Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Nominowana do National Book Award powieść w pynchonowskim duchu, która wywraca na nice reguły gatunkowe, czerpiąc z konwencji powieści detektywistycznej, komedii, horroru i pozbawionej morału bajki.
Gdy po piętnastu latach za granicą i serii niepowodzeń biolog wraca do rodzinnego miasta w Kolumbii, aby zamieszkać z pogrążoną w żałobie matką, szybko wciąga go bagnista przeszłość i coraz dziwniejsza teraźniejszość: od nierozwiązanej zagadki morderstwa jego brata, przez szkołę z internatem, w której dziewczęta rodzą nadmiernie owłosione niemowlaki, po przypadkowe spotkanie z pierwszą miłością. W końcu bohater Diabła z prowincji otrzymuje ofertę pracy na stanowisku biotechnologa i zostaje wplątany w tajemniczą intrygę. Czy będzie mu pisane pozostać w mieście, do którego miał nigdy nie wracać? Nic nie jest tu tym, czym się w pierwszej chwili wydaje, a zagadki kryminalne są po to, by wodzić czytelnika za nos.
Juan Cárdenas, tłumacz Faulknera i Wolfe’a, udowadnia Diabłem z prowincji, że jest dziś jednym z najciekawszych południowoamerykańskich głosów na scenie literackiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 119
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Juan Cárdenas
Diabeł z prowincji
Bajka w miniaturach
Przełożyła Katarzyna Okrasko
Dla doktor Esperanzy Cerón, mojej matki. Dla moich sióstr Alejandry i Juliany.
Dłonie wytworzone ze straszliwym wysiłkiem przez szympansy zwisają z rękawów ewangelików.
Robert Bly
Jeśli się zgodzisz, to wtedy ani ty, ani żaden inny człowiek już nas potem więcej nie zobaczy: udam się do Ameryki Południowej i skryję w jej niezmierzonych puszczach. Moje pożywienie jest inne niż człowieka. Nie muszę zabijać jagnięcia ani koźlęcia, aby nasycić apetyt; żołędzie i jagody to dla mnie wystarczający pokarm. Moja towarzyszka będzie miała te same właściwości co ja i zadowoli się tym samym pożywieniem. Łoże zrobimy sobie z suchych liści; słońce będzie świecić dla nas tak samo jak dla człowieka i pozwoli dojrzewać naszym pokarmom. Roztaczam przed twymi oczami wizję życia spokojnego i ludzkiego i na pewno czujesz, że mógłbyś mi odmówić tylko dla okrutnego kaprysu – by się popisać swą władzą.
Mary Shelley, Frankenstein, tłum. Paweł Łopatka
A może naprawdę zgubiliśmy się w lesie?
Enrique Lihn
Kiedy przyszłość malowała się w jak najgorszych barwach, w jego rodzinnym mieście zaproponowano mu zastępstwo w studium nauczycielskim z internatem dla dziewcząt. Dyrektorka instytucji wyjaśniła mu, że zatrudniona nauczycielka przebywa na urlopie macierzyńskim i dlatego szukają kogoś tak pilnie. Przekalkulował wszystko: marna pensja, mnóstwo godzin, ale w tamtym momencie nie miał nic lepszego. Przyjechał niedawno, przeżywszy ponad piętnaście lat za granicą, i wystarczyło mu kilka tygodni na kanapie w domu przyjaciela, w centrum stolicy, żeby zrozumieć, że zagraniczne tytuły nie zapewnią mu zatrudnienia na żadnym renomowanym uniwersytecie. Ludzie tacy jak on, z takimi samymi albo lepszymi rekomendacjami, stali się towarem powszednim. Uznał wówczas, że najlepiej będzie obniżyć oczekiwania, spróbować szczęścia na prowincjonalnej uczelni i spędzić jakiś czas w domu matki. Kupił najtańszy bilet lotniczy i pożegnał się z przyjacielem, jedynym, jaki mu pozostał w stolicy, jednym z niewielu, którzy pozostali mu na świecie. Znali się od dzieciństwa, kiedy obaj marzyli o ucieczce od sklerozy swojego małego rodzinnego miasta, wyobrażając sobie dalekie kraje. Przyjaciel zapytał go, czy to na pewno dobry pomysł. Sam wiesz, że to koszmar, powiedział, przemyśl to dobrze. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz. Biolog wzruszył ramionami i uśmiechnął się, żeby przyjaciel zrozumiał, że małe miasteczko, prawie wioska, miejsce tak konserwatywne i zacofane, że drwiną egzorcyzmowali piętno urodzenia, w końcu odpłaciło im za dowcip. Wracam z podkulonym ogonem, podsumował biolog, naraz drwiąco i uroczyście, poddaję się przeznaczeniu, a przyjaciel roześmiał się śmiechem przestraszonego zwierzęcia. Nie miał wyboru. Przyszedł czas, by ulało mu się trochę żółci, by uśmiechał się bez pogardy, a nawet z pewną wdzięcznością, ciesząc się, że prowincjonalne poczucie humoru pojawiło się jednocześnie jak mała doktryna deterministyczna. Uważaj na siebie i pozdrów ode mnie mamusię, powiedział przyjaciel z akcentem stamtąd. Zawsze tak rozmawiali, nie używając słodziutkiego tu, którym niektórzy ich ziomkowie próbowali ukryć prowincjonalny zaimek vos; łączyła ich wspólna ironia, spółgłoski wymawiane na przydechu, południowy dialekt, którego biolog pomimo lat spędzonych na dobrowolnym wygnaniu nigdy na dobre się nie pozbył.
