Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Diabeł domowego ogniska" Henryka Pontoppidana to opowiadanie, które od pierwszych stron wciąga w duszny, pełen napięcia świat małego domu na duńskiej wsi, gdzie życie płynie spokojnie i bez zmian – aż do chwili, gdy do drzwi puka tajemniczy gość. Ten nieoczekiwany przybysz, ubrany jak król, wnosi ze sobą coś więcej niż tylko elegancką obecność. Jego pojawienie się zakłóca codzienny rytm domowego życia, prowokując głębokie przemyślenia i duchowe wstrząsy.
Henryk Pontoppidan, duński pisarz, który w 1917 roku otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, jest mistrzem realistycznych opisów i głębokiej analizy psychologicznej. Jego twórczość przenika głębokie zrozumienie ludzkich doświadczeń, wewnętrznych konfliktów i duchowych dylematów. W "Diable domowego ogniska" Pontoppidan, z niezwykłą subtelnością, ukazuje, jak łatwo zakorzenione wartości i stabilność mogą runąć pod wpływem tajemniczych, zewnętrznych sił. To historia o ścieraniu się tradycji z nieznanym, o duchowej walce, która toczy się w czterech ścianach rodzinnego domu.
Gość, który wkracza do tej uporządkowanej przestrzeni, jest bowiem nie tylko intrygującym, ale i niepokojącym symbolem – czy może oznaczać nieuchronną zmianę, a może wręcz śmierć? Pontoppidan zadaje pytania o kruchość ludzkiego istnienia, sens życia i nieuchronność przemijania.
Dla czytelnika, który ceni literaturę głęboko symboliczną i refleksyjną, "Diabeł domowego ogniska" będzie prawdziwą perełką. To opowieść o tym, jak kruchość życia potrafi ujawnić się w najmniej spodziewanym momencie i jak tajemnicze siły mogą wywrócić na opak nawet najbardziej uporządkowaną rzeczywistość.
Jeśli szukasz literatury, która poruszy Cię do głębi i zmusi do refleksji nad własnym życiem, sięgnij po to dzieło Henryka Pontoppidana – twórcy, który dzięki swoim wnikliwym analizom ludzkiej natury zdobył najwyższe literackie uznanie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
"Den Kongelige Gæst" (polski tytuł: "Diabeł domowego ogniska") autor HENRYK PONTOPPIDAN
Copyright © by Wiedza24h.pl, 2024
W WIĘKSZOŚCI ZACHOWANO ORYGINALNĄ PISOWNIĘ oraz WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE, co pozwala na jak najwierniejsze odzwierciedlenie charakteru tekstu. Choć mogą pojawić się drobne różnice wynikające z procesu konwersji, starano się zachować jak najwięcej z unikalnych zwrotów i niuansów językowych, by jak najlepiej oddać pierwotną formę utworu.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Skład epub, mobi i pdf: Gegol
ISBN: 978-83-68324-00-6
Tłumacz: Franciszek MirandolaHENRYK PONTOPPIDAN
Henryk Pontoppidan, jeden z najwybitniejszych duńskich pisarzy, urodzony w 1857 roku, był mistrzem realistycznej prozy, którego twórczość skupiała się na głębokiej analizie społecznych, moralnych i duchowych dylematów człowieka. W 1917 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury za swoje realistyczne i wielowątkowe powieści, które ukazywały rozwój Danii w czasach przemian oraz wewnętrzne zmagania jednostek. Jego literatura, choć silnie osadzona w duńskiej kulturze, ma uniwersalny charakter, co sprawia, że wciąż porusza współczesnych czytelników. Pontoppidan nie bał się podejmować trudnych tematów, takich jak walka między tradycją a nowoczesnością, wewnętrzne konflikty moralne oraz pytania o sens ludzkiego życia. Jego twórczość jest przesiąknięta subtelną krytyką społeczną, a także głębokim zrozumieniem psychologicznych aspektów egzystencji. Autor umiejętnie balansował między realistycznym obrazem świata a symbolicznymi elementami, które wzbogacały jego narracje o głębokie, duchowe refleksje. "Diabeł domowego ogniska" to jedno z tych dzieł, w którym Pontoppidan w pełni wykorzystuje swoją umiejętność łączenia realistycznych opisów z filozoficzną głębią. Tajemniczy gość, który zakłóca spokój bohaterów, staje się katalizatorem do rozważań nad kruchością ludzkiego istnienia, co jest znakiem rozpoznawczym twórczości Pontoppidana. Pisząc z wnikliwością i empatią, Pontoppidan pozostawił po sobie dziedzictwo, które nieustannie inspiruje do refleksji nad naturą człowieka i jego miejscem w świecie.
DOSTOJNY GOŚĆ.
Mieszkańcy stolicy, miotani nieustannym ruchem i nękani hałasem, wspominają nieraz — z westchnieniem tęsknoty — życie na wsi, które wydaje im się niby boski dar ciszy i czasu. Sądzą, że jest to długie pasmo, czy fala toczących się spokojnie dni, pośród których każda minuta zaznacza się tak uroczyście, jak to czyni czcigodny bornholmski zegar w stancyjce starej wieśniaczki, tykający miarowo w takt snujących się fluktów wieczności.
Tymczasem jest przeciwnie, bo nigdzie czas szybciej, mniej uchwytnie nie mija niż właśnie na wsi. Dni kroczą leniwo, ospale, monotonnie, ale tygodnie są rzeźkie i pracowite, a lata ulatują wprost niepostrzeżenie. Pewnego, pięknego dnia spostrzega się, że życie minęło, niby fragment marzenia sennego jakiejś letniej, czy zimowej nocy i koniec nadszedł nieodwołalny.
Śmiech porywał zawsze doktora Hoejera, oraz śliczną jego, małą żoneczke, gdy wspomnieli, że od sześciu już lat żyją sobie w Soenderboelu i tak również długo są mężem i żoną. Sześć lat! Niepodobna p rzypuścić, by minęło więcej nad kilka miesięcy od onej niezapomnianej, wygwieżdżonej nocy, kiedy przybyli tutaj starym, rozklekotanym wozem pocztowym. Tymczasem wydali już na świat troje dzieci, a dom ich, który za przyjazdem był jeno zwyczajnym tworem cieśli i cuchnął świeżem wapnem, przemienił się w raj ziemski
.
Oboje urodzili się w stolicy i, mimo wielkich upojeń miłosnych pierwszego okresu małżeństwa, doznawali w głębi dusz cichej rozpaczy. Znalazłszy się wśród nowych warunków, otoczeni nieznanymi sobie ludźmi, rzuceni w bezdrzewną okolicę Jutlandji, gdzie była jeno roztocz ziemi i ogromna kopuła nieba nad nimi odczuwali coś w rodzaju strachu i z piersi wyrywały im, się okrzyki zbłąkanej pary kurcząt.
Łzami napełniały się oczy pani Emy na wspomnienie tego, co porzuciła, oraz na myśl, że tam, w stolicy pewnie już o niej całkiem zapomniano. Ile razy Arnold poszedł do chorych, siadywała w jego pokoju, owładnięta uczuciem opuszczenia i czekała jego powrotu w bezczynności zupełnej.
Wspominając te chwile, dziwiła się sobie wielce. Jakże mogła być tak dziecinną? Siedziała przy oknie z głową opartą na dłoni i wpatrywała się w sinawe wzgórza na skraju rozlewnej pustaci wrzosów, uważając się za istotę zapomnianą zgoła przez ludzi, pozostałą na jakimś innym globie, w niezmiernych przestworzach międzyplanetarnych.
Trudno bo sobie zresztą wyobrazić pustki większej nad Soenderboel i Arnold nie mógł znaleźć chyba nic okropniejszego.
Trzy mile dzieliły ich od najbliższej stacji kolejowej. Łącznik pomiędzy wsią a światem stanowiła poczta, samego zaś świata nie oglądał tu nikt. Wielki, kryty, żółty wóz pocztowy, z ponsowo ubranym woźnicą byłby niezawodnie przyczynił się do ożywienia krajobrazu. Niestety kareta wyjeżdżała nocą i wracała również późnym wieczorem, tak że tocząc się ulicą wiejską, rzucała jeno poświatę na senne marzenia mieszkańców. Łoskot kół i smugi światła latarni, muskające story sypialni, oto wszystko co przynosiły im owe codzienne wędrówki starej kolasy.
