Wzgórze psów - Jakub Żulczyk - ebook + audiobook + książka

Wzgórze psów ebook

Jakub Żulczyk

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

47 osób interesuje się tą książką

Opis

Dojrzała książka autora kultowych powieści Ślepnąc od świateł i Zrób mi jakąś krzywdę oraz współtwórcy serialu „Belfer”.

Zimna, ciemna warmińsko-mazurska prowincja. Na jej tle doskonale skonstruowany mroczny thriller: zaskakujący, niepokojący, wciągający od pierwszej strony. Ale to tylko najprostsze odczytanie nowej powieści Żulczyka. Tajemnicze zaginięcia ludzi, makabryczne odkrycia związane z ich odnalezieniem, dramat rodzinny głównego bohatera to pretekst do mistrzowsko nakreślonego portretu lokalnej społeczności oraz uwikłanej w miejscowe układy rodziny. Żulczyk pokazuje, jak ojcowie niszczą swoich synów, mężowie – żony, przyjaciele – przyjaciół. Zajmuje go pamięć o krzywdzie i wybiórczość tej pamięci. Prowincja Polski jako miejsce, w którym widać metafizyczną prawdę o „polskim losie” i Warszawa jako miejsce, gdzie przyjezdny z prowincji może wygrać albo przegrać, ale nie może spokojnie żyć. Czy karą za zło może być inne zło? Gdzie jest granica w wymierzaniu sprawiedliwości? Jak zwykle Żulczyka interesuje to, co kryje się pod powierzchnią.

Jakub Żulczyk (1983 r.) – pisarz, scenarzysta, felietonista. Pochodzi z Mazur, studiował w Olsztynie i Krakowie, mieszka i pracuje w Warszawie. Zadebiutował w 2006 r. w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża książką młodzieżowo-romantyczną Zrób mi jakąś krzywdę. Autor powieści: Radio Armageddon (2008; przeniesiona na deski Teatru Współczesnego we Wrocławiu w 2014), Instytut (2010) i Ślepnąc od świateł (2014; nominowana do Paszportów Polityki i do Gwarancji Kultury) oraz dwóch części fantastyczno- przygodowego cyklu Zmorojewo. Współtwórca popularnego serialu „Belfer”. Razem z Krzysztofem Skoniecznym napisał sześcioodcinkowy miniserial dla telewizji HBO na podstawie swojej powieści Ślepnąc od świateł. Publikował m.in. w: „Polityce”, „Dzienniku”, „Wprost” i „Playboyu”.

Fragment:

Gdzieś nieopodal zaczyna szczekać pies. Po chwili dołącza do niego jeszcze jeden, jakby stojący na wzgórzu. I jeszcze jeden, i jeszcze jeden. (…) Otacza nas cała armia psów, cały pierścień, korowód. Nie widać ich, ale słychać je tak, że prawie wchodzą mi do głowy. Za parę chwil w mojej głowie będą mieszkać już tylko psy. Jakby każde szczeknięcie rodziło kolejnego szczekającego psa i tak w kółko. Schowane w lesie, niewidoczne, ukryte w ciemności wyją w powietrze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 1081

Oceny
4,4 (2024 oceny)
1114
637
205
54
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
farciarz

Nie oderwiesz się od lektury

Oceniłam jako doskonałą lekturę, od której trudno się oderwać. I to prawda. Ale po zastanowieniu muszę uprzedzić przyszłych czytelników. Jest okropna. Jest mroczna. Dołująca. Przerażająca. Jak narkotyk. Zażywajac, wprawiasz się w zachwyt, uniesienie, wiedząc, że potem będziesz dolowac. Ale będziesz wracać, aż do końca. Polecam.
Magdalena90Socha

Nie oderwiesz się od lektury

Moim zdaniem jedna z najlepszych książek tego autora. Czytałam z zapartym tchem.
Edi_Jot

Dobrze spędzony czas

Super klimat, świetny język i wszytsko byłoby ok, gdyby nie to, że dla mnie osobiście jednak za bardzo przeciągnięte była ta książka. Może gdybym miała dużo więcej wolnego czasu wyglądałoby to inaczej, ale jak tzreba ją odłożyć kilka razy na dłużej, klimat jest utracony. I może sam fakt, że czasem książki się nie da odłożyć i wolimy siedzieć po nocach, żeby przeczytać trochę więcej, a tutaj pomimo super przemyśleń, opisów i dialogów, nie było u mnie tej chęci i tego zapału, daję 4/5.
10
zawistowska

Dobrze spędzony czas

Troche zbyt rozciągnięta, jak na dość prosta historię.
10
marjed74

Nie oderwiesz się od lektury

Mocne, obrzydliwie mocne. Na poziomie "ślepnąc od świateł".
10

Popularność




WydawcaJoanna Laprus-Mikulska

Redaktor prowadzącyKatarzyna Krawczyk

RedakcjaRoman Honet

KorektaEwa Grabowska Marianna Filipkowska

Wydanie po poprawkach autorskich i redakcyjnych

Copyright © by Jakub Żulczyk 2017 W porozumieniu z Agencją Literacką Syndykat Autorów Copyright © for this edition by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2017

Świat Książki Warszawa 2017

Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl

Skład i łamanieJoanna Duchnowska

Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected], tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-8031-351-4

Skład wersji elektronicznej [email protected]

W serii ukazały się m.in.:

Magdalena BielskaMiłość w zimie

Sylwia ChutnikCwaniary Dzidzia Kieszonkowy atlas kobiet

Wojciech Engelking(niepotrzebne skreślić)

