Dewajtis - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Dewajtis ebook

Maria Rodziewiczówna

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia ziemianina ze Żmudzi, który podporządkowując się ostatniej woli ojca, zmienia plany życiowe. Ale nie jest to prosta opowieść jakich wiele: losy Marka Czertwana zmieniają jego patrzenie na świat, a najlepszą pointą dla głównego bohatera jest wyszeptana przez Dewajtisa — wiekowy dąb — maksyma o intrygującym znaczeniu...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 358

Oceny
4,6 (110 ocen)
77
23
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści

Informacje wydawnicze

O autorce

I.

II.

III.

IV.

V.

VI.

VII.

VIII.

IX.

X.

XI.

XII.

Przypisy

Informacje wydawnicze

Redaktor prowadzący: Andrzej Gumulak

Redakcja: Donata Cieślik

Korekta: Krystyna Krajewska

Copyright © by Wydawnictwo Czarno na Białym, Warszawa 2024

Wydawnictwo Czarno na Białym sp. z o.o.

ul. 1 Sierpnia 28/48;

02-134 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwocnb.pl

Warszawa 2023

Koncepcja graficzna: Donata Cieślik

Skład i łamanie: Dawid Szulik

ISBN (e-book): 978-83-64374-78-4

zdjęcie na okładce: SHUTTERSTOCK

O autorce

Maria Rodziewiczówna

Ur. 2 lutego 1864 r. we wsi Pieniuha na Grodzieńszczyźnie, zm. 6 listopada 1944 r. w Leonowie k. Skierniewic – polska pisarka, członkini Warszawskiego Towarzystwa Teozoficznego i Warszawskiego Stowarzyszenia Ziemianek, autorka wielu powieści, z których najbardziej do dziś znane to: Dewajtis (1889), Kwiat lotosu (1889), Szary proch (1889), Między ustami a brzegiem pucharu (1889), Ona (1890), Błękitni (1890), Czarny bóg. Powieść na tle współczesnego zamętu (1892), Anima vilis (1893), Lew w sieci (1893); następne wydania pt. Jaskółczym szlakiem, Pożary i zgliszcza (1893), Na fali (1894), Jerychonka (1895), Ryngraf (1895), Na wyżynach (1896), Klejnot (1897), Kądziel (1899), Barcikowscy (1900), Magnat (1900), Nieoswojone ptaki (1901), Wrzos (1903); zekranizowano w 1938 pod tym samym tytułem, Macierz (1903), Czahary (1905), Ragnarök (1906), Rupiecie (1908), Jaskółczym szlakiem (1910), Kamienie. Ciotka. Wpisany do heroldii (1910), Atma (1911), Barbara Tryźnianka (1914), Czarny chleb (1914), Lato leśnych ludzi (1920), Gniazdo Białozora (1931) — ostatnia wydana powieść pisarki.

(źródło: wikipedia)

Dewajtis

I.

Słońce zachodziło za gaj dębowy, wtulony w widły Dubissy i Ejni, w starym cichym kraju świętych dębów, węży i bursztynu.

Za chmurę siwą się kryło, ostatnią wiązką złotych blasków żegnając stary żmujdzki1 zaścianek szlachecki, do brzegu potoku przyparty i otulony seciną lip niebotycznych, wiśni i jarzębiny.

Był to sobotni wieczór, rozkoszny dla pracowitego ludu i dobytku.

Z pól ściągały na nocleg starodawne sochy, robocze woły, wozy drabiniaste i niewielkie, żwawe koniki; schodzili się smukli młodzieńcy z kosami na ramieniu, smagłe, złotowłose dziewczęta ze śpiewką na ustach, dziatwa, zapędzająca pod strzechy stada bydła i owiec.

Aż wreszcie uciszył się zaścianek, skupiło życie po izbach i podwórzach, gdzieniegdzie ozwały się tony skrzypiec i fujarki, śmiechy młodzieży, gwar, nawoływania, a bociany wstawały na gniazdach i jak kaznodzieje prawiły coś tej rzeszy ludzkiej…

Najciszej było w zagrodzie starego Piotra Wojnata, znacznej wśród innych dobrobytem i zamożnością. Czworo osób obsiadło stół, na którym dymiła wieczerza w wielkich polewanych misach, woń cebuli i świeżego chleba roztaczając na całą izbę. Gospodarz siedział w rogu, między dwoma oknami, w siwej kapocie, suchy, zgięty w kabłąk starzec. Wodził powoli łyżkę do ust i powoli, gderliwym tonem wiódł rozmowę z sąsiadem na prawo.

Był to średniego wzrostu młodzian ciemnowłosy, mizerny, ubrany, jak Wojnat, w strój zaścianka, na pół chłopski, na pół szlachecki.

Opowiadał coś w przerwach jedzenia smętnym, cichym głosem; wyglądał zalękły, zgnębiony, oczy tylko podnosił co chwila i spoglądał nie wiadomo: w okno, czy na siedzących naprzeciw.

Tamci nie odzywali się wcale. Dziewczyna złotowłosa, rumiana, zwracała profil do światła i, przechylając się za otwarte okno, obrywała swawolnie purpurowe owoce z wiśni, rosnącej pod samą ścianą. Na kolanach trzymała kapelusz męski i za tasiemkę nawlekała wianeczek z wiśni, uśmiechając się do swej psoty.

Siedzący obok niej młody człowiek przypatrywał się jej rękom opalonym, ale zgrabnym, czasem głowę jej i ładne rysy objął wzrokiem i milczał. Olbrzymiego był wzrostu i ubrany z pańska w cienkie, ciemne sukno; w mroku siedział, zgarbiony, a długie, spadające na czoło włosy zakrywały mu połowę twarzy.

Niekiedy dziewczyna, znudzona tą milczącą obserwacją, rzucała mu owoc dojrzały. Wtedy spod jasnej grzywy strzelało coś niby iskra w jej błękitne oczy i znowu gasło. Wiśnię brał w opalone dłonie i nie jadł, jakby żartował. jedzenie znikało ze stołu. Nareszcie stara sługa sprzątnęła resztki, mężczyźni dobyli fajki, i gospodarz raz pierwszy zwrócił się do milczącego biesiadnika.

— A nie masz tam czasem zagranicznego tytoniu, gościńca dla wuja?

— Za granicą gorszy palą! — odparł zagadnięty, pomimo to dobywając z kieszeni wzorzysty, skórzany woreczek.

Stary kościste palce zanurzył weń i, napychając fajkę, mruczał:

— Familijne skąpstwo Czertwanów. Woli ząb wyrwać, niż grosz wydać! At!

Dziewczyna odęła usta żałośnie.

— Dziadek myśli, że on o mnie pamiętał? Uchowaj, Boże! Winowajca milczał, za to smutny młodzieniec ujął się za nim.

— Nie własny towar sprzedawał. Byki z poświckich gorzelni, to i nie miał za co kupować prezentów, ledwie starczyło na przekarmienie tego, co pan Czertwan wyznaczył.

— Dobry i stary, i młody. Dobrali się w korcu maku! Stary zwariował na wielki rozum, a on taki całkiem głupi. Orzą nim, jak wołem.

— Rychło przestaną, jak się ożeni i do naszych Saudwilów do was przyjdzie — mówił dalej obrońca, uśmiechając się smutnie jak na stypie.

Dziewczyna pokraśniała, jak wiśnie u kapelusza, a stary łysinę pogładził i trochę udobruchany spojrzał na mruka.

— Aha! Cóż? Ratuję ja go, ratuję, ile mocy. Siostrzany syn, sierota, chciałem za dziecko wziąć kiedyś, ojciec nie dał. Ha! co robić, nie dał, to on i sam do mnie przyszedł.

Dziewczyna zrobiła grymas mówiąc jasno: „Prawda! zobaczyłbyś go beze mnie!” ale stary nic nie zważał.

— Oho, oho! Rada jest na wszystko, byle się nie śpieszyć! „Pośpiech to złodziej”, mówili ojcowie. Na jesień niech Czertwan szuka sobie innego ekonoma do Skomontów, albo sam się weźmie, bo Marek na swoje pójdzie. Już mu czas. Ile masz lat?

— Dwadzieścia osiem minęło na wiosnę!

— Strach! Co to się dzieje teraz. Ja w tym wieku czworo dzieci już miałem, tylko, że mi umierały, jak na komendę, aż żadnego nie zostało! No, ma się rozumieć, miałem olej w głowie, nie bałem się macochy, ani słuchałem każdego! Toteż i wyszedłem na człowieka.

— I Marek wyjdzie, dziadziusiu! — upomniała się dziewczyna — on taki duży!

— Głupiaś! — mruknął stary, groźnie brwi marszcząc. Zaśmiała się swawolnie.

— A dziaduś co dzień sąsiadom prawi: Nie chno mi na jesień Marek osiędzie na gospodarce, to zobaczycie, co potrafi młoda głowa i ręce. Pan Gral świadkiem.

Spojrzała przekornie na młodego chłopca, a on pod tym spojrzeniem wzrok spuścił i westchnął nieznacznie.

— Głupiaś — powtórzył Wojnat, wstając z miejsca.

Ruszyli się wszyscy. Ona pierwsza wybiegła z izby, i po chwili z ogródka doleciał jej cienki głosik słowami piosenki:

Za lasami, Za polami

Stoi domek przy ruczaju.

Tam dziewczyna, jak malina,

Mieszka, by aniołek w raju.

Marek podniósł się z ławy opieszale.

— Pójdę już! — rzekł.

— Czy ci do macochy tęskno? — zamruczał Wojnat.

— Zmitrężyliśmy trzy dni. Ojciec pewnie niespokojny.

— Ani trochę. Słyszę, już na wakacje przyjechał Witold, a i dziewczyna pewnie wróciła z Rygi.

— Już byli, jak odjeżdżałem!

— Otóż to. Dosyć ich tam bez ciebie! A jutro niedziela. Odpocznij ze swoimi.

— Dziękuję, wuju!

W chwili, gdy siadali na powrót u okna, skrzypnęły wrota od ulicy i na podwórzu rozległ się obcy głos:

— Tegul bus pagargientas Jesus Chrystus2.

— At amżiu amżiunujes3! — odparła dziewczyna z ogródka i spytała natychmiast:

— Czy pan Marka szuka, panie Ragis, tutaj?

— A gdzież by on był! — rzekł nowo przybyły.

Marek porwał się z ławy i wyszedł na podwórze. Gość szukał go oczyma około dziewczyny, która, oparłszy się o płot ogródka, rozmawiała, plotąc wianek z pęka malw i stokroci. Był to człowiek maleńki, szczupły, kaleka z kulą u nogi, ubrany w surducinę siną, krojem żołnierskim, i takąż, wypłowiałą czapkę. Twarz miał okrągłą, rumianą, szwów i blizn pełną, sterczały z niej jak skrzydła siwe wąsiki i świeciły figlarne, zmrużone, szare oczki.

— Dobry wieczór, Rymko Ragis! — pozdrowił go Marek od progu.

— Wróciłeś przecie! Ho, ho! Myśleli, żeś drapnął w świat, jak Kazio!

— Mieliśmy kwarantannę. Na granicy padł byk Grala!

— Aha! Szkoda chłopca! Dawno wróciliście?

— Będzie dwie godziny.

— Dobrze trafiłem! Chodźmy!

Zawrócił i pokulał za wrota, kiwnąwszy głową dziewczynie. Gdy się obejrzał na drodze, młodzi szli za nim powoli; gdy minął rozdroże, naznaczone kapliczką i krzyżem, ona została pod Bożą męką, strojąc ją w kwiaty, a on kroku przyśpieszył i wnet się zrównał z kaleką.

Główną drogę zostawili na prawo, ścieżką przez łąki nadrzeczne szli w kierunku dąbrowy i milczeli długą chwilę, jakby się wczoraj rozstali.

A jednak mijało trzy tygodnie, jak Marek Czertwan poszedł do Prus z partią opasów4na sprzedaż i wracał zaledwie.

Żmujdzin nie lubi zaczynać rozmowy, ciekawy nie jest — on patrzy, słucha i… milczy.

Z dala dąbrowa wyciągała do nich jakby ramiona, czarnym cieniem zabiegając drogę: chodziły po niej szmery różne i szelesty tajemnicze.

Z łąki weszli w gąszcz jeżyn, jesionów karłowatych i dzikich róż; potem wielkie dęby otoczyły ich, szli po miękkim mchu i paprociach, gdy stary ozwał się wreszcie pierwszy smutnym, zgnębionym głosem:

— Ze złą wieścią spotykam ciebie, Marku!

Młody nie przeraził się, nawet oczu nie podniósł. Po minucie zaledwie namysłu spytał spokojnie, głuchym swym głosem:

— Jakąż? Rymko Ragis.

— Ojciec twój umiera…

I na to nie było żadnego wybuchu. Marek Czertwan znowu pomyślał chwilę, nim rzekł słowo.

— Dawno zasłabł?

— Przed tygodniem. Z Poświcia przyjechał na święto, trzy dni mocował się z chorobą, aż go zmogła i położył się. Nie choroba to zwykła, ale ta stara kula, co ją lat tyle w boku nosi. Dokołatała się serca wreszcie! Doktora nie chciał; po co leki żołnierzom? Przyszedł czas do apelu, do kolegów, co tam są — to i pójdzie!

Szorstki, prawdziwy żal brzmiał w głosie starego. Rękawem oczy przetarł, westchnął i po chwili znów mówił:

— O ciebie się pyta co chwila, a dziś przed wieczorem księdza prosił, i Jazwigłę sprowadził z Kowna. Widzi mi się, że wolę swą chce zostawić wam ustnie i spieszno mu. Czekają ciebie, aż mnie coś tknęło do Wojnatów się dowiedzieć. Bieda biedą, a tym, co zostają, żyć trzeba i myśleć o sobie! Straszno, by ciebie macocha z dziećmi nie skrzywdziła. Boją się one ciebie i nie lubią! Pamiętajże, powiedz swoje choć raz w życiu, gdy cię ojciec zapyta!

Zamilkł, spojrzał na towarzysza, ale twarz Marka była niezbadaną zagadką. Wątpliwe, czy słyszał dobre rady.

— Cóż myślisz? — zagadnął Ragis z odrobiną niecierpliwości.

— Zobaczymy! — była lakoniczna odpowiedź.

Stary ramionami ruszył. Nie było co gadać z takim człowiekiem.

Długą jeszcze chwilę szumiały tylko dęby święte i szeleściły pod stopami paprocie, aż kaleka znowu się odezwał: już ja wiem, co będzie: to, co zawsze z tobą! Krzywda i krzywda. Macocha zrobi, co zechce. Zmarnuje się ojcowizna w rękach faworyty Witolda, zmarnuje się i on, i Hanka — i ty! Znam ja tego, co odchodzi, i tych, co zostają.

— I mnie? — spytał Marek z naciskiem.

— I ciebie! — potwierdził stanowczo stary. — Może nie?

— Nie wiem! — odparł, ramionami ruszając.

— Ot, to posłuchaj! Byłby z ciebie człowiek, żebyś miał własną ziemię, własną żonę i własnego brata. Kto tego nie ma, ten, bracie, opadnie, jak liść jesienny, omszeje bezużyteczny, jak dziki kamień! I z tobą tak będzie!

Musiał to wreszcie i posłyszeć Marek, bo raz pierwszy podniósł na towarzysza swe oczy, siwe, jak stal, a spokojne, jak tonie bezdennych wód.

— Dlaczego? — spytał.

— Bo ci nie własne Skomonty, gdzie przepracowałeś dziesięć najlepszych lat, ani żona dla ciebie — Marta Wojnata, i nie brat — Łukasz Gral.

— A wy co mieliście własnego, Rymku?

— Ja? — stary się zamyślił. — Ja miałem w twoim wieku chorągiew nad sobą, szeroki świat i wielką myśl. Rzuciłem wszystko i, choć przyniosłem do domu to drewno tylko i blizny, nie pomieniałbym swej doli na twoją… na waszą teraz!

— To Kazio dobrze zrobił, że zbiegł?

— Niedobrze, ale może najrozumniej!

— Zobaczymy! — powtórzył swoje Marek.

Wyszli z lasu na szeroką, uprawną równinę. W dali czerniał dwór nad Dubissą, ku któremu poszły oczy obu, i w jednej myśli zapewne przyśpieszyli kroku. Czekano tam ich niecierpliwie.

Nie mówili nic więcej. Brama odwieczna z daszkiem i jakąś sentencją łacińską, wyrytą na sczerniałej blasze, z wizerunkiem Bogarodzicy u szczytu, otwarła się pod dłonią Marka.

W domu świeciło jedno tylko okno narożne, szeroko otwarte. Gdy się zbliżyli, doleciał ich gruby głos, recytujący przedśmiertną litanię, a kilka innych głosów, łkaniem przerywanych, odpowiadało chórem.

Odkryli głowy i weszli do wnętrza mrocznych sieni, kierując się blaskiem świecy i szmerem modlitwy.

Noc letnia, gwiazd i róż zapachu pełna, wdzierała się do owego pokoju w rogu domu i dziwiła żółtemu płomykowi śmiertelnej świecy woskowej, co tlała skwiercząc, na stole około posłania… Więcej ona dymu i cieni ruchliwych niż światła rzucała na twarz tego, co tam leżał i konał.

Starzec to był suchy i zawiędły, zmieniony tą pierwszą i ostatnią chorobą, a jednak, pomimo cierpienia, spokojny i bardzo pogodny.

Leżał na wznak i słuchał modłów, od czasu do czasu poruszając ustami; oczy miał wpółprzymknięte, jeszcze żywe i przytomne; nie spuszczał ich ze ściany, gdzie świecił ryngraf pradziadów, dwie szable i wśród święconych ziół i palm krzyżyk na zblakłej wstążeczce.

W rękach, złożonych na piersiach, trzymał kurczowo koniec łańcuszka, co mu opasywał szyję, medalik święty może.

A ksiądz wciąż się modlił. Derkacze ze dworu głuszyły jego modlitwy, i płacz je często przerywał, a chory niekiedy podnosił powieki i obchodził wzrokiem otaczających, jakby szukał kogoś na próżno!

Wówczas gasły mu źrenice i kurcz porywał spokój twarzy, a dłonie jeszcze silniej tuliły do piersi końce łańcuszka.

— Baranku Boży… — zaintonował ksiądz.

Chory trzykroć uderzył się w piersi, obrócił z trudem na bok i spytał:

— Czy jeszcze nie ma Marka z powrotem?

— Jestem! — odparł posępny głos z kąta.

Obejrzeli się wszyscy, a spośród służby klęczącej podniósł się i do ojca przystąpił najstarszy z rodziny, a do rodzica najpodobniejszy, olbrzym jasnowłosy.

Stanął naprzeciw chorego i czekał, jak sługa, rozkazu. Twarz jego sucha, ostra, jak brąz twarda i jak brąz opalona, odcinała się ponuro w chybotliwem świetle gromnicy. Oczy wyglądały głęboko z pod czaszki i silnych brwi, wąskie usta zacinała jeszcze silniej żałość owa straszna, co nigdy na wierzch nie wybucha.

Stary zmierzył go wzrokiem i spytał spokojnie:

— Opasy dobrze sprzedałeś?

— Po sto talarów sztuka.

Sięgnął do kieszeni po pieniądze snać5, ale chory głową potrząsnął.

— Zostaw! To nie nasze. Do poświckiej kasy złożysz. To Orwidów grosz! Dobrze, żeś wrócił! Bałem się ciebie nie doczekać, ale Bóg łaskaw!

Umilkł, jakby myśli zbierał, i zaczął powoli:

— Nie pisali moi ojcowie nigdy testamentu, bo i po co? Uczciwy uszanuje ojcowskie słowo, a zły i pismo zburzy! Starym obyczajem i ja was chcę za życia podzielić ustną wolą. Ziemi kawał jest świętej i grosza trochę, a byście nie skarżyli mnie kiedy, żem kogo skrzywdził, sami powiedzcie, czego chcecie z ojcowizny? Ja rozsądzę! Mówcie, dzieci!

Zapanowało milczenie. Marek oczy spuścił, namyślał się po swojemu nad każdem słowem i czekał na tamtych, na troje, co się skupiło bliżej posłania: dwoje przyrodnich i macocha. On stał dalej i sam.

— Mówcie, dzieci, mnie pilno kończyć! — powtórzył chory.

Wówczas z klęczek przysunęła się do rąk jego szczupła postać dziewczynki może osiemnastoletniej, bardzo bladej i mizernej. Podniosła oczy swe czarne, cudne wyrazem myśli wielkiej i szlachetnej, i wyszeptała:

— Papo, i ja mogę o co prosić?

— A jakże, Hanko, możesz. Mów śmiało!

— Papo! Ja nie chcę ani ziemi, ani grosza, nic, nic, tylko słowa waszego, żeby mnie uczyć się nie bronili! Ja im wszystko oddam za swobodę i pracę, którą kocham. Wszystko!…

— Hanko!… — upominała matka z cicha.

Dziewczyna wzdrygnęła się i, nabierając otuchy mówiła coraz goręcej:

— Ja wiem, mamo, to nie wypada, niestosowne: mama chce mnie zatrzymać w domu, a ja nie mogę! Papo! na Boga się klnę, że nie nadużyję swobody, tylko mi ją dajcie, bo… bo…

Zabrakło jej tchu.

— Dokończ! — rzekł chory.

— Bo żyć nie potrafię bez nauki i woli, i nie dopuśćcie, papo, żebym kradła to, jak głodny — chleb.

Sucha dłoń starca spoczęła na rozpalonej głowie, jakby ją uspokoić pragnął, ale nic nie odrzekł na prośbę, tylko dalej sięgając wzrokiem, spytał:

— Na ciebie kolej, Witoldzie. Chodź bliżej!

Z mroku wysunął się chłopak dwudziestoletni, uderzająco ładny, smukły, odziany z wyszukaną elegancyą, i nieśmiało przystąpił bliżej.

— Ja, papo, sam nie wiem — wybąkał — może da Bóg, papo wyzdrowieje.

— Ty nie doktór, a mnie pociech nie trzeba. Czego chcesz na swój dział?

Chłopak spojrzał na matkę, na księdza, i zachęcony przyjaznem skinieniem, odparł już śmielej:

— Ja bym chciał gospodarować z mamą w Skomontach, jeśli papy łaska.

— Tak?… — zamruczał Czertwan. I podnosząc oczy, spytał:

— A ty, Marku?

Olbrzym snadź się już namyślił, bo odparł natychmiast:

— Dajcie mi, ojcze, nieboszczki matki zagrodę w Saudwilach i Dewajtę.

— Na swój chleb chcesz iść i żenić się pewnie także? — spytał ojciec posępnie.

— Już mi czas! — odrzekł krótko syn.

Stary sposępniał, skrzywił się, jakby go coś zabolało, i chwilę czekał, czy się kto jeszcze nie ozwie.

— A ty? — zagadnął, do żony się zwracając. Zaszlochała okropnie.

— Mnie nic nie trzeba, gdy ciebie nie stanie. Kąt w Skomontach do śmierci przy Witoldzie! Co wdowie miłe? Jeden grób!

Znowu pomilczał trochę i znowu westchnął.

— Zapomnieliście wszyscy — zaczął smutnie — że tu brak jednego, że troje dzieci miałaś.

Kobieta wstała z klęczek i przerwała mu gwałtownie:

— Zabroniłeś go wspominać. Przekląłeś!

— Nie! — zaprzeczył, a oko mu strzeliło iskrami. — Choć przeklęty każdy, co ziemię rodzoną rzuca, gdy mu ciężko! Pamiętajcie: przeklęty! Wstyd on mi zrobił i hańbę, ale to moje dziecko! Zachowałem mu tę ziemię i pamięć w sercu, choć smutną. Może on wróci, czekajcie! I darujcie, gdy do was przyjdzie, jak ja darowuję.

Znowu zamilkł, myśli zbierał, zapatrzony w płomyk gromnicy.

— Dawaj tu plany, Marku! — rzekł.

Syn wyszedł, wrócił po chwili i żądany przedmiot rozwinął przed nim, a chory trochę się podniósł i, chudym palcem wodząc po papierze, coś pokazywał i mówił:

— Skomonty po ojcach wziąłem i starym obyczajem najmłodszemu oddaję. Za rok, z dniem pełnoletności, Witold je obejmie, a tymczasem matka niemi zarządzi i przy nim do śmierci zostanie.

Chłopak obejrzał się znów na matkę i spytał z cicha:

— To Marek już tu nie będzie gospodarzyć?

— Kiedy mówię, że matka, to nie Marek! Słyszałem, że masz długi — to hańba i wstyd! Słyszałem, że nie uczysz się — to nikczemność, i że hulasz, trwoniąc czas i zdrowie — to podłość! Jeśli takim zostaniesz, odstąpi cię błogosławieństwo Boże i moje. Pamiętaj.

Witold oczy spuścił, poczerwieniał i milczał, a chory dalej wskazywał i mówił:

— A drugi folwark, Ejniki, to Kazia spuścizna, gdy wróci. I to ci, żono, oddaję w opiekę. Niech znajdzie kąt własny i czysty, i tę ziemię, którą opuścił, pracującą dla niego! Pamiętaj, nie skrzywdź go i oddaj moje błogosławieństwo, chybaby wiary i mowy zapomniał… Wtedy nie… nie… nie błogosław!…

— Bóg go uchowa i święty jego patron — wtrącił ksiądz.

I znowu Czertwan coś palcem znaczył i do żony zwrócony rzekł:

— A to, Budrajcie, twoje wiano, Hanki posag. Nie taka ona, jak inne dziewczęta, ale przeto tę różnicę trza w niej uszanować, bo z dębu nie zrobisz obręczy i tylko połamiesz. Pilnuj jej, albo daj swobodę w tym, co godziwe, niech nie zabraknie chleba i wygód, a drogą, którą obierze, niech idzie. Nauki chce, a nauka nie grzech nikomu!

Z łkaniem rzuciła się dziewczynka do rąk ojcowskich. Krzyżyk jej naznaczył nad czołem i mówił łagodnie:

— Pamiętaj, dziecko: wiarę uchowaj, pamiętaj. Nie bądź uczoną lepiej, ale rozumną! Rozumiesz? Bym nie pożałował w grobie, żem ci uczynił wolę!

Rękę położyła na piersi i powtarzała:

— Nie, nie, nie!

Marek wciąż plan trzymał i patrzał spokojnie, jak po kawałku znikała ojcowizna, i patrzał jeszcze, gdy nic nie zostało na jego dział, nic z tej ziemi, którą od dziesięciu lat w zastępstwie ojca uprawiał w pocie czoła!

Każdy dostał część: i utracjusz, i zbieg — dla niego nie było ani piędzi wśród tych łanów, i łąk. I słusznie: on tylko prosił o wiano matki, szlachcianki z zaścianka, i lasu kawał w widłach potoku i Dubissy. Ojciec i jego prośby wysłuchał, jak tamtych.

— Złóż plany, Marku, rozdałem wszystko — rzekł wreszcie stary. Prosiłeś o własny kawał ziemi i niezależność. Czas ci o rodzinie własnej pomyśleć. Prawda! Oni wszyscy odeszli z tym, co chcieli, i tobie się to samo należy! Może słuszniej jeszcze, boś zapracował!

Przymknął oczy i leżał chwilę zamyślony, bez ruchu. Nagle poruszył się gwałtownie i mówić począł gorąco, przeszywając syna wzrokiem:

— A któż mnie zastąpi? Kto? Nie miałem ja nigdy tej swobody i gościem byłem pod własnym dachem. Obce ręce uprawiały moją rolę, póki ty nie dorosłeś. Ja całe życie sługą byłem i ekonomem, a teraz kto weźmie moją służbę?…

Zamilkł, i Marek milczał, tylko brwi zmarszczył, usta zagryzł, buntowało mu się coś w duszy…

Stary patrzał nań: odgadł burzę, co wzbierała w skrytej duszy, i mówić począł wolniej, ciszej, jak o czymś świętem a tajemniczem:

— Minęło wiele lat od mojej młodości. Mówią jedni, że inny teraz świat, inni ludzie, inne życie. Nieprawda! Świat ten sam i ludzie, tylko się stępili, jak ot te moje stare szabliska, od ciągłego rąbania a rąbania po kamieniu! Szczerba nie wstyd, byle rdzy nie było, bo rdza zje najlepszą stal, a szczerbę odtoczysz w potrzebie!

Za owych dawnych czasów wielkie burze chodziły po świecie i chmury ołowiane, a lata suszy były, więc lud czekał z tych chmur deszczu i rosy, ale Bóg inaczej chciał. Nie deszcz przyszedł, ale grady i pioruny na ludzi i mienia. I wszystko się skończyło!…

Piotr Orwid bratem mi był: z jego łaski ja, chudopachołek, do szkół chodziłem, razem służyliśmy potem jeszcze większemu, niż my wszyscy, panu!

Grom go trafił u mego boku daleko stąd. Wróciłem sam nad Dubissę naszą, zastałem zgliszcza w Skomontach, a w Poświciu u niego dziecko sierotę!

I jakem mu przysiągł w chwili zgonu, stanąłem za ojca sierocie, sługą wdowie, opiekunem ich dobra.

Trzydzieści lat minęło. Rany się zabliźniły, ból w głąb poszedł i porósł twardą skorupą. Wychowałem chłopca na człowieka, sam się ożeniłem, odbudowywałem po cegle rumowiska! Pamiętacie, księże dobrodzieju, owe czasy i Kazimierza Orwida? Takich już nie ma teraz! Ha, szczerby, rdza! Wiadomo! Nad dziecko własne milszym mi był, żenić się miał, no i znowu te burze przyszły. Boże skaranie! I jak dawniej, zgubę niosły dla wielu i dla niego!

Cudowna patronko nasza! Tyle łez, tyle nędzy. Dwa razy przebyłem za żywota to samo! Poszedł i on, i nie wrócił!

Raz go tylko ujrzałem na drodze: na piersi mi upadł i zapłakał, i na krew ojcowską zaklął, żebym o nim pamiętał. Narzeczona poszła za nim! Rzucili mi mienie, i dobro, i ziemię, jak święty depozyt sierot, i oto lat tyle, jak nie było o nich wieści.

Głos mu cichł i opadał, szeptem dokończył z przejmującym żalem:

— …I nie zobaczą już ich moje oczy, nie zwrócę im tego, com taką pracą zachował, już nie! Może czekają tam na mój raport?… Tyle lat?…

Urwał, wyczerpany ostatecznie, i zamknął oczy, a po twarzy snuły mu się żałobne cienie.