Wieś stanowiło siedem, czy osiem niepozornych zagród chłopskich, oraz dwa razy tyle czworaków wyrobniczych. Nie mieszkał tu nawet pastor z rodziną, ale tylko nauczyciel, który jednak, jak się zaraz okazało, był kłótnikiem i intrygantem, przeto żyć z nim nie mogli. Doktor nie osiedlił się w Soenderboel z jakiegoś upodobania do tej wsi. Mieszkańcy chcieli mieć lekarza, a że Arnold zaręczony był już od trzech lat, przeto co prędzej poczynił starania w celu uzyskania stanowiska, by się móc ożenić.
W ciągu pierwszego roku odwiedzali ich krewni i znajomi, ciekawi zobaczyć, jak się urządzili w swej — Mezopotamji. Ale począwszy od drugiego już roku wizyty, stawały się coraz to rzadsze i nowożeńcy odwykli z wolna od widoku ludzi miejskich. Oswoili się dużo rychlej niż sami sądzili z nowymi warunkami życia i dobrali sobie przyjaciół i znajomych z pośród najbliższych sąsiadów. Teraz, po sześciu latach nie czuli się już zupełnie osamotnionymi.
Nie mieli na to zgoła czasu. Ema zatopiła się w pracy gospodarczej, a Arnold wracając od chorych, miał zawsze mnóstwo roboty w ogrodzie, albo w szopie, czy drewutni. Zarówno z potrzeby, jak i ze względów zdrowotnych sam rąbał i łupał drzewo opałowe, sprowadzane z dalsza z trudem niemałym. Prócz tego mieli codziennie świeże dzienniki, zaś w zimie otrzymywali regularnie posyłki książek z wypożyczalni, tak że co dwa tygodnie jawiła się w domu spora paczka, zawierająca wybór najwybitniejszej literatury sezonu.
Na twarzach ich, w linjach i barwach widniały niezaprzeczalne dowody, że się czuli dobrze i byli zadowoleni. W obrębie parkanu z desek, otaczającego ich ogród i dom i chroniącego zarazem od zachodnich wichrów, stworzyli sobie mały raj ziemski, gdzie słońce smaliło jędrne ciałka małego Kaina i Abla, zaś mniejsza jeszcze, roczna Ewa o złotych włosach jeździła oklep na grzbiecie matki. W raju owym żyły też rozmaite pożyteczne i mnożne zwierzęta, plącząc się po podwórzu, lub odzywając różnemi głosami z gospodarczych zabudowań.
Szczęście doktorstwa byłoby zupełne, gdyby nie mieli za sąsiada nauczyciela Soerensena i jego szklano-okiej małżonki.
Pewnego dnia w lutym, po długiej przerwie w korespondencji z krewnymi w Kopenhadze otrzymali list, w którym zapowiedziały swój przyjazd dwie kuzynki Emy i kuzyn, na samą ostatnią noc karnawałową.
Nie była to, zaiste odpowiednia pora i trudno się było w tym czasie pochlubić wobec gości dostatkami. Ogród zasypany był śniegiem, a miejsca wobec wzrostu rodziny i domowników było dosyć niewiele, tak że z trudnością niemałą przyszło im znaleźć nocleg, wygodny dla trzech osób. Ale Ema była dzielną kobieciną.
W niesłychanie sprytny sposób, z prawdziwym wprost talentem urządziła wszystko, pościągała ze strychu różne kanapy i leżaki, a także kuchnię zaopatrzyła obficie i zarządziła co trzeba. Goście, powtarzała raz po raz, muszą odnieść wrażenie, że są mile widziani, a nawet pożądani. Pozatem uznała za swój punkt honoru pokazać Kopenhagczykom, czego dokazać mogą ludzie dzielni i zaradni nawet pośród jutlandzkiej pustaci.
Niestety, djabeł jął wyprawiać różne dziwy właśnie onego dnia, kiedy mieli zjawić się goście. Cały dom był odświętnie przybrany i przysposobiony, a kołdry rozwieszone przy piecach, by oschnąć do reszty z pary wytworzonej szybkiem prasowaniem. Nagle nadszedł telegram z wieścią, że goście nie przybędą. W ostatnim momencie zjawiły się nieprzezwyciężone przeszkody i odwiedziny odłożono na czas inny.
W chwili nadejścia telegram u Arnold był u chorych, a Ema, przeczytawszy go, roześmiała się mimo woli, chociaż uczuła gniew. Powziąwszy szybką decyzje, wydała rozkazy dziewczętom służebnym i wszystko wróciło niebawem na swoje miejsce.
Arnold, wróciwszy około południa, zastał wszystko w zwykłym porządku, zaś Ema, chcąc zapobiec nagłemu wybuchowi niezadowolenia, przyjęła męża w progu rozpromieniona i wesoła.
Nic to jednak nie pomogło. Arnold był popędliwy i za każdą przeciwnością losu uważał się za osobiście obrażonego. Przeczytał telegram, a spalona słońcem i wiatrem twarz jego stała się ziemisto-bladą. Jął wyklinać bezwzględność ludzką i brak grzeczności.
Ema miała takie samo zapatrywanie, ale nie brała rzeczy jak on tragicznie.
— Dajmy już tem u spokój! — zaproponowała po chwili — Chodźno i siadaj do jedzenia. Przynajmniej dom zaopatrzony mamy teraz na długo w różne, dobre rzeczy!
Po obiedzie, jak zwykle, siedli w pracowni Arnolda i odprawiali „szarówkę“, a niańka zabawiała chłopców w jadalni po drugiej stronie sieni. Arnold uspokoił się już. Siedział nasycony w biegunowem krześle przy piecu w szlafroku, pantoflach filcowych, z fajką na długim cybuchu.
Ema umieściła się przy oknie. Trzymała na kolanach córeczkę i przebierała ją, a dziecko leżąc na plecach, machało w powietrzu nagiemi nóżkami. Sypał gęsty śnieg. Polatywał on już od samego rana, teraz jednak rozpoczęła się śnieżyca na dobre, a na gzymsie okiennym wzrastał ciągle śnieżny wał. Podkreślało to jednak tylko uczucie bezpieczeństwa, dobrobytu, ciepła i zaciszności pośród pełnej zimy.
Ema nie miała dotąd czasu ubrać się. Miała na sobie szlafroczek ranny, a włosy przykryte czarną chustką. Z biegiem lat stała się potrochu niedbałą odnośnie do swego zewnętrznego wyglądu, mimo, że małżeństwo nie obniżyło wcale jej piękności. Miała zawsze te same bujne kształty, nieco tylko może zaokrągliły się one i stały miększe, bardziej macierzyńskie. Oczy nie zmieniły się natomiast wcale i były jak dawniej ogromne i ciemne, nakryte długiemi rzęsami oraz podkreślone wydatnemi brwiami, co jej na pensji zjednało u koleżanek przydomek „sowy“.
— Wiesz co — powiedziała, ziewnąwszy przeciągle z wyrazem znużenia — nie powinniśmy się wcale użalać na to, że nie przyjechali. Cały ten kwaterunek miałby w sobie dużo nieprzyjemności. Zauważyłam, że od czasu poprzestawiania mebli nie czułam się w domu tak dobrze, jak zawsze.
Arnold uśmiechnął się mimowoli i spojrzał na nią poprzez kłęby chmur tytoniowego dymu. Jak się to zdarzało często, wypowiedziała właśnie to, o czem myślał. Byłby ją niezawodnie pocałował za te słowa, gdyby nie musiał właśnie wstać po zapałkę.
Siedzieli tak przez dobrą jeszcze chwilę, rozmawiając o tem i owem. Mówili o wydarzeniach, jakie zaszły we wsi, roztrząsali sprawy domowe, rozważali stan żołądków swych dzieci, oraz zastanawiali się nad zaletami nowej rasy kur, jaką chcieli wprowadzić do swego gospodarstwa. Były to wszystko rzeczy, co do których nie mogli się od paru dni porozumieć skutkiem przewrotów, wywołanych spodziewanemi odwiedzinami.