Mieszkał w domu matki od tygodnia, kiedy zadzwonili do niego z internatu. Egzaltowany głos powiedział, że ktoś zaufany podał jego telefon, i biolog zaczął się zastanawiać nad tożsamością niespodziewanego dobroczyńcy. Musieli powtórzyć mu dwukrotnie wszystkie informacje, nie dlatego, że ich nie słyszał, ale dlatego, że jeszcze nie do końca potrafił sobie wyobrazić swoje życie codzienne, przynajmniej w najbliższym czasie: miał zastępować wykładowczynię biologii i ekologii dla czterech klas w żeńskim studium nauczycielskim z internatem, na obrzeżach maleńkiego miasta.
Kilka dni później, gdy jechał szosą rozklekotaną mazdą 323 i poranne słońce niespiesznie ukazywało falujące plantacje kawy i błękit kordyliery, przepełnił go entuzjazm i po raz pierwszy miał wrażenie, że w końcu zdoła zamieszkać tu znowu i do tego przywyknąć. Adaptuję się, pomyślał i uśmiechnął się, że używa tego słowa. Ale niemal natychmiast się zreflektował: ten krajobraz jest kłamliwy jak sam diabeł.
Szkoła mieściła się w trzech budynkach: jednym bardzo dużym z cementowym dziedzińcem, drugim mniejszym, w którym znajdowały się sypialnie uczennic, oraz kaplicy. Wszystko pomalowano na zielonkawy odcień niebieskiego, który lśnił w nieustannej wilgoci tego górzystego i niezbyt upalnego środowiska. Czekając na dyrektorkę na zewnętrznym korytarzu, biolog zapatrzył się na wnękę w kształcie morskiej muszli chroniącą figurkę Matki Boskiej. Figurka była skromna, gipsowa i nie wydawała się budzić niczyjej żarliwości, pozostawiona samej sobie na środku ściany z trudem pełniła wątpliwą funkcję dekoracyjną. Biolog nie miał czasu zastanowić się nad powodami tego żałosnego stanu rzeczy, bo w tym momencie zjawiła się dyrektorka i zaprosiła go do swojego gabinetu. Natychmiast wypaliła, że wykładowczyni jest na urlopie macierzyńskim. To tylko zastępstwo, uprzedziła. Nie owijała też w bawełnę w kwestii pensji i pensum. Sprawiała wrażenie kobiety zdecydowanej, nietracącej czasu na głupstwa do tego stopnia, że biolog pod wpływem jej apodyktycznego entuzjazmu zgodził się na wszystko, jakby dołączał do jakiegoś kolonialnego przedsiębiorstwa albo ekspedycji naukowej.
Przydzielono mu biurko w pokoju nauczycielskim. Nie to należące mu się jako zastępcy etatowej nauczycielki – przy nim usiadła młodziutka matematyczka – ale maleńkie przy oknie wychodzącym na boisko do koszykówki, warzywnik i ogrodzenie z drutu, za którym rozciągała się łąka i pasło się kilka krów.
