchwa­łych.

Tak naprawdę to gdzieś jakaś część mnie wciąż ją kocha. Martę.

Ta miłość to połknięta, nie­stra­wiona pestka. W chwi­lach takich jak ta, pestka się roz­ża­rza, zamie­nia się w czer­wony węgie­lek, który stop­niowo roz­grzewa cały brzuch. Dwa­dzie­ścia cztery lata razem. Czy ktoś może powie­dzieć mi coś, czego nie wiem? Dwa­dzie­ścia cztery wspólne lata to pry­zmat, z jed­nej strony wpa­dają w niego miłość i sym­pa­tia, z dru­giej wyla­tuje tyle rodza­jów wście­kło­ści i żalu na dru­giego czło­wieka, że zle­wają się w jedną brudną tęczę, nie ma jak ich poli­czyć, oddzie­lić od sie­bie, to nie­moż­liwe.

Biorę pierw­szą lep­szą donicę z brzegu, pełną żół­tych tuli­pa­nów.

– Ładu­jemy do auta, tam. – Poka­zuję jej kie­ru­nek, pro­wa­dząc ją do zapar­ko­wa­nej na chod­niku karocy.

Tak samo poka­zuję cier­powi, że też ma cho­dzić i łado­wać. Cierp jest przy­tom­niej­szy. Zauważa, że nie wszystko może się zmie­ścić.

– Ładuj, ile wle­zie – roz­ka­zuję mu.