Nagle zawołała Ema:
— Ach... prawda! Nie powiedziałam ci jeszcze czegoś! Widziałam dziś przed południem jak stary Torwald Andersen wchodził do szkoły z papierem w ręku. Czy sądzisz, że to było owo podanie?
Bursztyn fajki wysunął się z ust Arnolda, a twarz jego przybrała wyraz głupkowatego zdumienia. Siedział długo nie mogąc wymówić słowa.
Kiedy znowu odzyskał mowę, całe jego czoło aż pod same włosy pokryte było głębokiemi zmarszczkami i wyglądało, niby gleba zorana pługiem.
— Oświadczam, Emo, że jeśli nauczyciel weźmie na serjo to głupie podanie i pośle je naczelnikowi gminy, to rozpocznę wojnę nie na żarty. Nie zgodzę się pod żadnym warunkiem, by jego wstrętna woda spływała naszym kanałem. Jeśli zwróci się do gminy, to ja zaapeluję do komisji sanitarnej. Znowu palnę, jak wówczas, memorjał, który warto będzie czytać! Zaręczam ci, że to uczynię!
— Dobrze! Zrób tak! Huu! Cieszyłabym się bardzo, by ten piegowaty cymbał raz dostał porządnie po nosie... Ale... czym... ci już opowiadała? Wczoraj gdy byłam w sklepie... patrzę, a tu stoi pani Adolfina w własnej osobie. Tableau! Szkoda, żeś jej nie widział. Spostrzegłszy mnie, natychmiast obróciła się plecami. Ja, oczywiście, udałam, że tego nie widzę, przystąpiłam, przywitałam się z nią i spytałam co u nich słychać i jak się mają dzieci! Toż to była komedja! Prawdziwa heca!
Z pokoju jadalnego doleciał płacz i pokrzykiwania. Widocznie mrok wywołał u malców chęć spania. Ema w stała, by zaświecić w jadalni lampę, a zarazem uśpić córeczkę.
Gdy wróciła, Arnold zaświecił sam wiszącą lampę w pracowni i pospuszczał story. Stad przy puszce z tytoniem i nabijał ponownie fajkę, poglądając wokół po pokoju.
— Czy wiesz co mi przyszło do głowy? — spytał żony — Mówiliśmy niedawno, że w pokojach naszych zrobiło się nieco przyciasno. Cobyś powiedziała gdyby posunąć półkę z książkami nieco bardziej ku drzwiom a wstawić w ten kąt owalny postument z gipsową figurą. Całość by na tem bardzo zyskała, mojem zdaniem!
— Straszny z ciebie, naprawdę, człowiek, Arnoldzie! — zawołała — Czyż niedość mieliśmy jeszcze w czasach ostatnich zamętu w domu? Dajże mi trochę ochłonąć, proszę cię bardzo!
— Aj! Czemuż się zaraz tak obruszasz? — odparł — Przecież to tylko propozycja!
— Wiem, ale opanowała cię od niedawna taka dzika manja przeinaczania wszystkiego, iż wydaje mi się, żeś naprawdę zachorował na kręćka.
— A z ciebie zrobiła się istna kwoka! Nie można postawić krzesła gdzieindziej, bo zaraz zaczynasz desperować!
— Oczywiście! Pocóż przestawiać krzesła? Czy to ma jakikolwiek, cel?
Arnold roześmiał się.
— Pamiętasz pewnie, że zeszłego roku powziąłem myśl przesunięcia altanki na zachodnią stronę ogrodu, celem odsłonięcia widoku. Broniłaś się rękami i nogami, twierdziłaś, że tam większy przeciąg, ja zaś oponowałem. Przyznajże teraz, żem miał słuszność!
Teraz Ema zaśmiała się. Podeszła do męża i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Nie, drogi Arnoldzie, — rzekła — tego przyznać nie mogę. Przez całe lato hulał po altance tak niesłychany wichr, że wytrzymać w niej nie było sposobu. Chyba nie zapomniałeś tego?
— Nie zapomniałem, że trwałaś przy tem twierdzeniu przez całe lato. Jest to jednak, zdaje mi się, sprawa zgoła odmienna.
Odwróciła się od niego.
— Nie wierzysz sam w to, co mówisz! — rzekła — Nie chcesz tylko przyznać, żeś się omylił. Powiedziałam ci to już niezliczoną ilość razy.
— Słuchaj no, Emo! — powiedział twardo — Jeśli będziesz się upierała przy swem niemądrem twierdzeniu, zwalę pierwszego lepszego dnia altanę i basta. Dość mam słuchania tego rodzaju niedorzeczności. Zobaczycie wszyscy razem co się wam może przydarzyć, jeśli mnie będziecie doprowadzali do pasji.
Wziął gazetę i usiadł przy stole, odwracając się plecami do żony. Ema zaczęła ścierać tu i owdzie kurz, nucąc półgłosem jakąś melodje. Był to nieomylny znak, że się czuje obrażoną i że się w niej zbiera na burzę.
Napięty nastrój ów trwał przez chwilę. Nagle uwaga obojga odwróconą została przez brzęk dzwonków zatrzymujących się przed domem sani.
— Pewnie konie po ciebie! — zauważyła Ema i dodała pojednawczo — Na taką pogodę będziesz musiał jechać!
Arnold podniósł głowę.
— To pewnie pastorstwo! — rzekł — Wszakże słyszysz dzwonki u sanek.
Minęło kilka minut. W progu ukazała się dziewczyna służebna, stąpająca cicho w samych jeno pończochach. Stała w drzwiach wiodących do sieni i była tak zmieszana, że trzymała w ręku latarnię, zapomniawszy ją zostawić przy drzwiach wejściowych. Przerywanemi słowami, chwytając oddech, zawiadomiła, że przybył jakiś mężczyzna i pyta, czy państwo w domu.
— Nie powiedział jak się nazywa?
— Nie! Pytał tylko o pana doktora i panią doktorową!
— Aaa... to pewnie inspektor, szwagier pastora!
— Nie!... odrzekła służąca — Całkiem obce panisko. Bardzo jakiś bogaty, postawny! A może to biskup, co był łońskiego roku na wizytacji.
— Głupstwa gadasz! — zawołał Arnold, zakłopotany i niezadowolony wielce.
Ema zaniepokoiła się również, wspomniawszy swój strój, nie obliczony zgoła na to, by pokazywać się obcemu.
— Musisz go przyjąć, ja wrócę niedługo! — powiedziała i wybiegła spiesznie do drugiego pokoju.
Arnold odłożył fajkę i otulił się szlafrokiem, kryjąc w jego fałdach niedobory swej toalety. Widział na ścianie sieni cień zażywnego mężczyzny, zdejmującego przy pomocy służącej wielkie, futrzane papucie, oraz zamaszystą szubę.
Po chwili gość stanął w drzwiach.
★
Był to średniego wzrostu mężczyzna, około pięćdziesiątki, a wieniec szpakowatych, niegdyś widać jasnych włosów otaczał wysokie jego czoło i łysawą czaszkę. Ubrany był w elegancki, czarny, angielski surdut z wielkiemi jedwabnemi rewersami. Mimo znacznej korpulentności swej nie czynił wrażenia śmiesznego, czy odstręczającego. Obejście jego było wykwintne i dostojne. W gruncie przedstawiał się sympatycznie, miał zdrową, rumianą cerę twarzy, a żywe, połyskliwe, jasno brunatne oczy młodzieńcze, różowe wargi i zdrowe, białe zęby uzupełniały harmonijnie powabną całość.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem doktorem Hoejerem? — spytał, gdy Arnold postąpił kilka kroków na powitanie.
— Tak! — potwierdził uprzejmie lekarz i dodał — Proszę bardzo! Racz pan zająć miejsce.