Janusz GłowackiGood night, Dżerzi Przyszłem Z głowy

Katarzyna GondekHorror vacui Otolit

Manuela GretkowskaAgent Kobieta i mężczyźni Miłość po polsku

Henryk GrynbergUchodźcy

Inga IwasiówBambino Ku słońcu Smaki i dotyki

Dawid KornagaBerlinawa

Zośka PapużankaSzopka

Magdalena ParysMagik Tunel

Jerzy PilchMarsz Polonia Miasto utrapienia Moje pierwsze samobójstwo

Eustachy RylskiCzłowiek w cieniu Na Grobli Warunek Wyspa

Michał WitkowskiDrwal Lubiewo bez cenzury

Otoż nowo przybyły z głębi Niemiec starosta gorszył się tymi makabrycznymi tanami. – Jak mogliście tańczyć, czyż wam to nie przeszkadzało, że trup był w tej samej izbie? – pytał przy swoim objeździe w jednej ze wsi. – A toć zrazu rychtycnie nie sło – odpowiedzieli dobrodusznie Mazurzy – ale potem to my postawili na śtorc, to tam wiela nie wadził.

Melchior Wańkowicz, Na tropach Smętka

Ojciec pochylił się, ale nie upadł. A ponieważ Georg nie zbliżył się, jak tego oczekiwał, podniósł się znowu.

– Zostań, gdzie jesteś, nie potrzebuję cię! Myślisz sobie, że masz jeszcze dość siły, aby tu przyjść, a tylko trzymasz się z tyłu, bo tak chcesz. Żebyś się tylko nie pomylił! Ja wciąż jestem od ciebie o wiele silniejszy.

Franz Kafka, Wyrok, przeł. Juliusz Kydryński

CZĘŚĆ PIERWSZA

Znaleziony

Wy, młodzi, myślicie, że każdy z was jest pępkiem świata, że każdy wasz problem to wojna światowa. Że wszystko się kręci dookoła tych waszych problemów. Jesteście jak zabawki na korbkę. Nakręcane samochodziki. Takie samochodziki zasuwają, ile wlezie, przed siebie, ale wystarczy jedno małe wybrzuszenie w podłodze, jedna mała nierówność, aby się wywaliły. I po zabawie. I cześć. I tak sobie myślę, że gdybyście wzięli całą tę siłę, którą zużywacie na to zapieprzanie, na to przejmowanie się, na pierdolenie o tym przejmowaniu się na lewo i prawo, na to całe hałasowanie, to może nawet byście coś stworzyli, może nawet byście coś wymyślili. Nie wiem co. Nie pytajcie mnie co. Ale coś innego niż to, co jest teraz. Co jest teraz? No? Gówno. To samo gówno od kilkuset lat. Oczywiście, wiecie, że teraz są różne bajery, są ekrany na dotyk, internet, niewidzialne myśliwce i jeszcze parę rzeczy, które są niby inne, nie wiem, elektroniczne, ale tak naprawdę od kilkuset lat to wciąż jest to samo gówno.

No co? Co się pytacie „co”? Ja mam wiedzieć co? Coś nowego. Coś zupełnie nowego. Tak jak czymś nowym było to, że najpierw byli, proszę ja was, cesarzowie i królowie, którzy władzę dziedziczyli, a potem nagle zrobiło się tak, że już nikt władzy nie dziedziczył, tylko wszyscy wybierali tego, co rządzi, w głosowaniu. To było coś nowego, ja tam nie wiem, czy na pewno lepszego, ale na pewno coś nowego.

(nie pamięta, do kogo to powiedział, chyba do swojego syna i jego żony)

(tak, teraz to pamięta, powiedział to do swojego syna i jego kolegi, i żona kolegi też chyba tam była, to było chyba lato, lato rok temu, byli na werandzie, a on upiekł sarnę, chyba sarnę, ciemne mięso, winne, pamięta, pili śliwowicę, pili ją jak wódkę, szybko i pod sok pomarańczowy, i to był błąd, i dlatego tak gadał)

Myślicie, że wasze sprawy to jest jakiś pępek świata. Wmówiono wam, Marek, nie patrz tak na mnie, nie – że wam, w sensie, nie – że tobie wmówiono, ty akurat jesteś rozsądny.

(wie, że mówił to wszystko do syna)

Wy akurat jesteście rozsądni, ale chodzi mi o ludzi w waszym wieku, waszych rówieśników, dwadzieścia pięć lat, trzydzieści, trzydzieści pięć lat, ludziom w waszym wieku wmówiono, młodym koniom, kurwa, zdrowym bykom, że są wolnymi ludźmi. I w tej wolności budują swoją bezpieczną przyszłość, dzielnie, codziennie. I co więcej, że są panami tej przyszłości. Gówno, a nie prawda. Ci wszyscy ludzie zapierdalają jak niewolnicy. Popatrz na nich. Jak niewolnicy. Muszą zapierdalać i spłacać przez trzydzieści lat, jeśli w ogóle przeżyją te trzydzieści lat. Jeśli nie odwalą na serce przez te trzydzieści lat. W tym chomącie, normalnie jak konie, jak bydło. Rzygać się chce, Marek. Nie patrz tak na mnie. I wciąż są w tych problemach, połykają te problemy, jak karasie połykają haczyki, nie wiem, czy mnie rozumiesz, Marek, mogę jaśniej.

Rozumiesz. To dobrze, że rozumiesz. Bo ty jesteś łebski, synku. Masz łeb jak sklep. Tylko półki puste. Ha, ha, ha. No nie patrz tak na mnie.

(wie, że Marek to jego jedyny syn)

(wie, że Marek wciąż jest tam, skąd on uciekł, pamięta, że się nie ruszał i nie odzywał)

Marek, synku, jeśli myślisz, że coś jest dla ciebie absolutnie najważniejsze, jeśli tak czujesz, że dla jakiejś sprawy zrobisz wszystko, to bardzo łatwo cię wykorzystać. Jeśli chcesz pieniędzy, aut, bab, synek, to naprawdę łatwo cię użyć. Wydymać. Wtedy jesteś jak karaś. Myślisz, że walczysz. Myślisz, że może nawet i wygrasz, skoro tak walczysz. Ale ty tylko rzucasz się i wierzgasz, i połykasz powietrze, dopóki nie zdechniesz. To akurat nie jest nic nowego. To jest stare jak świat. Pomyśl o piramidach. O tych biednych chujkach, którzy je budowali. Wmówiono im, że za dzielne budowanie piramid będą przez wieczność siedzieć w pięknych burdelach z palmami. A wam wmówiono, że na starość te klitki z dykty, które kupujecie, klitki z widokiem na parking, że one już będą wasze własne, że już się na nie naharowaliście. Że już bank wam ich nie zajebie. Że nawet coś tam wam odda, gdy, na ten przykład, proszę ja ciebie, ta cała dykta, te pustaki, te parkingi, windy, to wszystko się spali w pizdu. No śmieję się, śmieję, bo to jest, kurwa, zabawne. Nie, synek, nie robię z ciebie debila.

(niewiele widzi i wie, że może już niczego więcej nie zobaczyć)

(przez chwilę nie pamięta, czy wspina się, czy czołga, czy jest w pionie, czy w poziomie, czy gdy puści mech, który tak kurczowo trzyma w dłoniach, to czy poleci w dół)

Jeszcze raz, nie mówię o was, tylko o waszych rówieśnikach.

I to naprawdę nie jest nic nowego.

A wy moglibyście wymyślić coś nowego, jakbyście nie tracili tyle energii.

(puszcza się i nic się nie dzieje, nigdzie nie spada)

(teraz wie, że się czołga)

(wie, że jest nagi)

(wie też, że teraz jest w lesie, na zimnej ziemi, zimnej i śmierdzącej, a może to on tak śmierdzi)

Ja jestem panem. Popatrzcie.

(pamięta, że wtedy, rok temu, na werandzie wstał specjalnie, aby im pokazać, o co mu chodzi, gdy mówi, że jest panem)

Ja jestem panem, popatrzcie. To jest moje, to należy do mnie, wydarłem to, wydarłem to i wybudowałem, wzniosłem, było ściernisko, jest San Francisco, Marek, popatrz, rozumiesz, ty też jesteś panem. Nie, cicho bądź, co mam cicho być, cicho mam być we własnym domu, w moim własnym ogrodzie, kurwa? Marek, ta twoja matka naprawdę mogłaby trochę odpuścić. Polej, Marek. Zobacz. Ty też jesteś panem. Ty też masz swoje.

(widzi tylko światło, światło jak zjełczałe masło, matowe i mdłe)

(wie, że nie może teraz wstać, rok temu to rok temu, a teraz to teraz, próbuje, ale nie podnosi się nawet o centymetr, a ciało, na kolanach i łokciach, porusza się samo, czołga do przodu jak zaprogramowane, jak nakręcany samochodzik)

(wie, że człowiek jest automatem, jak wszystko, co istnieje)

Człowiek, który ma swoje, inaczej chodzi, inaczej się porusza, Marek. Popatrz. Człowiek, który rzeczywiście ma swoje, który nie pożyczył na trzydzieści lat klitki, kurwa, w segmencie z dykty, tylko ma swoje, przede wszystkim się nie garbi. Chodzi prosto. Ramiona rozstawione szeroko, o tak. Oczy szeroko otwarte. Głowa, kurwa, do góry. I zawsze na sztywno. Poczekaj. Polej.

Marek, cieszę się, że tak myślisz. To wszystko tutaj na was czeka. Ten dom obok, ta posesja, to wszystko jest dla was. Ale ja ciebie nie zmuszam, ja ciebie na siłę tu nie ściągam. Róbcie swoje. Zarabiajcie swoje. Tylko wnuka mi zróbcie. Przydałby się.

(wie, że jego ciało jest zupełnie inne niż miesiąc temu, niż dwa miesiące temu, niż trzy)

(wie, że jego ciało jest wychudzone, połamane, całe w zakrzepłej krwi, całe w brudzie, całe w gównie)

(wie, że zamiast paznokci ma krwawe, zakażone bulwy)

(wie, że stracił większość zębów)

Polej, Marek. Poczekaj, pójdę się odlać. Tak, do ogrodu. No i co? To moje. To mój ogród. Mogę tu się na środku, za przeproszeniem, zesrać. Mogę tu zrobić, co chcę. Jak czegoś nie chcę robić, to nie robię.

Żebym już skończył z tymi mądrościami? Marek, Mareczku, a kto ci powie mądrości? Kto? Te mordy z telewizora i z internetu? Oni w tej Warszawie spędzają całe życie w taksówkach. Co oni wiedzą?

(pamięta, że wtedy, rok temu, na werandzie przestał na chwilę mówić i wstał, podszedł do płotu, schował się między żywopłotem a siatką i odlewając się, podziwiał swój strumień, wysoki, silny, wciąż jak u małolata, pomyślał, to dobrze, jak to dobrze być zdrowym, myślał o tym, a oni czekali na werandzie i o czymś cicho rozmawiali, nie słyszał ich)

(teraz wie, że potrzebuje lekarza)

(czuje, że jest coraz zimniej, ale uczucie tego zimna jest jednak głęboko pod bólem)

(jedyne, co może zrobić, to cicho piszczeć, więc cicho piszczy)

Już jestem. Już wróciłem. Marek, naprawdę, synku, żebyś sobie nie pomyślał. Daj pyska. No, daj. Bardzo cię kocham.

