Diabły z Loudun - Aldous Huxley - ebook + książka

Diabły z Loudun ebook

Aldous Huxley

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykła, wielowątkowa książka Aldousa Huxleya jest opowieścią o demonicznym opętaniu, fanatyzmie religijnym, torturach, masowej histerii, nienawiści, walce politycznej i tragedii ludzkiej.

Katolicki ksiądz Urbain Grandier spłonął na stosie we francuskim mieście Loudun w 1634 r. Czy jednak ktokolwiek wierzył, że był on czarnoksiężnikiem, sprawcą opętania przez diabła całego zgromadzenia mniszek, doświadczających regularnie histerycznego szaleństwa, bluźniących podczas takich paroksyzmów, przeklinających Boga i cały świat?

To nie miało znaczenia. Tłem jego tragedii był ewidentny spisek uknuty przez kardynała Richelieu oraz pomniejszych dostojników Kościoła. Grandier był ponad miarę rozwiązły i ponad miarę rozzuchwalony, a więc również niebezpiecznie żywy. A jednak, nawet gdy po nieludzkich torturach został spalony, diabły pozostały w Loudun ku uciesze i fascynacji swoich ofiar i licznych turystów przybywających tam z całej Europy.

Porywająca opowieść autora o wydarzeniach w XVII-wiecznej Francji posiada odniesienia do świata nam współczesnego, świata, który nie poznał jeszcze do końca zjawiska tłumienia wolności strachem, bigoterią, zawiścią i żądzą.

Na podstawie powieści „Diabły z Loudun” Krzysztof Penderecki skomponował operę, Ken Russell wyreżyserował głośny film, a Jarosław Iwaszkiewicz napisał nowelę „Matka Joanna od aniołów”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 604

Oceny
4,0 (12 ocen)
5
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

To nie jest powieść w klasycznym rozumieniu tego gatunku. I kto nie ciekawi się problematyką, to niech śmiało omija. W poszczególnych rozdziałach autor opisuje rzeczywistość społeczną siedemnastowiecznej Francji, losy księdza Urbaina Grandiera, siostry Jeanne des Anges oraz ojca Jeana-Josepha Surina. Urbain Grandier był francuskim księdzem katolickim, który został spalony na stosie po tym, jak został skazany za czary po wydarzeniach z tak zwanych „Loudun Possessions”. Same wydarzenia zainspirowały wielu twórców kultury : między innymi Huxleya właśnie, Pendereckiego, który napisał operę, Iwaszkiewicza, który napisał słynne opowiadanie : Matka Joanna od aniołów… Książka jest dosyć specyficznie skonstruowana. Jeden jej rozdział poświęcony jest ówczesnej filozofii katolicyzmu, a jeden np ówczesnemu prawodawstwu związanemu z szeroko rozumianą wiedzmologią. Intryga jest, ale sam przebieg wydarzeń jest dosyć oczywisty, a sama książka jest próbą zrozumienia tej religijnej histerii.
10
DonB7

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli oglądaliście film Matka Joanna od aniołów to przeczytanie tej książki daje pełny pogląd co się w Loudun rzeczywiście zdarzyło Nawiedzona przeorysza zakonu, sitwy działające w samym miasteczku, niezaspokojone ambicje biskupów, prałatów, kardynałów, książąt i króla rozdęły lokalne zdarzenie do ogólnokrajowej atrakcji. A że przy okazji ginęli ludzie i wypaczano zasady religii to były jeszcze dodatkowe atrakcje Warto przeczytać- polecam
00
Inwestor2021

Całkiem niezła

Lektura trudna, ale przemyślenia Huxleya dotyczące ludzkiej chciwości i duchowości zaskakująco aktualne.
00
peterpancio1

Całkiem niezła

troszku nudnawa na początku
00

Popularność




Roz­dział pierw­szy

Był rok 1605, kiedy Joseph Hallk1, saty­ryk i przy­szły biskup, odwie­dził po raz pierw­szy Flan­drię. „Ileż mija­li­śmy zbu­rzo­nych kościo­łów, nic się nie ostało krom ponu­rych szcząt­ków, które mówiły podróż­nym, że ongi były tu naboż­ność i nie­na­wiść. Och, te żało­sne ślady wojny! […] Jed­na­ko­woż (co wielce mnie dzi­wiło), kościoły upa­dają, a kole­gia jezu­ic­kie wszę­dzie powstają. Próżno szu­kać mia­sta, gdzie by ich nie zakła­dano albo też nie wzno­szono dla nich gma­chów. Dla­czego jed­nak tak się dzieje? Byłaby naboż­ność nie tak nie­zbędna jak poli­tyka? Bo też tym osob­ni­kom (co jest także cechą lisa) naj­le­piej się wie­dzie, gdy są naj­bar­dziej wykli­nani. Nikt nie zaskar­bił sobie tak wiel­kiej nie­chęci wśród zako­nów jak oni; nikt nie jest tak znie­na­wi­dzony jak oni; nikomu my, ludzie świeccy, nie jeste­śmy tak prze­ciwni jak im, a jed­nak to tru­jące ziel­sko rośnie i się pleni”.