Usiedli po obu stronach stołu pod wiszącą lampą i teraz gość wydał się gospodarzowi znacznie młodszym. W pełnem oświetleniu, mimo niemałej tuszy najwyżej można było na lat czterdzieści oznaczyć wiek jego. Zauważył też pewne podobieństwo do nowego biskupa, pozatem jednak nie miał w sobie niczego, coby mu nadawało cechy osoby ze stanu duchownego. Przeciwnie gdyby nie gęste, krótko przycięte wąsy i mała muszka pod dolną wargą, przypominałby raczej aktora wędrownej trupy. Jednakże ubrany był za wykwintnie i zachowywał się zgoła inaczej.
— Pan przybył zapewne z Jerrildu! — powiedział pan domu zdziwiony potrochu, że gość nie przedstawił się do tej pory.
Twarz przybyłego zasępiła się na chwilę lekkiem rozczarowaniem, czy też zmieszaniem. Opanował się jednak zaraz, na ustach jego zjawił się uśmiech i rozbłysnęły śnieżne zęby.
— Zadziwia mnie pan niemało, panie doktorze! — zawołał — Nie pojmuję doprawdy skąd pan to może wiedzieć. Chyba posiadasz pan magiczne zwierciadło o którem powiadają baśni...
— O nie! — rzekł lekarz — Sprawa jest nierównie prostsza. W okolicy tej sam jeno pastor Joergensen ma dzwonki u sanek, chłopi używają wyłącznie janczarek.
— Ach...tak?
Gość spojrzał z pewnem zakłopotaniem i umilkł na moment.
— Ano, to najlepiej będzie — powiedział — gdy odrazu wyspowiadam się przed panem! Przedtem jednak zechciej pan spełnić pewną prośbę moją, mimo że wyda się panu dziwną zapewne. Pragnę uzyskać od pana, doktorze, zwolnienie od przedstawienia się, jak to czynią wszyscy i figurowania wobec państwa w roli bezimiennego podróżnika. Widzę zdziwienie pańskie, sądzisz pan może, iż masz przed sobą człowieka niespełna zmysłów? Zaręczam słowem, że prośba moja ma zupełnie rozsądne uzasadnienie.
— Nie wątpię wcale! — odrzekł lekarz z uśmiechem zakłopotania. Sposoby towarzyskiego wysławiania się stały mu się obce i odwykłszy od nich, nie wiedział czy wyrazy one ma brać dosłownie, czy uważać jeno za frazes salonowy.
— Proszę o usprawiedliwienie mego natręctwa, mego wciskania się w dom pański, arogancji bezwstydnej... jak to pan niezawodnie określa...
— Ależ nie... ależ nie... — bronił się coraz to niespokojniejszy lekarz.
— Krótko powiedziawszy. Jestem przyjacielem młodości pastora Petersena z Jerrild...
— Petersena? — zdziwił się Arnold — W Jerrild niema wcale pastora Petersena!
— Co pan powiada? — zawołał przybyły wyraźnie zmieszany — Ach... prawda... — roześmiał się nagle — tego nie mogłeś pan wiedzieć, panie doktorze. Nazywa on się jednak w rzeczywistości Petersen.
— Jakto? Więc pastor Joergensen nazywa się Petersen?
Gość roześmiał się głośno.
— Takie nadaliśmy mu nazwisko w szkole. Pewnego dnia użalał się, żartem zresztą, przed nami, że nazywa się ordynarnie, przeto przyszło nam na myśl przezwać go Petersenem i dotąd nim pozostał. Nie widziałem od lat całych przyjaciela, przeto pewnego dnia spadłem niespodzianie, chcąc zobaczyć, jak wygląda jego idylla plebańska. Niestety nie miałem szczęścia. Dowiedziałem, się, przybywszy na miejsce, że wszyscy wyjechali z domu i wrócą dopiero w ciągu nocy.
— Ach... tak... teraz rozumiem wszystko! — powiedział Arnold.
— Panie doktorze! — zawołał gość — Jestem z natury niezwykle towarzyski. Nie uśmiechało mi się tedy długie wyczekiwanie w pustem mieszkaniu. Wpadłem w rozpacz. I wówczas to przyszła mi dzika, szaleńcza poprostu myśl udania się do kogoś w okolicy, celem uzyskania zmiłowania. Dowiedziałem się od służby, że w odległości mili mieszka uczynny i gościnny lekarz z rodziną i oto siedzę w pańskiej komnacie, wstydząc się własnej śmiałości.
— Niema powodu wstydzić się! — odrzekł Arnold — Proszę nie usprawiedliwiać się wcale, łaskawy panie!
Gość skłonił się z wyrazem serdecznej wdzięczności.
— Żywię przeto miłą nadzieję, że raczysz, drogi — doktorze, znosić mą natrętną obecność przez kilka godzin. Woźnica otrzymał zlecenie stawienia się tu wraz ze wschodem księżyca, by mnie odwieźć z powrotem.
— Bardzo się cieszę, że pan przybył. Rad jestem, iż w domu mym znajdziesz pan rekompensatę za utracone towarzystwo przyjaciół.
— W zupełności się czuję pocieszonym! — zawołał z ożywieniem gość — Ale wszystko to nie wyjaśnia jeszcze przyczyny, dla której zachowuję wobec pana tak uporczywie swe incognito. Otóż nazwijmy to kaprysem, czy manjactwem, w każdym razie przyznasz pan, że owa maska potrochu ułatwia mi stosunek z panem i czyni mi znośniejszym ów dziwny napad, jakiego się dopuściłem.
Arnoldowi wydał się, mimo wyjaśnień, ów pomysł co najmniej dziwacznym, ale nie wiedział co ma odrzec.
Przybyły wziął milczenie jego za zgodę i ciągnął dalej, rozparłszy się już teraz wygodniej w fotelu.
— Drogi doktorze! Czyż uczyniłbym panu większą przyjemność, przedstawiając się n. p. jako przemysłowiec Mogelstrup z Aarhuzy, lub inżynier Fallitenberg z Kopenhagi? Jestem przekonany, że rozmowa toczy się tem raźniej i swobodniej, im bardziej wyłączony zostaje pierwiastek osobisty. Każdy fakt, znany z góry, ogranicza ciasnym kręgiem wyobraźnię i wywiera na myślenie ten sam skutek co kreska, uczyniona kredą poprzez szyję kury. Poprostu obezwładnia ją... prawda? Przytem dziś mamy ostatki, dziś ostatni dzień karnawału, przeto wszyscy jesteśmy niejako obowiązani występować w maskach. Srogie prawa codziennego życia są na krótki, szczęsny moment zawieszone! Czyż nie mam racji?
— Oczywiście... oczywiście! — odparł Arnold z uśmiechem zakłopotania — Uszanuję pańską wolę! Ale musimy pana przecież jakoś nazywać, konieczny jest bodaj jakiś tytuł...
— Ano... więc proszę mnie zwać naprzykład... Księciem Karnawałem!
Obaj roześmiali się wesoło, a Arnold czuł, że śmieje się wbrew własnej woli. Doznawał ciągle dziwnego niepokoju, a jednocześnie krępowała go dotkliwie niezaprzeczalna wyższość towarzyska niezwykłego gościa.
Słyszał przytem, jak Ema przestawia w sąsiednim pokoju różne przedmioty. Przez niedomknięte drzwi zauważył, że zaświeciła lampę, otwarła fortepian i poustawiała wokół stołu fotele. Nagle stanęła w progu, przybrana w bronzową, niedzielną suknię z szarfą przez piersi.
Od pierwszego wejrzenia pewny był, że słyszała znaczną część rozmowy. Mimo, że przybyły zerwał się i skłonił przed nią z wielkiem ugrzecznieniem i przybrał wyraz twarzy świadczący, że jest zachwycony jej pięknością, stała w drzwiach bez ruchu, odpowiadając na powitanie bardzo jeno chłodnem i powściągliwem skinieniem głowy. Jednocześnie spojrzenie, jakie posłała mężowi mówiło, wyraźnie: Pocóżeś go przyjmował? Odprawże go w jakiś sposób!