Co cicho bądź, to mój dom, Marek, powiedz swojej matce, że to mój dom i jak chcę drzeć mordę, to drę mordę.

Marek, polej. Polej, synku.

(musiał sobie przypomnieć, że na to, co czuje, mówi się „ból”)

(wie, że czołga się po lesie)

(wie, że przedtem był pod ziemią, w ciemności, długo, a teraz się wydostał i czołga się po lesie)

(to wszystko musiało być niedawno)

(jaka jest pora roku)

(wie, że wszystko jest bólem pod różnymi bólami, których już nie odróżnia, nie odróżnia bólu dolnej części ciała, brzucha, ud i kutasa od bólu zdartej całymi płatami skóry z pleców)

(od bólu nóg, które były złamane, a potem źle się zrosły)

(od bólu połamanej szczęki, skruszonych zębów, gryzł kość, pamięta, chciał przegryźć kość albo kamień, nie pamięta)

(od bólu oczu, które spędziły tyle czasu w ciemności, tyle czasu, nie widząc zupełnie nic)

Urodziłem się tutaj, synku. Urodziłem się tutaj i tutaj umrę. Twój pradziadek powiedział podobno do twojego dziadka, gdy ich tu rzucili po wojnie, powiedział, przywieźli nas tutaj, kazali nam tu przyjechać, ale teraz już tu jesteśmy, teraz już jesteśmy stąd.

(nie wie, kto mu to zrobił, kto zrobił to jego synowi)

(nigdy się nie dowie)

To my. To miasto to my. Ten las to, kurwa, my. Jezioro, jedno, drugie, trzecie, te jeziora to my. Nie zamknę się.

Nie zamknę się, sama się zamkniesz zaraz. Ta twoja matka, Jezus Maria, naprawdę, coś trzeba z nią zrobić, synek, po prostu ją dupsko swędzi, jak się do czegoś nie przypierdoli.

(nigdy się nie dowie, światło i ziemia bolą, on już przestał się czołgać, nie ma siły, teraz pełznie)

(pełznie i wyje)

(nigdy nie czuł się tak dobrze, jak czuł się tamtego lata)

(teraz wie, chciałby się napić wody)

(może tylko wyć, cicho, nie ma siły głośniej)

(musi jeszcze chwilę, jeszcze trochę)

(może jeszcze napije się wody)

Marek, kocham cię, synku. Jestem szczęśliwy. To szczęście czyni mnie panem. Popatrz, zobacz dookoła. Moje życie jest spełnione. Nie mam problemów. A nawet jak mam, to one nie są najważniejsze, nie są całym światem. To przychodzi z wiekiem, to poczucie. Mam coś, co bardzo wielu ludzi chciałoby mieć, mam to coś, mam siłę, mam syna, mam dom, mam ziemię, Marek, mam siłę, kurwa, i prawie wszyscy chcieliby to mieć, zaraz, za nic, za frajer, na raty, na kredyt, i dlatego dają się dymać.

Polej, Marek. Tego nikt nie daje na raty. To wszystko trzeba sobie zbudować. Tymi rękami.

No już, synku, nie krzyw się. Kocham cię, synku.

(zatrzymuje się, nie ma już siły, nie widzi już światła, leży na ziemi, w lesie, między drzewami, i ostatnie, co czuje, to, że ziemia go zjada, i słyszy jakiś dźwięk, gdzieś z tyłu, buczenie, głuche jak wiatr w długiej rurze, może to nadjeżdża samochód, a może po prostu tak to brzmi, gdy zaczyna się śmierć)

(to chyba jednak samochód, myśli, ale wszystko gaśnie)

Mikołaj / Zwierzę

Uparłem się, aby wyjechać z samego rana, jeszcze przed świtem. Portugalczycy mieli się wprowadzić dopiero za tydzień, ale przedłużanie tego wszystkiego nie miało już sensu. Każda następna spędzona w tym mieszkaniu minuta groziła czymś brutalnym i niepotrzebnym. Wszystko, co mieliśmy, było już spakowane, zniesione do piwnicy, wywiezione do rodziców Justyny, upchane do samochodu. Noc spędziliśmy na gołym materacu, przykryci brązowym kocem w koty, wyciągniętym z dna szafy. Nie mogłem spać, było mi sucho w ustach, co godzinę wstawałem, aby się odlać. Dostałem uczulenia od koca.

– Obiecałem ci coś i podtrzymuję to – odezwałem się do Justyny. To było jedyne zdanie, które powiedziałem do niej przez całą noc.

Zamierzałem wyjechać przed świtem również dlatego, że chciałem zobaczyć, jak nad Warszawą rozlewają się krwawe łuny – róże, fiolety i czerwienie, wyglądające jak blask zatrzymanego wybuchu; chciałem przez chwilę wyobrazić sobie, że to życie – To Konkretne Życie – kończy się dla wszystkich, nie tylko dla nas. Chciałem się jakoś pocieszyć.

Wszystkie fantazje o apokalipsie wzięły się z tego, że człowiek nie chce być sam na sam ze śmiercią. Pragnie przeżyć ją zbiorowo, w gromadzie, epicko, jak koncert na wielkim festiwalu muzycznym.

Tak w ogóle to najweselej dla wszystkich byłoby, gdyby na końcu świata śpiewał Bono. Niby nikt już nie lubi U2, ale koniec końców wszyscy się wzruszają, zwłaszcza przy tej piosence, co niby jest o Wałęsie. Więc zaśpiewałby Bono, wszyscy by się wzruszyli, a potem zdechli.