Pierwsze dni upłynęły spokojnie, tak jak sobie wyobrażał. Uczennice zachowywały się dobrze, mimo że nie okazywały zbytniego zainteresowania jego naukami. Wszystkie wyglądały bardzo porządnie, w swoich starannie wyprasowanych mundurkach i regulaminowych uczesaniach, których były trzy: włosy rozpuszczone, spięte w koński ogon albo zaczesane do tyłu pod dyskretną opaską. W żadnym wypadku nie mogły obcinać ich bardzo krótko, farbować na jaskrawe kolory, tapirować, nosić pasemek ani niczego, co zwracałoby uwagę.
Uczennice przyjechały w większości ze wsi na południu departamentu, chociaż było również kilka czarnych dziewczyn z wybrzeża Pacyfiku, prawdopodobnie córek urzędników publicznych albo nauczycieli z regionu, którym przyznawano stypendia albo obniżano czesne. Z maleńkiego miasta pochodziło tylko dziesięć i połowa z nich była w ciąży.
Jedna z tych dziewczyn, ze szpiczastym brzuszkiem pod luźnym sweterkiem mundurka, przerwała mu podczas zajęć o Darwinie i teorii ewolucji. Zapytała, czy Bóg przydzielił każdemu zwierzęciu i każdej roślinie unikatowe zadanie. A biolog, niezdolny dociec prawdziwych przyczyn jej zainteresowania, ale i tak wzruszony możliwością nauczenia jej czegoś, zaczął natychmiast wyjaśniać, że niekoniecznie, że tak jak istnieją pewne cechy rozwinięte w określonym celu, tak spotkać można przypadki ewolucji wręcz na przekór rozsądkowi, wbrew wszelkim planom. Powiedzmy, że natura nie przestaje wymyślać nowych rzeczy, ale duża część tego, co wymyśli, pozostaje bezużyteczna przez całe tysiąclecia i nierzadko jakieś przystosowanie ulega atrofii albo zmienia zastosowanie. Weźmy, na przykład, awokado. Awokado to bardzo piękny przykład. Roślina zaczęła rozwijać tak wspaniały owoc, żeby odżywiały się nim duże ssaki zwane gomfoterami, bardzo podobne do słoni, żyjące w lasach Ameryki Środkowej. Dla każdego współczesnego zwierzęcia byłoby niemożliwe strawić owoc z tak wielką pestką, ale dla gomfoterów nie, bo miały olbrzymi przewód pokarmowy i mogły rozsiewać nasiona. Mistrzowskie posunięcie ze strony awokado, powiecie, problem jednak w tym, że gomfotery wyginęły niecałe dwa miliony lat temu, awokado tymczasem istnieje nadal bez żadnych istotnych zmian. Jakby awokado nie zauważyły, że gomfotery wymarły tak dawno temu, i wierzyły w sens swojej strategii ewolucyjnej, podczas gdy wszystko się zmieniło, a one nie przyjmują tego do wiadomości; awokado przez cały czas żyje w świecie widm…
Biolog urwał nagle, bo teraz dziewczyna ze szpiczastym brzuszkiem patrzyła na niego jak na wariata. Dziękuję za pytanie, powiedział i kontynuował wykład na podstawie podręcznika. W pewnej chwili odwrócił się, żeby napisać coś na tablicy, i usłyszał kpiący głosik: w takim razie awokado z paramo powstało dla małych słoników? Rozległo się kilka śmiechów, nic niepokojącego. W sali powrócił porządek, mógł skończyć wykład i nikt więcej mu nie przerywał. Żarcik odnosił się do maleńkich awokado wielkości śliwki, rosnących dziko w ekosystemach wysokogórskich. Może pytanie było ważne, pomyślał biolog, śmiejąc się w duchu. Siedząc za biureczkiem w pokoju nauczycielskim, ze wzrokiem utkwionym w pustym boisku do koszykówki, fantazjował o odnalezieniu skamielin słonika wielkości pudełka po butach.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału: El diablo de las provincias
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
Projekt okładki: Ula Pągowska
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Michał Olech
Korekta: Miłosz Biedrzycki, Anna Smutkiewicz
El diablo de las provincias: © Juan Cárdenas 2017
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2024
© Copyright for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, 2024
Published by permission of Indent Literary Agency, USA and Book/Lab Literary Agency, Poland
Wydanie I, Warszawa 2024
ISBN 978-83-68191-37-0
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek