Diabeł domowego ogniska - HENRYK PONTOPPIDAN - ebook

Diabeł domowego ogniska ebook

HENRYK PONTOPPIDAN

3,0

Opis

"Diabeł domowego ogniska" Henryka Pontoppidana to opowiadanie, które od pierwszych stron wciąga w duszny, pełen napięcia świat małego domu na duńskiej wsi, gdzie życie płynie spokojnie i bez zmian – aż do chwili, gdy do drzwi puka tajemniczy gość. Ten nieoczekiwany przybysz, ubrany jak król, wnosi ze sobą coś więcej niż tylko elegancką obecność. Jego pojawienie się zakłóca codzienny rytm domowego życia, prowokując głębokie przemyślenia i duchowe wstrząsy.

Henryk Pontoppidan, duński pisarz, który w 1917 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, jest mistrzem realistycznych opisów i głębokiej analizy psychologicznej. Jego twórczość przenika głębokie zrozumienie ludzkich doświadczeń, wewnętrznych konfliktów i duchowych dylematów. W "Diable domowego ogniska" Pontoppidan, z niezwykłą subtelnością, ukazuje, jak łatwo zakorzenione wartości i stabilność mogą runąć pod wpływem tajemniczych, zewnętrznych sił. To historia o ścieraniu się tradycji z nieznanym, o duchowej walce, która toczy się w czterech ścianach rodzinnego domu.

Gość, który wkracza do tej uporządkowanej przestrzeni, jest bowiem nie tylko intrygującym, ale i niepokojącym symbolem – czy może oznaczać nieuchronną zmianę, a może wręcz śmierć? Pontoppidan zadaje pytania o kruchość ludzkiego istnienia, sens życia i nieuchronność przemijania.

Dla czytelnika, który ceni literaturę głęboko symboliczną i refleksyjną, "Diabeł domowego ogniska" będzie prawdziwą perełką. To opowieść o tym, jak kruchość życia potrafi ujawnić się w najmniej spodziewanym momencie i jak tajemnicze siły mogą wywrócić na opak nawet najbardziej uporządkowaną rzeczywistość.

Jeśli szukasz literatury, która poruszy Cię do głębi i zmusi do refleksji nad własnym życiem, sięgnij po to dzieło Henryka Pontoppidana – twórcy, który dzięki swoim wnikliwym analizom ludzkiej natury zdobył najwyższe literackie uznanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




"Den Kon­ge­lige Gæst" (pol­ski tytuł: "Dia­beł do­mo­wego ogni­ska")

"Den Kon­ge­lige Gæst" (pol­ski tytuł: "Dia­beł do­mo­wego ogni­ska") autor HEN­RYK PON­TOP­PI­DAN

Co­py­ri­ght © by Wie­dza­24h.pl, 2024

W WIĘK­SZO­ŚCI ZA­CHO­WANO ORY­GI­NALNĄ PI­SOW­NIĘ oraz WSZYST­KIE OSO­BLI­WO­ŚCI JĘ­ZY­KOWE, co po­zwala na jak naj­wier­niej­sze od­zwier­cie­dle­nie cha­rak­teru tek­stu. Choć mogą po­ja­wić się drobne róż­nice wy­ni­ka­jące z pro­cesu kon­wer­sji, sta­rano się za­cho­wać jak naj­wię­cej z uni­kal­nych zwro­tów i niu­an­sów ję­zy­ko­wych, by jak naj­le­piej oddać pier­wotną formę utworu.

Wszel­kie prawa za­strze­żone. 

Skład epub, mobi i pdf: Gegol

ISBN: 978-83-68324-00-6

Tłu­macz: Fran­ci­szek Mi­ran­dolaHEN­RYK PON­TOP­PI­DAN

Hen­ryk Pon­top­pi­dan, jeden z naj­wy­bit­niej­szych duń­skich pi­sa­rzy, uro­dzony w 1857 roku, był mi­strzem re­ali­stycz­nej prozy, któ­rego twór­czość sku­piała się na głę­bo­kiej ana­li­zie spo­łecz­nych, mo­ral­nych i du­cho­wych dy­le­ma­tów czło­wieka. W 1917 roku zo­stał uho­no­ro­wany Na­grodą Nobla w dzie­dzi­nie li­te­ra­tury za swoje re­ali­styczne i wie­lo­wąt­kowe po­wie­ści, które uka­zy­wały roz­wój Danii w cza­sach prze­mian oraz we­wnętrzne zma­ga­nia jed­no­stek. Jego li­te­ra­tura, choć sil­nie osa­dzona w duń­skiej kul­tu­rze, ma uni­wer­salny cha­rak­ter, co spra­wia, że wciąż po­ru­sza współ­cze­snych czy­tel­ni­ków. Pon­top­pi­dan nie bał się po­dej­mo­wać trud­nych te­ma­tów, ta­kich jak walka mię­dzy tra­dy­cją a no­wo­cze­sno­ścią, we­wnętrzne kon­flikty mo­ralne oraz py­ta­nia o sens ludz­kiego życia. Jego twór­czość jest prze­siąk­nięta sub­telną kry­tyką spo­łeczną, a także głę­bo­kim zro­zu­mie­niem psy­cho­lo­gicz­nych aspek­tów eg­zy­sten­cji. Autor umie­jęt­nie ba­lan­so­wał mię­dzy re­ali­stycz­nym ob­ra­zem świata a sym­bo­licz­nymi ele­men­tami, które wzbo­ga­cały jego nar­ra­cje o głę­bo­kie, du­chowe re­flek­sje. "Dia­beł do­mo­wego ogni­ska" to jedno z tych dzieł, w któ­rym Pon­top­pi­dan w pełni wy­ko­rzy­stuje swoją umie­jęt­ność łą­cze­nia re­ali­stycz­nych opi­sów z fi­lo­zo­ficzną głę­bią. Ta­jem­ni­czy gość, który za­kłóca spo­kój bo­ha­te­rów, staje się ka­ta­li­za­to­rem do roz­wa­żań nad kru­cho­ścią ludz­kiego ist­nie­nia, co jest zna­kiem roz­po­znaw­czym twór­czo­ści Pon­top­pi­dana. Pi­sząc z wni­kli­wo­ścią i em­pa­tią, Pon­top­pi­dan po­zo­sta­wił po sobie dzie­dzic­two, które nie­ustan­nie in­spi­ruje do re­flek­sji nad na­turą czło­wieka i jego miej­scem w świe­cie.

DO­STOJNY GOŚĆ.

Miesz­kańcy sto­licy, mio­tani nie­ustan­nym ru­chem i nę­kani ha­ła­sem, wspo­mi­nają nie­raz — z wes­tchnie­niem tę­sk­noty — życie na wsi, które wy­daje im się niby boski dar ciszy i czasu. Sądzą, że jest to dłu­gie pasmo, czy fala to­czą­cych się spo­koj­nie dni, po­śród któ­rych każda mi­nuta za­zna­cza się tak uro­czy­ście, jak to czyni czci­godny born­holm­ski zegar w stan­cyjce sta­rej wie­śniaczki, ty­ka­jący mia­rowo w takt snu­ją­cych się fluk­tów wiecz­no­ści.

Tym­cza­sem jest prze­ciw­nie, bo ni­g­dzie czas szyb­ciej, mniej uchwyt­nie nie mija niż wła­śnie na wsi. Dni kro­czą le­niwo, ospale, mo­no­ton­nie, ale ty­go­dnie są rzeź­kie i pra­co­wite, a lata ula­tują wprost nie­po­strze­że­nie. Pew­nego, pięk­nego dnia spo­strzega się, że życie mi­nęło, niby frag­ment ma­rze­nia sen­nego ja­kiejś let­niej, czy zi­mo­wej nocy i ko­niec nad­szedł nie­odwo­łalny.

Śmiech po­ry­wał za­wsze dok­tora Ho­ejera, oraz śliczną jego, małą żo­neczke, gdy wspo­mnieli, że od sze­ściu już lat żyją sobie w So­en­der­bo­elu i tak rów­nież długo są mężem i żoną. Sześć lat! Nie­po­dobna p rzy­pu­ścić, by mi­nęło wię­cej nad kilka mie­sięcy od onej nie­za­po­mnia­nej, wy­gwież­dżo­nej nocy, kiedy przy­byli tutaj sta­rym, roz­kle­ko­ta­nym wozem pocz­to­wym. Tym­cza­sem wy­dali już na świat troje dzieci, a dom ich, który za przy­jaz­dem był jeno zwy­czaj­nym two­rem cie­śli i cuch­nął świe­żem wap­nem, prze­mie­nił się w raj ziem­ski

.

Oboje uro­dzili się w sto­licy i, mimo wiel­kich upo­jeń mi­ło­snych pierw­szego okresu mał­żeń­stwa, do­zna­wali w głębi dusz ci­chej roz­pa­czy. Zna­la­zł­szy się wśród no­wych wa­run­ków, oto­czeni nie­zna­nymi sobie ludźmi, rzu­ceni w bez­drzewną oko­licę Ju­tlan­dji, gdzie była jeno roz­tocz ziemi i ogromna ko­puła nieba nad nimi od­czu­wali coś w ro­dzaju stra­chu i z piersi wy­ry­wały im, się okrzyki zbłą­ka­nej pary kur­cząt.

Łzami na­peł­niały się oczy pani Emy na wspo­mnie­nie tego, co po­rzu­ciła, oraz na myśl, że tam, w sto­licy pew­nie już o niej cał­kiem za­po­mniano. Ile razy Ar­nold po­szedł do cho­rych, sia­dy­wała w jego po­koju, owład­nięta uczu­ciem opusz­cze­nia i cze­kała jego po­wrotu w bez­czyn­no­ści zu­peł­nej.

Wspo­mi­na­jąc te chwile, dzi­wiła się sobie wielce. Jakże mogła być tak dzie­cinną? Sie­działa przy oknie z głową opartą na dłoni i wpa­try­wała się w si­nawe wzgó­rza na skraju roz­lew­nej pu­staci wrzo­sów, uwa­ża­jąc się za istotę za­po­mnianą zgoła przez ludzi, po­zo­stałą na ja­kimś innym glo­bie, w nie­zmier­nych prze­stwo­rzach mię­dzy­pla­ne­tar­nych.

Trudno bo sobie zresztą wy­obra­zić pustki więk­szej nad So­en­der­boel i Ar­nold nie mógł zna­leźć chyba nic okrop­niej­szego.