Arnold zastosowałby się był z wielką ochotą do tego zlecenia, ale niepodobna przecież wyrzucać za drzwi przyjaciela młodości pastora Joergensena, zwłaszcza, że zachowanie się gościa było bez zarzutu... Przytem... jak powiedział przybyły... była to właśnie ostatnia noc zapustna.
Nie było innej rady, jak zgodzić się na zainscenizowany żart. Arnold starał się wedle słabych sił swoich wznieść na wyżyny humoru i powiedział z uśmiechem:
— Pozwól przedstawić sobie dostojnego gościa naszego... Jego Książęca Mość Karnawał! Ema wodziła spojrzeniem po obu mężczyznach, nie tając wcale, że jest obrażona. Słyszała wszystko niemal, co nieznajomy mówił do męża, a ponadto dowiedziała się od dziewczyny służebnej, że przywiózł ze sobą dwa wielkie kufry podręczne i poprosił bez wszelkich ogródek, by je wstawiono do gościnnego pokoju. Bezczelności podobnej nie zaznała dotąd w życiu.
Gość stanął przed nią i powtórzył w wymownych słowach, czyniąc wykwintne gesty, wyjaśnienia, oraz prosił o przebaczenie swego niezwykłego zachowania. Patrzyła nań podejrzliwie i milczała, ale on zdawał się nie dostrzegać wcale niekorzystnego wrażenia.
Ema, po kilku minutach (rzuciwszy ponownie wymowne spojrzenie mężowi) wycofała się do sąsiedniego pokoju, ale gość, wziąwszy to jakby za nieme przyzwolenie, poszedł za nią, wysławiając po rycersku powab urządzenia domu i zaciszność komnat.
Zmieszany Arnold towarzyszył im. I jemu też żart wydał się niesmacznym i uznał, że trwa zbyt długo. Ale gość rozglądał się z uśmiechem wokół, chodził po pokoju, przypatrywał się różnym przedmiotom i nie wybierał się wcale w drogę, co uczynić powinien był wobec takiego przyjęcia ze strony pani domu.
Zatrzymał się przy fortepianie. Na ścianie wisiał niewielki portret familijny. Nieznajomy zaczął rozwodzić się szeroko nad trafnym i estetycznym doborem kolorów, pytał kogo wyobraża, starał się odkryć nazwisko malarza i niezwłocznie niemal odgadł je też, mimo że autor nie zaliczał się do wybitnych mistrzów.
— Czyżby to był malarz? — pomyślał Arnold i spojrzał na żonę, która w sposób zgoła demonstracyjny usiadła w rogu kanapy, biorąc do rąk robotę szydełkową.
Przybysz chciał iść dalej, gdy nagle uwagę jego zwrócił otwarty fortepian.
— Ach! — zawołał — Stary instrument! Wyrób Marschala! To coś w istocie niezwykłego! W młodości, na takim właśnie instrumencie rozpocząłem pierwsze swe pięciopalcówki i od tego czasu kocham poprostu jego dźwięki! Pani pozwoli, że spróbuję...?
Nie czekając odpowiedzi, usiadł na taburecie, który stęknął żałośliwie pod kilkusetfuntowym jego ciężarem.
Arnold i Ema spoglądali na siebie bezradnie. Zwłaszcza wymowne, sowie oczy Emy wyrażały błagalną prośbę. Cóż mieli począć z tym szalonym człowiekiem?
— Łaskawa pani grywa oczywiście... — spytał nieznajomy.
— Żona moja — odrzekł za nią mąż — zawiesiła muzykę na kołku. Pani domu, gospodyni i matka nie ma czasu na tego rodzaju przyjemności!
— Ach, to wielka szkoda! — zawołał gość — Instrument jest dobry, bardzo dobry, tylko mało ograny.
Trzebaby go częściej używać! Przebiegł palcami klawjaturę i zaczął grać menuet Szuberta, znany Emie doskonale, bo swego czasu ćwiczyła go ze swym nauczycielem muzyki. Umiejąc na pamięć każdy ton, mogła zupełnie rzeczowo ocenić grę i zdumiała ją mistrzowska technika i brawura ekspresji.
Gdy skończył, z ust jej wyrwały się mimowoli słowa wyrażające myśli:
— Pan jest znakomitym muzykiem... może nawet kompozytorem!
Uśmiechnął się, wstał i, kładąc rękę na sercu, rzekł z głębokim ukłonem:
— Łaskawa Pani! Proszę najpokorniej wierzyć mi, że jestem tym właśnie, za kogo się podaję. Zna pani tedy już mój ród dostojny! Dziadem mym był znakomity Dyl Sowizdrzał, ojciec mój zwał się Jan Kwast, a siostrzan mój to słynny Arlekin. Ojczyzną mą jest baśniowy Kraj Dosytu, ja zaś sam jestem agentem, handlującym pieczonemi gołąbkami, które każdemu wpadają do ust, skoro je tylko raczy dość szeroko otworzyć.
Arnold roześmiał się znowu głośno, z przymusem, a Ema znieruchomiała i przybrała postawę defenzywną przeciw jego dowcipom. Żałowała, że doń przemówiła, a mina obrażonej gospodyni domu, jaką przybrała, nie zdradzała ani trochę, że ją zainteresował niezwykle.
Podczas gdy grał, malcy wystawili głowy z jadalni, a służąca, która się również zjawiła, otrzymała zlecenie położenia ich do łóżek. W tej chwili znowu otwarły się zcicha drzwi jadalni, ale nie wszedł nikt.
— Czy zna pani to co grałem? — spytał nieznajomy.
— Tak! — odparła obojętnym głosem — To menuet Szuberta! — Nie mogła się powstrzymać, by mu nie dać poznać, że zna się potrochu na muzyce, a jednocześnie gniewało ją, iż znów się doń odezwała.
— Czy pan wysoko ceni Szuberta? — spytał Arnold, który o muzyce nie miał wyobrażenia, ale posiadał słabostkę rezonowania o wszystkiem.
— Tak. Bardzo go lubię! — odrzekł gość — Jest serdeczny, szczery i pogodny. Na razie jednak ulubionym mym kompozytorem jest Pieczow, genjalny mistrz rosyjski. Znacie go państwo zapewne?
Ema nie rzekła nic, nie słyszała bowiem w życiu tego nazwiska, ale Arnold spytał:
— Którą z jego kompozycyj uznajesz pan za najświetniejszą?
Gość namyślał się przez chwilę z miną chytrą, potem wyciągnął ręce i zawołał:
— Taniec umarłych! Nie mogę nigdy bez strasznego dreszczu słuchać przedziwnych akordów wstępnych. Tak będzie zaiste brzmiała kiedyś pobudka, która zbudzi śpiochów, oczekujących w grobach dnia Sądu Ostatecznego. Jest to coś jak zawrotny lot prosto w siódme niebo!
Drzwi od jadalni otwarły się teraz szeroko i ukazała się w nich podstarzała, stojąca tu oddawna na czatach kucharka. Wtoczyła się pod pozorem zasięgnięcia zleceń odnośnie do kolacji, a szło jej o przyjrzenie się gościowi i zbadanie, co to za cuda dzieją się w pokoju.
Ema dała jej znak, by wyszła. Uczyniła z rogu sofy, gdzie ciągle siedziała, gest zniecierpliwienia.
Ale uparta służąca nie ustąpiła. Stojąc w drzwiach, wybałuszyła na przybysza swe wielkie, żółte nieruchome oczy.
— Możesz odejść! — powiedziała jej wreszcie Ema — Przyjdę zaraz i zarządzę co trzeba!
Kucharka odtoczyła się zadąsana.
— Może zagra nam panów danse macabre?
— zaproponował Arnold.
— Jestem jeno lichym dyletantem... — odrzekł przybyły — ale jeśli państwo będą pobłażliwi...
Usiadł ponownie, przebiegł akordami klawjaturę, ale wstrzymał się po chwili, potrząsnął głową i wstał.
Oparty łokciem o fortepian, rozglądał się niespokojnie po pokoju.