A tak naprawdę jedyne, co można zrobić, to odpuścić. Fantazje to zbrodnia. Ja właśnie odpuszczałem. Pusty materac, suche powietrze, białe ściany – to już nie był żaden dom.

Świt wybuchał w najlepsze tuż nad kartonami, torbami, plecakami i siatkami, które zajmowały cały tył samochodu.

Na drodze nie było nikogo.

– Potrzebuję kawy – powiedziała Justyna i było to jej pierwsze zdanie od momentu, gdy wyjechaliśmy z Warszawy.

– Na pewno takiej kawy? – Przed nami był zjazd na stację benzynową.

– Wjedź tam – potwierdziła.

– To nie kawa, to woda z gównem i grzybami – przypomniałem jej.

– Wjedź – powtórzyła.

Chudy chłopak na stacji miał może dwadzieścia parę lat, zaciśnięte usta i wytrzeszczone oczy. Wyobraziłem sobie, jak przechyla się przez blat i mówi do mnie szeptem:

– Oni widzą wszystko z zaplecza, wyjdźcie teraz, w tym momencie, zanim będzie za późno.

Ale nic takiego nie powiedział. Zapłaciłem za paliwo, zamówiłem dwie duże czarne kawy, dwie zapiekanki, wziąłem jeszcze paczkę papierosów i paczkę gum do żucia. Czekając, aż terminal połączy się z moim bankiem, patrzyłem na okładkę przecenionej płyty DVD na stojaku. Russell Crowe jako Noe wpatrywał się na niej w zbliżający się biblijny potop. Jego pochylona głowa, wysunięte czoło wskazywały na to, że jest, owszem, zdenerwowany, ale już gotowy na to, aby wpierdolić nadchodzącej apokalipsie.

Zazdrościłem Russellowi Crowe. Nigdy w życiu nie byłem gotowy na nic.

Gdy chłopak z wytrzeszczonymi oczyma znienacka zapytał, czy zbieram punkty, jego głos mnie spoliczkował. Przez chwilę nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.

– Nie, nic nie zbieramy – wyręczyła mnie Justyna.

Wyszliśmy na zewnątrz. Było zimno, ale podobało mi się to zimno, zdjąłem bluzę, stałem w samej koszulce i pozwalałem, aby powietrze szczypało mnie w ręce. Justyna trzymała oburącz kawę i chuchała w nią tak mocno, jakby chciała w ten sposób zmienić jej smak.

Nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Bez makijażu, z czerwoną wysypką na policzkach wyglądała, jakby była chora. Włosy miała spięte w kok, który przypominał bulwę. Być może była chora, ale o tym nie mówiła.

– Tam są bardzo ładne jeziora dookoła – przypomniałem. Mówiłem jej to już wiele razy. Za każdym razem błędnie zakładałem, że jeziora to coś, co podoba się absolutnie wszystkim, tak jak morze.

– Brzydzę się jeziorami. To już zdarzyło się jakieś piętnaście razy. Ta sytuacja, ty mówisz „ładne jeziora dookoła”, ja odpowiadam „brzydzę się jeziorami” – powiedziała, siorbiąc kawę.

– Ty nienawidzisz przyrody, ty skrycie marzysz o wielkiej katastrofie ekologicznej – odparłem.

Justyna nienawidziła chodzić do lasu. Bała się to robić nawet w dzień. Nigdy nie spała pod namiotem. Na wakacje z Warszawy zawsze wyjeżdżała do innych miast, najlepiej jeszcze większych.

– Boję się ich. Boję się twojego ojca i twojego brata – odezwała się po chwili.

– To zdarzyło się jakieś piętnaście razy. Ta sytuacja, ja zawsze odpowiadam „nie ma się czego bać” – powiedziałem, a ona parsknęła, nie uśmiechając się.

Traktowała to wszystko jako wielką porażkę. Zastanawiałem się dlaczego, przecież tak naprawdę nie musiała nikomu nic udowadniać. Jej matka nawet się ucieszyła, że wyprowadzamy się na Mazury. Wyobrażała sobie, że będziemy mieszkać w jakiejś klimatycznej szopie nad Śniardwami i organizować tam wspólnie weekendy z jogą albo hodować lawendę.

Przez chwilę było mi jej szkoda, chciałem powiedzieć coś w rodzaju – zawróćmy, spróbujmy, odwołajmy to wszystko, rozwiążmy umowę z najemcami mieszkania, ale wiedziałem, że już nie ma odwrotu, że powódź rozlała się na dobre.

Żeby było jasne, ja też tego nie chciałem. Nie chciałem tego tak bardzo, że od myślenia o tym bolały mnie wszystkie zęby jednocześnie.

– Jedźmy dalej – stwierdziła. – Nie ma sensu tu stać.

Jeden ze stale popełnianych przeze mnie błędów polega na tym, że zawsze chcę, aby wszystko było w porządku. Już, teraz, natychmiast. Gdy coś się psuje, chcę to zaraz naprawić. Odrzucam myśl, że naprawa to długi, czasochłonny proces. Wykonuję desperackie i gwałtowne ruchy. W efekcie to, co jest uszkodzone, staje się rozpieprzone do końca.

Najczęściej samopoczucie Justyny.

– Będzie dobrze. Naprawdę. Raz jest gorzej, a potem jest dobrze. To naturalne – mówiąc to, wypuściłem mnóstwo powietrza. Położyłem jej dłoń na kolanie. Zabrała ją z powrotem tak gwałtownie, że na ułamek sekundy straciłem kontrolę nad kierownicą.

– Po prostu jedź – powtórzyła.