Trzy mile dzie­liły ich od naj­bliż­szej sta­cji ko­le­jo­wej. Łącz­nik po­mię­dzy wsią a świa­tem sta­no­wiła poczta, sa­mego zaś świata nie oglą­dał tu nikt. Wielki, kryty, żółty wóz pocz­towy, z pon­sowo ubra­nym woź­nicą byłby nie­za­wod­nie przy­czy­nił się do oży­wie­nia kra­jo­brazu. Nie­stety ka­reta wy­jeż­dżała nocą i wra­cała rów­nież póź­nym wie­czo­rem, tak że to­cząc się ulicą wiej­ską, rzu­cała jeno po­światę na senne ma­rze­nia miesz­kań­ców. Ło­skot kół i smugi świa­tła la­tarni, mu­ska­jące story sy­pialni, oto wszystko co przy­no­siły im owe co­dzienne wę­drówki sta­rej ko­lasy.

Wieś sta­no­wiło sie­dem, czy osiem nie­po­zor­nych za­gród chłop­skich, oraz dwa razy tyle czwo­ra­ków wy­rob­ni­czych. Nie miesz­kał tu nawet pa­stor z ro­dziną, ale tylko na­uczy­ciel, który jed­nak, jak się zaraz oka­zało, był kłót­ni­kiem i in­try­gan­tem, przeto żyć z nim nie mogli. Dok­tor nie osie­dlił się w So­en­der­boel z ja­kie­goś upodo­ba­nia do tej wsi. Miesz­kańcy chcieli mieć le­ka­rza, a że Ar­nold za­rę­czony był już od trzech lat, przeto co prę­dzej po­czy­nił sta­ra­nia w celu uzy­ska­nia sta­no­wi­ska, by się móc oże­nić.

W ciągu pierw­szego roku od­wie­dzali ich krewni i zna­jomi, cie­kawi zo­ba­czyć, jak się urzą­dzili w swej — Me­zo­po­tamji. Ale po­cząw­szy od dru­giego już roku wi­zyty, sta­wały się coraz to rzad­sze i no­wo­żeńcy od­wy­kli z wolna od wi­doku ludzi miej­skich. Oswo­ili się dużo ry­chlej niż sami są­dzili z no­wymi wa­run­kami życia i do­brali sobie przy­ja­ciół i zna­jo­mych z po­śród naj­bliż­szych są­sia­dów. Teraz, po sze­ściu la­tach nie czuli się już zu­peł­nie osa­mot­nio­nymi.

Nie mieli na to zgoła czasu. Ema za­to­piła się w pracy go­spo­dar­czej, a Ar­nold wra­ca­jąc od cho­rych, miał za­wsze mnó­stwo ro­boty w ogro­dzie, albo w szo­pie, czy dre­wutni. Za­równo z po­trzeby, jak i ze wzglę­dów zdro­wot­nych sam rąbał i łupał drzewo opa­łowe, spro­wa­dzane z dal­sza z tru­dem nie­ma­łym. Prócz tego mieli co­dzien­nie świeże dzien­niki, zaś w zimie otrzy­my­wali re­gu­lar­nie po­syłki ksią­żek z wy­po­ży­czalni, tak że co dwa ty­go­dnie ja­wiła się w domu spora paczka, za­wie­ra­jąca wybór naj­wy­bit­niej­szej li­te­ra­tury se­zonu.

Na twa­rzach ich, w lin­jach i bar­wach wid­niały nie­za­prze­czalne do­wody, że się czuli do­brze i byli za­do­wo­leni. W ob­rę­bie par­kanu z desek, ota­cza­ją­cego ich ogród i dom i chro­nią­cego za­ra­zem od za­chod­nich wi­chrów, stwo­rzyli sobie mały raj ziem­ski, gdzie słońce sma­liło jędrne ciałka ma­łego Kaina i Abla, zaś mniej­sza jesz­cze, roczna Ewa o zło­tych wło­sach jeź­dziła oklep na grzbie­cie matki. W raju owym żyły też roz­ma­ite po­ży­teczne i mnożne zwie­rzęta, plą­cząc się po po­dwó­rzu, lub od­zy­wa­jąc róż­nemi gło­sami z go­spo­dar­czych za­bu­do­wań.

Szczę­ście dok­tor­stwa by­łoby zu­pełne, gdyby nie mieli za są­siada na­uczy­ciela So­eren­sena i jego szklano-okiej mał­żonki.

Pew­nego dnia w lutym, po dłu­giej prze­rwie w ko­re­spon­den­cji z krew­nymi w Ko­pen­ha­dze otrzy­mali list, w któ­rym za­po­wie­działy swój przy­jazd dwie ku­zynki Emy i kuzyn, na samą ostat­nią noc kar­na­wa­łową.

Nie była to, za­iste od­po­wied­nia pora i trudno się było w tym cza­sie po­chlu­bić wobec gości do­stat­kami. Ogród za­sy­pany był śnie­giem, a miej­sca wobec wzro­stu ro­dziny i do­mow­ni­ków było dosyć nie­wiele, tak że z trud­no­ścią nie­małą przy­szło im zna­leźć noc­leg, wy­godny dla trzech osób. Ale Ema była dzielną ko­bie­ciną.

W nie­sły­cha­nie sprytny spo­sób, z praw­dzi­wym wprost ta­len­tem urzą­dziła wszystko, po­ścią­gała ze stry­chu różne ka­napy i le­żaki, a także kuch­nię za­opa­trzyła ob­fi­cie i za­rzą­dziła co trzeba. Go­ście, po­wta­rzała raz po raz, muszą od­nieść wra­że­nie, że są mile wi­dziani, a nawet po­żą­dani. Po­za­tem uznała za swój punkt ho­noru po­ka­zać Ko­pen­hag­czy­kom, czego do­ka­zać mogą lu­dzie dzielni i za­radni nawet po­śród ju­tlandz­kiej pu­staci.

Nie­stety, dja­beł jął wy­pra­wiać różne dziwy wła­śnie onego dnia, kiedy mieli zja­wić się go­ście. Cały dom był od­święt­nie przy­brany i przy­spo­so­biony, a koł­dry roz­wie­szone przy pie­cach, by osch­nąć do reszty z pary wy­two­rzo­nej szyb­kiem pra­so­wa­niem. Nagle nad­szedł te­le­gram z wie­ścią, że go­ście nie przy­będą. W ostat­nim mo­men­cie zja­wiły się nie­prze­zwy­cię­żone prze­szkody i od­wie­dziny odło­żono na czas inny.

W chwili na­dej­ścia te­le­gram u Ar­nold był u cho­rych, a Ema, prze­czy­taw­szy go, ro­ze­śmiała się mimo woli, cho­ciaż uczuła gniew. Po­wziąw­szy szybką de­cy­zje, wy­dała roz­kazy dziew­czę­tom słu­żeb­nym i wszystko wró­ciło nie­ba­wem na swoje miej­sce.

Ar­nold, wró­ciw­szy około po­łu­dnia, za­stał wszystko w zwy­kłym po­rządku, zaś Ema, chcąc za­po­biec na­głemu wy­bu­chowi nie­za­do­wo­le­nia, przy­jęła męża w progu roz­pro­mie­niona i we­soła.

Nic to jed­nak nie po­mo­gło. Ar­nold był po­pę­dliwy i za każdą prze­ciw­no­ścią losu uwa­żał się za oso­bi­ście ob­ra­żo­nego. Prze­czy­tał te­le­gram, a spa­lona słoń­cem i wia­trem twarz jego stała się zie­mi­sto-bladą. Jął wy­kli­nać bez­względ­ność ludzką i brak grzecz­no­ści.

Ema miała takie samo za­pa­try­wa­nie, ale nie brała rze­czy jak on tra­gicz­nie.

— Dajmy już tem u spo­kój! — za­pro­po­no­wała po chwili — Chodźno i sia­daj do je­dze­nia. Przy­naj­mniej dom za­opa­trzony mamy teraz na długo w różne, dobre rze­czy!

Po obie­dzie, jak zwy­kle, sie­dli w pra­cowni Ar­nolda i od­pra­wiali „sza­rówkę“, a niańka za­ba­wiała chłop­ców w ja­dalni po dru­giej stro­nie sieni. Ar­nold uspo­koił się już. Sie­dział na­sy­cony w bie­gu­no­wem krze­śle przy piecu w szla­froku, pan­to­flach fil­co­wych, z fajką na dłu­gim cy­bu­chu.

Ema umie­ściła się przy oknie. Trzy­mała na ko­la­nach có­reczkę i prze­bie­rała ją, a dziecko leżąc na ple­cach, ma­chało w po­wie­trzu na­giemi nóż­kami. Sypał gęsty śnieg. Po­la­ty­wał on już od sa­mego rana, teraz jed­nak roz­po­częła się śnie­życa na dobre, a na gzym­sie okien­nym wzra­stał cią­gle śnieżny wał. Pod­kre­ślało to jed­nak tylko uczu­cie bez­pie­czeń­stwa, do­bro­bytu, cie­pła i za­cisz­no­ści po­śród peł­nej zimy.

Ema nie miała dotąd czasu ubrać się. Miała na sobie szla­fro­czek ranny, a włosy przy­kryte czarną chustką. Z bie­giem lat stała się po­tro­chu nie­dbałą od­no­śnie do swego ze­wnętrz­nego wy­glądu, mimo, że mał­żeń­stwo nie ob­ni­żyło wcale jej pięk­no­ści. Miała za­wsze te same bujne kształty, nieco tylko może za­okrą­gliły się one i stały mięk­sze, bar­dziej ma­cie­rzyń­skie. Oczy nie zmie­niły się na­to­miast wcale i były jak daw­niej ogromne i ciemne, na­kryte dłu­giemi rzę­sami oraz pod­kre­ślone wy­dat­nemi brwiami, co jej na pen­sji zjed­nało u ko­le­ża­nek przy­do­mek „sowy“.

— Wiesz co — po­wie­działa, ziew­nąw­szy prze­cią­gle z wy­ra­zem znu­że­nia — nie po­win­ni­śmy się wcale uża­lać na to, że nie przy­je­chali. Cały ten kwa­te­ru­nek miałby w sobie dużo nie­przy­jem­no­ści. Za­uwa­ży­łam, że od czasu po­prze­sta­wia­nia mebli nie czu­łam się w domu tak do­brze, jak za­wsze.

Ar­nold uśmiech­nął się mi­mo­woli i spoj­rzał na nią po­przez kłęby chmur ty­to­nio­wego dymu. Jak się to zda­rzało czę­sto, wy­po­wie­działa wła­śnie to, o czem my­ślał. Byłby ją nie­za­wod­nie po­ca­ło­wał za te słowa, gdyby nie mu­siał wła­śnie wstać po za­pałkę.

Sie­dzieli tak przez dobrą jesz­cze chwilę, roz­ma­wia­jąc o tem i owem. Mó­wili o wy­da­rze­niach, jakie za­szły we wsi, roz­trzą­sali sprawy do­mowe, roz­wa­żali stan żo­łąd­ków swych dzieci, oraz za­sta­na­wiali się nad za­le­tami nowej rasy kur, jaką chcieli wpro­wa­dzić do swego go­spo­dar­stwa. Były to wszystko rze­czy, co do któ­rych nie mogli się od paru dni po­ro­zu­mieć skut­kiem prze­wro­tów, wy­wo­ła­nych spo­dzie­wa­nemi od­wie­dzi­nami.

Nagle za­wo­łała Ema:

— Ach... prawda! Nie po­wie­dzia­łam ci jesz­cze cze­goś! Wi­dzia­łam dziś przed po­łu­dniem jak stary Tor­wald An­der­sen wcho­dził do szkoły z pa­pie­rem w ręku. Czy są­dzisz, że to było owo po­da­nie?

Bursz­tyn fajki wy­su­nął się z ust Ar­nolda, a twarz jego przy­brała wyraz głup­ko­wa­tego zdu­mie­nia. Sie­dział długo nie mogąc wy­mó­wić słowa.

Kiedy znowu od­zy­skał mowę, całe jego czoło aż pod same włosy po­kryte było głę­bo­kiemi zmarszcz­kami i wy­glą­dało, niby gleba zo­rana płu­giem.

— Oświad­czam, Emo, że jeśli na­uczy­ciel weź­mie na serjo to głu­pie po­da­nie i pośle je na­czel­ni­kowi gminy, to roz­pocznę wojnę nie na żarty. Nie zgo­dzę się pod żad­nym wa­run­kiem, by jego wstrętna woda spły­wała na­szym ka­na­łem. Jeśli zwróci się do gminy, to ja za­ape­luję do ko­mi­sji sa­ni­tar­nej. Znowu palnę, jak wów­czas, me­mor­jał, który warto bę­dzie czy­tać! Za­rę­czam ci, że to uczy­nię!

— Do­brze! Zrób tak! Huu! Cie­szy­ła­bym się bar­dzo, by ten pie­go­waty cym­bał raz do­stał po­rząd­nie po nosie... Ale... czym... ci już opo­wia­dała? Wczo­raj gdy byłam w skle­pie... pa­trzę, a tu stoi pani Adol­fina w wła­snej oso­bie. Ta­bleau! Szkoda, żeś jej nie wi­dział. Spo­strze­gł­szy mnie, na­tych­miast ob­ró­ciła się ple­cami. Ja, oczy­wi­ście, uda­łam, że tego nie widzę, przy­stą­pi­łam, przy­wi­ta­łam się z nią i spy­ta­łam co u nich sły­chać i jak się mają dzieci! Toż to była ko­me­dja! Praw­dziwa heca!

Z po­koju ja­dal­nego do­le­ciał płacz i po­krzy­ki­wa­nia. Wi­docz­nie mrok wy­wo­łał u mal­ców chęć spa­nia. Ema w stała, by za­świe­cić w ja­dalni lampę, a za­ra­zem uśpić có­reczkę.

Gdy wró­ciła, Ar­nold za­świe­cił sam wi­szącą lampę w pra­cowni i po­spusz­czał story. Stad przy puszce z ty­to­niem i na­bi­jał po­now­nie fajkę, po­glą­da­jąc wokół po po­koju.

— Czy wiesz co mi przy­szło do głowy? — spy­tał żony — Mó­wi­li­śmy nie­dawno, że w po­ko­jach na­szych zro­biło się nieco przy­cia­sno. Cobyś po­wie­działa gdyby po­su­nąć półkę z książ­kami nieco bar­dziej ku drzwiom a wsta­wić w ten kąt owalny po­stu­ment z gip­sową fi­gurą. Ca­łość by na tem bar­dzo zy­skała, mojem zda­niem!

— Straszny z cie­bie, na­prawdę, czło­wiek, Ar­nol­dzie! — za­wo­łała — Czyż nie­dość mie­li­śmy jesz­cze w cza­sach ostat­nich za­mętu w domu? Dajże mi tro­chę ochło­nąć, pro­szę cię bar­dzo!

— Aj! Cze­muż się zaraz tak ob­ru­szasz? — od­parł — Prze­cież to tylko pro­po­zy­cja!

— Wiem, ale opa­no­wała cię od nie­dawna taka dzika manja prze­ina­cza­nia wszyst­kiego, iż wy­daje mi się, żeś na­prawdę za­cho­ro­wał na kręćka.

— A z cie­bie zro­biła się istna kwoka! Nie można po­sta­wić krze­sła gdzie­in­dziej, bo zaraz za­czy­nasz de­spe­ro­wać!

— Oczy­wi­ście! Pocóż prze­sta­wiać krze­sła? Czy to ma ja­ki­kol­wiek, cel?

Ar­nold ro­ze­śmiał się.

— Pa­mię­tasz pew­nie, że ze­szłego roku po­wzią­łem myśl prze­su­nię­cia al­tanki na za­chod­nią stronę ogrodu, celem od­sło­nię­cia wi­doku. Bro­ni­łaś się rę­kami i no­gami, twier­dzi­łaś, że tam więk­szy prze­ciąg, ja zaś opo­no­wa­łem. Przy­znajże teraz, żem miał słusz­ność!

Teraz Ema za­śmiała się. Po­de­szła do męża i po­ło­żyła mu dłoń na ra­mie­niu.

— Nie, drogi Ar­nol­dzie, — rze­kła — tego przy­znać nie mogę. Przez całe lato hulał po al­tance tak nie­sły­chany wichr, że wy­trzy­mać w niej nie było spo­sobu. Chyba nie za­po­mnia­łeś tego?

— Nie za­po­mnia­łem, że trwa­łaś przy tem twier­dze­niu przez całe lato. Jest to jed­nak, zdaje mi się, sprawa zgoła od­mienna.

Od­wró­ciła się od niego.

— Nie wie­rzysz sam w to, co mó­wisz! — rze­kła — Nie chcesz tylko przy­znać, żeś się omy­lił. Po­wie­dzia­łam ci to już nie­zli­czoną ilość razy.

— Słu­chaj no, Emo! — po­wie­dział twardo — Jeśli bę­dziesz się upie­rała przy swem nie­mą­drem twier­dze­niu, zwalę pierw­szego lep­szego dnia al­tanę i basta. Dość mam słu­cha­nia tego ro­dzaju nie­do­rzecz­no­ści. Zo­ba­czy­cie wszy­scy razem co się wam może przy­da­rzyć, jeśli mnie bę­dzie­cie do­pro­wa­dzali do pasji.

Wziął ga­zetę i usiadł przy stole, od­wra­ca­jąc się ple­cami do żony. Ema za­częła ście­rać tu i owdzie kurz, nucąc pół­gło­sem jakąś me­lo­dje. Był to nie­omylny znak, że się czuje ob­ra­żoną i że się w niej zbiera na burzę.

Na­pięty na­strój ów trwał przez chwilę. Nagle uwaga obojga od­wró­coną zo­stała przez brzęk dzwon­ków za­trzy­mu­ją­cych się przed domem sani.

— Pew­nie konie po cie­bie! — za­uwa­żyła Ema i do­dała po­jed­naw­czo — Na taką po­godę bę­dziesz mu­siał je­chać!

Ar­nold pod­niósł głowę.

— To pew­nie pa­stor­stwo! — rzekł — Wszakże sły­szysz dzwonki u sanek.

Mi­nęło kilka minut. W progu uka­zała się dziew­czyna słu­żebna, stą­pa­jąca cicho w sa­mych jeno poń­czo­chach. Stała w drzwiach wio­dą­cych do sieni i była tak zmie­szana, że trzy­mała w ręku la­tar­nię, za­po­mniaw­szy ją zo­sta­wić przy drzwiach wej­ścio­wych. Prze­ry­wa­nemi sło­wami, chwy­ta­jąc od­dech, za­wia­do­miła, że przy­był jakiś męż­czy­zna i pyta, czy pań­stwo w domu.

— Nie po­wie­dział jak się na­zywa?

— Nie! Pytał tylko o pana dok­tora i panią dok­to­rową!

— Aaa... to pew­nie in­spek­tor, szwa­gier pa­stora!

— Nie!... od­rze­kła słu­żąca — Cał­kiem obce pa­ni­sko. Bar­dzo jakiś bo­gaty, po­stawny! A może to bi­skup, co był łoń­skiego roku na wi­zy­ta­cji.

— Głup­stwa ga­dasz! — za­wo­łał Ar­nold, za­kło­po­tany i nie­za­do­wo­lony wielce.

Ema za­nie­po­ko­iła się rów­nież, wspo­mniaw­szy swój strój, nie ob­li­czony zgoła na to, by po­ka­zy­wać się ob­cemu.

— Mu­sisz go przy­jąć, ja wrócę nie­długo! — po­wie­działa i wy­bie­gła spiesz­nie do dru­giego po­koju.

Ar­nold odło­żył fajkę i otu­lił się szla­fro­kiem, kry­jąc w jego fał­dach nie­do­bory swej to­a­lety. Wi­dział na ścia­nie sieni cień za­żyw­nego męż­czy­zny, zdej­mu­ją­cego przy po­mocy słu­żą­cej wiel­kie, fu­trzane pa­pu­cie, oraz za­ma­szy­stą szubę.

Po chwili gość sta­nął w drzwiach.

Był to śred­niego wzro­stu męż­czy­zna, około pięć­dzie­siątki, a wie­niec szpa­ko­wa­tych, nie­gdyś widać ja­snych wło­sów ota­czał wy­so­kie jego czoło i ły­sawą czaszkę. Ubrany był w ele­gancki, czarny, an­giel­ski sur­dut z wiel­kiemi je­dwab­nemi re­wer­sami. Mimo znacz­nej kor­pu­lent­no­ści swej nie czy­nił wra­że­nia śmiesz­nego, czy od­strę­cza­ją­cego. Obej­ście jego było wy­kwintne i do­stojne. W grun­cie przed­sta­wiał się sym­pa­tycz­nie, miał zdrową, ru­mianą cerę twa­rzy, a żywe, po­ły­skliwe, jasno bru­natne oczy mło­dzień­cze, ró­żowe wargi i zdrowe, białe zęby uzu­peł­niały har­mo­nij­nie po­wabną ca­łość.

— Czy mam za­szczyt mówić z panem dok­to­rem Ho­eje­rem? — spy­tał, gdy Ar­nold po­stą­pił kilka kro­ków na po­wi­ta­nie.

— Tak! — po­twier­dził uprzej­mie le­karz i dodał — Pro­szę bar­dzo! Racz pan zająć miej­sce.

Usie­dli po obu stro­nach stołu pod wi­szącą lampą i teraz gość wydał się go­spo­da­rzowi znacz­nie młod­szym. W peł­nem oświe­tle­niu, mimo nie­ma­łej tuszy naj­wy­żej można było na lat czter­dzie­ści ozna­czyć wiek jego. Za­uwa­żył też pewne po­do­bień­stwo do no­wego bi­skupa, po­za­tem jed­nak nie miał w sobie ni­czego, coby mu nada­wało cechy osoby ze stanu du­chow­nego. Prze­ciw­nie gdyby nie gęste, krótko przy­cięte wąsy i mała muszka pod dolną wargą, przy­po­mi­nałby ra­czej ak­tora wę­drow­nej trupy. Jed­nakże ubrany był za wy­kwint­nie i za­cho­wy­wał się zgoła ina­czej.

— Pan przy­był za­pewne z Jer­rildu! — po­wie­dział pan domu zdzi­wiony po­tro­chu, że gość nie przed­sta­wił się do tej pory.

Twarz przy­by­łego za­sę­piła się na chwilę lek­kiem roz­cza­ro­wa­niem, czy też zmie­sza­niem. Opa­no­wał się jed­nak zaraz, na ustach jego zja­wił się uśmiech i roz­bły­snęły śnieżne zęby.

— Za­dzi­wia mnie pan nie­mało, panie dok­to­rze! — za­wo­łał — Nie poj­muję do­prawdy skąd pan to może wie­dzieć. Chyba po­sia­dasz pan ma­giczne zwier­cia­dło o któ­rem po­wia­dają baśni...

— O nie! — rzekł le­karz — Sprawa jest nie­rów­nie prost­sza. W oko­licy tej sam jeno pa­stor Jo­er­gen­sen ma dzwonki u sanek, chłopi uży­wają wy­łącz­nie jan­cza­rek.

— Ach...tak?

Gość spoj­rzał z pew­nem za­kło­po­ta­niem i umilkł na mo­ment.

— Ano, to naj­le­piej bę­dzie — po­wie­dział — gdy od­razu wy­spo­wia­dam się przed panem! Przed­tem jed­nak ze­chciej pan speł­nić pewną prośbę moją, mimo że wyda się panu dziwną za­pewne. Pra­gnę uzy­skać od pana, dok­to­rze, zwol­nie­nie od przed­sta­wie­nia się, jak to czy­nią wszy­scy i fi­gu­ro­wa­nia wobec pań­stwa w roli bez­i­mien­nego po­dróż­nika. Widzę zdzi­wie­nie pań­skie, są­dzisz pan może, iż masz przed sobą czło­wieka nie­spełna zmy­słów? Za­rę­czam sło­wem, że prośba moja ma zu­peł­nie roz­sądne uza­sad­nie­nie.

— Nie wąt­pię wcale! — od­rzekł le­karz z uśmie­chem za­kło­po­ta­nia. Spo­soby to­wa­rzy­skiego wy­sła­wia­nia się stały mu się obce i od­wy­kł­szy od nich, nie wie­dział czy wy­razy one ma brać do­słow­nie, czy uwa­żać jeno za fra­zes sa­lo­nowy.

— Pro­szę o uspra­wie­dli­wie­nie mego na­tręc­twa, mego wci­ska­nia się w dom pań­ski, aro­gan­cji bez­wstyd­nej... jak to pan nie­za­wod­nie okre­śla...

— Ależ nie... ależ nie... — bro­nił się coraz to nie­spo­koj­niej­szy le­karz.

— Krótko po­wie­dziaw­szy. Je­stem przy­ja­cie­lem mło­do­ści pa­stora Pe­ter­sena z Jer­rild...

— Pe­ter­sena? — zdzi­wił się Ar­nold — W Jer­rild niema wcale pa­stora Pe­ter­sena!

— Co pan po­wiada? — za­wo­łał przy­były wy­raź­nie zmie­szany — Ach... prawda... — ro­ze­śmiał się nagle — tego nie mo­głeś pan wie­dzieć, panie dok­to­rze. Na­zywa on się jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści Pe­ter­sen.

— Jakto? Więc pa­stor Jo­er­gen­sen na­zywa się Pe­ter­sen?

Gość ro­ze­śmiał się gło­śno.

— Takie nada­li­śmy mu na­zwi­sko w szkole. Pew­nego dnia uża­lał się, żar­tem zresztą, przed nami, że na­zywa się or­dy­nar­nie, przeto przy­szło nam na myśl prze­zwać go Pe­ter­se­nem i dotąd nim po­zo­stał. Nie wi­dzia­łem od lat ca­łych przy­ja­ciela, przeto pew­nego dnia spa­dłem nie­spo­dzia­nie, chcąc zo­ba­czyć, jak wy­gląda jego idylla ple­bań­ska. Nie­stety nie mia­łem szczę­ścia. Do­wie­dzia­łem, się, przy­byw­szy na miej­sce, że wszy­scy wy­je­chali z domu i wrócą do­piero w ciągu nocy.

— Ach... tak... teraz ro­zu­miem wszystko! — po­wie­dział Ar­nold.

— Panie dok­to­rze! — za­wo­łał gość — Je­stem z na­tury nie­zwy­kle to­wa­rzy­ski. Nie uśmie­chało mi się tedy dłu­gie wy­cze­ki­wa­nie w pu­stem miesz­ka­niu. Wpa­dłem w roz­pacz. I wów­czas to przy­szła mi dzika, sza­leń­cza po­pro­stu myśl uda­nia się do kogoś w oko­licy, celem uzy­ska­nia zmi­ło­wa­nia. Do­wie­dzia­łem się od służby, że w od­le­gło­ści mili mieszka uczynny i go­ścinny le­karz z ro­dziną i oto sie­dzę w pań­skiej kom­na­cie, wsty­dząc się wła­snej śmia­ło­ści.

— Niema po­wodu wsty­dzić się! — od­rzekł Ar­nold — Pro­szę nie uspra­wie­dli­wiać się wcale, ła­skawy panie!

Gość skło­nił się z wy­ra­zem ser­decz­nej wdzięcz­no­ści.

— Żywię przeto miłą na­dzieję, że ra­czysz, drogi — dok­to­rze, zno­sić mą na­trętną obec­ność przez kilka go­dzin. Woź­nica otrzy­mał zle­ce­nie sta­wie­nia się tu wraz ze wscho­dem księ­życa, by mnie od­wieźć z po­wro­tem.

— Bar­dzo się cie­szę, że pan przy­był. Rad je­stem, iż w domu mym znaj­dziesz pan re­kom­pen­satę za utra­cone to­wa­rzy­stwo przy­ja­ciół.

— W zu­peł­no­ści się czuję po­cie­szo­nym! — za­wo­łał z oży­wie­niem gość — Ale wszystko to nie wy­ja­śnia jesz­cze przy­czyny, dla któ­rej za­cho­wuję wobec pana tak upo­rczy­wie swe in­co­gnito. Otóż na­zwijmy to ka­pry­sem, czy man­jac­twem, w każ­dym razie przy­znasz pan, że owa maska po­tro­chu uła­twia mi sto­su­nek z panem i czyni mi zno­śniej­szym ów dziwny napad, ja­kiego się do­pu­ści­łem.

Ar­nol­dowi wydał się, mimo wy­ja­śnień, ów po­mysł co naj­mniej dzi­wacz­nym, ale nie wie­dział co ma od­rzec.

Przy­były wziął mil­cze­nie jego za zgodę i cią­gnął dalej, roz­parł­szy się już teraz wy­god­niej w fo­telu.

— Drogi dok­to­rze! Czyż uczy­nił­bym panu więk­szą przy­jem­ność, przed­sta­wia­jąc się n. p. jako prze­my­sło­wiec Mo­gel­strup z Aar­huzy, lub in­ży­nier Fal­li­ten­berg z Ko­pen­hagi? Je­stem prze­ko­nany, że roz­mowa toczy się tem raź­niej i swo­bod­niej, im bar­dziej wy­łą­czony zo­staje pier­wia­stek oso­bi­sty. Każdy fakt, znany z góry, ogra­ni­cza cia­snym krę­giem wy­obraź­nię i wy­wiera na my­śle­nie ten sam sku­tek co kre­ska, uczy­niona kredą po­przez szyję kury. Po­pro­stu obez­wład­nia ją... prawda? Przy­tem dziś mamy ostatki, dziś ostatni dzień kar­na­wału, przeto wszy­scy je­ste­śmy nie­jako obo­wią­zani wy­stę­po­wać w ma­skach. Sro­gie prawa co­dzien­nego życia są na krótki, szczę­sny mo­ment za­wie­szone! Czyż nie mam racji?

— Oczy­wi­ście... oczy­wi­ście! — od­parł Ar­nold z uśmie­chem za­kło­po­ta­nia — Usza­nuję pań­ską wolę! Ale mu­simy pana prze­cież jakoś na­zy­wać, ko­nieczny jest bodaj jakiś tytuł...

— Ano... więc pro­szę mnie zwać na­przy­kład... Księ­ciem Kar­na­wa­łem!

Obaj ro­ze­śmiali się we­soło, a Ar­nold czuł, że śmieje się wbrew wła­snej woli. Do­zna­wał cią­gle dziw­nego nie­po­koju, a jed­no­cze­śnie krę­po­wała go do­tkli­wie nie­za­prze­czalna wyż­szość to­wa­rzy­ska nie­zwy­kłego go­ścia.

Sły­szał przy­tem, jak Ema prze­sta­wia w są­sied­nim po­koju różne przed­mioty. Przez nie­do­mknięte drzwi za­uwa­żył, że za­świe­ciła lampę, otwarła for­te­pian i po­usta­wiała wokół stołu fo­tele. Nagle sta­nęła w progu, przy­brana w bron­zową, nie­dzielną suk­nię z szarfą przez piersi.

Od pierw­szego wej­rze­nia pewny był, że sły­szała znaczną część roz­mowy. Mimo, że przy­były ze­rwał się i skło­nił przed nią z wiel­kiem ugrzecz­nie­niem i przy­brał wyraz twa­rzy świad­czący, że jest za­chwy­cony jej pięk­no­ścią, stała w drzwiach bez ruchu, od­po­wia­da­jąc na po­wi­ta­nie bar­dzo jeno chłod­nem i po­wścią­gli­wem ski­nie­niem głowy. Jed­no­cze­śnie spoj­rze­nie, jakie po­słała mę­żowi mó­wiło, wy­raź­nie: Po­có­żeś go przyj­mo­wał? Od­prawże go w jakiś spo­sób!

Ar­nold za­sto­so­wałby się był z wielką ochotą do tego zle­ce­nia, ale nie­po­dobna prze­cież wy­rzu­cać za drzwi przy­ja­ciela mło­do­ści pa­stora Jo­er­gen­sena, zwłasz­cza, że za­cho­wa­nie się go­ścia było bez za­rzutu... Przy­tem... jak po­wie­dział przy­były... była to wła­śnie ostat­nia noc za­pustna.

Nie było innej rady, jak zgo­dzić się na za­in­sce­ni­zo­wany żart. Ar­nold sta­rał się wedle sła­bych sił swo­ich wznieść na wy­żyny hu­moru i po­wie­dział z uśmie­chem:

— Po­zwól przed­sta­wić sobie do­stoj­nego go­ścia na­szego... Jego Ksią­żęca Mość Kar­na­wał! Ema wo­dziła spoj­rze­niem po obu męż­czy­znach, nie tając wcale, że jest ob­ra­żona. Sły­szała wszystko nie­mal, co nie­zna­jomy mówił do męża, a po­nadto do­wie­działa się od dziew­czyny słu­żeb­nej, że przy­wiózł ze sobą dwa wiel­kie kufry pod­ręczne i po­pro­sił bez wszel­kich ogró­dek, by je wsta­wiono do go­ścin­nego po­koju. Bez­czel­no­ści po­dob­nej nie za­znała dotąd w życiu.

Gość sta­nął przed nią i po­wtó­rzył w wy­mow­nych sło­wach, czy­niąc wy­kwintne gesty, wy­ja­śnie­nia, oraz pro­sił o prze­ba­cze­nie swego nie­zwy­kłego za­cho­wa­nia. Pa­trzyła nań po­dejrz­li­wie i mil­czała, ale on zda­wał się nie do­strze­gać wcale nie­ko­rzyst­nego wra­że­nia.

Ema, po kilku mi­nu­tach (rzu­ciw­szy po­now­nie wy­mowne spoj­rze­nie mę­żowi) wy­co­fała się do są­sied­niego po­koju, ale gość, wziąw­szy to jakby za nieme przy­zwo­le­nie, po­szedł za nią, wy­sła­wia­jąc po ry­cer­sku powab urzą­dze­nia domu i za­cisz­ność kom­nat.

Zmie­szany Ar­nold to­wa­rzy­szył im. I jemu też żart wydał się nie­smacz­nym i uznał, że trwa zbyt długo. Ale gość roz­glą­dał się z uśmie­chem wokół, cho­dził po po­koju, przy­pa­try­wał się róż­nym przed­mio­tom i nie wy­bie­rał się wcale w drogę, co uczy­nić po­wi­nien był wobec ta­kiego przy­ję­cia ze strony pani domu.

Za­trzy­mał się przy for­te­pia­nie. Na ścia­nie wi­siał nie­wielki por­tret fa­mi­lijny. Nie­zna­jomy za­czął roz­wo­dzić się sze­roko nad traf­nym i es­te­tycz­nym do­bo­rem ko­lo­rów, pytał kogo wy­obraża, sta­rał się od­kryć na­zwi­sko ma­la­rza i nie­zwłocz­nie nie­mal od­gadł je też, mimo że autor nie za­li­czał się do wy­bit­nych mi­strzów.

— Czyżby to był ma­larz? — po­my­ślał Ar­nold i spoj­rzał na żonę, która w spo­sób zgoła de­mon­stra­cyjny usia­dła w rogu ka­napy, bio­rąc do rąk ro­botę szy­deł­kową.

Przy­bysz chciał iść dalej, gdy nagle uwagę jego zwró­cił otwarty for­te­pian.

— Ach! — za­wo­łał — Stary in­stru­ment! Wyrób Mar­schala! To coś w isto­cie nie­zwy­kłego! W mło­do­ści, na takim wła­śnie in­stru­men­cie roz­po­czą­łem pierw­sze swe pię­cio­pal­cówki i od tego czasu ko­cham po­pro­stu jego dźwięki! Pani po­zwoli, że spró­buję...?

Nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, usiadł na ta­bu­re­cie, który stęk­nął ża­ło­śli­wie pod kil­ku­set­fun­to­wym jego cię­ża­rem.

Ar­nold i Ema spo­glą­dali na sie­bie bez­rad­nie. Zwłasz­cza wy­mowne, sowie oczy Emy wy­ra­żały bła­galną prośbę. Cóż mieli po­cząć z tym sza­lo­nym czło­wie­kiem?

— Ła­skawa pani grywa oczy­wi­ście... — spy­tał nie­zna­jomy.

— Żona moja — od­rzekł za nią mąż — za­wie­siła mu­zykę na kołku. Pani domu, go­spo­dyni i matka nie ma czasu na tego ro­dzaju przy­jem­no­ści!

— Ach, to wielka szkoda! — za­wo­łał gość — In­stru­ment jest dobry, bar­dzo dobry, tylko mało ograny.

Trze­baby go czę­ściej uży­wać! Prze­biegł pal­cami klaw­ja­turę i za­czął grać me­nuet Szu­berta, znany Emie do­sko­nale, bo swego czasu ćwi­czyła go ze swym na­uczy­cie­lem mu­zyki. Umie­jąc na pa­mięć każdy ton, mogła zu­peł­nie rze­czowo oce­nić grę i zdu­miała ją mi­strzow­ska tech­nika i bra­wura eks­pre­sji.

Gdy skoń­czył, z ust jej wy­rwały się mi­mo­woli słowa wy­ra­ża­jące myśli:

— Pan jest zna­ko­mi­tym mu­zy­kiem... może nawet kom­po­zy­to­rem!

Uśmiech­nął się, wstał i, kła­dąc rękę na sercu, rzekł z głę­bo­kim ukło­nem:

— Ła­skawa Pani! Pro­szę naj­po­kor­niej wie­rzyć mi, że je­stem tym wła­śnie, za kogo się po­daję. Zna pani tedy już mój ród do­stojny! Dzia­dem mym był zna­ko­mity Dyl So­wi­zdrzał, oj­ciec mój zwał się Jan Kwast, a sio­strzan mój to słynny Ar­le­kin. Oj­czy­zną mą jest ba­śniowy Kraj Do­sytu, ja zaś sam je­stem agen­tem, han­dlu­ją­cym pie­czo­nemi go­łąb­kami, które każ­demu wpa­dają do ust, skoro je tylko raczy dość sze­roko otwo­rzyć.

Ar­nold ro­ze­śmiał się znowu gło­śno, z przy­mu­sem, a Ema znie­ru­cho­miała i przy­brała po­stawę de­fen­zywną prze­ciw jego dow­ci­pom. Ża­ło­wała, że doń prze­mó­wiła, a mina ob­ra­żo­nej go­spo­dyni domu, jaką przy­brała, nie zdra­dzała ani tro­chę, że ją za­in­te­re­so­wał nie­zwy­kle.

Pod­czas gdy grał, malcy wy­sta­wili głowy z ja­dalni, a słu­żąca, która się rów­nież zja­wiła, otrzy­mała zle­ce­nie po­ło­że­nia ich do łóżek. W tej chwili znowu otwarły się zci­cha drzwi ja­dalni, ale nie wszedł nikt.

— Czy zna pani to co gra­łem? — spy­tał nie­zna­jomy.

— Tak! — od­parła obo­jęt­nym gło­sem — To me­nuet Szu­berta! — Nie mogła się po­wstrzy­mać, by mu nie dać po­znać, że zna się po­tro­chu na mu­zyce, a jed­no­cze­śnie gnie­wało ją, iż znów się doń ode­zwała.

— Czy pan wy­soko ceni Szu­berta? — spy­tał Ar­nold, który o mu­zyce nie miał wy­obra­że­nia, ale po­sia­dał sła­bostkę re­zo­no­wa­nia o wszyst­kiem.

— Tak. Bar­dzo go lubię! — od­rzekł gość — Jest ser­deczny, szczery i po­godny. Na razie jed­nak ulu­bio­nym mym kom­po­zy­to­rem jest Pie­czow, gen­jalny mistrz ro­syj­ski. Zna­cie go pań­stwo za­pewne?

Ema nie rze­kła nic, nie sły­szała bo­wiem w życiu tego na­zwi­ska, ale Ar­nold spy­tał:

— Którą z jego kom­po­zy­cyj uzna­jesz pan za naj­świet­niej­szą?

Gość na­my­ślał się przez chwilę z miną chy­trą, potem wy­cią­gnął ręce i za­wo­łał:

— Ta­niec umar­łych! Nie mogę nigdy bez strasz­nego dresz­czu słu­chać prze­dziw­nych akor­dów wstęp­nych. Tak bę­dzie za­iste brzmiała kie­dyś po­budka, która zbu­dzi śpio­chów, ocze­ku­ją­cych w gro­bach dnia Sądu Osta­tecz­nego. Jest to coś jak za­wrotny lot pro­sto w siódme niebo!

Drzwi od ja­dalni otwarły się teraz sze­roko i uka­zała się w nich pod­sta­rzała, sto­jąca tu od­dawna na cza­tach ku­charka. Wto­czyła się pod po­zo­rem za­się­gnię­cia zle­ceń od­no­śnie do ko­la­cji, a szło jej o przyj­rze­nie się go­ściowi i zba­da­nie, co to za cuda dzieją się w po­koju.

Ema dała jej znak, by wy­szła. Uczy­niła z rogu sofy, gdzie cią­gle sie­działa, gest znie­cier­pli­wie­nia.

Ale uparta słu­żąca nie ustą­piła. Sto­jąc w drzwiach, wy­ba­łu­szyła na przy­by­sza swe wiel­kie, żółte nie­ru­chome oczy.

— Mo­żesz odejść! — po­wie­działa jej wresz­cie Ema — Przyjdę zaraz i za­rzą­dzę co trzeba!

Ku­charka od­to­czyła się za­dą­sana.

— Może zagra nam panów danse ma­ca­bre?

— za­pro­po­no­wał Ar­nold.

— Je­stem jeno li­chym dy­le­tan­tem... — od­rzekł przy­były — ale jeśli pań­stwo będą po­błaż­liwi...

Usiadł po­now­nie, prze­biegł akor­dami klaw­ja­turę, ale wstrzy­mał się po chwili, po­trzą­snął głową i wstał.

Oparty łok­ciem o for­te­pian, roz­glą­dał się nie­spo­koj­nie po po­koju.

— Pań­stwo po­my­ślą pew­nie znowu, że jest we mnie coś nie­sa­mo­wi­tego, — po­wie­dział — ale nie mogę się oprzeć wy­ra­że­niu pew­nej prośby. Rad­bym po­za­świe­cać wszyst­kie świece w ży­ran­dolu. Wszyst­kie wo­góle świa­tła w całym domu! Chciał­bym się też prze­brać. Uprzed­nio już po­pro­si­łem o wsta­wie­nie mych ku­fer­ków do go­ścin­nego po­koju. Jak rze­kłem, je­stem jeno dy­le­tan­tem i nie mogę w żaden spo­sób wpra­wić się w na­le­żyty na­strój mu­zyczny, gdy nie mam na sobie fraka!

Ar­nold i Ema za­drżeli for­mal­nie i mi­mo­woli spoj­rzeli po sobie. Nie ule­gało już żad­nej wąt­pli­wo­ści, nie­zwy­kły ich gość miał myszki w gło­wie.

Zbli­żył się do nich i naj­spo­koj­niej ob­ja­śniał swą prośbę. Z mu­zyką Pie­czowa po­czy­nił te same do­świad­cze­nia, co przy­ja­ciel jego z utwo­rami Szek­spira. Otóż nie mógł on zno­sić tego mi­strza ina­czej, jak w te­atrze.

Przy­ja­cie­lowi tem u udzie­lił ktoś rady, by ubrał się w strój wi­zy­towy, przy­brał pokój kwia­tami i po­za­pa­lał świa­tła, zu­peł­nie jakby ocze­ki­wał przy­by­cia zna­ko­mi­tych gości. Po­le­cono mu w ta­kiem śro­do­wi­sku usiąść w fo­telu i czy­tać: „Jak się wam to po­doba?“ Usłu­chał i przy­znał, że onej nocy nie tylko ob­ja­wiła mu się w całej swej po­tę­dze po­ezja Szek­spira, ale także zro­zu­miał istotę po­ezji ca­łego świata.

— Tak to — za­koń­czył — dzieje się z nami, bied­nymi śmier­tel­ni­kami, gdy idzie o sztukę, a nawet o samo życie. Kto nie ma tro­chę dja­bła w sobie, nie poj­mie dzieł gen­ju­szu, a nawet dzieł Boga. Sam się o tem prze­ko­na­łem od­no­śnie do mu­zyki Pie­czowa.

Cho­dził tam i z po­wro­tem po dy­wa­nie, za­cie­ra­jąc ręce i wzno­sząc je w górę. Po chwilę za­trzy­mał się przed Emą i, prze­chy­la­jąc głowę na bok ge­stem prośby, po­wie­dział:

— Czy wzię­łaby mi pani za złe, gdy­bym przy­po­mniał pani o pew­nej bla­do­sza­fi­ro­wej, czy też kre­mo­wej, je­dwab­nej sukni, tkwią­cej od lat ca­łych w sar­ko­fagu ogrom­nej szafy, od­da­nej na łup molom i innym po­czwa­rom ciem­no­ści? A pan, drogi dok­to­rze, czyż nie za­chciał­byś wziąć na się fraczka i za­wią­zać na szyi biały kra­wat, ku czci dzi­siej­szego święta zmar­twych­wsta­nia Pie­czowa? Czyż po­zwo­li­cie mi pań­stwo po­nadto, oczy­wi­ście w gra­ni­cach do­brego tonu prze­wró­cić tro­chę dom do góry no­gami? Wszakże dziś ostat­nia noc kar­na­wału, przeto nie wolno ni­komu dawać roz­sąd­nych ad­mo­ni­cyj!

Jasne jego, piwne, nieco fau­now­skie oczy śli­zgały się po­ku­śli­wie i wa­biąco od jed­nego do dru­giego. Gdy żadne nie ozwało się sło­wem, po­że­gnał ich, skła­nia­jąc się z usza­no­wa­niem. Wy­cho­dząc, wy­ra­ził pra­gnie­nie, by ra­czyli dać się sku­sić jego wy­mo­wie, pa­miętni onego je­go­mo­ści, który żąda ręki, gdy mu się poda palec.

W sa­mych jesz­cze drzwiach skło­nił się dwu­krot­nie i rzekł z uśmie­chem:

— Do mi­łego wi­dze­nia!

Le­d­wie znikł, Ema rzu­ciła ro­botę, ze­rwała się z ka­napy i przy­stą­piła do męża.

— To straszne! Cóż po­czniemy? To czło­wiek sza­lony!

— Nie­wąt­pli­wie, ma myszki! — przy­znał Ar­nold.

— Któżto jest? Jak ci się zdaje?

— Nie wiem tego. Na­to­miast przy­po­mi­nam sobie, że pa­stor Jo­er­gen­sen opo­wia­dał mi o swym przy­ja­cielu, zda się wła­ści­cielu dóbr, który wy­padł z po­wozu pod­czas ja­kiejś wy­cieczki i od tego czasu szwan­kuje na umy­śle.

— Cze­mu­żeś go przyj­mo­wał? Źle się stało! — za­wo­łała.

Po­wie­działa to w ten spo­sób, że mu­siał się mi­mo­woli ro­ze­śmiać. Przy­wio­dła mu na pa­mięć one dni dziew­częce, kiedy to prze­ra­żona byle czem ucie­kała się pod jego opiekę.

— Na­stra­szył cię po­rząd­nie, jak widzę! — po­wie­dział, obej­mu­jąc ją ra­mie­niem — Bije ci serce!

— Może... może... ale po­wiedzże, co mamy czy­nić?

— Mu­simy go trak­to­wać z wielką uprzej­mo­ścią i wzglę­dami. Za żadną cenę nie mogę dać pa­sto­rowi po­wodu uskar­ża­nia się, że przy­ja­ciel jego do­znał przy­kro­ści w na­szym domu. Każ przy­rzą­dzić sutą ko­la­cję, do­brze się składa, że mamy wła­śnie w domu różne przy­smaki. Trzeba także podać czer­wone wino i sherry, kiedy już jest w piw­nicy.

— Ale prawda, że sam uzna­jesz go za war­jata?

— War­jata? Nie! Wy­ra­że­nia tego sto­so­wać doń nie można. Ma fioła w gło­wie, nie ulega kwe­stji, ale na tem też ko­niec. Zresztą jest bar­dzo miły. Chce nam grać! Jakże się zowie ten muzyk ro­syj­ski?

Ema po­wie­działa na­zwi­sko z roz­tar­gnie­niem. Ob­jęła ra­mie­niem szyję męża i, jakby prze­ra­żona, przy­lgnęła doń mięk­kiem, cie­płem cia­łem swem.

Ar­nold uspa­ka­jał ją dalej.

— Gra do­brze, nawet nad­zwy­czajną po­siada bie­głość, to też za­po­wiada się śliczny wie­czo­rek mu­zyczny, a jak ci wia­domo, strasz­nie nam tego bra­ko­wało w ciągu ostat­nich lat.

Ema chwy­ciła guzik ka­mi­zelki, wy­chy­la­jący się z po­śród klap szla­froka.

— Ar­nol­dzie, nie mo­żesz chyba chcieć na serjo... bym... jak mówił ten sza­le­niec... ubrała się w je­dwabną, ró­żową suk­nię z ko­ron­kami...?

Ro­ze­śmiał się.

— Oo... nie, tego nie chcę na serjo... Cho­ciaż... wiesz co? Dla­cze­góżby nie? Rad­bym cię zo­ba­czyć w peł­nej gali! Od czasu wiel­kiego balu u wuja nie mia­łaś tej sukni na sobie!... Pa­mię­tasz? Zresztą... wszakże to dziś ostat­nia noc kar­na­wału! Cze­muż tak pa­trzysz na mnie? Mówię cał­kiem serjo!

— Dajże spo­kój, Ar­nol­dzie... to sza­leń­stwo... to głup­stwo!

Szar­pała go for­mal­nie za guzik i czer­wie­niła się coraz to bar­dziej.

On tym­cza­sem na­brał nie­po­wścią­gnio­nej ochoty urzą­dze­nia przy­ję­cia. Oto­czył ją oboma rę­kami i chciał po­ca­ło­wać.

— Po­wia­dam ci, mówię cał­kiem serjo. Chcę się po­ba­wić! Raz kozie śmierć! Sły­szysz, Emo? Mu­sisz się ubrać w je­dwabną suk­nię! Chcę cię ko­niecz­nie uj­rzeć w całym bla­sku!

— I cóż ci z tego przyj­dzie, Ar­nol­dzie? Nie, nie... Je­stem stara... po­myśl tylko sam! Cóż na to po­wie­dzą dziew­częta?

— Dziew­częta?

— Tak. Cała wieś bę­dzie jutro o tem ga­dała!

Pro­roc­two to ochło­dziło nieco jego zapał. Wi­dział już w duchu na­uczy­ciela So­eren­sena, kol­por­tu­ją­cego no­winę ze zło­śli­wemi do­dat­kami i uwa­gami. Ale wła­śnie ta myśl pod­nie­ciła go jesz­cze bar­dziej.

— Niech sobie ga­dają! — po­wie­dział — Cóż nas to może ob­cho­dzić? Zresztą chłopi zwy­kli w tej oko­licy urzą­dzać ma­ska­rady w Za­pu­sty! Da­lejże, ubie­rajmy się oboje i upięk­szajmy co sił!

— Nie, Ar­nol­dzie! Nie uczy­nię tego! Suk­nia bę­dzie zresztą oczy­wi­ście za cia­sna na mnie, nie­modna i zu­peł­nie nie­od­po­wied­nia!

— Cóż to szko­dzi? Czyż uda­jemy się na bal do radcy ko­mer­cjal­nego.

— Jest bar­dzo de­kol­to­wana!

— Tem le­piej! Naj­pięk­niej­sza je­steś i tak w owej bla­do­ró­żo­wej je­dwab­nej su­kience, którą ci uszył sam Stwórca... Au!

Ude­rzyła go sil­nie po uchu.

— Cicho bądź! Cóż to za głup­stwa!

Ro­ze­śmiał się, objął ją powyż kolan, pod­niósł.

— To sza­leń­stwo... Ar­nol­dzie... to sza­leń­stwo! — po­wta­rzała fi­ka­jąc no­gami. Ale, nie bro­niąc się na serjo, dała się nieść w kie­runku sy­pialni — Czy­ście oba do­stali bzika?

Nagle po­sta­wił ją na ziemi i od­sko­czyli od sie­bie. Skrzyp­nęły drzwi ja­dalni i wpeł­zła po­now­nie z głu­chym sze­le­stem pan­to­fli, stara Anna, chcąc się ko­niecz­nie do­wie­dzieć, co bę­dzie na ko­la­cję. Mu­siała coś po­sły­szeć, bo sta­nęła przy drzwiach, otwarła na ścię­żaj i tak sze­ro­kie usta i tkwiła bez słowa, niby słup soli.

Ar­nold wpadł na nią z pasją i za­czął bur­czyć, ale Ema, od­zy­skaw­szy prędko rów­no­wagę umy­słu, za­ła­go­dziła sprawę i w spo­sób godny go­spo­dyni domu, z wła­ściwą sobie ści­sło­ścią wy­dała roz­kazy. Pie­czone kaczki ka­zała podać na zimno z sa­łatą, a do śliw­ko­wego tortu zro­bić krem śmie­tan­kowy. Masło po­le­ciła podać w for­mie kulek, a ser po­kra­jać w kostki i uło­żyć go na ser­we­cie.

— Ob­cho­dzimy uro­czy­stość! — po­wie­dział Ar­nold z nad­mier­nem ja­kiemś oży­wie­niem — Czyś za­po­mniała, Emo, że to dziś ostat­nia noc kar­na­wału?

Onej wy­gwież­dżo­nej nocy je­sien­nej przed sze­ściu laty z okła­dem, kiedy to Ar­nold i Ema przy­byli do So­en­der­bo­elu wozem pocz­to­wym, zrzu­cono całe mnó­stwo pa­kun­ków wprost na go­ści­niec, bo­wiem poczta cze­kać nie mogła. Po­śród ol­brzy­miej sterty prze­róż­nych tłu­mo­ków, miesz­czą­cych całe bo­gac­two no­wo­żeń­ców, był też no­wiu­teńki kosz, nad któ­rym Ema czu­wała z wielką tro­skli­wo­ścią i zaraz go po­sta­wiła na ho­no­ro­wem miej­scu w po­koju.

Otwarła też ten wła­śnie kosz na­za­jutrz w pierw­szej linji, za­bie­ra­jąc się do urzą­dze­nia no­wego do­mo­stwa. Były tam świę­to­ści z cza­sów pa­nień­skich, oraz pa­miątki z we­sela, a więc suk­nia ślubna, welon, wia­nek mir­towy, oraz bu­kiet, otrzy­many od na­rze­czo­nego przed ślu­bem, spis po­traw uczty we­sel­nej, dru­ko­wane kartki z wier­szami, śpie­wa­nemi przy stole, listy Ar­nolda, drobne po­da­runki z na­rze­czeń­skich cza­sów, a w końcu naj­dro­go­cen­niej­sza rzecz z całej wy­prawy, ró­żowa, je­dwabna suk­nia, przy­brana ko­ron­kami. Ema miała ją na sobie po raz pierw­szy i ostatni pod­czas ro­dzin­nego przy­ję­cia tuż przed we­se­lem.

W pierw­szym roku mał­żeń­stwa czę­sto ucie­kała się do tych klej­no­tów swo­ich pod­czas dłu­gich i nie­za­peł­nio­nych ni­czem go­dzin sa­mot­no­ści, gdy Ar­nold za­jęty był swą prak­tyką. Sia­dy­wała na brzegu wy­su­nię­tej szu­flady i, oglą­da­jąc jedną rzecz po dru­giej, od­da­wała się ma­rze­niom i roz­my­śla­niom. Cza­sem przy­wdzie­wała nawet piękne stroje i przy­stra­jała włosy kwia­tami i bi­żu­terją. Za­ba­wiała się w ten na­iwny i sen­ty­men­talny spo­sób, z któ­rego w cza­sach póź­niej­szych śmiała się sama ser­decz­nie.

Miała też nie­długo inne za­ję­cia i myśli, a szu­fladę, za­jęły rze­czy re­al­niej­sze i prak­tycz­niej­sze. Nie wy­szła jej z pa­mięci dotąd owa ra­dy­kalna prze­miana, któ­rej ule­gła du­chowo pod­czas ciąży. Od tego, co — prze­mi­nęło, zwró­ciła się ku przy­szło­ści. Z każ­dym ro­kiem mu­siała opróż­niać szu­flady z nie­po­trzeb­nego ba­la­stu, by zna­leźć miej­sce na gar­de­robę dzieci.

To też sukni nie było na daw­nem miej­scu. Scho­wana w wiel­kie pudło, stała na sza­fie z bie­li­zną, a gdy ją Ema zdjęła i roz­ło­żyła, po­rzu­ciła nie­zwłocz­nie myśl wło­że­nia na sie­bie daw­nej, ga­lo­wej szaty i po­sta­no­wiła nie brać żad­nego udziału w głup­stwie, za­in­sce­ni­zo­wa­nem przez dziw­nego go­ścia.

Mę­stwo ule­ciało rów­nież z duszy Ar­nolda. Samo zdję­cie szla­froka i szu­ka­nie wi­zy­to­wego stroju otrzeź­wiło go w znacz­nym stop­niu. Nie spo­sób jed­nak było cofać się w roz­pę­dzie, przeto chcąc pod­nie­cić sa­mego sie­bie, za­czął bur­czyć na żonę. Po­pę­dzał ją, by się spie­szyła, by nic sobie nie ro­biła z tego, że suk­nia jest po­mięta i wy­szła z mody... Cóż to szko­dzi? Wszakże idzie jeno o żart kar­na­wa­łowy.

Ale Ema nie chciała o ni­czem sły­szeć. Nie­za­do­wo­lona sie­działa na brzegu łóżka i od­mó­wiła mu po­mocy w szu­ka­niu bia­łej kra­watki.

Tym­cza­sem ro­ze­grała się burz­liwa scena.

Stara Anna drep­tała w pan­to­flach i mru­czała, jak to zresztą czy­niła za­wsze, gdy nie wszystko szło po jej myśli. Wy­nio­sła wła­śnie z piw­nicy miskę z zim­nemi kacz­kami i roz­ka­zała po­moc­nicy po­sta­wić garnki na ogniu, gdy nagle uchy­liły się drzwi i sta­nął w nich nie­zna­jomy we fraku, bia­łym kra­wa­cie, z różą we­tkniętą w bu­to­nierkę.

Ku­charka ma­chi­nal­nie padła na jedno ko­lano i jęk­nęła gło­śno. Nie­wiele bra­kło, by upu­ściła miskę z mię­si­wem. Gdyby uj­rzała przed sobą dja­bła we wła­snej oso­bie, nie mo­głaby się prze­ra­zić bar­dziej.

On stał w drzwiach uśmiech­nięty i spo­zie­rał na nią przy­jaź­nie.

— Nie prze­szka­dzam... nie prze­szka­dzam... chcia­łem tylko po­wie­dzieć... Widzę, że ku­cha­reczka za­częła na­kry­wać do stołu w ja­dalni. Ale tam dosyć chłodno i jakoś nie przy­tul­nie! Mo­żeby było le­piej na­kryć w sa­lo­nie. W ja­dalni moż­naby w takim razie przy­rzą­dzać pół­mi­ski przed po­da­niem na stół.

Anna po­sta­wiła miskę z kacz­kami na stole ku­chen­nym z takim roz­ma­chem, że za­dud­niło gło­śno.

— Pro­szę pa­mię­tać, że słu­cham tylko roz­ka­zów pań­stwa... ro­zu­miesz pan? — wrza­snęła nie­przy­jaź­nie.

Pa­trzył na nią przez chwilę ostrym wzro­kiem.

— Wiem o tem bar­dzo do­brze — od­rzekł po na­my­śle tym samym ła­god­nym tonem — wiem, że nie je­stem panem domu. To też zro­bi­łem tylko pro­po­zy­cję. Mam przy­tem pew­ność, że pani dok­to­rowa zgo­dzi­łaby się na to chęt­nie. Pro­szę tedy bar­dzo zro­bić co po­wia­dam. A może jest w domu ja­kieś piękne na­czy­nie srebrne lub por­ce­la­nowe, waza, lub coś po­dob­nego... Pro­szę je w takim razie użyć do przy­bra­nia stołu...

— Nie wiem co się tu dzieje! — za­wo­łała stara Anna z wście­kło­ści i coraz to więk­szego stra­chu bli­sko pła­czu — Hola!... Nie chcę przy­kła­dać ręki do ta­kich rze­czy!

Ze­rwała ze sie­bie far­tuch, rzu­ciła go na sto­łek ku­chenny, wy­to­czyła się do swej iz­debki i za­trza­snęła za sobą drzwi z ło­sko­tem.

Nie­zna­jomy wzru­szył ra­mio­nami.

Potem ski­nął na po­moc­nicę, która skryła się w kąt za piec pie­kar­ski. Była to pięt­na­sto­let­nia dziew­czyna o ró­żo­wych po­licz­kach, ja­snych wło­sach i bla­do­nie­bie­skich na­iw­nych, a we­so­łych oczach.

— Chodźno do mnie, dzie­cino! — po­wie­dział nie­zna­jomy przy­chleb­nie.

Usłu­chała na­tych­miast, jakby ule­gła hyp­no­zie. Po­de­szła doń i sta­nęła, pod­nió­sł­szy głowę, a opusz­cza­jąc wzdłuż ciała ręce, niby uczen­nica w ob­li­czu na­uczy­ciela.

— Chodź ze mną do po­koju. Na­kry­jemy razem stół. Ale mu­simy się spra­wiać cicho, ani mrumru, ro­zu­miesz? Po­każno mi przed­tem co masz na no­gach.

Jak na ko­mendę wy­sta­wiła przed sie­bie nogę i po­ka­zała, że odziana jest w samą poń­czo­chę.

— No do­brze! — za­wy­ro­ko­wał — Ale nie wolno nic mówić! Pa­mię­taj sobie. To bę­dzie wielka nie­spo­dzianka... ro­zu­miesz? Cze­kajże! Jak ci na imię?

— Abe­lona.

Po­gła­dził jej po­li­czek i po­wie­dział:

— Ładne imię, uro­czy­ste imię. Teraz słu­chaj mnie, dziecko. Pew­nie masz inną su­kienkę prócz tej sta­rej opoń­czy? Masz czarną su­kienkę,... prawda? A także czy­sty, biały far­tu­szek? Do­brze, chodźże tedy ze mną!

Po­czy­nił już sam przy­go­to­wa­nia w sa­lo­nie. Zdjął do­niczki z kwia­tami usta­wione w bez­dusz­nych sze­re­gach na de­skach okien­nych i po­roz­sta­wiał je po po­koju. Od­su­nął też od sofy okrą­gły stół i po­sta­wił go na środku pod ży­ran­do­lem. Tutaj kazał na­kry­wać Abe­lo­nie.

Zrazu nie mógł sobie dać rady i nie­mal w roz­pacz po­grą­żyło go po­słu­szeń­stwo dziew­czyny. Ruchy jej były zgoła au­to­ma­tyczne, ale re­ago­wała na roz­kazy wprost na­wspak. Nie śmiał mówić, gdyż sy­pial­nia po­ło­żona była tuż obok, mu­siał tedy po­prze­stać na ge­stach i zna­kach. Gdy jej zle­cił przy­nieść kie­liszki, spie­szyła co tchu do kuchni i wra­cała z dużą szczotką do za­mia­ta­nia, gdy kazał podać sobie wazon, wlo­kła duże, pełne wody wia­dro.

Nagle usły­szał kroki. Ktoś szedł szybko sie­nią. Znie­ru­cho­miał, wy­tę­ża­jąc słuch. Ale idący minął salon i wszystko uci­chło.

Był to Ar­nold w bie­liź­nie ze świecą w ręku, szedł na strych, by zna­leźć frak, wi­szący w któ­rejś ze sta­rych szaf, oto­czo­nych roz­ma­itemi gra­tami. Nucił pół­gło­sem, ale był w okrop­nym hu­mo­rze. Czuł w głębi duszy nie­miłe za­kło­po­ta­nie i pra­gnął usil­nie, by dja­beł po­rwał sobie swego go­ścia wraz z jego kar­na­wa­ło­wemi żar­tami.

Zna­la­zł­szy się sam, na ciem­nym stry­chu, przy­szedł na­ko­niec do sie­bie. Do­znał wiel­kiej ulgi oswo­bo­dze­nia od dziw­nego przy­musu, jaki go gnę­bił i przy­znał, że Ema ma zu­pełną słusz­ność. Omal nie wy­sta­wił się na bła­zna i nie ścią­gnął na sie­bie śmiesz­no­ści wiel­kiej.

Zo­sta­wił frak w sza­fie i ze­szedł na dół spo­kojny i zde­cy­do­wany.

Nie było jed­nak w jego mocy kie­ro­wać dziś bie­giem losu, ni cof­nąć się z drogi. Wró­ciw­szy do sy­pialni, olśniony zo­stał wi­do­kiem, który zmy­sły jego roz­pło­mie­nił do ja­snego żaru.

Ema nie mogła się na­prawdę oprzeć uro­kowi ró­żo­wej je­dwab­nej sukni. Przy­wdziała ją na próbę, gdy mąż wy­szedł i teraz stała przed lu­strem wspięta na palce, wy­cią­ga­jąc się co sił, by przez to zcień­czyć się w pasie i móc do­piąć sta­nik.

— Emo! — za­wo­łał, pod­no­sząc w górę ręce — Je­steś prze­śliczna!

Zde­ner­wo­wana, nie mogła za­piąć ha­ftek, po­liczki jej pa­łały ru­mień­cami. Bała się strasz­nie, że wyda mu się śmieszną i bę­dzie kpił. To też na od­głos jego kro­ków w sieni za­częło jej bić mocno serce.

— Czy mi jesz­cze do­brze w tej sukni? — spy­tała.

— Śliczna je­steś, droga moja! Prze­śliczna! Suk­nia leży do­sko­nale! To dziwne, żeś się wcale nie zmie­niła przez sześć lat!

— Są­dzisz, że mogę i to wziąć? — spy­tała, wyj­mu­jąc ze szka­tułki dwa listki dę­bowe, wy­kute ze sre­bra, z bry­lan­ci­kami na­śla­du­ją­cemi kro­ple rosy.

Ar­nold sta­nął za nią i pa­trzył w lu­stro po­przez jej głowę, ona zaś upi­nała ozdobę we wło­sach tak, że listki utwo­rzyły dia­dem.

— Czy pa­mię­tasz ten dia­dem? — spy­tała.

— Ach... na­tu­ral­nie... — od­rzekł... Ileż to mi­nęło czasu... po­wiedz!

— Czy mogę się w tem po­ka­zać?

— Oczy­wi­ście! Ślicz­nie wy­glą­dasz! Nie byłaś nigdy pięk­niej­szą! Istna z cie­bie księż­niczka z bajki!

Za­ru­mie­niła się jesz­cze moc­niej i, ogar­nięta nagle upo­je­niem ba­chanc­kiem, prze­gięła się w tył i, ob­jąw­szy ra­mio­nami jego głowę, przy­ci­snęła usta do jego ust.

— Jesz­cze raz! — po­wie­działa ze śmie­chem.

Ca­ło­wała długo, aż mu zbra­kło tchu.

W tej chwili roz­le­gły się dźwięki for­te­pianu w sa­lo­nie.

Prze­ra­żeni od­sko­czyli od sie­bie. Zu­peł­nie za­po­mnieli o dziw­nym go­ściu swoim.

— To straszne! — szep­nęła Ema — Już przy­szedł!

— Mniej­sza z tem! — uspo­koił ją Ar­nold — Niech sobie gra!

Koń­czyli tu­aletę przy dźwię­kach mu­zyki, brzmią­cych niby trium­falny marsz. Ar­nold mu­siał udać się po­now­nie na strych. Przy­tem z ko­niecz­no­ści mu­siał także po­ma­gać żonie, po­da­wać szpilki i przy­szy­wać fałdy sukni, by ją do­pro­wa­dzić do po­rządku. Wszystko to za­brało sporo czasu, bo prze­pla­tali te czyn­no­ści po­ca­łun­kami i piesz­czo­tami, za­cho­wu­jąc się tak, jakby to był okres mio­do­wych mie­sięcy.

Na­ko­niec od­byli ostat­nią rewję przed lu­strem i po­szli do sa­lonu. U drzwi sto­czyli ostat­nią walkę z onie­śmie­le­niem i wa­ha­niem, potem Ar­nold na­ci­snął klamkę, drzwi od­sko­czyły i oboje wpły­nęli peł­nemi ża­glami na prze­stwór ba­wialni.

To, co uj­rzeli, wpra­wiło ich w takie zdu­mie­nie, że sta­nęli nie­ru­chomo i otwarli usta. Potem wy­dali mi­mo­wolny okrzyk. Nie po­znali wła­snego miesz­ka­nia.

Ży­ran­dol pło­nął świa­tłem, a świa­tło pły­nęło także z kin­kie­tów ścien­nych, nie uży­wa­nych od czasu chrztu pier­wo­rod­nego dziecka. Wszę­dzie były kwiaty. Po­środku stołu zo­ba­czyli czarę pełną żół­tych róż, z po­śród któ­rych wy­glą­dały brzo­skwi­nie i ciemne wi­no­grona. Po ob­ru­sie roz­rzu­cono małe bu­kie­ciki fjoł­ków.

Nie­zna­jomy wstał od for­te­pianu i, kła­dąc rękę na sercu, po­zdro­wił ich z sza­cun­kiem.

— Ła­skawa pani i czci­godny dok­to­rze! — po­wie­dział — Mam na­dzieję uzy­skać prze­ba­cze­nie za to, że na­rzu­ci­łem się pań­stwu na mi­strza ce­re­monji tej małej kar­na­wa­ło­wej uro­czy­sto­ści. Pro­szę mi też nie brać za złe, że nie chcąc jawić się z pu­stemi rę­kami, przy­czy­ni­łem się do uświet­nie­nia wie­czoru kilku dro­bia­zgami, przy­wie­zio­nemi ze sobą w od­wie­dziny do pa­stor­stwa.

Ar­nold i Ema prze­stali się już dzi­wo­wać. Ema obe­szła stół wo­koło, niby dziecko cho­inkę, ra­du­jąc się wielce, zaś Ar­nold pod­parł się pod boki, sto­jąc u drzwi i wo­dził oczyma po po­koju. Nagle wy­buchł roz­gło­śnym śmie­chem, pod­szedł do go­ścia i uści­snął mu ser­decz­nie dłoń.

— Wasza Ksią­żęca Mości! — za­wo­łał bez żad­nego przy­musu, ra­do­śnie i szcze­rze — Pro­szę tedy uprzej­mie za­pro­wa­dzić żonę mą do stołu.

W ciągu nie­spełna go­dziny ko­la­cja do­bie­gła do de­seru. Mała, ru­miana Abe­lona, po­da­jąca po­trawy, wy­glą­dała uro­czo w swej czar­nej su­kience kon­firm antki i bia­łym far­tuszku z na­pier­śni­kiem. Nie­stety zręcz­ność jej po­zo­sta­wiała dużo do ży­cze­nia. Raz nawet za­plą­taw­szy się w swej przy­dłu­giej szatce upu­ściła na zie­mię kilka ta­le­rzy. Zmie­szała się okrop­nie tem co się stało, ale osłu­piała wprost nie usły­szaw­szy zwy­czaj­nej po­ła­janki, z jaką oswo­jona była zdawna. Dok­tor ro­ze­śmiał się nawet i za­wo­łał: Da capo!

Stara Anna stała na cza­tach u uchy­lo­nych drzwi ja­dalni. Nie mogła długo utrzy­mać na wodzy swej cie­ka­wo­ści. Po na­my­śle wzięła nawet udział w na­kry­wa­niu stołu. Teraz jed­nak ogar­nęło ją po­now­nie ogrom­nie obu­rze­nie na to, co się działo w sa­lo­nie.

Nie­zna­jomy mówił przez cały czas nie­mal wy­łącz­nie sam. Ar­nold śmiał się bez prze­rwy i mówić nie mógł wcale, Ema zaś mil­czała od sa­mego po­czątku. Oboje wy­rze­kli się ba­da­nia kim jest gość nie­zwy­kły i ode­szła ich ochota do­wia­dy­wa­nia się. Wy­star­czało im w zu­peł­no­ści, iż pod­trzy­my­wał roz­mowę i nie dawał zga­snąć na­stro­jowi ba­śnio­wemu, jaki wy­wo­łał. Słu­chali z wielką przy­jem­no­ścią opo­wia­dań jego, dyk­te­ry­jek i żar­to­bli­wych po­my­słów, któ­remi da­rzył ich ob­fi­cie.

Ema nie wy­zbyła się jesz­cze nie­po­koju i miała się cią­gle na bacz­no­ści. Żar­ciki nie­zna­jo­mego przy­bie­rały czę­sto formę fry­wolną, mimo to jed­nak po­do­bały się Emie. Śmiała się z nich w duchu, za­cho­wu­jąc pozór obo­jęt­no­ści. Opo­wia­dał z wiel­kim spo­ko­jem, po­waż­nie, a owa sta­ro­modna me­toda two­rzyła coś w ro­dzaju we­lonu, pod któ­rym zni­kały draż­liwe szcze­góły.