— Państwo pomyślą pewnie znowu, że jest we mnie coś niesamowitego, — powiedział — ale nie mogę się oprzeć wyrażeniu pewnej prośby. Radbym pozaświecać wszystkie świece w żyrandolu. Wszystkie wogóle światła w całym domu! Chciałbym się też przebrać. Uprzednio już poprosiłem o wstawienie mych kuferków do gościnnego pokoju. Jak rzekłem, jestem jeno dyletantem i nie mogę w żaden sposób wprawić się w należyty nastrój muzyczny, gdy nie mam na sobie fraka!
Arnold i Ema zadrżeli formalnie i mimowoli spojrzeli po sobie. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, niezwykły ich gość miał myszki w głowie.
Zbliżył się do nich i najspokojniej objaśniał swą prośbę. Z muzyką Pieczowa poczynił te same doświadczenia, co przyjaciel jego z utworami Szekspira. Otóż nie mógł on znosić tego mistrza inaczej, jak w teatrze.
Przyjacielowi tem u udzielił ktoś rady, by ubrał się w strój wizytowy, przybrał pokój kwiatami i pozapalał światła, zupełnie jakby oczekiwał przybycia znakomitych gości. Polecono mu w takiem środowisku usiąść w fotelu i czytać: „Jak się wam to podoba?“ Usłuchał i przyznał, że onej nocy nie tylko objawiła mu się w całej swej potędze poezja Szekspira, ale także zrozumiał istotę poezji całego świata.
— Tak to — zakończył — dzieje się z nami, biednymi śmiertelnikami, gdy idzie o sztukę, a nawet o samo życie. Kto nie ma trochę djabła w sobie, nie pojmie dzieł genjuszu, a nawet dzieł Boga. Sam się o tem przekonałem odnośnie do muzyki Pieczowa.
Chodził tam i z powrotem po dywanie, zacierając ręce i wznosząc je w górę. Po chwilę zatrzymał się przed Emą i, przechylając głowę na bok gestem prośby, powiedział:
— Czy wzięłaby mi pani za złe, gdybym przypomniał pani o pewnej bladoszafirowej, czy też kremowej, jedwabnej sukni, tkwiącej od lat całych w sarkofagu ogromnej szafy, oddanej na łup molom i innym poczwarom ciemności? A pan, drogi doktorze, czyż nie zachciałbyś wziąć na się fraczka i zawiązać na szyi biały krawat, ku czci dzisiejszego święta zmartwychwstania Pieczowa? Czyż pozwolicie mi państwo ponadto, oczywiście w granicach dobrego tonu przewrócić trochę dom do góry nogami? Wszakże dziś ostatnia noc karnawału, przeto nie wolno nikomu dawać rozsądnych admonicyj!
Jasne jego, piwne, nieco faunowskie oczy ślizgały się pokuśliwie i wabiąco od jednego do drugiego. Gdy żadne nie ozwało się słowem, pożegnał ich, skłaniając się z uszanowaniem. Wychodząc, wyraził pragnienie, by raczyli dać się skusić jego wymowie, pamiętni onego jegomości, który żąda ręki, gdy mu się poda palec.
W samych jeszcze drzwiach skłonił się dwukrotnie i rzekł z uśmiechem:
— Do miłego widzenia!
Ledwie znikł, Ema rzuciła robotę, zerwała się z kanapy i przystąpiła do męża.
— To straszne! Cóż poczniemy? To człowiek szalony!
— Niewątpliwie, ma myszki! — przyznał Arnold.
— Któżto jest? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem tego. Natomiast przypominam sobie, że pastor Joergensen opowiadał mi o swym przyjacielu, zda się właścicielu dóbr, który wypadł z powozu podczas jakiejś wycieczki i od tego czasu szwankuje na umyśle.
— Czemużeś go przyjmował? Źle się stało! — zawołała.
Powiedziała to w ten sposób, że musiał się mimowoli roześmiać. Przywiodła mu na pamięć one dni dziewczęce, kiedy to przerażona byle czem uciekała się pod jego opiekę.
— Nastraszył cię porządnie, jak widzę! — powiedział, obejmując ją ramieniem — Bije ci serce!
— Może... może... ale powiedzże, co mamy czynić?
— Musimy go traktować z wielką uprzejmością i względami. Za żadną cenę nie mogę dać pastorowi powodu uskarżania się, że przyjaciel jego doznał przykrości w naszym domu. Każ przyrządzić sutą kolację, dobrze się składa, że mamy właśnie w domu różne przysmaki. Trzeba także podać czerwone wino i sherry, kiedy już jest w piwnicy.
— Ale prawda, że sam uznajesz go za warjata?
— Warjata? Nie! Wyrażenia tego stosować doń nie można. Ma fioła w głowie, nie ulega kwestji, ale na tem też koniec. Zresztą jest bardzo miły. Chce nam grać! Jakże się zowie ten muzyk rosyjski?
Ema powiedziała nazwisko z roztargnieniem. Objęła ramieniem szyję męża i, jakby przerażona, przylgnęła doń miękkiem, ciepłem ciałem swem.
Arnold uspakajał ją dalej.
— Gra dobrze, nawet nadzwyczajną posiada biegłość, to też zapowiada się śliczny wieczorek muzyczny, a jak ci wiadomo, strasznie nam tego brakowało w ciągu ostatnich lat.
Ema chwyciła guzik kamizelki, wychylający się z pośród klap szlafroka.
— Arnoldzie, nie możesz chyba chcieć na serjo... bym... jak mówił ten szaleniec... ubrała się w jedwabną, różową suknię z koronkami...?
Roześmiał się.
— Oo... nie, tego nie chcę na serjo... Chociaż... wiesz co? Dlaczegóżby nie? Radbym cię zobaczyć w pełnej gali! Od czasu wielkiego balu u wuja nie miałaś tej sukni na sobie!... Pamiętasz? Zresztą... wszakże to dziś ostatnia noc karnawału! Czemuż tak patrzysz na mnie? Mówię całkiem serjo!
— Dajże spokój, Arnoldzie... to szaleństwo... to głupstwo!
Szarpała go formalnie za guzik i czerwieniła się coraz to bardziej.
On tymczasem nabrał niepowściągnionej ochoty urządzenia przyjęcia. Otoczył ją oboma rękami i chciał pocałować.
— Powiadam ci, mówię całkiem serjo. Chcę się pobawić! Raz kozie śmierć! Słyszysz, Emo? Musisz się ubrać w jedwabną suknię! Chcę cię koniecznie ujrzeć w całym blasku!
— I cóż ci z tego przyjdzie, Arnoldzie? Nie, nie... Jestem stara... pomyśl tylko sam! Cóż na to powiedzą dziewczęta?
— Dziewczęta?
— Tak. Cała wieś będzie jutro o tem gadała!
Proroctwo to ochłodziło nieco jego zapał. Widział już w duchu nauczyciela Soerensena, kolportującego nowinę ze złośliwemi dodatkami i uwagami. Ale właśnie ta myśl podnieciła go jeszcze bardziej.
— Niech sobie gadają! — powiedział — Cóż nas to może obchodzić? Zresztą chłopi zwykli w tej okolicy urządzać maskarady w Zapusty! Dalejże, ubierajmy się oboje i upiększajmy co sił!
— Nie, Arnoldzie! Nie uczynię tego! Suknia będzie zresztą oczywiście za ciasna na mnie, niemodna i zupełnie nieodpowiednia!
— Cóż to szkodzi? Czyż udajemy się na bal do radcy komercjalnego.
— Jest bardzo dekoltowana!
— Tem lepiej! Najpiękniejsza jesteś i tak w owej bladoróżowej jedwabnej sukience, którą ci uszył sam Stwórca... Au!
Uderzyła go silnie po uchu.
— Cicho bądź! Cóż to za głupstwa!
Roześmiał się, objął ją powyż kolan, podniósł.
— To szaleństwo... Arnoldzie... to szaleństwo! — powtarzała fikając nogami. Ale, nie broniąc się na serjo, dała się nieść w kierunku sypialni — Czyście oba dostali bzika?
Nagle postawił ją na ziemi i odskoczyli od siebie. Skrzypnęły drzwi jadalni i wpełzła ponownie z głuchym szelestem pantofli, stara Anna, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co będzie na kolację. Musiała coś posłyszeć, bo stanęła przy drzwiach, otwarła na ściężaj i tak szerokie usta i tkwiła bez słowa, niby słup soli.