– To nie jest jeszcze najgorsze nieszczęście, jakie może się wydarzyć – przypomniałem jej, bo rzeczywiście nie było to jeszcze najgorsze nieszczęście, jakie mogło się wydarzyć. Moglibyśmy mieć na przykład śmiertelnie chore dziecko. Moglibyśmy mieć setki tysięcy długów. Moglibyśmy być sami śmiertelnie chorzy.

A tak po prostu nie mieliśmy pieniędzy na życie. Zdarza się. Nic strasznego. Wcale nie trzeba od tego umrzeć, tylko trzeba uważać.

– Odbywaliśmy tę rozmowę... – Chciała mi przypomnieć, ile razy odbywaliśmy tę rozmowę.

– Nigdy to do ciebie nie dociera – przerwałem jej.

– Zachowujmy się godnie, Mikołaj – powiedziała płasko i cicho; doskonale znałem ten ton, mówi tak, gdy jest na sekundę przed eksplozją i próbuje być saperem samej siebie.

– Jak tylko zorganizuję jakieś pieniądze – za każdym razem, gdy to mówiłem, przez chwilę naprawdę w to wierzyłem – jak tylko zorganizuję jakieś pieniądze, wrócimy do Warszawy, wynajmiemy kawalerkę, mieszkanie niech się spłaca samo, może tam mieszkać ktokolwiek, studenci, Chińczycy, ktokolwiek. Potem się najwyżej pomaluje czy coś. Wszystko się ułoży. Napiszę książkę i wszystko się ułoży.

– Skąd zorganizujesz jakieś pieniądze, Mikołaj? – zapytała, a ja nie odpowiedziałem.

Zaczęło się – kiedy to się zaczęło? Ten dzień, kiedy wróciła z pracy znacznie wcześniej niż zwykle, chociaż gdy weszła do mieszkania, człapała jak staruszka. Wydaje mi się, że ten dzień był dawno temu, wcześniej niż nasz ślub, wcześniej niż wszystko. Wcześniej niż dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyłem jej cycki i na ich widok wytrzeźwiałem ze szczęścia.

Moja żona ma wspaniałe cycki. Gdy je zobaczyłem, zapytałem jej, czy wyjdzie za mnie. Każdy by tak zrobił.

On też pewnie tak zrobił. Też pewnie rozpłakał się na ich widok. Nie, nie myśl o tym, stop, wróć, nie myśl o tym, zmiana taśmy, zmiana taśmy. Nie myśl o tym, bo jeszcze kogoś zabijesz.

Wróćmy do naszego ślubu. Ślub był pod Lublinem, w ogromnej stodole, która należała do stryja Justyny. Zaprosiliśmy całą rodzinę i wszystkich przyjaciół. Wszędzie było mnóstwo żółtych balonów. Kazaliśmy zespołowi grać piosenki The Cure. Facet zapominał tekstu, w refrenie zamiast śpiewać Friday, I’m In Love, śpiewał „la, la, la, la, la, la”. Pamiętam, że miała wpięty we włosy wielki, czerwony kwiat i że jej dziadek zamiast zapijać wódkę wąchał chleb.

Ożeniłem się z nią, a dwa lata później, czyli miesiąc temu, był ten dzień, kiedy wróciła wcześniej z pracy, człapiąc jak staruszka. Weszła do salonu i momentalnie usiadła na kanapie. Przez chwilę myślałem, że wykryli u niej jakąś śmiertelną chorobę, tak źle i blado wyglądała.

– Mówią, że likwidują cały dodatek reportażowy, że nie chodzi tylko o mnie, że Tomek też leci i Beata, wszyscy mamy rozwiązane umowy o współpracę – oznajmiła wtedy. – Nie mamy z czego spłacać kredytu – dodała.

Pamiętam, że z wrażenia zacząłem bredzić, jakbym lunatykował.

– No ale... ale nie wzięliśmy we frankach, przecież wzięliśmy w złotówkach – powiedziałem chyba dlatego, że podświadomie byłem przekonany, że problemy mają wyłącznie ci od franków. Ci od złotówek to mądrzy ludzie i nic im się nigdy nie stanie.

– No i co z tego, nie mamy ani franków, ani złotówek – stwierdziła Justyna.

– Na szosie jest jakieś zwierzę, kurwa, hamuj! – krzyknęła teraz.

Na szosie leżała młoda, martwa sarna. Zajmowała prawie cały prawy pas. Zauważyłem ją dopiero w ostatnim momencie. Na jezdni oprócz nas wciąż nie było nikogo.

– A te pieniądze za biografię tej, jak jej tam, Sośnickiej? Przecież to miało być dużo forsy – zainteresowała się wtedy i pamiętam dobrze, że ostatnie zdanie, „przecież to miało być dużo forsy”, powtórzyła dwa razy.

– Maryli Rodowicz – poprawiłem ją. – To był wywiad rzeka z Marylą Rodowicz.

Włączyłem awaryjne. Wyszliśmy z samochodu. Niebo było wciąż różowomleczne, przypominało budyń, śmietanę z dodatkiem krwi. Sarna była niewielka, miała futro koloru kawy z mlekiem. Musiało uderzyć w nią spore auto, które mogło jechać dalej po wypadku, i w ułamku sekundy złamało jej kręgosłup i zmiażdżyło organy wewnętrzne. Kierowca uciekł, pewnie był pijany.

– Tak, w końcu mi zapłacili – powiedziałem wtedy, odkładając szklankę i ścierkę na stół.

– No dobrze, i co zrobiłeś z pieniędzmi? – chciała wiedzieć. – Miałeś zapłacić trzy raty z góry.

– Przecież było takie ubezpieczenie kredytu. Dali nam to w banku. Ubezpieczenie na wypadek straty pracy. – Mój mózg zaczął podsuwać mi brzytwy, których mógłbym się chwycić.