Marek głowę zwiesił, i wszyscy zadumali się smutnie, oprócz Witolda, który opodal na fotelu usiadł i ziewał.

Pani Czertwan pierwsza przyszła do słowa:

— Żeby żyli, daliby wiedzieć o sobie! — rzekła, a widząc, że mąż nie rusza się, spojrzała nań przelękła.

Piersi chorego podnosił ciężki oddech, hucząc, jak w próżni. Pochyliła się nad nim, poprawiła poduszki, do ust podała wina trochę. Wypił, ale oczu nie rozwarł; musiał go ból szarpać, bo chwilami krzywiły się usta i fałdowało czoło.

Człowieczek mały, bezmiernie otyły w okularach, na malutkim nosku, wychylił się z kąta i sapiąc, mrużąc oczy, wygłosił:

— Sądowa dawność minęła! Należy wezwać przez guberskie6 wiadomości sukcesorów, a jak się zgłoszą…

Czertwana jakby kto w twarz uderzył. Zadrżał, ostatnia krew nabiegła twarz i czoło, spojrzał strasznie na mówiącego…

— Dla sumienia nie ma dawności, panie Jazwigło; mnie prawniczych sposobów nie trzeba, ja mam tu prawo — uderzył się w piersi — i wedle niego całe życie postępowałem! Uchowałem spuściznę przez te ciężkich lat tyle nie dla obcych, ale dla niego, lub dzieci!

Jurysta brwi podniósł, pogładził monumentalną łysinę, przymrużył jeszcze więcej świdrujące oczki.

— No, a jak oni z kretesem przepadli? I oni, i dzieci? Hę?…

— Jeśli ich nie ma — powtórzył chory z namysłem — to za dziesięć lat od mej śmierci ten, co mnie zastąpi, ziemię rozda ludziom, co dla niej pracowali, włościanom sąsiednich trzech wiosek, na równe części, a kapitały, com złożył, odda na dobrą sprawę i mszę świętą ufunduje w Ugianach za dusze nieżyjących.

Ale tak nie będzie: oni wrócą, prędko może, zobaczycie!… Oczy na milczącego Marka podniósł i rzekł:

— Weźmiesz sobie, synu, matczyną zagrodę i Dewajte, zasłużyłeś na nie, ale nie pójdziesz do własnej roli i pod swoją strzechę, nie będziesz dla siebie pracować. Nie na tom ja ciebie hodował!

Do Poświcia pójdziesz, tamtą spuściznę świętą weźmiesz po mnie, i jakem czynił i żył, tak ci nakazuję!

Olbrzym nic nie odrzekł, a ojciec, snać przywykły do jego mrukliwości, nie pytał o zgodę, tylko ów łańcuszek zdjął z siebie drżącemi rękami, rozwiązał woreczek jedwabny, co na nim wisiał, i dobył kluczyk niewielki i połowę starego sygnetu z herbem wpół zatartym.

— To klucz od biura, a to znak, pamiątka. Drugą połowę pierścienia Kazimierz Orwid wziął ze sobą, odchodząc. W biurku plenipotencję znajdziesz na swe imię i wszelkie wskazówki. Resztę pan Jazwigło ci dopowie, bo mi czasu brak i sił. Weź to, Marku, niech umrę spokojny!

Młody jeszcze stał, jak wryty. Ręce jego muskularne, opalone, na których dziwnie odbijała złota obrączka, zaciskały kurczowo poręcz łóżka. Blady był, jak ściana, przez wargi błyskały zacięte zęby.

Czuć było, że mu wulkan kotłował w duszy, że wyłby, gdyby przemówił. Macocha poruszyła się niecierpliwie.

— Idźże, kiedy ojciec każe! — zawołała, ale stary spojrzał na nią surowo.

— Daj pokój. Nie zawsze ten dotrzyma, kto godzi się bez namysłu. Słuchaj, Marku, mnie pilno kończyć, a ta mi została ostatnia troska, jak kamień na duszy. Zdejm mi ją, a szczęście ci to przyniesie. Chodź.

Marek, ociągając się, przystąpił. Ojciec łańcuszek zarzucił mu na szyję, już uspokojony, pełnym głosem mówił:

— Jak pies, wierny będziesz i, jak kur, czujny i nie dasz nikomu wziąć Orwidów dobra, chyba kto ci przyniesie drugą połowę tego sygnetu. Taka była umowa z nimi. Zapamiętasz? Ja przysiągłem, a ty dochowasz?

Ręce na głowie mu złożył i dodał uroczyście:

— Duszę ci moją oddaję, i świętą myśl, i wiarę! Mało ty mówisz, i nikt cię nie zna, możeś zły, to niech cię me błogosławieństwo zmieni, a możeś dobry, to niech ci pragnienia ziści. Najstarszyś i najrozumniejszy z nich wszystkich, a oni boją się ciebie. Nie krzywdź ich i nie myśl o sobie. Twoja część w Poświciu, za rzeką. Pamiętaj! daj słowo!…

Chwilę głos nie chciał wyjść z gardła biedaka, potem wyrwało się niewyraźnie:

— Kazaliście, to dotrzymam!…

Chory odetchnął, jak wyzwolony, głowę syna przycisnął do piersi: na płowe włosy młodego spadło łez parę.

— Niech ci Bóg płaci! — wyszeptał i zaraz potem, jakby napędzany niewidzialną dłonią do pośpiechu, rzekł:

— Marku, podaj księdzu szkatułkę!

Po chwili do rąk plebana syn podał sporą żelazem krytą skrzynkę. Witold wstał z fotela i na palcach podszedł bliżej, za opiekuńcze plecy matki i siostry. Chory z pod poduszki wyjął klucz od skarbca i mówił do księdza coraz wolniej:

— Siedem części tam jest, ojcze, po pięć tysięcy rubli w każdej. Dla dzieci czworga i dla żony, a szósty rozdzielicie między sługi nasze. A siódmy oddajcie do Ugian, cudownej Pani, pod której opiekę oddałem siebie za młodu. Niech z pracy mojej przyjmie ofiarę, jako mnie nigdy nie opuściła.

Pleban liczył i po kolei wręczał im spuściznę. Część Kazimierza wzięła matka, ostatni wziął Marek i pustą skrzynkę na bok usunął. Nie on ją już będzie napełniał, jak dotąd!

Wzrok chorego szedł po nich coraz bledszy.

— To i wszystko! — powtarzał — skończyłem, skończyłem!… Rękę do błogosławieństwa podniósł.

— Daj wam, Boże, dolę, i spokój, i swobodę, bo to i całe szczęście na ziemi! Żyjcie w zgodzie i razem — będziecie silni!

Poklękli wszyscy, a on nad pochylonymi głowami krzyż naznaczył i opadł ciężko na posłanie.

Chwilę odpoczywał nieruchomy, strasznie blady, a potem, tknięty swą największą troską, oczy wlepił w stojącego naprzeciw Marka.

— Pamiętaj, żeś ty Orwidów sługa, pamiętaj — wyszeptał.

— Kazaliście, będę! — powtórzył swoje olbrzym.

Wtem z mroku wysunął się Rymko Ragis i, na kiju wsparty, stanął obok Marka.

— A mnie kto w dziale weźmie, Czertwanie? — rzekł na pół szyderczo — zapiszcie komu w inwentarzu, by się nie pobili o mnie!

Na to raz pierwszy ożywiła się ponura twarz Marka, i prędko, jakby się lękał, że go wyprzedzą, rzekł:

— Wy ze mną pójdziecie, Rymko Ragis!

— Słusznie — rzekł chory — idźcie z nim, kolego, do jego zagrody, by się nie troskał o swoje! A ty, Witoldzie, ciotkę Annę do śmierci utrzymuj i sług starych nie wypędzaj! Stary sługa — przyjaciel!

Chciał coś jeszcze mówić, ale już nie zdołał, położył się na wznak, oczy zamknął, rękami przyciskał bolejące piersi.

Chwilami jak martwy był, bez głosu i tchu, i ruchu, aż go cierpienie chwyciło: wówczas stękał, jęczał, chrapał, to znowu, jakby modlitwą chciał zagłuszyć ból, szeptał niewyraźnie wciąż jeden psalm, urywając ciągle:

— Judica me Deus et discerne causam meam7…

Ksiądz do rąk podał mu gromnicę i monotonnym grubym głosem zaczął odmawiać psalmy. Witold wrócił na swój fotel, żona oparła łokcie na brzegu łóżka, wyczerpana zupełnie, dziewczyna szlochała skulona na ziemi.

Tylko Marek stał nieporuszony, ze zmarszczką na czole i zaciętymi usty, patrzał na twarz ojca.

A twarz ta coraz się przeciągała, żółkła, z piersi dobywało się mozolne tchnienie, w którem bystre ucho rozróżnić mogło coraz niewyraźniej: Judica me Deus et discerne causam meam…

Uroczysta cisza zaległa pokój… Była to agonia, przysionek wieczności!

W oknie pobladły gwiazdy, i uderzyła woń rosy porannej, padającej na kwitnące róże na dziedzińcu. Krótka noc letnia dobiegała kresu.

Aż wreszcie, gdy zapiały trzecie kury, Czertwan oczy rozwarł szeroko, na ryngraf je podniósł i westchnął. Gromnica wysunęła mu się z rąk i zgasła, powstał gwar i ruch okropny.

Porwali się wszyscy. Stary oczy miał otwarte, łez śmiertelnych pełne, rysy dziwnie spokojne.

— Jak żył, tak umarł! — zamruczał Ragis, ocierając wąsy i powieki.

— O Jezu! O Jezu! — ryczała żona, tłukąc czoło o brzeg łóżka.

— Światła, Józef! — rzucił swój pierwszy rozkaz młody pan Skomontów. Marek usunął się trochę i w okno spojrzał.

Brzask wiosenny świtał i dzień nadchodził, różowemi smugami zaglądając do izby. Budziły się ptaki po gałęziach, wstawali ludzie, zwierz, owady najlichsze do życia, do pracy, do ruchu, tylko on, starzec pracowity, jak pszczoła, ranny, jak skowronek, czujny, jak kur, nie wstawał.

Zdał już swą pracę i trud — odpoczywał. Był to dla niego dzień wielkiego święta i wielkiego spokoju!

II.

W tydzień po śmierci Czertwana oryginalny orszak przeciągał ulicą zaścianka Saudwile. Przodem szedł Rymko Ragis z dubeltówką przez plecy i borsuczą torbą przy boku, otoczony pół tuzinem psów rozmaitych. Na sznurku prowadził oswojonego lisa, a z zanadrza sinej kapoty wyglądały pyszczki srokatych królików. Wędrowna ta menażeria poprzedzała wóz drabiniasty, eskortowany przez ospowatego parobka, a na wozie piętrzyły się dwie skrzynie zielone, parę stołków, jakieś siatki, pęki wyprawnych i niewyprawnych skórek, motyki, garnki, a na szczycie w ogromnej klatce jechał żuraw siwy i kilkanaście sztuk mniejszego ptactwa, krzycząc i świegocąc wniebogłosy.

Za tym wozem szła para wołów chudych, mizerna krowina, kilkoro cieląt, a na końcu Marek Czertwan wiódł za uzdę sędziwą klacz białą, która w Skomontach woziła wodę i drwa.

Tabor zamykał pies bury, nieufnie spoglądający wokoło.

Pomimo roboczego dnia i obojętności żmujdzkiej, kto żył, wyległ za wrota, pozdrawiając przybyszów uprzejmie i dziwiąc się mocno.

— Tóż to wszystko, co dali Markowi ze Skomontów? — szeptano między sobą.

Jego samego nie śmiano zapytać. Szedł chmurny, jak noc, milcząc, uchylał przed znajomymi kapelusza.

Stary Wojnat stał u wrót swej zagrody, ręką oczy przysłonił, patrzał, a zza jego pleców ciekawie wyglądała Marta.

— W imię Ojca i Syna! A to co? — zakrzyczał.

— Pogorzelcy! — odparł szydersko Ragis, nie zatrzymując się wcale.

— Marek! Co to znaczy? Teatr pokazujesz? Chodź no tu! Młody głową potrząsnął.

— Za chwilę przyjdę do was — odparł.

Obok zagrody Wojnata, płotem oddzielona, leżała druga, granicząca już z polami. Przeciwieństwem była ona pod względem porządku i dobrobytu sąsiedniej. Zamiast parkanu, kilka kamieni broniło jej od ulicy, źle osłaniając zagony mizernej gryki i owsa, zasianych w pustym ogródku. Nie było tam wiśni i ułów, z daleka biły w oczy obdarte budowle, chata bez szyb i dziedzińczyk, chwastem porosły.

Był to dział Markowy, matczyna zagroda. Tabor zwrócił się w podwórze, na zwalonej przyzbie usiadł Ragis i dla dodania sobie rezonu, zaczął gwizdać przez zęby. Marek z parobkiem wyładowali wóz, zagnali żałośnie ryczące bydło do pustej obórki, sprzątnęli wóz z drogi.

Dziatwa przyglądała im się z ulicy ciekawa, zdziwiona. Zajmował ją nadzwyczaj szpak w klatce, który co chwila podlatywał i krzyczał:

— Na zdrowie! Na zdrowie!

— Cicho, błaźnie! Nikt nie kicha! — upominał go Ragis, na wielką uciechę dzieci.

— Możesz wracać, Grenis — rzekł wreszcie Marek do parobka, wciskając mu w rękę pieniężny podarek.

Chłop się cofnął, jakby mu węgiel gorący padano i — zamiast iść do dworu — stał i milczał, obracając bicz w ręku.

— Czegoż chcesz? — zagadał go Ragis.

— Gdzie moje konie, tam i ja się ostanę — odparł po żmujdzku.

— Pani kazała ci wracać, to wracaj! — mruknął Marek.

Żmujdzin obejrzał się wokoło, na drogę, na niebo, na rzekę, wrócił oczyma do krzywej stajenki, podszedł do niej, zajrzał i pod ścianą się położył.

— Namyśli się, to wróci! — rzekł Ragis. — Ja tymczasem założę sobie gniazdo. Biedne bestyjki moje, przechorują jazdę!

Marek pomyślał chwilę, zawahał się i ruszył do Wojnatów. Kończyć trzeba było, bo wieczorem już go czekano w Poświciu.

Wszedł. Marta szyła u okna, stary dreptał po izbie. Zamilkli na jego widok.

— Raczyłeś wreszcie pokazać się! — wybuchnął Wojnat. — Przez tydzień nie stało ci czasu donieść, co się dzieje. No, gadaj teraz!

— Widać nie było czasu, jeśli nie przyszedłem. Wzrosłem wśród was i przywykłem, ale ojciec dziecku pierwszy. Kilka dni temu w grób go położyliśmy.

— Toż widziałem, byłem na pogrzebie. Ją się pytam, co z sobą robisz teraz?

— Zrobię, jak ojciec kazał — odparł ponuro.

— No to gadaj-że²²! Co to za komedye z tą zdechliną, coś przyprowadził?

— Ano, co mi dali z domu, to wziąłem!

— Jak to dali? Kilka sztuk, tobie, ze Skomontów? Ojciec nie zostawił woli?

— Zostawił. Ziemię podzielił!

— No jakże? Coś dostał?

— Zagrodę i Dewajte.

— A Skomonty?… Ejniki?… Kapitały?…

— Skomonty Witolda i matki, Ejniki Kaziowi, z kapitałów wypadło każdemu po 5 000 rubli!

— Czemuś nie dochodził swej części dobytku? Jak żebraka cię wyprawili! Jest prawo przecie!

— Ja swarów nie chcę. Nie dali, siłą brać nie będę — rzekł Marek, ruszając ramionami.

— Ciemięgo! — zaburczał stary i urwał.

Czas jakiś chodził po izbie i sapał, potem zaczął mówić coraz gniewniej:

— Szachraje! Oszukańcy! Znaleźli gamonia i obrali! Skrzywdzili moją krew, na złość mnie. Poczekajcie! Zobaczymy, kto mędrszy! Wypędzili z torbami i śmieją się ze starego Wojnata! Ja im pokażę! Będzie on pan, a wy hołysze! Przyjdziecie nas prosić! Figa!

Zatrzymał się przed Markiem i, z dumą patrząc na jego atletyczny wzrost, rzekł:

— Twoje ręce, a moja głowa cudów dokażą! Zagrody połączymy w jedno i będziemy pracować. Nie umrę, nim ty ich wszystkich nie pospłacasz i nie zbierzesz fortuny w swoje ręce. Na jesieni cichy ślub z Martą weźmiecie, razem żyć będziemy i patrzeć, jak oni będą szaleć. Rozumiesz? na dział się nie zgadzaj i płać im powoli. Życie długie, doczekasz się dobra!

Marek milczał, głowę zwiesił i słuchał. Tak, to było jego marzenie. Marta, praca i ziemia ukochana! Może żal i krzywda szeptały coś o odwecie, a stary i to głaskał, rozdmuchiwał. Machinalnie, może na pokusę cichą, młody w zanadrze wsunął rękę i woreczek z sygnetem przycisnął z taką mocą do piersi, że aż go zabolało, i długo nie mógł się zdobyć na słowo.

— A co? — spytał Wojnat. — Dodałem ci rezonu. Nie strach ci już rudery? Było to wezwanie, Marek oczy podniósł na Martę i rzekł przez zęby:

— Strach czy nie, ja w niej nie zostanę, tylko do wieczora. Stary pobladł, przestraszył się.

— Dlaczegoż to do wieczora?…

— Bo mi ojciec kazał Poświcia pilnować. Już mnie tam czekają.

Był to grom. Dziewczyna opuściła ręce z robotą i aż zbielała, staremu zaparło dech w piersi. Otworzył usta, wytrzeszczył oczy, oniemiał.

Zapomnieli o przywiązaniu starego Czertwana, o tej kuli przy nodze, którą wlókł całe życie, o tej waryacyi, jak mówiono! Zdał ją synowi, może zaraził swą słabością, jak rodzinną chorobą!

Po chwili jednak złowieszczej ciszy Wojnat wybuchnął:

— Ty? Ty? Do Poświcia? znowu za ekonoma daremnego! Ty? ty?

— Pójdę! — rzekł krótko Marek, przerywając.

— Pójdziesz? Czego? Czekać na umarłych, jak Czertwan czekał? Zastanów się!…

— Po co się zastanawiać, wuju? Ojciec w grobie i dałem słowo! Pójdę!

— A twoja ziemia? a ja? a Marta? Pomyśl ty o tem?…

— Co tu myśleć? Ziemi Ragis dopatrzy, a wy i Marta… Wola Boża!

— Jak to? Co to?

— Może poczekacie na mnie, jeśli łaska. Może Orwidowie wrócą prędzej, niż spodziewani? Czy ja wiem? Ojciec kazał — muszę!

Stary ręce za pas założył i, z gniewu przechodząc w spokojną zaciętość, cedzić zaczął słowo po słowie:

— A to ich sobie czekaj, tych swoich Orwidów! I owszem! Wysługuj emeryturę. Ale co nas, to nie mieszaj do swych planów! Mnie napędza śmierć, nie mam prawa czekać, sił brak! Rąk mi trzeba młodych zaraz i pomocy! Albo zostawaj tu dziś, albo idź, na zawsze…

Marek głową potrząsnął.

— Wy wiecie, że nie mogę zostać! Wola wasza — pójdę!

— Z Panem Bogiem! — mruknął stary, odwracając się.

Młody podniósł oczy, szukał narzeczonej, ale miejsce u okna było puste, robota leżała rozrzucona, dziewczyna wyślizgnęła się niepostrzeżenie. Skłonił się wujowi i wyszedł. Na podwórzu nie było Marty, okrążył ogródek, brał za klamkę swych drzwi, gdy go doleciało lekkie łkanie pod płotem.

Zadrżał, rozchylił gąszcz wiśniowy sąsiedniej zagrody i zajrzał.

Dziewczyna siedziała skulona na ziemi, fartuszkiem zakryła twarz i płakała rozpacznie. Długo stał i patrzał na tę boleść, nim się zebrał na słowo.

— Marto, nie płacz! — rzekł z cicha — co to pomoże? Chciałem się z tobą pożegnać… Porwała się z ziemi gwałtownie, zaczerwieniona od łez i wzruszenia.

— Nie słuchaj dziada! — zawołała — Jemu jedno: ty, czy inny, byle zdrów i młody! Niech szuka rąk i pomocy, ale nie męża dla mnie! Trzeba ci iść, och, Boże mój! Strach pomyśleć! Ale czy wrócisz za rok, czy za dwa, czy za sto, ja, póki życia — twoja! Na co chcesz, przysięgnę ci!

— Nie przysięgaj, ale dotrzymaj! — odparł poważnie — Bóg słyszy! Ja zawsze jednaki! Ty wiesz!

— Zobaczysz! — szepnęła z naciskiem — że i ja taka! Ty, albo żaden!

Trzymali się za ręce i staliby tak długo, osłonięci gęstwiną, gdyby nie ruch w ruderze i głos Ragisa za oknem. Swoim zwyczajem gadał z menażerią.

Marek uścisnął dłonie dziewczyny i cofnął się. Gałęzie zajęły zwykłe miejsce, oddzieliły znowu zielonym murem dwa ogrody, nie zostało ani szczeliny, ani znaku, chyba w młodych sercach na dnie trochę gorzkiego wesela.

Ragis nie tracił czasu. Rudery swej nie poznał Marek. Stary ją uprzątnął, okurzył, na pustych ścianach rozwiesił broń, trofea myśliwskie, i Życie św. Genowefy w kilkunastu jaskrawych obrazkach; sprzęty zajęły puste kąty, a w dwóch rogach umieścił dwa tapczany na posłanie.

Zwierzęta oglądały nowe miejsce, piszcząc i skomląc. Gospodarz rozpakowywał skrzynie, prawiąc im moralne sentencye:

— A co? zjadłeś harbuza? — spytał wchodzącego.

— Od kogo?

— Ano, od starego i dziewczyny!

— Stary nie jedno z dziewczyną! — odmruknął Marek, otwierając swój tłumok.

— A wiesz, że Grenis uciekł z końmi?

— Uciekł?

— Widziałem przez okno, jak je wyprowadził, siadł i wyjechał! Chciałem łapać, ale potem złość mnie wzięła. Zabrali tyle, niech ich i ta reszta udławi!

— Dobrzeście zrobili! Znajdziemy i parobka, i konie za pieniądze.

Zgiął się nad skrzynią i umilkł.

Ragis głową pokiwał, usiadł na zydlu i fajkę zapalił.

— Ot się i stało, co ci prorokowałem! — zaczął smutno. — Krzywda i krzywda! Było ci po to tyle lat pracować! Coś się ostało? Jak z łodzi rozbitej, kawał spróchniałej deski. I znowu odchodzisz?…

Marek milczał uparcie. Powoli dobywał ze skrzyni swe bogactwa i rozmieszczał je po ścianach i stole. Zakrył posłanie. Zapomnieć chciał, że on tu gościem tylko do zmroku.

— Czego to ludzie nie zrobią? — mówił dalej stary. — Czertwan był sprawiedliwy i twardy, no, i jego osiodłali, wodzili na sznurku. Ot, chyba, że lepiej na świecie być złym, niż dobrym!

— Nie mówcie nic na ojca! — odparł Marek. — Zrobił, jak chcieli! Oni myśleli źle, a on zrobił dobrze!

— Bo co? — zagadnął Rymko ciekawie.

Młody się wyprostował: jak zwykle, namyślał chwilę nad odpowiedzią. Był to nałóg charakteru.

Przez tę chwilę oczyma spoczął na ścianie, nad swym tapczanem.

Tam, pod świętym obrazkiem, wisiał, z blachy czarnej wycięty, rycerz konny, z podwójnym krzyżem na tarczy, z mieczem wzniesionym w prawicy. Na niego patrzał Marek i wyrzekł powoli:

— Nie dla siebie ja pracowałem, i znosiłem, i milczałem.

— To dla kogoż? Dla Wojnatów czy Witolda?

— Dla tego! — zamruczał, głową ścianę wskazując.

Ragisowi zaświeciły siwe oczki, i wąsiki pokręcił, ale jakby nie zrozumiał, mówił dalej:

— Skomonty za rok przejdą w cudze ręce. Witold zje ojcowiznę, jak bekasa! Młode zęby i łakome. Kazio nie wróci, a jeśli i wróci, to sprzeda Ejniki. Hanka zmarnieje z nauki i straci Budrajcie. Zginie wszystko!

Marek podniósł głowę, odrzucił włosy z czoła i dłonią za pierś się chwycił, jakby go tam w głębi zabolało coś okropnie, i znowu po namyśle mówił już nie cicho, ale pełnym głosem i z dziką energią:

— Zginie, zginie! — powiadacie. — Ej, ojcze, w ten dzień zguby nie stanie chyba na ziemi mnie i Dewajtisa mojego?

Kaleka patrzał i słuchał. Od dziecka znał tego człowieka, żyli razem, a nigdy go takim nie widział. Jak surma bojowa zabrzmiał jego głos posępny, pioruny strzeliły z zimnych oczu.

Słońce zajrzało w cienie izdebki, i jeden promyk ozłocił czarnego rycerza na ścianie i jasnowłosego Żmujdzina. I raz pierwszy zauważył Ragis, że chrześniak jego miał takie same surowe i zacięte rysy, jakby jeździec żelazny bratem mu był, czy ojcem, i na boje iść mieli razem.

Zdjęła go cześć jakaś niebywała, i długo milczał, wpatrzony w tych dwóch, i sam nie wiedział, który mu był większy w tej chwili.

Marek pierwszy się opamiętał, zląkł się wybuchu, poczerwieniał, obejrzał się i począł majstrować około swej strzelby. Płomyk zgasł.

— I cóż ty im zaradzisz? Nie masz czasu i prawa iść im z pomocą — zagaił rozmowę stary wojak.

— To oni przyjdą do mnie! — była niewyraźna odpowiedź.

— Przyjdą, żebyś się podpisał na dziale, i musisz!

— Nie muszę, jak nie chcę!

— A to chyba! Masz sens!

Młody skończył swą robotę, usiadł u okna, dobył z kieszeni stary pugilares i na skrawku papieru zaczął rachować. Zstępowało z południa, wzywało go do odwrotu.

Zaczęli rozmawiać o swych niedostatkach. Brakło wszystkiego, chleba nawet. Budynki prosiły strzech, ziemia uprawy, ogród płotów, chata szyb i gruntownej reperacji. Po skończonym obrachunku z kapitału połowa ledwie zostawała: marna suma, którą Marek schował na powrót do kieszeni na spłacenie kaprysów Witolda i powrót do całej ojcowizny.

Ragis zgarnął pieniądze, uśmiechając się żartobliwie.

— No, teraz ja tu niby pan. Kontrolować ostro nie będziesz?

— Może raz na kwartał zajrzę do was!…

— To dobrze! Pokażę ci, co umiem! Zobaczysz!

Młody głową skinął. Nic mu nie mogło wrócić swobody i ochoty. Zgarbił się, ręce założył i w milczeniu wyglądał okienkiem na białawą grykę i owies nikły w ogrodzie. Mógł już iść do Poświcia, ale się ociągał, myślał, że nieprędko spocznie u siebie, we własnej chacie.

Ragis się krzątał, postukując drewnianą nogą, wychodził i wracał, czuł, że nie czas było draźnić utyskiwaniem biedaka, więc mu dał spokój. I nikt ich też nie odwiedzał z zaścianka. Przyjaciela Grala nie było w domu, a Wojnat nie żartował w gniewie. Smutne to było gospodarstwo.

Wieczór nadchodził: parę ukośnych smug czerwieni zajrzało w Markowe oczy, a on jakby zrozumiał to hasło, wstał, strzelbę zarzucił na plecy, wziął kapelusz:

— Trza mi już iść! Zostańcie zdrowi! — rzekł do przyjaciela. Kapelusz wcisnął na oczy i wyszedł na podwórze.

— Chodź, Margas! — zawołał burego psa.

— Poczekaj, odprowadzę cię do rzeki! — krzyknął Ragis za nim. — A to co? —

dodał, spoglądając w ulicę.

Drogą jechał Grenis konno, drugiego konia prowadząc luzem, zawrócił w podwórze.

— A ty skąd? — zagadnął Marek.

— A z paszy — odparł parobek.

— Toś nie był w Skomontach?

— Juści, że nie byłem! A czego? Przy koniach siedziałem, bo niby święto. A jutro to sam robotę pokażecie.

— Przecież we dworze służysz?

— Ja przy koniach służyłem. Nie na tom je pasł, by drugi poniewierał! Czy obroku dacie, panie?

— Dam, jak wrócę! — odparł Ragis. — Pilnujże zagrody tymczasem.

— A juści! Co mam innego robić? Paniczowe konie i ja! Ragis uśmiechnął się zadowolony.

— To mi drab setny! Posłuszny i głupi!

Marek z pod oka patrzał w okna Wojnatów i milczał. Między wiśniami mignęła krasna chustka Marty, obejrzał się za nią raz i drugi i przyśpieszył kroku. Było to jego ostatnie pożegnanie.

Minęli zaścianek i zniknęli w zmroku. Jak przed tygodniem, szli ku dąbrowie, lecz już nie ku Skomontom, ale w prawo, na łuk rzeki.

Rymko Ragis półgłosem zaczął odmawiać pacierze; wieczór stawał się coraz cichszy i spokojniejszy. W ciszy tej Marek coś słuchał, podnosząc często głowę i przystając. Coraz bliżej, coraz wyraźniej ogarniała idących głucha, tajemnicza melodia natury ciemnego boru!

Młody słuchał, jak słuchamy ukochanego głosu po latach niewidzenia, jak łowimy chciwie cudną pieśń o wielkich bohaterach.

Coś go ciągnęło do tych szeptów drzewnych, do tej czarnej gąszczy!

— Słyszycie, jak Dewajtis szumi? — ozwał się z cicha do kaleki.

— Ot, gadanie! — ruszył stary ramionami. — Jakby on inaczej szumiał, niż wszystkie. To nawet nie dom, ale poświecki młyn terkoce na Dubissie.

— Nie, to on gada na polanie! Posłuchajcie!

— Ah, ty poganinie zakamieniały! Czy ci nie wstyd złe wyzywać taką mową? Chrztu zapomniałeś, czy co, ze swem nabożeństwem do drzewa?

Na tę admonicyę8 Marek umilkł. Dochodzili dąbrowy, olbrzymy zakrywały im niebo, zabiegały drogę, jakby z powitaniem wyciągały ramiona. Zabrała ich puszcza w zazdrosne objęcie.

Zygzakiem, bez śladu, szedł przodem Czertwan i wciąż nadsłuchiwał, jakby z tych szmerów jeden wyróżniał, jakby na wezwanie czyje szedł, coraz głębiej i głębiej.

Aż nagle rozwidniało im nad głową, kawał nieba mignął, i przed idącymi wynurzyła się szeroko polana. Pod stopami grunt się podnosił: to resztki starodawnych okopów: na boku czerniał kontur zwalonej na pół baszty, a przed nimi na środku polany stał protoplasta dąbrowy, stary, jak żmujdzkie bogi, i zda się, witał przybywającego głuchym, przeciągłym szelestem. Marek się zatrzymał.

— No i czegóż stajesz — rzucił Ragis — Już późno, a prąd wartki pod poświckim ogrodem. Jeszcze ci się wypadek zdarzyć może z czółnem.

— Spocznijmy chwilę, ojcze! Zaraz odpłynę!

— No, kiedy tak, to usiądźmy! Moje drewienko narowiste, stać nie lubi. Masz tytoń? Zapalili fajki, i długą chwilę tylko siny dym rozbijał się gęstymi kłębami.

— Źle! — zaczął Ragis — oj, źle! Na co ci przyszło! Drugie dziesięć lat minie na darmo, a potem starość i koniec. Nic nie zdobędziesz i nic nie posiądziesz, a co masz, stracisz! I na co tak? Tamci nie wrócą?

— Kto wie? — zamruczał Marek.

— Każdy wie. Skąd by się wzięli po tylu latach? Spadek, jak miód, wnet go za ścianą mucha poczuje! Oni pomarli!

— Może! Trza czekać!

— Ot głupiś! — stary splunął — przez to czekanie stracisz Skomonty, Martę, dolę, zdrowie i młodość. Coś ty dobrego miał kiedy w życiu? Na co ci się zdała ta praca i troska od wyrostka, od berbecia już. Nic nie masz, won wypędzili, jak przybłędę, i nawet się skarżyć nie umiesz.

— Nie umiem! — potwierdził Marek, wstając — i na co skarga?

Urwał, pomyślał chwilę, objął wzrokiem dębowe konary i dodał po żmujdzku starodawne, typowe przysłowie:

— Czy się stanie, co ma stać, czy nie stanie, żemajtys zawsze zostanie.

Ragis podniósł się także i głową pokręcił.

— Po zbiegu ślad stóp, po pozostałym ślad krwi — zamruczał ponuro.

Po tej zamianie przysłów nie mówili z sobą nic więcej. Przerznęli ukośnie polanę, stromą ścieżyną zeszli nad brzeg rzeki. Łódka czekała, uwiązana u pnia olszyny, przewoźnik drzemał w głębi.

— Bywajcież zdrowi, ojcze Rymko — rzekł Marek, pochylając się do ręki starego — dziękuję wam za wszystko dobre!

— Z Bogiem, synku, szczęśliwie! — szepnął Ragis głucho. Młody odwiązał czółno, nie budząc chłopa, i wziął wiosło w ręce.

Po chwili Dubissa porwała drobną łódkę i odrzuciła ją o kilka sążni od brzegu. Stary oparł się na kiju i patrzał za nią.

Olbrzymia postać wioślarza czerniała na wodzie. Stał z odkrytą głową i patrzał wyżej głowy Rymki, na szczyty dąbrowy.

Żegnał ją ostatnią myślą i spojrzeniem.

Potem malał, czerniał, jak punkt niewyraźny, aż wreszcie stopił się w mroku i zniknął. Kaleka czekał chwil kilka, wreszcie strzelbę zdjął z pleców i wypalił w powietrze.

Po małej przerwie za wodą zaświeciło coś i huk się rozległ, a potem, stłumione szumem rzeki, szczekanie psa. Był to Margas na drugim brzegu, w poświckim parku.

Wygnaniec stanął cało na miejscu przeznaczenia. Ragis westchnął i zawrócił ku domowi.

— Daj mu, Boże, wrócić do swego, bo dobry i cierpliwy! — wyszeptał.

Dąbrowa szumiała, ale Ragis jej szumu nie rozumiał i nie pojął, że stary dąb z polany odpowiadał mu:

— Powróci, powróci! — tylko czekajcie! Wszystko mija! Powróci, powróci!…

III.

Dąbrowa w widłach Dubissy i Ejni od niepamiętnych czasów była własnością Czertwanów.

Niegdyś, w szarej wieków oddali, świątynia tam stała, zamek jej strzegł.

W świątyni bogini Aleksota była czczona, zamku bronili zajadli wojownicy, w skóry odziani, z toporem w garści, a fanatyzmem w sercu.

Dziś z zamku zostały zaledwie ślady okopów i wałów, zmurszała baszta pod siecią chmielu, studnia bezdenna, wyschła, kurhan, pod którym złożono obrońców, i legendy. A po świątyni na polance zostały dwa głazy, poryte jakimiś znakami z wyżłobieniem w środku — i Dewajtis.

Minęły wieki, zginęli krzyżacy-apostołowie, ucichł Perkun, pogasły święte ognie, mijały rządy, ludzie, wojny po wojnach, ruiny po ruinach, zmieniały się prawa i obyczaje — Dewajtis stał.

Stał wśród polanki, obok świętych kamieni, dęby-wnuki z daleka otaczały go kołem, olbrzymi, dotąd krzepki, w koronie z zielonych liści, potężne konary, niby ramiona, wyciągał w górę, jak Kriwe Kriwejte, i wzywał, zda się, do walki żywioły, i mówił: „Nie wy, ludzie, rzuciliście mnie tu, i nie wy, wichry i burze, stąd weźmiecie. Osadził mnie tu Bóg i zostanę, zostanę, zostanę!…”

Osłaniał sobą polany, kamienie, ruiny zamczyska…

Czasem cichy słuchał wieści, co mu niosła rzeka, czasem z basztą wspominał stare boje i majestatycznie szumiał, to znów, gdy ludzie doń przychodzili, po konarach jego szło potężne tchnienie: „Witajcie, witajcie! Jedna ziemia nas zrodziła i hodowała. Korzeniami ją w uścisk objąłem, a wy ramionami i duszą! Kto nas stąd wyrwie, kto!”

Tylko co jesień Dewajtis wspominał bohaterów, co pomarli, sławę, co minęła, ogień, co zagasł, i żalem zdjęty, rozdzierał szaty i płakał. Ludzie obcy mówili: dąb traci liście;

Żmujdzini szeptali: Dewajtis opłakuje stare czasy.

I przez długie miesiące olbrzym stał oszroniony, ponury i milczał w ciężkiej żałobie, aż litowała się nad nim bogini, której kamieni pilnował tyle wieków, i odwiedzała go.

Wstępowała na ofiarne głazy, wstrząsała konary, pieściła gałązki, budziła, a z pod jej rąk i białych szat leciały po polanie ciepłe tchnienia, i jasne promyki, i kwiaty.

A Dewajtis strząsał żal z siebie, i jak bohater podnosił głowę, a tu rzeka wita go, a tam stara baszta znowu.

Takie baśnie chodziły z ust do ust po zaściankach i wsiach, i temi baśniami usypiała matka Marka, gdy z pieluch wyrósł.

Kobieta to była prosta, zacofana, dziecko chaty szlacheckiej, nigdy nie oswoiła się z pozycją pani dworu i obywatelki. Za szeroko jej było w salonie, za zimno, i zawsze cudzo!

Mąż dobijał się fortuny, pracował szalenie, zbierał, szczędził, rósł w możność i potęgę, ona schła, jak polny kwiat w cieplarni.

Cicha była, zalękła, bała się świata, w który weszła, płakała czasem żałośnie, a tak skrycie, jak dzwonki leśne w gęstwinie, żeby nie dokuczyć mężowi, którego ubóstwiała czcią jakąś niewolniczą.

Hardość w niej żyła i łagodność anielska. Gdy odwiedzała brata w Saudwilach, rzeźwiała i weselała: zostałaby tam chętnie, na progu ojcowskiej chaty, z synem na ręku; nie nęcił jej świetny los, którego zazdrościli ludzie, ale nie mówiła nigdy nic smutnego, wracała do Skomontów, śpiewając dziecku, i dalej znosiła bogactwo, jak dopust Boży.

Nie umiała wiele, lecz co mogła, dawała synowi. Religia jej składała się z gorącej wiary i tysiąca zabobonów. Uczyła go więc pacierza i mnóstwa formułek od czarów, uroków i diabelskich sztuk. Historia jej była długim szeregiem legend o smokach i bohaterach, dalej o Tatarach i Szwedach opowiadała mu, co zapamiętała. Kołysała go żmujdzką pieśnią o Birucie i Kiejstucie; gdy podrósł, zabawiała legendami z bajecznych dziejów kraju.

Obyczajem zaścianka przędła w długie wieczory zimowe i tkała wzorzyste samodziały, w ogrodzie sadziła nasturcje i nagietki, ubierała się chętnie w jaskrawą spódnicę i biały czepiec, w święta po nabożeństwie lubiła gwarzyć ze szlachciankami na cmentarzu i chętniej by wracała piechotą, a nie porządną bryczką z mężem.

Rozrywką jej było pójść na grzyby lub na jagody samej z dzieckiem, w bór ciemny, gdzie by jej nikt nie turbował nowinami, polityką, modłami i plotkami.

Siadywała na mchu lub pniu i słuchała, co las gwarzy.

A chłopak o lnianych włosach i smętnej twarzyczce siadywał obok i w milczeniu słuchał tej mowy poważnej i tajemniczej.

Do dębu na polanie nabrał z owych czasów czci bałwochwalczej.

Matka nauczyła go, że wódz to był tych, co polegli, broniąc bogini i zamku. Aleksota płakała po nim, więc go bogi w drzewo zaklęły, by żył na sławę owego boju, na pamiątkę aż po kres świata.

Tymczasem bogactwa Czertwana rosły. Skomonty stały się pierwszym w okolicy z dobrobytu i rozległości dworem. Co dzień wyraźniej stawało w myśli pokornej Wojnatówny, że ona nie pani dla tych dóbr, nie żona dla takiego potentata, że ona jedna w jego doli jest szarą plamą, zawadą, dysonansem! Czuła to, i usuwała się w cień, schła, nikła, gryzła się, aż pewnej wiosny zmarła cichutko, jak żyła!

Marek miał wówczas osiem lat i cały skarbiec matczynych wiadomości, jako podkład do charakteru. Na pogrzebie zakończył epokę swego dzieciństwa: odtąd stracił i opiekunkę i serce, wrócił do domu, obszedł kąty, i naraz i jemu zrobiło się w tym pięknym dworze i zimno, i cudzo, i za szeroko.

Nazajutrz uciekł do zaścianka do wuja: chciał tam zostać. I Wojnat rad był sierocie, ale tego wieczora przyjechał Czertwan i, po ostrej rozmowie ze szwagrem, zabrał syna! Nie syn to był, ale niewolnik, jak nieboszczka niewolnicą była.

I popłynęły lata. W Skomontach nastała nowa pani, nowy porządek, inne życie. Wniosła ton i szyk, dała Czertwanowi dzieci troje, delikatnych paniątek, skoligaciła go z pięknymi rodami.

Wszystko się zmieniło, i Markowe wspomnienia się zatarły, i obraz matki mu zbladł, tylko dąb na polanie pozostał mu nie zmieniony, zrazu zaklętym bohaterem, potem powiernikiem, przyjacielem, nareszcie wcieleniem wielkiej myśli.

Dwadzieścia lat upłynęło od chwili jego sieroctwa; kawał czasu, co się wlókł powoli, ciężko, mozolnie, żłobiąc mu duszę w pewną twardą formę, aż zastygła zupełnie.

Trzy złote miał iskierki w życiu, zawsze dąb był ich świadkiem, osłaniał je cieniem swych opiekuńczych gałęzi.

Raz pierwszy na ferie go wzięto, ze szkół rówieńskich — odpoczywał w domu. Do dębu poszedł z powitaniem w śliczny letni ranek i strwożył się.

Samotnię jego odkryli inni, spędzili gwarem świergocące ptactwo i polne koniki. Było to dwoje dzieci. Chłopak gimnazista siedział w trawie z książką na kolanach, a przed nim na ofiarnym głazie stała młodsza dziewczynka, cała w bieli, w wieńcu sosenek na głowie czarnowłosej, i deklamowała po żmujdzku hymn starodawny.

Marek znał oboje. Proboszcz ze Skomontów miał brata, profesora w Kownie, jego to były dzieci, odwiedzały one czasem stryjowską plebanię.

Oboje byli zatopieni w poezyj. On ręką wybijał miarę i poddawał niekiedy wyrazy, jej zapał rzucił rumieńce na blade policzki, rozjaśnił wpadłe czarne oczy. Nie zważali na przybysza, który opodal w trawie legł i słuchał.

Nareszcie hymn się skończył. Ostatnie wiersze mówiła ciszej i ciszej. Stało w nich, że bohaterów na stos złożono, który strawił ciała i rynsztunki, i opadał, opadał — aż zgasł!

— Czemuż zniżyłaś głos, Julko? — zagadnął brat, gdy urwała, dysząc.

— Bo oni pomarli, a ogień zgasł! Smutny twój hymn!

— Nieprawda, taki stos z wielkich wojowników to nie koniec i nie smutek. Pozostali biorą z niego po iskrze, zapalają nowe pochodnie, idą na dalsze boje! To hasło do innych czynów, to świetny przykład! Ty tego nie rozumiesz, boś mała i kobieta.

— Doskonale rozumiem! Pozwólcie mi tylko wziąć iskrę, a pójdę! Ale kto się tam za tobą dociśnie!

Urwała i szepnęła ciszej:

— Widzisz, Olechna, tam ktoś nas podsłuchuje.

Gimnazista się obejrzał, i Marek powstał z ziemi. Pozdrowili się.

— Pan na wakacje? I my też! Zaszliśmy tu trochę poczytać. Śliczna ta dąbrowa! Przystali do siebie! Odtąd co dzień schodzili się pod dębami we troje.

Olechno, entuzjasta, opowiadał bohaterskie czyny, deklamował tysiące wierszy, Julka szukała gniazd po zaroślach, zaglądała w nory lisów i borsuków, wchodziła w szczeliny ruin, Marek słuchał i marzył w głębi duszy. Spędzili pod Dewajtisem całe wakacje, nigdy nie zatarte w pamięci ponurego chłopca.

Następnego roku zastał żałobę u plebana. Olechno przybył pierwej, i przed tygodniem, kąpiąc się w Dubissie, utonął. Nie odnaleziono nawet zwłok, rzeka je poniosła do Niemna i morza.

Na wieść tę Marek uciekł z domu, i u stóp dębu legł, i długo nie wstał.

Mchy leśne widziały, że płakał pierwszemi łzami rozpaczy, a potem na głazie przesiedział noc całą i dumał. W rozżarzonej jego głowie majaczyło, że Olechnę spalono na stosie, który gasł i gasł, a on z tego stosu wziął iskrę jedną, do zatlenia pochodni, na nowe boje w dalszą walkę.

Po tej nocy przeleżał na gorączkę parę tygodni; uratowały go zioła ciotki i siły młode. Z pościeli wstał inny: nigdy się odtąd nie zaśmiał i nie rozgniewał, długi czas unikał dąbrowy.

Po owych smutnych wakacjach nie wrócił już do Rossień.

Ojciec się do Poświcia przeniósł, bracia byli dziećmi — brakło w Skomontach silnej dłoni i głowy trzeźwej a praktycznej; do rozległych interesów i gospodarki zostawiono Marka.

I znów potem po kilku latach prześladowań i swarów macochy i nieustannego trudu, znalazł się u stóp Dewajtisa zmęczony, osłabły, z rozpaczą tropionego zwierza.

I zdarzyło się właśnie, że Ragis zaszedł na polanę, szukając kuny w sidłach, popatrzył nań i spoczął obok.

— Zapalmy sobie fajeczkę! — zaproponował.

— Dziękuję wam. Już miesiąc nie palę.

— O ho ho! A to dlaczego?

— Ot, dla świętego spokoju.

— Aha! to się wie! Nosek macochy nie znosi złego tytoniu, a ty mieszkasz przez ścianę! Miłe sąsiedztwo, rozstać się nie możesz! To się rozumie!

— A gdzież pójdę?

— A do mnie nie łaska? Robaczek ci śmierdzi, czy Igiełko? Larendogry ci trzeba? Wielki pan! Z pałacu ani rusz!

Młody milczał, zapatrzony na mrówki w trawie.

— Zawsze swój za swoim trzymać powinien. Kawaler z kawalerem! To łajdactwo, bestie, czasem dokucza, ale nie gadają, zawsze wygrana! Zobaczysz, jakem ja to wszystko wyedukował. No, zgoda na kwaterunek?

— Dziękuję, Rymko Ragis!

— No, to na początek idź mi sidła opatrz. Moja łopatka niech odpocznie! Odtąd z kaleką zawarli wierny sojusz.

Rymko niegdyś sprzedał Czertwanowi ziemi kawał, z warunkiem dożywocia w Skomontach, i od niepamiętnych czasów mieszkał w stancyi przy stajni, polując, łowiąc ryby, lecząc konie i bydło. Nie zależał od nikogo, tylko od swej fantazyi. Obcował ze swą oswojoną trzodą. Marek dostał pół stancyi i prawo słuchania, ilekroć chciał, nauk moralnych, wygłaszanych przez starego wiarusa wychowańcom. Z biegiem czasu nie mogli już żyć bez siebie.

I znowu raz trzeci u stóp dębu znalazł się Marek w ciężkiej walce. Pewnego dnia poczta mu przyniosła list od Kazimierza z daleka.

Kazimierz lubił przyrodniego brata, choć się mało znali, do niego się odzywał raz pierwszy. Skończył w Rydze wydział handlowy, dostał wyśmienitą posadę i wzywał do siebie każdego, komu w domu było ciężko i ciasno.

Z listem tym długo się nosił Marek i — wedle żądania piszącego — nikomu nie wyjawił tajemnicy. Był zdecydowany postąpić, jak Kazimierz, bo było tu i ciężko, i ciasno, nie świtało nigdzie nic lepszego.

Z roku na rok los ściskał ludzi, jak kleszczami, bronił wszystkiego, co święte, i dobre, i stare; zmuszał do nowego — obcego.

Na Dewajtę ruszył Marek z pożegnaniem druha.

Jesień była dżdżysta i brudna. Dąb żałośnie patrzał na przybyłego i zdało się człowiekowi, że ludzki jęk szedł po konarach, drżał na liściach: „Czego odchodzicie, czego, młodzi? Oh, biada, biada! Zostawiacie mnie, myślicie wrócić, nie, nie wracajcie już. Nie zastaniecie mnie! Ja wami tylko żyję! Już mnie bez was weźmie lada tuman, lada pastuch ognia nałoży i spali!… ”.

Jak łzy, leciały z niego złote i czerwone liście, słały się na ziemię i obrzucały stojącego, który głowę spuścił, jak winowajca. I szeptał nieśmiało: „Wytrzymać niepodobna, sił nie ma na nierówną walkę!”.

I, jakby w odpowiedzi, zakołysał się starzec, jęk ucichł, a inaczej już szumiały gałęzie: „Siły być muszą i wszystko podobne! Idź w głąb, do moich korzeni, tam pod czarnoziemem i pod rzeką opoka była, a ja ją objąłem, wtarłem się w nią, poćwiartowałem, na proch skruszyłem i na rodzajną ziemię! Idź! Zobacz! Nie gwałćcie Bożych wyroków, nie odchodźcie, bo zmarniejecie, jakbym ja zmarniał, żeby stąd mnie wzięto!”.

Marek został, i zawsze mu wstydem była ta chwila słabości, i była też ostatnią. Na list odpisał, wzywając Kazimierza do powrotu, i z dnia na dzień olbrzymiała mu dusza: jak dąb, kruszyła opokę na rodzajną glebę.

W jesieni, po śmierci Czertwana, raz pierwszy ujrzano Marka z tej strony rzeki. O świcie pieszo odwiedził Ragisa, siadł na sędziwą Białkę i ruszył w stronę Skomontów. Pola już były puste, osnute siecią pajęczyn, na znanych mu dobrze łanach chodziły jakieś modne pługi, krając rolę pod żytni zasiew, a na wzgórku, dozorując, siedział Niemiec, nowy rządca Witolda, pod niebieskim parasolem, z fajką w zębach, i czytał jakąś książkę.

Mimo woli przystanął. Dawno nie widział swej ziemi; rozejrzał się po niej z rozkoszą. Zdawało mu się, że ptaszki, i