Ple­niło się z bar­dzo pro­stego i wystar­cza­ją­cego powodu: chciał tego ogół. Dla samych jezu­itów „poli­tyka” – Hall i całe jego poko­le­nie wie­dzieli o tym aż nadto dobrze – była rze­czą naj­waż­niej­szą. Szkoły jezu­ic­kie powo­ły­wano w celu umoc­nie­nia Kościoła kato­lic­kiego, prze­ciwko jego nie­przy­ja­cio­łom, „liber­ty­nom” oraz pro­te­stan­tom. Zacni ojco­wie pra­gnęli, iżby dzięki ich naucza­niu powstała klasa wykształ­co­nych laików, bez reszty jed­nak oddana inte­re­som Kościoła. Według słów Cerut­tiegok2 – które wzbu­rzo­nego Miche­letak3 dopro­wa­dzały nie­mal do sza­leń­stwa – „podob­nie jak okrę­camy w powi­jaki członki dzie­cię­cia w koły­sce, by nadać im wła­ściwe pro­por­cje, jest też nie­zbędne, by od naj­wcze­śniej­szej mło­do­ści, by tak rzec, okrę­cać także jego wolę, w taki spo­sób, żeby przez całe życie zacho­wała szczę­śliwą i zba­wienną gięt­kość”. Lecz choć duch domi­na­cji był wystar­cza­jąco chętny, ciało metody pro­pa­gan­do­wej mdłe. Pomimo bowiem okrę­ca­nia ich woli, nie­któ­rzy z naj­lep­szych uczniów jezu­itów po ukoń­cze­niu szkół zosta­wali wol­no­my­śli­cie­lami, a nawet, tak jak Jean Laba­diek4, pro­te­stan­tami. Jeśli bowiem cho­dzi o „poli­tykę”, jezu­icki sys­tem ni­gdy nie speł­nił ocze­ki­wań jego twór­ców i nie oka­zał się tak sku­teczny, jak liczyli. Ogółu nie obcho­dziła poli­tyka, zale­żało mu tylko na dobrych szko­łach, w któ­rych dzieci płci męskiej mogły nauczyć się tego wszyst­kiego, co powi­nien wie­dzieć i znać dżen­tel­men. Jezu­ici zaspo­ka­jali tę potrzebę lepiej niż więk­szość innych dostaw­ców towaru zwa­nego edu­ka­cją. „Cóż takiego widzia­łem przez sie­dem lat spę­dzo­nych pod jezu­ickim dachem? Życie w umiar­ko­wa­niu, pil­no­ści i porządku. Ojco­wie poświę­cali każdą godzinę edu­ko­wa­niu nas albo ści­słemu wypeł­nia­niu swo­ich ślu­bów zakon­nych. Praw­dzi­wo­ści moich słów niech­że dowiodą świa­dec­twa tysięcy, któ­rzy, podob­nie jak ja, pobie­rali u nich nauki”k5. Napi­sał to Wol­ter. Jego słowa potwier­dzają dosko­na­łość jezu­ic­kich metod naucza­nia. Jed­no­cze­śnie jed­nak, i to bar­dziej zde­cy­do­wa­nie, cała jego droga życiowa dowo­dzi klę­ski „poli­tyki”, któ­rej owe metody miały słu­żyć.

Gdy mło­dego Wol­tera oddano do szkół, kole­gia jezu­ic­kie były już sta­łym ele­men­tem kra­jo­brazu edu­ka­cyj­nego. Sto lat wcze­śniej to, co ofe­ro­wały, wyda­wało się zde­cy­do­wa­nie rewo­lu­cyjne. W cza­sach gdy więk­szość peda­go­gów była ama­to­rami we wszyst­kim, wyjąw­szy posłu­gi­wa­nie się rózgą, ich metody dys­cy­pli­narne były sto­sun­kowo łagodne, ich pro­fe­so­ro­wie zaś sta­ran­nie dobie­rani i sys­te­ma­tycz­nie kształ­ceni. Uczyli oni szcze­gól­nie ele­ganc­kiej łaciny, prze­ka­zy­wali pod­opiecz­nym naj­now­sze osią­gnię­cia optyki, geo­gra­fii i mate­ma­tyki, orga­ni­zo­wali „teatra­lia” (szkoły jezu­ic­kie sły­nęły z wysta­wia­nych na koniec seme­stru ama­tor­skich przed­sta­wień sce­nicz­nych), uczyli dobrych manier oraz sza­cunku dla Kościoła, a także (zwłasz­cza we Fran­cji, po kon­wer­sji Hen­ryka IV) wpa­jali posłu­szeń­stwo wła­dzy kró­lew­skiej. Wszystko to powo­do­wało, że każdy z człon­ków typo­wej rodziny pocho­dzą­cej z klasy wyż­szej miał powody, by darzyć życz­li­wo­ścią kole­gia jezu­ic­kie: czuła matka wzdry­ga­jąca się ze zgrozą na myśl, że jej młody syna­lek mógłby zostać pod­dany tor­tu­rom cie­le­snym nie­od­łącz­nym dla sta­ro­mod­nej edu­ka­cji; uczony wuja­szek ducho­wego stanu, zwo­len­nik zdro­wej i solid­nej dok­tryny oraz cyce­roń­skiego stylu wymowy; wresz­cie ojciec, który jako urzęd­nik patriota był zwo­len­nikiem monar­chi­zmu, a jako roz­tropny bour­ge­ois liczył na to, że Towa­rzy­stwo dzięki wła­snym zaku­li­so­wym wpły­wom dopo­może swo­jemu uczniowi w zdo­by­ciu posady, miej­sca na dwo­rze, czy też jakiejś kościel­nej syne­kury. Oto mamy na przy­kład powa­żaną i zamożną parę – mon­sieur Cor­ne­ille z Rouen, Avo­cat du Roy à la Table de Mar­bre du Palais, i jego mał­żonkę. Ich syn, Pierre, jest tak obie­cu­ją­cym chłop­cem, że posta­na­wiają oddać go do szkoły jezu­ic­kiej. Oto mon­sieur Joachim Descar­tes, radca par­la­mentu w Ren­nesk6. W roku 1604 zabiera swo­jego naj­młod­szego syna – bły­sko­tli­wego i inte­li­gent­nego ośmio­latka o imie­niu René – do nie­dawno zało­żo­nego i wypo­sa­żo­nego przez króla kole­gium jezu­ic­kiego w La Flèche. Oto rów­nież żyjący mniej wię­cej w tym samym cza­sie uczony kano­nik Gran­dier z Sain­tes. Ma on bra­tanka, także syna praw­nika, mniej zamoż­nego i nie tak szla­chet­nie uro­dzo­nego jak mon­sieur Descar­tes czy mon­sieur Cor­ne­ille, ale rów­nież bar­dzo sza­no­wa­nego i powa­ża­nego. Rze­czony chło­piec imie­niem Urbain ma lat czter­na­ście i jest feno­me­nal­nie zdolny. Zasłu­guje przeto na naj­lep­sze wykształ­ce­nie, a w sąsiedz­twie Sain­tes można takowe otrzy­mać w kole­gium jezu­ic­kim w Bor­de­aux.