– Myślisz, kurwa, że tam nie zadzwoniłam i nie dowiedziałam się, że to ubezpieczenie jest gówno warte? – zapytała; jej głos brzmiał, jakby coś ją opętało.

Chodziło o to, że byłem spalony. Nikt już nie wierzył, że po Czarnej, zimnej wodzie napiszę następną książkę. Minęło w końcu piętnaście lat. W międzyczasie już od wszystkich możliwych wydawnictw wziąłem zaliczki, które oczywiście przejadłem, nie oddając w zamian ani kartki tekstu. Mój agent, który opiekował się mną w dziwnym, nie do końca dla mnie zrozumiałym odruchu miłosierdzia, próbował załatwiać mi różne drobne fuchy. Szło mu ciężko, bo wszyscy wiedzieli, że nic nie robię, jestem złodziejem i mam wszystkich w dupie. W końcu udało mu się zorganizować mi anonimową „redakcję” wywiadu rzeki z Marylą Rodowicz. W praktyce musiałem napisać połowę tekstu od nowa. Pieniądze były tak naprawdę żadne jak za taką robotę, ale mój agent wytłumaczył mi, że powinienem w końcu uwierzyć w Boga i bardzo mocno mu podziękować.

Jakimś cudem udało mi się to skończyć, i to nawet w terminie. Gdy wreszcie dostałem przelew, pięć minut później zadzwonił Maks, żeby oddać mu pieniądze, które pożyczyłem od niego w wakacje, gdy byliśmy w Dębkach. No tak, głupia sprawa, pojechaliśmy na wakacje bez forsy. To, co pożyczyłem od Maksa, wydaliśmy od razu, część na MDMA, bo Justyna miała trzydzieste trzecie urodziny i bardzo chciała naćpać się z tej okazji na plaży; następną część na taksówkę do szpitala do Wejherowa. Justyna, naćpana po uszy, potknęła się i złamała nogę, a karetka odmówiła przyjazdu.

Gdy skończyłem rozmawiać z Maksem, zadzwonili Paweł, Grzesiek, Jarek, pani z banku, przedstawiająca się jako opiekunka moich kart kredytowych, które zaraz po spłacie anulowano, pani z urzędu skarbowego oraz Julka, od której kupiłem kanapę do salonu, właśnie tę, na której siedziała Justyna, opowiadając mi o stracie pracy, ale nigdy Julce nie zapłaciłem. Dla niej już nie wystarczyło.

– Następnym razem, Julka, przepraszam – powiedziałem jej przez telefon.

– Ty chuju pierdolony – odparła Julka.

– O Boże, ona żyje! – krzyknęła Justyna, odskakując do tyłu.

Miała rację. Sarna delikatnie ruszała kopytami, jakby biegła przez sen w zwolnionym tempie. Łypała wystawionym do nieba okiem, szybko; to łypanie było najgwałtowniejszym ruchem jej ciała. Jakby na niebie zobaczyła coś, co próbowała złapać powiekami; coś, co mogłoby utrzymać ją na powierzchni, przyciągnąć z powrotem do życia. Krew sączyła się jej z pyska i chrap, rozlewając się dookoła głowy w czarną aureolę. Drżała. Wszystko w środku musiała mieć zmiażdżone, ale serce i mózg zwierzęcia wciąż pracowały.

– Dlaczego kłamałeś, Mikołaj? – zapytała Justyna, gdy opowiedziałem jej już o wszystkich pożyczkach.

– Nie kłamałem, po prostu nic nie powiedziałem. Nic nie powiedzieć to nie kłamstwo – odparłem, rozkładając ręce.

Milczała.

– Nie spodziewałem się tego. Nie spodziewałem się, że cię wyleją – mówiłem dalej, jak zwykle rozkładając ręce jak dziecko.

– Ja pracowałam w gazecie, kurwa, Mikołaj, gazety się zamykają, gazety są jak telegrafy! – Wstała z kanapy, aby wywrzeszczeć to wszystko, po czym usiadła z powrotem.

Tak się złożyło, że wzięliśmy wspólny kredyt. I dlatego między innymi nie mieliśmy kasy w Dębkach. Dlatego dzwoniłem czasami do Pawła, Grześka, Jarka, a oni potem dzwonili do mnie. Osiemdziesiąt metrów na Ochocie. Białe, jasne i przestronne. Trzy pokoje z osobną kuchnią.

Wiadomo, dlaczego się to robi i dlaczego my to zrobiliśmy, chociaż całe nasze życie było jedną wielką niepewnością, comiesięcznym upominaniem się o przelewy, minimalnym spłacaniem kart kredytowych. Jest dostępnych tylko kilka scenariuszy dorosłości. Wybiera się któryś z nich na przekór własnej intuicji, przeciwko własnym lękom. W końcu robią to wszyscy. Nie ma alternatywy. Są jedynie bajki ludowe. Historyjki o ludziach, którzy wyjechali gdzieś do Nowej Zelandii i zostali barmanami, i są szczęśliwi, i robią o tym profil na Facebooku. Ludzie, którzy otworzyli alternatywną ekokawiarnię w Skaryszewie i teraz cały nagle oświecony Skaryszew zapierdala do tej ekokawiarni, a ci nie umieją przeliczyć stosów swoich ekopieniędzy. Takie fikcje wymyślają redakcje portali internetowych, aby ludzie wierzyli w istnienie jakiejś alternatywy, mieli jakąkolwiek nadzieję, nie wyskakiwali z okien, nie wjeżdżali w drzewa przy pełnej prędkości.

Jest moment, gdy chce się na poważnie, gdy chce się, by sytuacja, w której się jest, do czegoś prowadziła. Pragnie się mieć przynajmniej złudzenie kontroli; czuć, że zaciśnięte pięści są czegoś pełne, nawet żwiru.

Nie miałem pretensji do nikogo poza samym sobą. Byłem przyzwyczajony, bo odkąd żyję, mam do siebie mnóstwo pretensji.

Inni mieli gorzej. Jeden z naszych przyjaciół po zmianie kursu wylądował z ósemką miesięcznie. Dwa tygodnie później nie przedłużyli mu umowy. Ciął w poprzek nadgarstka, jak każdy, kto oglądał to w filmach. W końcu wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Gdy go odwiedziłem, był nawet zadowolony, grał ciągle w tysiąca z facetem bez zębów, który podobno zabił swoją żonę łyżką do butów, oraz kobietą, która mówiła tylko w esperanto. Cały czas przegrywał, ale był zachwycony, że w końcu może odpocząć.

– Zrób coś, Mikołaj, ona wciąż żyje – odezwała się ponownie Justyna, tym razem ciszej.

Nachyliłem się nad zwierzęciem. Wyciągnąłem dłoń w jego stronę.

– Nie dotykaj jej – powiedziała.

Sarna się męczyła. Przynajmniej wyobrażałem sobie, że potwornie się męczy, bo być może miała przerwany rdzeń kręgowy i nie czuła już zupełnie nic poza zapadaniem się w ciepłej ciemności. Mój ojciec dobiłby ją i wrzucił do bagażnika. Gdy dojedziemy na miejsce i powiem mu o tym, o ile w ogóle to zrobię, zniesmaczy się, że jego własny syn nie potrafi dobić sarny, przywieźć jej do domu i oprawić.

– Zrób coś – poleciła Justyna. Byłem pewny, że nie ma na myśli dobijania zwierzęcia i wrzucania go do bagażnika auta, że chodzi jej bardziej o coś w rodzaju zadzwonienia po karetkę lub policję.

– Można tylko odpuścić – odparłem i cofnąłem się do auta.

– Nic z nią nie zrobisz? Nic? Ona ma tak leżeć?! – krzyknęła.

– Mogę wziąć klucz do kół i ją zabić – zaproponowałem cicho i spokojnie.

– Co? – zapytała.

– Mogę wziąć klucz do kół i ją zabić, Justyna, to jedyne, co mogę zrobić – powtórzyłem.

– Możesz zadzwonić po policję, możesz...

– Chcę jechać dalej. Po prostu chcę jechać dalej – odpowiedziałem i otworzyłem drzwi.

– To nie ma sensu, kurwa mać – zirytowała się Justyna i zaczęła płakać, stojąc na drodze.

– To ma sens. Chodź do auta. To ma sens – odparłem.

Niebo zaczęło się zmieniać w jasnoniebieskie. Krwawy róż mijał, cofał się, rozpuszczał. Koniec świata się nie odbył. Warszawa była za nami. Dzwoniły w niej pierwsze budziki. Sarna podskoczyła, jakby przez jej ciało przeszedł prąd.

– To nie ma sensu – powtórzyła Justyna. – To idiotyzm.

– Możemy jechać z powrotem do Warszawy. Możemy wszystko odwołać – powiedziałem. – Ale nie wiem, co dalej. A tak przynajmniej mamy plan.

– Mamy plan? – zapytała. – Mamy jakiś plan?

– Rozmawialiśmy o tym dziesiątki razy – przypomniałem.

– Jaki mamy plan? – dopytywała. – Powiedz mi, jaki mamy plan.

– U ojca przeczekamy najgorsze. Kredyt będzie się spłacał. Za dwa, trzy miesiące, jak tylko coś zorganizuję, wracamy do Warszawy. Obiecuję ci to. – Te zdania były tak zużyte, że zostawiały w ustach smak starej ścierki.

– Obiecujesz. Obiecujesz to sobie, Mikołaj – powiedziała.

– Trzeba było zostać. Trzeba było...

– Przestań mi to ciągle, kurwa, wypominać – warknęła, przerywając mi.

Nic nie miało sensu. Ja, ona i sarna byliśmy w tej samej sytuacji. Wierzgaliśmy nogami, leżąc na jezdni, znienacka uderzeni przez jadący samochód. Próbowaliśmy się uratować, desperacko mrugając oczyma.

Obszedłem auto dookoła. Otworzyłem jej drzwi. Wsiadła do środka.

– Obiecuję ci, że za dwa, trzy miesiące będziemy z powrotem w Warszawie – powiedziałem.

Zacząłem wycofywać auto.

– Nie możemy nic zrobić – westchnęła.

– Właśnie coś robimy. To jest plan, Justyna – powiedziałem.

Włączyłem radio. Prezenter rozdawał bony na zakupy słuchaczom, którzy zgadną, jak nazywał się złowrogi przeciwnik Hansa Klossa. Chciałem, aby ktoś mówił cokolwiek, aby cokolwiek poza nami wypełniało wnętrze auta.

Być może sarna już zdechła; właśnie przestała się ruszać. Wyminąłem ją powoli, a gdy zniknęła w lusterku wstecznym, dodałem gazu, bardzo mocno.

– Tak, robimy – stwierdziła Justyna. – Przegrywamy.

Zaczęła się piosenka, wokalistka śpiewała do swojego chłopaka, aby był dużym chłopcem, całość przypominała bicie niewinnego człowieka po głowie czymś ciężkim i gumowym.

– Zawsze coś – odparłem.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

CZĘŚĆ DRUGA   Październik / Od głodu

CZĘŚĆ TRZECIA   Listopad, grudzień / Od ognia

CZĘŚĆ CZWARTA   Styczeń, luty / Od wojny uchowaj nas Panie