Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Zagadkowa, dynamiczna miejska odyseja, pełna zaskakujących zwrotów akcji i splotów wydarzeń, skłaniająca do zastanowienia, co znaczą w dzisiejszych czasach podstawowe wartości: miłość, przyjaźń czy wierność. A może raczej… ile kosztują?
Zawsze chodzi wyłącznie o pieniądze. O nic innego. Ktoś może powiedzieć ci, że to niska pobudka. To nieprawda - oświadcza bohater najnowszej powieści Jakuba Żulczyka. Ten młody człowiek przyjechał z Olsztyna do Warszawy, gdzie prawie skończył ASP. By uniknąć powielania egzystencjalnych schematów swoich rówieśników – przyszłych meneli, ludzi mogących w najlepszym razie otrzeć się o warstwy klasy średniej, niepoprawnych idealistów – dokonał życiowego wyboru według własnych upodobań: Zawsze lubiłem ważyć i liczyć.
Waży więc narkotyki i liczy pieniądze jako handlarz kokainy. W dzień śpi, w nocy odbywa samochodowy rajd po mieście, rozprowadzając towar, ale także bezwzględnie i brutalnie ściągając od dłużników pieniądze, przy pomocy odpowiednich ludzi. Jego klientów, zamożnych przedstawicieli elity finansowej i kulturalnej, łączy przekonanie, że: Kokaina i alkohol kochają cię najbardziej na świecie. Bezwarunkowo. Jak matka, jak Jezus Chrystus, zmieniają nocne w miasto w panopticum ludzkich słabości i żądzy.
Jakub Żulczyk w poruszający sposób ukazuje współczesną rzeczywistość, zdeformowaną do tego stopnia, że handlarz narkotyków staje się równie niezbędny jak strażak czy lekarz; jest nocnym dostawcą paliwa dla tych, którzy chcą – albo muszą – utrzymać się na powierzchni.
Jakub Żulczyk (1983r.) – pisarz, felietonista, scenarzysta. Pochodzi z Mazur, studiował w Olsztynie i Krakowie, mieszka i pracuje w Warszawie. Zadebiutował w 2006 r. w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża powieścią młodzieżowo-romantyczną Zrób mi jakąś krzywdę. Autor powieści Radio Armageddon, (2008) i Instytut (2010) oraz dwóch części fantastyczno-przygodowego cyklu o Tytusie Grójeckim Zmorojewo i Świątynia, felietonów i artykułów (m.in. dla „Wprost”, „Dziennika”, „Playboya”, „:Przekroju” i „Tygodnika Powszechnego”), scenariuszy filmowych i telewizyjnych, a także książeczki dla dzieci Zdarzenie nad strumykiem. Stypendysta programu Willa Decjusza, zwycięzca międzynarodowego konkursu na esej Young Euro Connect.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 640
Piątek
20:46
Jesteśmy w Warszawie. Jest dziewiętnasty grudnia. W radiu zapowiadano silne, nawet dziesięciostopniowe mrozy. Na razie prognoza się sprawdza.
Miasto wygląda jak nabazgrane kolorowymi flamastrami na czarnej płachcie przez ogromne, nadpobudliwe dziecko. Gdzieś z oddali przebija się uszkodzona, świąteczna melodia, przez szum, przez zupę z głosów i kroków, pracujących silników, trzasków zamykanych drzwi. Ta melodia dźwięczy mi w całym ciele jak zapowiedź bólu zęba.
Miasto otwiera oczy, zamknięte w dzień, budzi się cicho i ciężko, przypomina schlanego mężczyznę. Jego powieki rozchylają się powoli, zmęczone, sklejone ropą. Jest spuchnięte, tak jakby w ściany, w chodniki, w okna, w kostkę Bauma – w to wszystko wsiąknęła już na stałe czarna, brudna woda. Przydałby się deszcz, burza, potężny piorun, który chociaż na chwilę przeczyściłby powietrze, wyprasował je.
Przydałaby się powódź.
Miasto otwiera się przede mną jak wymięty egzemplarz taniej książki. Na chwilę otwieram usta, jakbym miał zacząć bezgłośnie śpiewać. Zaraz je zamykam. Z perspektywy tylnego siedzenia wygląda to tak, jakbym po prostu ziewnął. Miasto również otwiera usta. Obudziło się. Chce jeść.
– Czy mógłbyś nie jarać w moim samochodzie? – rzucam to pytanie w kierunku tylnego siedzenia, nawet się nie odwracając.
Wyjeżdżamy z Pileckiego w Puławską. Będziemy jechać cały czas prosto aż na Śródmieście.
– No, ale co chcesz? – odpowiada mi z tylnego siedzenia Stryj.
A może Stryj to ten drugi.
– Gówno. Nie pal, kurwa – odpowiadam.
Otwieram mu tylną szybę, aby wyrzucił papierosa. Pstryka papierosem i cicho warczy, odruchowo, jak skarcony pies.
Nie ma gorszego zapachu niż fajki wklepane na stałe w skórzaną tapicerkę. To smród skóry starego palacza, jego dłoni, oddechu.
Co do tapicerki, jeżdżę grafitowym modelem Audi RS4 z 2009 roku, benzyniak, 305 koni. Silnik 2,2. Był używany, ma śmieszny przebieg; kobieta, od której go kupiłem, jeździła nim prawdopodobnie tylko do najbliższej galerii handlowej. Być może – teoretycznie – nie powinienem jeździć takim samochodem.
– Jakiś pedał siadł ci na zderzak – mówi Stryj.
Zjeżdżam na prawo, aby go puścić. Wymija mnie szybko, po chwili widzę, jak wymija kogoś innego, przyśpiesza i przejeżdża na czerwonym.
– Ki chuj? – mówi Stryj. – Kojarzysz?
Wzruszam ramionami. To nie ma żadnego znaczenia. Jeśli ktoś lub coś ma cię zaskoczyć, i tak to zrobi, nieważne, jak nerwowo będziesz się rozglądał, jak cicho będziesz szedł, na ile zamków będziesz zamykał drzwi. A ktokolwiek jechał tym samochodem, już mnie nie zaskoczy. Widziałem go, mam go na mapie. Biorę go pod uwagę. Wiem o jego istnieniu.
Muzyka, bo nie mogę znieść tych odgłosów, które bez przerwy wydają ci dwaj z tyłu. To dziwne sapanie, które może być po prostu sposobem, w jaki oddychają. To kwestia ich powiększonych serc, wody zebranej w stawach, rozrzedzonej krwi. Jeden z nich bez przerwy bębni palcami dłoni o kolano. Nie będę już zwracał mu uwagi. Nie można zabraniać człowiekowi jego kompulsji i tików. Zwłaszcza człowiekowi mającemu za sobą dziesięć lat pod celą i wyglądającemu jak stary buldog, któremu ktoś na chwilę włożył pysk w blender.
– Co to za muzyka, kurwa, ty, czy na stypę jedziemy? – pyta ten drugi.
– Wariacje Goldbergowskie – odpowiadam.
– Co? – pyta.
– Wariacje Goldbergowskie – powtarzam. – Bach.
– Meloman, kurwa jego mać – cmoka Stryj.
– Skąd ty w ogóle jesteś? – pyta ten drugi.
– Skądś jestem – odpowiadam.
– Skąd? – pyta.
– Mieszkam w Warszawie, tak jak ty – odpowiadam.
Już nic nie mówi. Dojeżdżamy do placu Unii Lubelskiej.
Wstałem o piętnastej. Jestem wyspany i skupiony. Rano dostałem lekkiego skurczu w nodze, ale to nic poważnego. To tylko niedobór magnezu. Spałem dziesięć godzin. Po obudzeniu zrobiłem sto pompek i wziąłem zimny prysznic. Po wyjściu z łazienki wypiłem wyciskany sok. Zjadłem płatki z mlekiem. Potem, jeszcze przed wyjściem, jajecznicę z czterech jajek. Jakiś chleb – koniec bochenka zaczynał już pleśnieć, ale jedynie sam koniec. Odkroiłem ten koniec i wyrzuciłem do śmieci. Zjadłem resztę.
Wolę nie jeść w czasie pracy. Chyba że jest okienko, gdy wszyscy wywąchali już swoje, ale jeszcze im nie zeszło; wtedy mam chwilę, zanim zaczną dobijać się znowu, aby domówić. Ale gdy nie ma okienek – zjedzenie czegoś zajmuje, z podjechaniem, zamówieniem i zapłaceniem, minimum dwadzieścia minut, nawet jeśli to jest gówniana zapiekanka.
W dwadzieścia minut mogę zarobić tysiąc złotych.
W przeciętnej pracy biurowej ilość realnego czasu pracy w ciągu dnia wynosi jakieś trzydzieści procent. Reszta to Facebook, papierosy, jedzenie wiórów na lunch, sranie, walenie konia, sny na jawie. U mnie ilość realnego czasu pracy to cała doba, oprócz snu. Wrócę do domu pewnie około dziewiątej; na liczniku będę miał kolejne pięćset kilometrów. Będę musiał chwilę poćwiczyć, aby nie obudzić się skurczony jak starzec po kilkunastu godzinach za kółkiem.
Teraz czuję się dobrze. Kolejny raz poczuję się dobrze we wtorek rano.
Miasto oddycha, ciężko, sapie, próbuje odkrztusić nagromadzoną w gardle flegmę, a jego oddech idzie prosto z flaków, z kanałów, nieświeży i ciężki; jego serce łomocze jak wielki bęben. Czuję, jak po mieście rozsypują się rozszerzone źrenice, uśmiechy, okrzyki jak brzęczące pięciogroszówki. Jadę powoli wzdłuż szpaleru migających w mroku sylwetek.
Ludzie. Wylewają się na zewnątrz, w światła i ciemność, w swoje życie, w weekend, w hałas, jak rozsypane ogromną dłonią paciorki. Idą na Koszykową, na plac Zbawiciela, który właśnie przecinamy, a który wygląda na opanowany przez demonstrację związku zawodowego lunatyków, na Mazowiecką, na Żurawią, na Solec. Odwiedzę dzisiaj każde z tych miejsc. Mniej więcej wiem, gdzie będę o których godzinach. Miasto ma swoje cykle dobowe. W konkretnych częściach miasta imprezy zaczynają się, szczytują i kończą o konkretnych godzinach. I cokolwiek by się działo, Śródmieście zawsze poddaje się ostatnie.
Oba telefony już dzwonią. Niech dzwonią. Będą dzwonić do samego rana. Na razie tracę czas, ale wciąż mam nadzieję, że stracę go relatywnie niewiele.
Około dziesięciu minut szukam miejsca do parkowania. Dopiero po chwili dociera do mnie, że ci dwaj z tyłu wciąż rozmawiają. Dziwnie cicho. Jakby nie chcieli zagłuszyć muzyki. Wyłączam ją. Od razu zaczynają mówić głośniej.
– Przysięgam, kręcili pornosa. No, kurwa. Tam, na tym kiblu na samym dole – mówi ten drugi.
– W damskim czy w męskim? – pyta Stryj.
Już ich odróżniam. Głos Stryja jest bardziej chrapliwy, ciężki, jakby w gardło wbiło mu się coś małego, inwazyjnego, coś, czego nie może odcharknąć i odpluć.
– W damskim, kurwa, dwóch typów i dupa, a trzeci stoi i kręci na smartfona. Jadą ją we dwóch, beka, i pokazują do aparatu, że zajebiście, a ta nic nie klei, równie dobrze mogliby na nią srać.
– I co zrobiłeś?
– Powiedziałem, że chować chuje i spierdalać.
– A przynajmniej w gumie ją ruchali?
– Ta, w gumie. – Ten drugi się śmieje. – W czterech gumach.
– No to ładnie. – Stryj się śmieje. – I przestali?
– Od kopa, człowieku. Naćpani jak skurwysyn. Dobra – kończy w momencie, gdy wreszcie znajduję miejsce do parkowania, wciskam się cudem między range rovera a citroëna. Stryj puka mnie w bark. Odwracam się. Podaje mi gumowe rękawiczki.
– Wchodzisz z nami – mówi Stryj.
Jego głowa ma kształt i fakturę omszałego kamienia. Miliony lat temu, gdy ten kamień był jeszcze miękką gliną, ktoś wepchnął w nią oczy, narysował wąską linię ust, grubym palcem wymazał siatkę niekształtnych blizn na policzkach.
– Jestem tam do czegoś potrzebny? – pytam.
– Czy ty, kurwa, jesteś Eko Taxi? – odpowiada pytaniem na pytanie.
Bez słowa biorę od niego gumowe rękawiczki i zaczynam je zakładać.
Chowam wszystko do kieszeni kurtki. Dokumenty, kluczyki, telefony.
– Piotrek mówił, że jesteś z nami w tym, to jesteś z nami – mówi Stryj.
– To sprawa Piotrka? – pytam.
– Tak, kurwa, to sprawa Piotrka, dlatego idziemy ją razem załatwić – mówi.
– Mam kogoś bić? – pytam.
– Nie, masz być – odpowiada Stryj.
Niech im będzie. Wzruszam ramionami, kiwam głową i zamykam drzwi.
Stryj podchodzi do domofonu, wpisuje numer mieszkania, wciska przycisk z kluczykiem, wprowadza kod. Wchodzimy na klatkę kamienicy. Gdzieś z góry, na moje ucho z trzeciego piętra, słychać odgłosy imprezy. Ciche zderzenia szkła, przytłumione porykiwania tępych cip, brzmiące jak dobiegające gdzieś z daleka alarmy przeciwlotnicze. Słychać, że to impreza studentów pierwszego i drugiego roku, że nie ma tam żadnych moich klientów. Jeśli cokolwiek tam wąchają, to mefedron z internetu. Muzyka w podłączonej do laptopa starej miniwieży taka sama jak w radiach taryfiarzy. Nauczyłem się nie zwracać na nią uwagi.
– Dobrze – mówi ten drugi.
Jest młodszy od Stryja, ma ciemną karnację, wygląda trochę jak Arab. Ma na sobie bluzę i dresy. Stryj nosi marynarkę, ewidentnie szytą na zamówienie. Jego ciało objętością przypomina segment. W bicepsie ma prawie tyle, co ja w pasie. Porusza się niezgrabnie, jakby jego ciało nie czuło pionu, przechyla się lekko na boki; do tego stawia drobne, szybkie kroki, jakby wciąż truchtał. Razem wyglądają jak jeszcze spokojne, jeszcze przez chwilę najedzone zwierzęta, ale zmiana tego stanu to kwestia sekund.
Przystaję w połowie schodów, tuż przy drzwiach, zza których wydobywa się dźwiękowy obłok imprezy, aby z czystej ciekawości go zapytać:
– Po chuj ci ta marynarka?
– Idę zaraz do roboty – odpowiada.
– A jak się ubrudzi? – pyta Śniady.
– Teraz ją zdejmę, spokojnie – odpowiada.
Mieszkanie, do którego mamy wejść, jest na ostatnim piętrze. Numer piętnaście. Staję za nimi. Jako jedyny nie mam zadyszki. Znowu dzwoni mój telefon. Tym razem odbieram.
Stryj puka do drzwi spokojnie, jakby był kurierem albo dostawcą pizzy.
– Nie mogę teraz gadać – mówię.
Ktoś o coś prosi. Że niby Powiśle, za dwadzieścia minut.
– Oddzwonię, nie mogę teraz gadać – powtarzam.
– Ta dziewczyna – mówi Śniady do Stryja – potem Lenek z Bolkiem ją ruchali.
– Ale już w gumie – mówi Stryj.
– Wiadomo – odpowiada Śniady.
– Normalnie jakby miała urodziny. – Stryj się śmieje.
– A wiesz, że chyba miała – mówi Śniady. – Zamawiali tam na stolik, kurwa, jakieś szampany. Jakiś tort był.
Puka jeszcze raz. Ktoś podchodzi do drzwi, powoli; zatrzymuje się. Nasłuchuje. Patrzy przez wizjer. Impreza z dołu, jak na pstryknięcie palcem, robi się głośniejsza o jakieś trzydzieści procent.
Mam nadzieję, że załatwią to szybko. Tracę czas. Telefon znowu dzwoni. Gdzieś w tym momencie na mapie miasta jest kilkanaście osób, które myślą tylko o tym, aby dać mi swoje pieniądze. Hajs parzy ich w dłonie. Wypala im dziury w kieszeniach. Chcą się go pozbyć jak najszybciej, jak ubrań po zmarłych.
Jeden pokój w Warszawie; nie wiem, dlaczego pomyślałem o nim właśnie teraz. Może to podobna elewacja klatki schodowej. Pokój znany mi tak dobrze, że wiem, co jest w której szufladzie. Wiem, gdzie zbiera się w nim najwięcej kurzu. Mogę wymienić po kolei wszystkie ustawione na regale książki. Pokój z wyjściem na mały balkon, z którego widać budynek szkoły podstawowej. Pokój, który o świcie, przy odpowiednim rozchyleniu rolet, wygląda jak wnętrze brudnoróżowego akwarium. Pokój, który jest jak kraj. Zakaz wjazdu do tego kraju jest wbity dożywotnio w mój paszport czarną i niezmywalną pieczątką.
Przestaję o nim myśleć w momencie, gdy facet po drugiej stronie otwiera w końcu drzwi z rezygnacją kogoś, kto wie, że nie ma innego wyjścia. Wchodzimy do środka i błyskawicznie zamykamy je za sobą.
Wchodzę ostatni, zamykam drzwi na zamek.
Przedpokój jest obity drewnopodobną sklejką, zamontowaną tutaj w późnych latach osiemdziesiątych.
To dwupokojowe mieszkanie, nieremontowane od dobrych piętnastu lat. W przedpokoju półka z książkami, makulatura: Robert Ludlum, Łysiak, instrukcje dla hufców harcerskich, roczniki rozwiązanych krzyżówek. Jeden z pokoi po prawej jest zamknięty, nie pali się w nim światło. Jeszcze bardziej na prawo widać łazienkę i kuchnię. Facet, a właściwie chłopak, stoi w drzwiach do pokoju po lewej, zalanego bladym, oślepiającym światłem. W środku widać stolik z puszkami po piwie, przepełnioną popielniczką, białymi smugami na blacie, pustą butelką po taniej wódzie. Do tego małe, dziecięce biurko ze stacjonarnym komputerem. Trzydziestocalowa plazma przyczepiona do ściany, playstation. Tapczan, na nim rozrzucone jakieś ubrania, kołdra bez poszewki. Gołe okno. Oprawiony w antyramę plakat z Lionelem Messim, biegnącym z wzniesionymi rękami po zdobyciu jakiejś bramki. Zaschła paprotka.
Smród tysięcy wypalonych papierosów, potu, niepranych ubrań, niezliczonego kaca. Mimo to podłoga jest w miarę czysta. Ktoś czasami tu sprząta. Na pewno nie on. Tu mieszka ktoś jeszcze.
Stoi w lekkim rozkroku, ma na sobie dresy i klapki, nieogolony, z potarganymi, jasnymi włosami. Jest lekko nalany, ma początki brzucha piwnego, na przedramieniu wydziaraną elkę. Wygląda na trzydzieści lat, ale wiem, że ma mniej. Nic nie mówi.
Stryj zdejmuje marynarkę i wiesza ją na wieszaku.
To trwa tylko chwilę. Stryj i Śniady ruszają w jego kierunku. On się cofa, przez chwilę idzie rakiem, przyspieszając i tracąc równowagę. Dobiegają do niego. Stryj uderza go w pysk, słychać głośne chrupnięcie, jakby zgnieść w rękach kilka plastikowych kubków. Śniady zrzuca wszystko ze stołu na podłogę, Stryj zaczyna kopać chłopaka, ten na początku wydaje ciche jęki, kwilenia, dopiero po chwili zaczyna krzyczeć, wyć, coś, że pomocy, coś, że przestańcie, coś jak zwykle. Przyciszam to w głowie. Rozglądam się dalej po pokoju.
– Gdzie jest hajs?! – pyta Stryj – Wiesz, kurwa, że znajdę. Wiesz, że znajdę.
Chłopak pokazuje palcem.
– Szafa, portmonetka – mówi.
– Jacuś, otwórz, przelicz – mówi Stryj.
Otwieram szafę. Bluzy z kapturem, koszulki z nadrukiem. Tani garnitur. Karton ze szpargałami, niedziałające słuchawki, ładowarki do telefonów, stare gazety. Brudna, zaśniedziała od nalotu faja wodna. Czarna portmonetka z herbem Legii. Otwieram. W środku plik stów i pięćdziesiątek, gruby na dwa palce. Z tyłu słyszę, jak chłopak dostaje jeszcze jednego kopa. Chrupnięcie. Usta, które nie wiedzą, czy krzyknąć, czy zassać jak najwięcej powietrza.
– Przelicz – mówi Stryj.
Przeliczam.
– Jakieś trzydzieści koła – mówię.
– Równo? – pyta.
– Nierówno. Trzydzieści jeden tysięcy dwieście pięćdziesiąt – odpowiadam.
– Nie, już nie – charczy chłopak.
Słyszę, jak odpluwa na podłogę mokrą, lądującą z plaskiem gulę. Odwracam się.
– Trzymaj to na razie – mówi Stryj.
– I co? – pyta Śniady.
– Coś, żeby wiedzieli – mówi Stryj.
– Ręce – mówi Śniady.
– Nie! – krzyczy chłopak.
– Ryj – mówi Śniady.
– Ręce – powtarza Stryj.
– Poczekajcie – mówię.
Jakiś cichy dźwięk z pokoju obok, niechciane szurnięcie, przestawienie. Dźwięk, którego miało nie być.
– Co? – pyta Stryj.
Daję mu znak ręką, aby zajął się swoimi sprawami. Wycofuję się do przedpokoju.
– Jacuś, wrażliwy jest, widzisz – mówi Stryj nie wiadomo, czy do Śniadego, czy do mnie, czy w powietrze.
Przedpokój tonie w mroku. Stoję przed drzwiami do pokoju po prawej. Już nie widzę, co Śniady i Stryj robią z chłopakiem. Wystarczy, że to słyszę. Najpierw wycie, płacz, a potem coś pstryka, jakby w nieokreślonym, delikatnym mechanizmie poluzowała się najważniejsza zastawka. A zaraz później wrzask, szybko stłumiony czymś przystawionym do twarzy: poduszką albo zgniecionym w kulkę podkoszulkiem.
– Kurwo, leż cicho, pedale jebany – mówi Śniady.
Otwieram drzwi do pokoju. Jest ciemno. Przez chwilę słyszę coś w rodzaju pisku, z cichym wciągnięciem powietrza. Wyciągam telefon i świecę przed siebie latarką.
Chrupnięcie, jakby ktoś nagle rozdeptał z całej siły twardy owoc, i znowu przeciągły wrzask chłopaka.
Na dwuosobowym materacu w męskim podkoszulku leży dziewczyna. Ma najwyżej dwadzieścia lat, obejmuje kołdrę, wpatruje się we mnie wytrzeszczonymi oczami zgonionego zwierzęcia. Pierścionek na każdym palcu. Pasemka. Na szyi, pod uchem, mały tatuaż. Jaskółka. Oddycha szybko, trzyma w sobie wrzask, mnóstwo wrzasku, stara się, aby jak najwięcej tego wrzasku pochłonęła kołdra, którą zaciska w ustach. Kołdra jest przesiąknięta jej śliną. Obserwuję przez chwilę, jak dziewczyna drży, zmrożona strachem, pragnąca uciec gdziekolwiek, wycofać się, ale w tym pokoju poza materacem jest tylko okno, więc leży w nim jak w klatce.
– Bądź dalej cicho, tak jak byłaś – mówię do niej.
Kiwa głową jakieś trzydzieści razy w przeciągu pół minuty.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? – mówię cicho.
Ten chłopak z drugiego pokoju zagłusza moje słowa, bo właśnie łamią mu drugą rękę, ale ona i tak kiwa głową, i w końcu wypuszcza kołdrę z ust, próbuje patrzeć poza światłem latarki, próbuje zobaczyć moją twarz. Widzę jej sylwetkę. Pod podkoszulkiem widać wyraźny, okrągły brzuch. Jest w siódmym, może nawet w ósmym miesiącu ciąży.
Wychodzę i zamykam drzwi. Stryj i Śniady są już w przedpokoju. Stryj zakłada marynarkę.
– O co ci chodziło? Ktoś tam jest? – pyta Stryj.
– Nie. – Kręcę głową.
Wychodzimy z mieszkania, oni pierwsi. Zamykam drzwi. Na korytarzu ul dźwięków, pijanych studentów, polskich piosenek nagranych Bogu na wstyd wybucha jak nagły, cuchnący wyziew z chorego żołądka.
– Rzucisz mnie na Świętokrzyską? – pyta Stryj.
– A ty jak? – pytam Śniadego.
– Ja też tam wyskoczę – odpowiada Śniady. – Potem się przejdę.
Schodzimy po schodach, wychodzimy na zewnątrz. Przecieram usta. Powietrze włazi mi pod kurtkę, jakby ktoś obcy nagle wsunął mi pod kurtkę zimne dłonie.
– Hajs – mówi Stryj.
Podaję mu plik. Stryj kiwa głową i chowa pieniądze do kieszeni spodni.
– To już wszystko? – pytam.
– Możemy dzwonić. – Stryj kręci głową.
– Dwadzieścia po dziewiątej – mówię, pokazując wyświetlacz telefonu. – Godzina. Zabraliście mi godzinę. Mogę ci powiedzieć co do złotówki, ile to dla mnie godzina.
– Chcesz rekompensatę, kurwa, czy jak? Ile ci zajechać? Pięć paczek? Dziesięć paczek? – podnosi głos Stryj, wyciąga z kieszeni plik banknotów, podchodzi do mnie na jeden mały krok.
Stoję w miejscu. Jednym nieznacznym ruchem ręki otwieram samochód.
– Naprawdę? Nie masz? Pusty jesteś? – pyta ponownie.
– Wsiadaj – mówię i otwieram drzwi od strony pasażera.
Wsiadam do samochodu. Nawet na niego nie patrzę, tylko czekam, aż wsiądzie, aż zorientuje się, że nie mówi już do mnie, ale do powietrza. Śniady orientuje się pierwszy. Wsiada. Przez chwilę w lusterku widzę jego spojrzenie. Wygląda na tego bystrzejszego, na kogoś, kto umie w porę przerywać bezsensowne sytuacje, ograniczać straty czasu.
Przekręcam kluczyk w stacyjce, samochód wypełnia się muzyką. Ściszam ją. Jeszcze przez chwilę patrzę w okna mieszkania, z którego przed chwilą wyszliśmy. To, które było ciemne, dalej jest ciemne, a drugie nadal pozostaje jasne. Piętro niżej kilka pijanych lasek siedzi na parapecie, palą papierosy, próbują trafić wydmuchiwanym dymem w uchylone okno. Stryj wsiada, tym razem z przodu.
– Zapnij pasy – mówię do niego i ruszam.
– Ile pali? – pyta.
– W mieście coś pod piętnaście – odpowiadam, lekko cofając i wyjeżdżając na jezdnię.
– Poza miastem pewnie nie wiesz? – Śmieje się.
Również się uśmiecham. Nie wiem, czy ten samochód był kiedykolwiek poza Warszawą. Mam go od roku.
– Róg Mazowieckiej – mówi Stryj i dodaje: – Wiesz co, fajne to autko, ale, kurwa, przypałowe, powiem ci.
– Trudno. Nie będę jeździł renaultem clio – odpowiadam.
Wiem, że nie powinienem jeździć takim samochodem. On z kolei nie musi wiedzieć o tym, że o tym wiem.
– Ile za niego dałeś? – pyta ponownie.
– Około dziewięciu dych.
– Gotówą? – pyta.
– Nie, zapłaciłem mu w dywanach – odpowiadam.
– Co? – pyta.
– A czym? – pytam.
Miasto jest już wysycone ludźmi. Idą w grupach, wyszczerzeni do najbliższych paru godzin życia, wylewają się z przejść podziemnych, wsiadają do i wysiadają z taksówek. Jeszcze wyprostowani, jakby przyczepieni do niewidzialnych strun. Jeszcze młodzi w ten najbardziej irytujący sposób: sprawiający wrażenie, jakby przebrali się w ubrania własnych rodziców. Maszerujący. Wyprostowani. Wzorowi oficerowie własnych życiorysów. Idący po drobne zwycięstwa, po identyczne, nudne przegrane. Biegnący przed siebie po to, aby na chwileczkę zapomnieć. Przyszli lub obecni menedżerowie średniego szczebla, asystenci i asystentki, czyjeś prawe lub lewe ręce, studenci albo ich sprytniejsi koledzy. Rozpoznający się na ulicy, mylący się z kimś nawzajem, całujący, prowadzący się do domów, na bifory, potem do klubów, wyłażący z taksówek. Część z nich już mnie potrzebuje. Niektórzy niedługo zaczną.
Niektórzy może chcieliby, aby gdzieś w wiszącym nad tym wszystkim powietrzu, tym powietrzu, które ma niezmiennie czarny kolor, było coś jeszcze. Jakiś głos. Jakieś echo. Jakaś prawda. Jakiś skarb. Niektórzy może łudzą się, że to coś tam jest, ale większość z nich w ogóle o tym nie myśli. Myślą o jedzeniu, seksie, płatnościach, podatkach. Przede wszystkim myślą o pieniądzach. O tym, że mają ich za mało. Ci, którzy myślą o czymś więcej, są z góry na przegranej pozycji. Są zdekoncentrowani. Z rozkojarzonym błędnikiem, jakby coś nagle uderzyło ich w skroń. Wpatrywanie się w tę czarną kartkę powietrza nie ma najmniejszego sensu. To, co tam jest, zawsze będzie niewidoczne, gdy stanąć naprzeciwko. To coś, tę prawdziwą treść miasta, można zobaczyć tylko kątem oka, mimochodem.
Tak samo jak nie ma sensu wpatrywać się w ludzi. Są identyczni. Trajektorie ich ruchów, ich myśli, ich lęki są zbieżne w stu procentach. Odróżniają się tylko szczegółami. Mundurkami. Można oceniać i opisywać ludzi, grupować ich w podzbiory, katalogować, przypisywać im miejsca na własnych siatkach, mapach. Ale jesteśmy tutaj wszyscy tacy sami jak rozproszone punkty, bezładnie i bez skutku próbujące wrócić do wspólnego stanu skupienia, złączyć się w jedną plamę.
Ja, Śniady, Stryj, ci wszyscy ludzie – jakby ktoś kiedyś trzymał nas skondensowanych w jeden, organiczny kisiel w wielkiej puszce spreju, a następnie wstrząsnął nią i pomalował miasto grubymi pociągnięciami. Pokrył je nami. Z lotu ptaka musimy wyglądać jak długie, nieregularne smugi bladej i mięsnej piany.
Za siedem godzin będzie ich o połowę mniej, zaczną iść wolniej, krzywiej, staną się głośniejsi i biedniejsi. Nieudane podrywy. Oczyszczone karty. Zgubione telefony. Jaskiniowe wykrzykiwania przezwisk i imion.
Temperatura na zewnątrz spadła o jeden stopień. Gdzieś niedaleko niebieskie światła ambulansu kładą na otoczenie lodowaty filtr. Wszystko robi się na chwilę wyraźniejsze, widoczniejsze w wyższej rozdzielczości.
Skręcam w Świętokrzyską i zatrzymuję się na awaryjnych.
– Zobaczymy się jeszcze dzisiaj. – Stryj wyjmuje z kieszeni marynarki gumę do żucia i wpycha sobie do ust. – Na pewno.
– Być może – odpowiadam.
Podaję mu rękę. Odwracam się i podaję rękę Śniademu. Wychodzą. Wycofuję. Jadę dalej, w kierunku Nowego Światu.
Ten chłopak, któremu połamali ręce – przez chwilę przychodzi do głowy – jest jak włosek z grzybni, która pokrywa to miasto, mchu kretynów. Z ludzkimi błędami jest tak samo jak z aspiracjami, lękami, fantazjami – jest ich wyłącznie kilka rodzajów. Ich wykres, gdyby ktokolwiek go stworzył, byłby równie prosty do zrozumienia, jak zasady gry w wojnę. Nie widzieć tego, to nie widzieć zupełnie nic. Ten ćwierćmózg sam połamał sobie ręce i sam zabrał sobie swoje własne pieniądze.
Zawsze trzeba o tym pamiętać. Nie licząc niektórych rodzajów raka, wszystko, co spotyka ludzi, wyrządzają sobie sami.
Włączam muzykę z powrotem. Ten irytujący dźwięk, to sapanie, słyszę je znowu, chociaż poza mną nie ma w tym samochodzie zupełnie nikogo. To miasto wydziera kolejny oddech ze swojego przerośniętego, nasterydowanego serca.