W owym słyn­nym ośrodku naucza­nia znaj­do­wała się wyż­sza szkoła dla chłop­ców, kole­gium sztuk wyzwo­lo­nych, semi­na­rium duchowne oraz szkoła stu­diów zaawan­so­wa­nych, prze­zna­czona dla wyświę­co­nych absol­wen­tów. Tutaj nad wiek inte­li­gentny Urbain Gran­dier spę­dził ponad dzie­sięć lat, począt­kowo jako uczeń, potem jako stu­dent teo­lo­gii, wresz­cie, po otrzy­ma­niu świę­ceń w 1615 roku, jako nowi­cjusz jezu­icki. Nie, nie zamie­rzał wstę­po­wać do Towa­rzy­stwa, nie czuł bowiem powo­ła­nia, aby pod­po­rząd­ko­wy­wać się obo­wią­zu­ją­cej w nim ści­słej dys­cy­pli­nie. Ow­szem, zamie­rzał zro­bić karierę, lecz nie w zako­nie, tylko jako ksiądz świecki. W pro­fe­sji tej, ktoś o takich zdol­no­ściach jak on, cie­szący się popar­ciem i ochroną naj­po­tęż­niej­szej orga­ni­za­cji wewnątrz Kościoła, mógł liczyć na to, że zaj­dzie daleko. Na przy­kład otrzyma sta­no­wi­sko kape­lana u jakie­goś wiel­moży, wycho­waw­stwo przy­szłego mar­szałka Fran­cji lub kar­dy­nała; z cza­sem dosta­nie kape­lusz kar­dy­nal­ski. Być może zosta­nie zapro­szony, żeby popi­sać się swoją wyjąt­kową elo­kwen­cją przed bisku­pami, ksią­żę­tami krwi, a nawet przed samą kró­lową? Może cze­kają go misje dyplo­ma­tyczne, wyso­kie urzędy w admi­ni­stra­cji, tłu­ste syne­kury, obfite dochody, jakich dostar­czały połą­czone sta­no­wi­ska? Byłyby też szanse – prawda, że wątłe, zwa­żyw­szy na to, że nie był szla­chet­nego uro­dze­nia, lecz nie tak znowu nie­praw­do­po­dobne – na jakieś docho­dowe biskup­stwo, które ozło­ci­łoby mu i wypeł­niło szczę­ściem upły­wa­jące lata życia.

U progu jego kariery wyda­rze­nia wyraź­nie potwier­dzały naj­bar­dziej opty­mi­styczne z tych ocze­ki­wań. Albo­wiem w wieku lat dwu­dzie­stu sied­miu, po dwu­let­nim stu­dio­wa­niu na pozio­mie zaawan­so­wa­nym teo­lo­gii wraz z filo­zo­fią, młody wie­lebny Gran­dier otrzy­mał nagrodę za tak wiele dłu­gich seme­strów pil­no­ści i dobrego zacho­wa­nia. Oto dzięki Towa­rzy­stwu Jezu­so­wemu, w któ­rego gestii to leżało, otrzy­mał pre­bendę w kościele Saint-Pierre-du-Marché w Loudun. Jed­no­cze­śnie, dzięki tym samym dobro­czyń­com, został mia­no­wany kano­ni­kiem kole­giaty Świę­tego Krzyża. Wstą­pił więc na dra­binę i teraz pozo­stało mu tylko wspi­na­nie się.

Nowy pro­boszcz podą­żał powoli ku swo­jemu prze­zna­cze­niu: oglą­dane po raz pierw­szy Loudun oka­zało się nie­wiel­kim mia­stecz­kiem poło­żo­nym na wzgó­rzu i zdo­mi­no­wa­nym przez dwie wyso­kie wieże: kościoła Świę­tego Pio­tra oraz śre­dnio­wiecz­nego stołpu nale­żą­cego do wiel­kiego zamku. Jako sym­bol, jako socjo­lo­giczny hie­ro­glif rysu­jący się na tle nieba, pro­fil Loudun wyda­wał się cokol­wiek archa­iczny. Wieża na­dal bowiem rzu­cała na mia­sto gotycki cień, jed­nak znaczna część miesz­kań­ców była huge­no­tami, czu­ją­cymi odrazę do świą­tyni, do któ­rej ta budowla nale­żała. Wielki don­żon wznie­siony przez hra­biów Poitiers na­dal roz­ta­czał wokół potężną moc, rychło jed­nak Riche­lieu miał stać się pierw­szą potęgą w pań­stwie i odtąd dni lokal­nej auto­no­mii oraz pro­win­cjo­nal­nych twierdz zaczęły być poli­czone. Nie­świa­dom niczego, pro­boszcz wjeż­dżał, by tak rzec, w ostatni akt sek­ciar­skiej wojny, w pro­log do rewo­lu­cji naro­do­wej.