Arnold wpadł na nią z pasją i zaczął burczyć, ale Ema, odzyskawszy prędko równowagę umysłu, załagodziła sprawę i w sposób godny gospodyni domu, z właściwą sobie ścisłością wydała rozkazy. Pieczone kaczki kazała podać na zimno z sałatą, a do śliwkowego tortu zrobić krem śmietankowy. Masło poleciła podać w formie kulek, a ser pokrajać w kostki i ułożyć go na serwecie.
— Obchodzimy uroczystość! — powiedział Arnold z nadmiernem jakiemś ożywieniem — Czyś zapomniała, Emo, że to dziś ostatnia noc karnawału?
★
Onej wygwieżdżonej nocy jesiennej przed sześciu laty z okładem, kiedy to Arnold i Ema przybyli do Soenderboelu wozem pocztowym, zrzucono całe mnóstwo pakunków wprost na gościniec, bowiem poczta czekać nie mogła. Pośród olbrzymiej sterty przeróżnych tłumoków, mieszczących całe bogactwo nowożeńców, był też nowiuteńki kosz, nad którym Ema czuwała z wielką troskliwością i zaraz go postawiła na honorowem miejscu w pokoju.
Otwarła też ten właśnie kosz nazajutrz w pierwszej linji, zabierając się do urządzenia nowego domostwa. Były tam świętości z czasów panieńskich, oraz pamiątki z wesela, a więc suknia ślubna, welon, wianek mirtowy, oraz bukiet, otrzymany od narzeczonego przed ślubem, spis potraw uczty weselnej, drukowane kartki z wierszami, śpiewanemi przy stole, listy Arnolda, drobne podarunki z narzeczeńskich czasów, a w końcu najdrogocenniejsza rzecz z całej wyprawy, różowa, jedwabna suknia, przybrana koronkami. Ema miała ją na sobie po raz pierwszy i ostatni podczas rodzinnego przyjęcia tuż przed weselem.
W pierwszym roku małżeństwa często uciekała się do tych klejnotów swoich podczas długich i niezapełnionych niczem godzin samotności, gdy Arnold zajęty był swą praktyką. Siadywała na brzegu wysuniętej szuflady i, oglądając jedną rzecz po drugiej, oddawała się marzeniom i rozmyślaniom. Czasem przywdziewała nawet piękne stroje i przystrajała włosy kwiatami i biżuterją. Zabawiała się w ten naiwny i sentymentalny sposób, z którego w czasach późniejszych śmiała się sama serdecznie.
Miała też niedługo inne zajęcia i myśli, a szufladę, zajęły rzeczy realniejsze i praktyczniejsze. Nie wyszła jej z pamięci dotąd owa radykalna przemiana, której uległa duchowo podczas ciąży. Od tego, co — przeminęło, zwróciła się ku przyszłości. Z każdym rokiem musiała opróżniać szuflady z niepotrzebnego balastu, by znaleźć miejsce na garderobę dzieci.
To też sukni nie było na dawnem miejscu. Schowana w wielkie pudło, stała na szafie z bielizną, a gdy ją Ema zdjęła i rozłożyła, porzuciła niezwłocznie myśl włożenia na siebie dawnej, galowej szaty i postanowiła nie brać żadnego udziału w głupstwie, zainscenizowanem przez dziwnego gościa.
Męstwo uleciało również z duszy Arnolda. Samo zdjęcie szlafroka i szukanie wizytowego stroju otrzeźwiło go w znacznym stopniu. Nie sposób jednak było cofać się w rozpędzie, przeto chcąc podniecić samego siebie, zaczął burczyć na żonę. Popędzał ją, by się spieszyła, by nic sobie nie robiła z tego, że suknia jest pomięta i wyszła z mody... Cóż to szkodzi? Wszakże idzie jeno o żart karnawałowy.
Ale Ema nie chciała o niczem słyszeć. Niezadowolona siedziała na brzegu łóżka i odmówiła mu pomocy w szukaniu białej krawatki.
Tymczasem rozegrała się burzliwa scena.
Stara Anna dreptała w pantoflach i mruczała, jak to zresztą czyniła zawsze, gdy nie wszystko szło po jej myśli. Wyniosła właśnie z piwnicy miskę z zimnemi kaczkami i rozkazała pomocnicy postawić garnki na ogniu, gdy nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich nieznajomy we fraku, białym krawacie, z różą wetkniętą w butonierkę.
Kucharka machinalnie padła na jedno kolano i jęknęła głośno. Niewiele brakło, by upuściła miskę z mięsiwem. Gdyby ujrzała przed sobą djabła we własnej osobie, nie mogłaby się przerazić bardziej.
On stał w drzwiach uśmiechnięty i spozierał na nią przyjaźnie.
— Nie przeszkadzam... nie przeszkadzam... chciałem tylko powiedzieć... Widzę, że kuchareczka zaczęła nakrywać do stołu w jadalni. Ale tam dosyć chłodno i jakoś nie przytulnie! Możeby było lepiej nakryć w salonie. W jadalni możnaby w takim razie przyrządzać półmiski przed podaniem na stół.
Anna postawiła miskę z kaczkami na stole kuchennym z takim rozmachem, że zadudniło głośno.
— Proszę pamiętać, że słucham tylko rozkazów państwa... rozumiesz pan? — wrzasnęła nieprzyjaźnie.
Patrzył na nią przez chwilę ostrym wzrokiem.
— Wiem o tem bardzo dobrze — odrzekł po namyśle tym samym łagodnym tonem — wiem, że nie jestem panem domu. To też zrobiłem tylko propozycję. Mam przytem pewność, że pani doktorowa zgodziłaby się na to chętnie. Proszę tedy bardzo zrobić co powiadam. A może jest w domu jakieś piękne naczynie srebrne lub porcelanowe, waza, lub coś podobnego... Proszę je w takim razie użyć do przybrania stołu...
— Nie wiem co się tu dzieje! — zawołała stara Anna z wściekłości i coraz to większego strachu blisko płaczu — Hola!... Nie chcę przykładać ręki do takich rzeczy!
Zerwała ze siebie fartuch, rzuciła go na stołek kuchenny, wytoczyła się do swej izdebki i zatrzasnęła za sobą drzwi z łoskotem.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
Potem skinął na pomocnicę, która skryła się w kąt za piec piekarski. Była to piętnastoletnia dziewczyna o różowych policzkach, jasnych włosach i bladoniebieskich naiwnych, a wesołych oczach.
— Chodźno do mnie, dziecino! — powiedział nieznajomy przychlebnie.
Usłuchała natychmiast, jakby uległa hypnozie. Podeszła doń i stanęła, podniósłszy głowę, a opuszczając wzdłuż ciała ręce, niby uczennica w obliczu nauczyciela.
— Chodź ze mną do pokoju. Nakryjemy razem stół. Ale musimy się sprawiać cicho, ani mrumru, rozumiesz? Pokażno mi przedtem co masz na nogach.
Jak na komendę wystawiła przed siebie nogę i pokazała, że odziana jest w samą pończochę.
— No dobrze! — zawyrokował — Ale nie wolno nic mówić! Pamiętaj sobie. To będzie wielka niespodzianka... rozumiesz? Czekajże! Jak ci na imię?
— Abelona.
Pogładził jej policzek i powiedział:
— Ładne imię, uroczyste imię. Teraz słuchaj mnie, dziecko. Pewnie masz inną sukienkę prócz tej starej opończy? Masz czarną sukienkę,... prawda? A także czysty, biały fartuszek? Dobrze, chodźże tedy ze mną!
Poczynił już sam przygotowania w salonie. Zdjął doniczki z kwiatami ustawione w bezdusznych szeregach na deskach okiennych i porozstawiał je po pokoju. Odsunął też od sofy okrągły stół i postawił go na środku pod żyrandolem. Tutaj kazał nakrywać Abelonie.
Zrazu nie mógł sobie dać rady i niemal w rozpacz pogrążyło go posłuszeństwo dziewczyny. Ruchy jej były zgoła automatyczne, ale reagowała na rozkazy wprost nawspak. Nie śmiał mówić, gdyż sypialnia położona była tuż obok, musiał tedy poprzestać na gestach i znakach. Gdy jej zlecił przynieść kieliszki, spieszyła co tchu do kuchni i wracała z dużą szczotką do zamiatania, gdy kazał podać sobie wazon, wlokła duże, pełne wody wiadro.
Nagle usłyszał kroki. Ktoś szedł szybko sienią. Znieruchomiał, wytężając słuch. Ale idący minął salon i wszystko ucichło.
Był to Arnold w bieliźnie ze świecą w ręku, szedł na strych, by znaleźć frak, wiszący w którejś ze starych szaf, otoczonych rozmaitemi gratami. Nucił półgłosem, ale był w okropnym humorze. Czuł w głębi duszy niemiłe zakłopotanie i pragnął usilnie, by djabeł porwał sobie swego gościa wraz z jego karnawałowemi żartami.
Znalazłszy się sam, na ciemnym strychu, przyszedł nakoniec do siebie. Doznał wielkiej ulgi oswobodzenia od dziwnego przymusu, jaki go gnębił i przyznał, że Ema ma zupełną słuszność. Omal nie wystawił się na błazna i nie ściągnął na siebie śmieszności wielkiej.
Zostawił frak w szafie i zeszedł na dół spokojny i zdecydowany.
Nie było jednak w jego mocy kierować dziś biegiem losu, ni cofnąć się z drogi. Wróciwszy do sypialni, olśniony został widokiem, który zmysły jego rozpłomienił do jasnego żaru.
Ema nie mogła się naprawdę oprzeć urokowi różowej jedwabnej sukni. Przywdziała ją na próbę, gdy mąż wyszedł i teraz stała przed lustrem wspięta na palce, wyciągając się co sił, by przez to zcieńczyć się w pasie i móc dopiąć stanik.
— Emo! — zawołał, podnosząc w górę ręce — Jesteś prześliczna!
Zdenerwowana, nie mogła zapiąć haftek, policzki jej pałały rumieńcami. Bała się strasznie, że wyda mu się śmieszną i będzie kpił. To też na odgłos jego kroków w sieni zaczęło jej bić mocno serce.
— Czy mi jeszcze dobrze w tej sukni? — spytała.
— Śliczna jesteś, droga moja! Prześliczna! Suknia leży doskonale! To dziwne, żeś się wcale nie zmieniła przez sześć lat!
— Sądzisz, że mogę i to wziąć? — spytała, wyjmując ze szkatułki dwa listki dębowe, wykute ze srebra, z brylancikami naśladującemi krople rosy.
Arnold stanął za nią i patrzył w lustro poprzez jej głowę, ona zaś upinała ozdobę we włosach tak, że listki utworzyły diadem.
— Czy pamiętasz ten diadem? — spytała.
— Ach... naturalnie... — odrzekł... Ileż to minęło czasu... powiedz!
— Czy mogę się w tem pokazać?
— Oczywiście! Ślicznie wyglądasz! Nie byłaś nigdy piękniejszą! Istna z ciebie księżniczka z bajki!
Zarumieniła się jeszcze mocniej i, ogarnięta nagle upojeniem bachanckiem, przegięła się w tył i, objąwszy ramionami jego głowę, przycisnęła usta do jego ust.
— Jeszcze raz! — powiedziała ze śmiechem.
Całowała długo, aż mu zbrakło tchu.
W tej chwili rozległy się dźwięki fortepianu w salonie.
Przerażeni odskoczyli od siebie. Zupełnie zapomnieli o dziwnym gościu swoim.
— To straszne! — szepnęła Ema — Już przyszedł!
— Mniejsza z tem! — uspokoił ją Arnold — Niech sobie gra!
Kończyli tualetę przy dźwiękach muzyki, brzmiących niby triumfalny marsz. Arnold musiał udać się ponownie na strych. Przytem z konieczności musiał także pomagać żonie, podawać szpilki i przyszywać fałdy sukni, by ją doprowadzić do porządku. Wszystko to zabrało sporo czasu, bo przeplatali te czynności pocałunkami i pieszczotami, zachowując się tak, jakby to był okres miodowych miesięcy.
Nakoniec odbyli ostatnią rewję przed lustrem i poszli do salonu. U drzwi stoczyli ostatnią walkę z onieśmieleniem i wahaniem, potem Arnold nacisnął klamkę, drzwi odskoczyły i oboje wpłynęli pełnemi żaglami na przestwór bawialni.
To, co ujrzeli, wprawiło ich w takie zdumienie, że stanęli nieruchomo i otwarli usta. Potem wydali mimowolny okrzyk. Nie poznali własnego mieszkania.
Żyrandol płonął światłem, a światło płynęło także z kinkietów ściennych, nie używanych od czasu chrztu pierworodnego dziecka. Wszędzie były kwiaty. Pośrodku stołu zobaczyli czarę pełną żółtych róż, z pośród których wyglądały brzoskwinie i ciemne winogrona. Po obrusie rozrzucono małe bukieciki fjołków.
Nieznajomy wstał od fortepianu i, kładąc rękę na sercu, pozdrowił ich z szacunkiem.
— Łaskawa pani i czcigodny doktorze! — powiedział — Mam nadzieję uzyskać przebaczenie za to, że narzuciłem się państwu na mistrza ceremonji tej małej karnawałowej uroczystości. Proszę mi też nie brać za złe, że nie chcąc jawić się z pustemi rękami, przyczyniłem się do uświetnienia wieczoru kilku drobiazgami, przywiezionemi ze sobą w odwiedziny do pastorstwa.
Arnold i Ema przestali się już dziwować. Ema obeszła stół wokoło, niby dziecko choinkę, radując się wielce, zaś Arnold podparł się pod boki, stojąc u drzwi i wodził oczyma po pokoju. Nagle wybuchł rozgłośnym śmiechem, podszedł do gościa i uścisnął mu serdecznie dłoń.
— Wasza Książęca Mości! — zawołał bez żadnego przymusu, radośnie i szczerze — Proszę tedy uprzejmie zaprowadzić żonę mą do stołu.
★
W ciągu niespełna godziny kolacja dobiegła do deseru. Mała, rumiana Abelona, podająca potrawy, wyglądała uroczo w swej czarnej sukience konfirm antki i białym fartuszku z napierśnikiem. Niestety zręczność jej pozostawiała dużo do życzenia. Raz nawet zaplątawszy się w swej przydługiej szatce upuściła na ziemię kilka talerzy. Zmieszała się okropnie tem co się stało, ale osłupiała wprost nie usłyszawszy zwyczajnej połajanki, z jaką oswojona była zdawna. Doktor roześmiał się nawet i zawołał: Da capo!
Stara Anna stała na czatach u uchylonych drzwi jadalni. Nie mogła długo utrzymać na wodzy swej ciekawości. Po namyśle wzięła nawet udział w nakrywaniu stołu. Teraz jednak ogarnęło ją ponownie ogromnie oburzenie na to, co się działo w salonie.
Nieznajomy mówił przez cały czas niemal wyłącznie sam. Arnold śmiał się bez przerwy i mówić nie mógł wcale, Ema zaś milczała od samego początku. Oboje wyrzekli się badania kim jest gość niezwykły i odeszła ich ochota dowiadywania się. Wystarczało im w zupełności, iż podtrzymywał rozmowę i nie dawał zgasnąć nastrojowi baśniowemu, jaki wywołał. Słuchali z wielką przyjemnością opowiadań jego, dykteryjek i żartobliwych pomysłów, któremi darzył ich obficie.
Ema nie wyzbyła się jeszcze niepokoju i miała się ciągle na baczności. Żarciki nieznajomego przybierały często formę frywolną, mimo to jednak podobały się Emie. Śmiała się z nich w duchu, zachowując pozór obojętności. Opowiadał z wielkim spokojem, poważnie, a owa staromodna metoda tworzyła coś w rodzaju welonu, pod którym znikały drażliwe szczegóły.