Z wznie­sio­nej u bram muni­cy­pal­nej szu­bie­nicy zwi­sało kilka roz­kła­da­ją­cych się już tru­pów. W obrę­bie murów bie­gły takie same jak gdzie indziej brudne uliczki, krą­żyły takie same wonie: dym pło­ną­cego drewna, fetor eks­kre­men­tów, zapach dro­biu i kadzi­dła, aro­mat wypie­ka­nego chleba, smród koni, świń i nie­my­tych ludz­kich ciał.

Chłopi, rze­mieśl­nicy, cze­lad­nicy, służba – bie­dota miej­ska sta­no­wiła nie­wiele zna­czącą i bez­i­mienną więk­szość czter­na­sto­ty­sięcz­nego mia­steczka. Sto­jący nieco wyżej w hie­rar­chii spo­łecz­nej skle­pi­ka­rze, mistrzo­wie rze­miosł oraz drobni urzęd­nicy tło­czyli się, nie­pewni jutra, na naj­niż­szym szcze­blu miesz­czań­skiego sza­cunku i powa­ża­nia. Ponad nimi, cał­ko­wi­cie uza­leż­nieni od sto­ją­cych niżej od sie­bie, jed­nak cie­szący się nie­kwe­stio­no­wa­nymi przy­wi­le­jami oraz rzą­dzący tam­tymi na mocy boskiego prawa, stali zamożni kupcy, wyko­nu­jący wolne zawody, wresz­cie osoby z wyż­szych sfer, usze­re­go­wane w hie­rar­chicz­nym porządku: drobna szlachta i znacz­niejsi zie­mia­nie, feu­dalni wiel­może i wynio­śli pra­łaci. Tu i ówdzie można było napo­tkać nie­liczne i maleń­kie oazy kul­tury oraz obo­jęt­nej inte­li­gen­cji. Wyjąw­szy takie miej­sca, kli­mat umy­słowy Loudun był obez­wład­nia­jąco pro­win­cjo­nalny. Wśród boga­tych zain­te­re­so­wa­nie pie­niędzmi i wła­sno­ścią, pra­wami i przy­wi­le­jami było namiętne i noto­ryczne. Dwóm lub co naj­wy­żej trzem tysiącom tych, któ­rzy mogli pozwo­lić sobie na pro­wa­dze­nie spo­rów sądo­wych albo też potrze­bo­wali porady praw­nej, ofe­ro­wało w Loudun swoje usługi ni mniej, ni wię­cej, tylko dwu­dzie­stu adwo­ka­tów, osiem­na­stu rad­ców, tyluż baj­li­fów i ośmiu nota­riu­szy.

Wolny czas i ener­gię zaab­sor­bo­wani spra­wami mająt­ko­wymi poświę­cali na drobne, przy­jemne, acz mono­tonne zaję­cia, na nie­usta­jące rado­ści i katu­sze życia rodzin­nego, na plot­ko­wa­nie o bliź­nich oraz na cere­mo­nie reli­gijne, że zaś lud­ność Loudun była podzie­lona pod wzglę­dem wyzna­nio­wym – także na nie­wy­czer­pane i cierp­kie spory teo­lo­giczne. Nic nie świad­czy o tym, iżby w cza­sie, gdy poprzedni pro­boszcz admi­ni­stro­wał para­fią w Loudun, ist­niała tam jakaś auten­tycz­nie duchowa reli­gij­ność. Zain­te­re­so­wa­nie życiem ducho­wym roz­po­wszech­nia się bowiem wyłącz­nie wokół wyjąt­ko­wych indy­wi­du­al­no­ści, które dzięki bez­po­śred­niemu doświad­cze­niu wie­dzą, że Bóg jest duchem, toteż należy wiel­bić go ser­cem. Oprócz spo­rej liczeb­nie grupy łotrów, Loudun miało swo­ich spra­wie­dli­wych, a także ludzi o naj­lep­szych inten­cjach; miało swo­ich poboż­nych, a nawet gor­li­wie wie­rzą­cych. Bra­ko­wało tam jed­nak świę­tych, bodaj jed­nego męż­czy­zny czy kobiety, któ­rych sama obec­ność jest samo­uza­sad­nia­ją­cym się dowo­dem na moż­li­wość wni­kliw­szego wej­rze­nia w wie­ku­istą rze­czy­wi­stość, bar­dziej dogłęb­nego związku z boską Pod­stawą wszel­kiego ist­nie­nia. Osoba tego pokroju miała się poja­wić w obrę­bie murów miej­skich dopiero sześć­dzie­siąt lat póź­niej. Kiedy po strasz­li­wych udrę­kach fizycz­nych i ducho­wych Louise du Tron­chay przy­była wresz­cie do Loudun i roz­po­częła pracę w miej­sco­wym szpi­talu, natych­miast stała się ośrod­kiem inten­syw­nego i żar­li­wego życia ducho­wego. Ludzie w roz­ma­itym wieku i roz­ma­itego stanu przy­by­wali tłum­nie, żeby pytać ją o Boga, pro­sić o radę i pomoc. „Zbyt­nio tu nas kochają – napi­sała Louise do swo­jego spo­wied­nika w Paryżu – i czuję się tym mocno zasro­mana, ile­kroć bowiem pra­wię o Bogu, ludzie tak mocno się wzru­szają, że zaczy­nają pła­kać. Trwoży mnie fakt, że sama się przy­czy­niam, iż tak wysoko mnie cenią”. Pra­gnęła tedy – uciec i ukryć się, stała się jed­nak więź­niem poboż­no­ści miesz­kań­ców mia­sta. Kiedy odma­wiała modli­twę, cho­rzy czę­sto dozna­wali uzdro­wie­nia. Odczu­wała zawsty­dze­nie i upo­ko­rze­nie, gdy przy­pi­sy­wano jej także cuda. „Gdyby się oka­zało, że kie­dy­kol­wiek spra­wi­łam cud – napi­sała – powin­nam uwa­żać się za potę­pioną”. Po kilku latach prze­ło­żeni naka­zali jej wyjazd z Loudun. Oby­wa­teli pozba­wiono w ten spo­sób jedy­nego żywego okna, poprzez które prze­bi­jały pro­mie­nie Świa­tła. Rychło też osty­gły namięt­no­ści, zain­te­re­so­wa­nie życiem ducho­wym. Sprawy w Loudun znów zaczęły biec poprzed­nim, utar­tym torem – tak jak nie­gdyś, dwa poko­le­nia wcze­śniej, gdy Urbain Gran­dier prze­kra­czał jego mury.

Od samego początku opi­nia publiczna była mocno podzie­lona w sto­sunku do osoby nowego pro­bosz­cza. Więk­szość oby­wa­te­lek poboż­niej­szej płci bar­dzo go chwa­liła. Poprzedni, nie­ży­jący curé był zra­mo­la­łym zerem. Jego następca oka­zał się męż­czy­zną w roz­kwi­cie mło­do­ści, słusz­nego wzro­stu, atle­tycz­nie zbu­do­wa­nym, roz­ta­cza­ją­cym wokół sie­bie atmos­ferę wład­czej powagi, a nawet (jak orze­kli nie­któ­rzy współ­cze­śni) maje­statu. Miał duże ciemne oczy, a jego biret okry­wał bujne ciemne kędziory. Miał też wyso­kie czoło, orli nos, a do tego czer­wone, pełne i wyra­zi­ste usta. Jego pod­bró­dek zdo­biła wytworna szpi­cza­sta bródka, a górną wargę ocie­niał wąski, rów­nież ciemny wąsik, sta­ran­nie pie­lę­gno­wany i poma­do­wany: jego syme­trycz­nie po obu stro­nach nosa zakrę­cone koń­cówki przy­po­mi­nały parę kokie­te­ryj­nych pytaj­ni­ków. „Post­fau­stow­ski” obser­wa­tor powie­działby, spo­glą­da­jąc na jego por­tret, że oto ma przed sobą jakie­goś bar­dziej zmy­sło­wego, by­naj­mniej nie­od­strę­cza­ją­cego i tylko mniej inte­li­gent­nego Mefi­sto­fe­lesa w księ­żow­skim kostiu­mie maska­ra­do­wym.

Urbain Gran­dier, gra­wiura z dzieła Urbain Gran­dier et les possédées de Loudun pióra dr. Gabriela Leguégo

Tę uwo­dzi­ciel­ską powierz­chow­ność uzu­peł­niały zalety towa­rzy­skie w postaci wykwint­nych manier oraz umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia żywej i dow­cip­nej kon­wer­sa­cji. Gran­dier potra­fił zgrab­nie i z polo­tem odwró­cić kom­ple­ment, a jego spoj­rze­nie towa­rzy­szące w takiej sytu­acji sło­wom wyra­żało tym więk­szy podziw, gdy dama, z którą pro­wa­dził roz­mowę, była dobrej pre­zen­cji. Nowy pro­boszcz, co wkrótce stało się aż nazbyt oczy­wi­ste, inte­re­so­wał się swo­imi para­fian­kami w znacz­nie więk­szym stop­niu, niżby to wyni­kało z jego obo­wiąz­ków dusz­pa­ster­skich.

Życie Gran­diera przy­pa­dło na szary świt cza­sów, które można by nazwać Epoką Przy­zwo­ito­ści. W całym śre­dnio­wie­czu oraz na początku współ­cze­snych dzie­jów prze­paść pomię­dzy ofi­cjalną dok­tryną kato­licką a prak­tyką poszcze­gól­nych duchow­nych była kolo­salna i, naj­wy­raź­niej nie­odwo­łal­nie, nie­moż­liwa do zasy­pa­nia. Trudno doprawdy wska­zać jakie­go­kol­wiek śre­dnio­wiecz­nego czy też rene­san­so­wego autora, który nie uzna­wałby za pew­nik, iż więk­szość kleru – od naj­do­stoj­niej­szego pra­łata aż do naj­skrom­niej­szego mni­cha – jest zepsuta do szpiku kości. Zepsu­cie to dało począ­tek Refor­ma­cji, która z kolei zapo­cząt­ko­wała Kontr­re­for­ma­cję. Po sobo­rze try­denc­kim zbrod­ni­czych i skan­da­licz­nie pro­wa­dzą­cych się papieży było coraz mniej, aż w poło­wie sie­dem­na­stego wieku gatu­nek ów wygi­nął ze szczę­tem. Nawet nie­któ­rzy biskupi, któ­rzy otrzy­mali sakrę tylko dla­tego, że byli młod­szymi synami ary­sto­kra­tów, pod­jęli pewne wysiłki, żeby prze­strze­gać w swoim postę­po­wa­niu zasad przy­zwo­ito­ści i god­no­ści. Niż­szy kler kon­tro­lo­wany był przez czuj­niej­szą teraz i bar­dziej sku­teczną w dzia­ła­niu admi­ni­stra­cję kościelną, wewnętrz­nym zaś straż­ni­kiem była żar­li­wość takich orga­ni­za­cji, jak Towa­rzy­stwo Jezu­sowe czy też Kon­gre­ga­cja Ora­to­ria­nówk7. We Fran­cji, gdzie monar­chia posłu­gi­wała się Kościo­łem w celu wzmoc­nie­nia wła­dzy cen­tral­nej kosz­tem pro­te­stan­tów, wiel­kich panów oraz tra­dy­cji lokal­nej auto­no­mii, godne zacho­wa­nie ducho­wień­stwa stało się przed­mio­tem monar­szej tro­ski. Ogół bowiem nie będzie powa­żał Kościoła, któ­rego słu­dzy mają na sumie­niu skan­da­liczne wybryki. L’État – lecz rów­nież l’Eglise – c’est Moi; brak posza­no­wa­nia dla Kościoła jest rów­no­znaczny z bra­kiem posza­no­wa­nia dla króla. „Pamię­tam – napi­sał Bayle w jed­nym z roz­le­głych przy­pi­sów do wiel­kiego Dic­tion­na­irek8 – pamię­tam, jak któ­re­goś dnia inda­go­wa­łem pew­nego dżen­tel­mena, który opo­wia­dał mi o nie­zli­czo­nych przy­pad­kach roz­wią­zło­ści wenec­kiego kleru, w czym leży przy­czyna tego, że tam­tej­szy Senat tole­ruje coś takiego, coś, co godzi w honor reli­gii i pań­stwa. Odparł mi, że dobro publiczne obli­guje władcę do udzie­la­nia prze­ba­cze­nia, pra­gnąc zaś wyja­śnić mi zna­cze­nie tych zagad­ko­wych słów, dodał, że Sena­towi wielce odpo­wiada to, iż lud darzy pogardą kapła­nów i mni­chów, albo­wiem wtedy są oni mniej zdolni do wznie­ce­nia rewolty. Jed­nym z powo­dów – pra­wił dalej ów mąż – dla któ­rych jezu­ici są tak nie­mili Doży, jest to, że zacho­wują oni dużą god­ność, co powo­duje, że pozo­stają w esty­mie u niż­szych sta­nów i dla­tego są zdol­niejsi do wywo­ła­nia buntu”. We Fran­cji przez cały sie­dem­na­sty wiek poli­tyka pro­wa­dzona przez pań­stwo wobec roz­wią­zło­ści kleru była dokład­nie prze­ciwna niż ta, jaką pro­wa­dził wenecki senat. Ponie­waż ten ostatni oba­wiał się naru­sze­nia obo­wią­zu­ją­cego porządku przez ducho­wień­stwo, nie miał nic prze­ciwko temu, żeby kapłani upodob­nili się pod wzglę­dem kon­du­ity do wie­przy, a jed­no­cze­śnie darzył awer­sją przy­zwo­itych jezu­itów. Silna poli­tycz­nie, a do tego sil­nie gal­li­kań­skak9 monar­chia fran­cu­ska nie miała powodu, żeby oba­wiać się papieża, w Kościele zaś zna­la­zła uży­teczne narzę­dzie do spra­wo­wa­nia rzą­dów. Wła­śnie dla­tego trak­to­wała przy­chyl­nie jezu­itów i odwo­dziła księży od popeł­nia­nia grze­chu nie­czy­sto­ści czy też przy­naj­mniej nie­roz­waż­nych czy­nówk10. Nowy pro­boszcz roz­po­czął karierę w cza­sie, gdy skan­dale z udzia­łem ducho­wień­stwa sta­wały się coraz bar­dziej nie w smak wła­dzy świec­kiej.

W mają­cym cha­rak­ter auto­bio­gra­fii opi­sie wła­snego, przy­pa­da­ją­cego na sie­dem­na­sty wiek, dzie­ciń­stwa oraz mło­do­ści nie­mal rówie­śny Gran­die­rowi Jean-Jacques Bouchardk11 pozo­sta­wił nam Les Con­fes­sions, mate­riał tak kli­nicz­nie obiek­tywny, tak dosko­nale wolny od wszel­kich wyra­zów żalu i ubo­le­wa­nia czy też od jakie­go­kol­wiek moral­nego war­to­ścio­wa­nia, że dzie­więt­na­sto­wieczni bada­cze mogli opu­bli­ko­wać go wyłącz­nie z prze­zna­cze­niem do pry­wat­nego użytku, opa­tru­jąc wymow­nymi komen­ta­rzami, doty­czą­cymi bez­przy­kład­nej jakoby depra­wa­cji autora. Jed­nak poko­le­nia wycho­wa­nego na pra­cach Have­locka Ellisa i Krafft-Ebinga, Hir­sch­felda i Kin­seya dzieło Boucharda już nie obu­rza. Choć prze­stało ono szo­ko­wać, nie­uchron­nie jed­nak budzi zdzi­wie­nie. Jakże bowiem zaska­ku­jące jest to, że pod­dany Ludwika XIII opi­suje mniej przy­zwo­ite formy aktyw­no­ści sek­su­al­nej bez­na­mięt­nym, rze­czo­wym tonem, na podo­bień­stwo współ­cze­snej stu­dentki wypeł­nia­ją­cej rubryki ankiety pod­su­nię­tej jej przez antro­po­loga czy też psy­chia­try opi­su­ją­cego histo­rię cho­roby! Descar­tes był star­szy od niego o dzie­sięć lat, na długo jed­nak, nim filo­zof ów przy­stą­pił do wiwi­sek­sji tych wiją­cych się z bólu auto­ma­tów nazy­wa­nych przez pro­stac­kie umy­sły psem i kotem, Bouchard prze­pro­wa­dzał serię psy­cho-che­miczno-fizjo­lo­gicz­nych eks­pe­ry­men­tów na poko­jówce swo­jej matki. Dziew­czyna ta, gdy po raz pierw­szy skie­ro­wał na nią uwagę, była pobożna i nie­omal agre­syw­nie cno­tliwa. Dzia­ła­jąc z cier­pli­wo­ścią i wni­kli­wo­ścią godną Paw­łowa, Bouchard uwa­run­ko­wał ów wytwór śle­pej wiary, tak że panna została w końcu żar­liwą wyznaw­czy­nią Filo­zo­fii Natu­ral­nej, rów­nie chętną do słu­że­nia jako obiekt obser­wa­cji i eks­pe­ry­men­tów, jak i do samo­dziel­nych poszu­ki­wań badaw­czych. Na sto­liku obok łoża Jean-Jacques’a pię­trzyło się pół tuzina tomów in folio poświę­co­nych ana­to­mii oraz medy­cy­nie. Pomię­dzy dwiema schadz­kami z poko­jówką, czy też nawet pomię­dzy dwiema piesz­czo­tami nale­żą­cymi do pro­ce­dury jakie­goś eks­pe­ry­mentu, ów oso­bliwy poprzed­nik Plossa i Bar­telsak12 otwie­rał wyda­nie De Gene­ra­tionek13, swo­jego Fer­nelak14 albo Fer­randak15 i stu­dio­wał odpo­wiedni roz­dział, podroz­dział albo aka­pit. Jed­nakże, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści sobie współ­cze­snych, nie wie­rzył ślepo auto­ry­te­tom. Lem­niusk16 albo Rode­ri­cus à Castrok17 mogli pisać, co się im tylko podo­bało, o nie­praw­do­po­dob­nych i nie­po­ko­ją­cych wła­ści­wo­ściach krwi men­stru­acyj­nej – Jean-Jacques uznał, że musi sam spraw­dzić, czy naprawdę posiada ona wszyst­kie owe domnie­mane wła­ści­wo­ści. Przy teraz już ocho­czym udziale dziew­czyny prze­pro­wa­dził kil­ka­na­ście prób, żeby prze­ko­nać się, że od nie­pa­mięt­nych cza­sów dok­to­rzy, filo­zo­fo­wie i teo­lo­dzy w swo­ich śmiesz­nych szko­lar­skich czap­kach z kwa­dra­to­wym dasz­kiem czy też w swo­ich bire­tach plotą wie­rutne głup­stwa. Od krwi mie­sięcz­nej nie wię­dła trawa, nie odbie­rała ona bla­sku zwier­cia­dłom, nie roz­ry­wała pąków wino­ro­śli, nie roz­pusz­czała asfaltu ani nie two­rzyła wdzie­ra­ją­cych się trwale w ostrze noża rdza­wych plam i zacie­ków. Wsze­lako nauki bio­lo­giczne stra­ciły jed­nego ze swo­ich naj­bar­dziej obie­cu­ją­cych bada­czy – by unik­nąć koniecz­no­ści poślu­bie­nia swo­jej współ­pra­cow­nicy, a zara­zem cor­pus vile – Bouchard wyje­chał pośpiesz­nie z Paryża, by szu­kać szczę­ścia na papie­skim dwo­rze. Pra­gnął jedy­nie biskup­stwa in par­ti­bus, bodaj nawet w Bre­ta­nii, jakie­goś skrom­nego, małego bene­fi­cjum przy­no­szą­cego intratę w wyso­ko­ści sze­ściu–sied­miu tysięcy liw­rów rocz­nie – ot i wszystko. (Descar­tes dzięki roz­sąd­nemu zain­we­sto­wa­niu schedy po ojcu osią­gał rocz­nie sześć i pół tysiąca liw­rów dochodu. Nie była to zawrotna suma, przy­naj­mniej jed­nak filo­zof ów mógł pro­wa­dzić życie dżen­tel­mena). Bied­nego Boucharda bene­fi­cjum jed­nak omi­nęło. Znany współ­cze­snym wyłącz­nie jako autor trak­tatu Pan­glos­sia oraz zbioru wier­szy w czter­dzie­stu sze­ściu języ­kach, mię­dzy innymi kop­tyj­skim, w narze­czach Indian peru­wiań­skich oraz japoń­skim, zmarł, nie ukoń­czyw­szy czter­dziestki.

Tym­cza­sem nowy pro­boszcz był zbyt nor­malny i zbyt cie­le­sne powo­do­wały nim żądze, żeby chciał zmie­niać łóżko w labo­ra­to­rium. Jed­nakże, podob­nie jak Bouchard, pocho­dził on z rodziny sza­cow­nych bour­ge­oise, podob­nie jak Bouchard ode­brał edu­ka­cję w zakon­nej szkole z inter­na­tem; podob­nie jak Bouchard był inte­li­gent­nym uczo­nym i zapa­lo­nym huma­ni­stą; podob­nie wresz­cie jak Bouchard liczył na zro­bie­nie wspa­nia­łej kariery w Kościele. Pod wzglę­dem spo­łecz­nym, kul­tu­ro­wym – być może należy mówić tu rów­nież o powi­no­wac­twie tem­pe­ra­men­tów – ci dwaj mieli wiele wspól­nego. Toteż można uznać, iż wszystko to, co Bouchard mógłby powie­dzieć o swoim dzie­ciń­stwie, latach szkol­nych oraz roz­ryw­kach waka­cyj­nych w domu, znaj­duje odnie­sie­nie także do osoby Gran­diera.

Świat wyzie­ra­jący z kart Con­fes­sions mocno przy­po­mina świat, jaki odsła­niają nam współ­cze­śni sek­su­olo­go­wie – zapewne nale­ża­łoby ująć rzecz prze­no­śnie i użyć słów „jesz­cze moc­niej”. Mamy więc dzieci odda­jące się zaba­wom sek­su­al­nym – do woli i czę­sto, albo­wiem doro­śli naj­wy­raź­niej nie­zbyt im w tym prze­szka­dzali. W szkole, pod opieką zacnych ojców, nie upra­wia się for­sow­nych spor­tów i gier, toteż nad­miar chło­pię­cej ener­gii może zna­leźć ujście wyłącz­nie w nie­ustan­nej mastur­ba­cji oraz w prak­ty­ko­wa­niu wol­nymi popo­łu­dniami homo­sek­su­ali­zmu. Zagrze­wa­jące do wysiłku prze­mowy, kazno­dziej­ska reto­ryka, spo­wie­dzi i ćwi­cze­nia dewo­cyjne jedy­nie w pew­nym stop­niu ogra­ni­czały te prak­tyki. Bouchard wspo­mina, że pod­czas czte­rech wiel­kich świąt kościel­nych powstrzy­my­wał się od zwy­kłych prak­tyk sek­su­al­nych aż na osiem albo nawet dzie­sięć dni z rzędu. Skąd­inąd ni­gdy nie zdo­łał prze­dłu­żyć tego okresu do peł­nych dwóch tygo­dni quoy que la dévotion le gou­r­man­dast assez – i to pomimo, że dewo­cja w naj­mniej­szej mie­rze nie poskra­miała jego chuci. W każ­dych okre­ślo­nych oko­licz­no­ściach nasze postę­po­wa­nie można przed­sta­wić pod posta­cią prze­kąt­nej rów­no­le­gło­boku sił: u pod­stawy figury tkwi żądza albo korzyść, odci­nek zaś będący jej wyso­ko­ścią to nasze etyczne albo reli­gijne ide­ały. W wypadku Boucharda oraz, jak można przy­pusz­czać, w wypadku innych chłop­ców, któ­rych imiona wymie­nia on jako współ­uczest­ni­ków przy­jem­no­ści, odci­nek ów – odpo­wia­da­jący naboż­nej wyso­ko­ści – był tak krótki, że kąt utwo­rzony pomię­dzy pod­stawą a prze­kątną odpo­wia­da­jącą postę­po­wa­niu miał zale­d­wie kilka stopni.

Gdy pod­czas ferii Bouchard przy­jeż­dżał do domu, rodzice usta­wiali mu łóżko w tym samym pokoju, w któ­rym sypiała dora­sta­jąca poko­jówka. Za dnia dziew­czyna była ucie­le­śnie­niem cnoty, lecz zro­zu­miałe, że nie miała wpływu na to, co się działo, gdy spała. Na dobitkę wypra­co­wała sobie wła­sną pry­watną kazu­istykę, zgod­nie z którą to, czy istot­nie spała, czy też tylko uda­wała, nie miało zna­cze­nia. Póź­niej, gdy rok szkolny Jean-Jacques’a się zakoń­czył, oka­zało się, że oto w przy­do­mo­wym sadzie pasie krowy maleńka wie­śniaczka. W zamian za mie­dziaka dziew­czynka gotowa była speł­nić każde pra­gnie­nie mło­dego pani­cza. Jed­nak inna słu­żąca, która wcze­śniej zre­zy­gno­wała z obo­wiązku, albo­wiem przy­rodni brat Boucharda, który był prze­orem Cas­san, pró­bo­wał ją uwieść, powró­ciła, by stać się wkrótce kró­li­kiem doświad­czal­nym tego pierw­szego, jak rów­nież współ­uczest­niczką eks­pe­ry­men­tów ero­tycz­nych opi­sa­nych w dal­szych par­tiach rze­czo­nych Con­fes­sions.

Boucharda i następcę tronu fran­cu­skiego dzie­liła sze­roka i głę­boka prze­paść. A jed­nak kli­mat moralny, w któ­rym dora­stał przy­szły Ludwik XIII, przy­po­mi­nał pod wie­loma wzglę­dami ten, który ota­czał współ­cze­snego mu rodaka niż­szego stanu. W Jour­nal pióra Jeana Héroardak18, leka­rza mło­do­cia­nego diuka, znaj­duje się roz­le­gły i szcze­gó­łowy opis sie­dem­na­sto­wiecz­nego dzie­ciń­stwa. To prawda, Del­fin był dziec­kiem wyjąt­ko­wym – pierw­szym synem, jaki uro­dził się kró­lowi Fran­cji od ponad osiem­dzie­się­ciu lat. Ali­ści sama dro­go­cen­ność tego wyjąt­ko­wego infanta uwy­dat­nia nam, współ­cze­snym, naj­bar­dziej nie­zwy­kłe i oso­bliwe cechy wycho­wa­nia, jakie ode­brał. Jeśli bowiem wszystko to było odpo­wied­nie dla dziecka, dla któ­rego wszak już ex defi­ni­tione nic nie było odpo­wied­nie, cóż więc – możemy zadać pyta­nie – było odpo­wied­nie dla zwy­kłych dzieci? Przede wszyst­kim Del­fin wycho­wy­wał się wraz z całym stad­kiem nie­ślub­nych lato­ro­śli swo­jego ojca, uro­dzo­nych z trzech albo czte­rech matek. Nie­któ­rzy z tych pocho­dzą­cych z mor­ga­na­tycz­nych związ­ków bra­cisz­ków i sio­strzy­czek prze­wyż­szali go wie­kiem, inni byli młodsi. Już wtedy, w wieku trzech lat – a być może nawet wcze­śniej – kró­le­wicz wie­dział bar­dzo dobrze, co to takiego „bękarty” i jak przy­cho­dzą na świat. Infor­ma­cję tę prze­ka­zy­wano mu nie­ustan­nie, a do tego w spo­sób tak pro­stacki i nie­okrze­sany, że dziecko czę­sto było wstrzą­śnięte. – Fi donc! – Del­fin mawiał o swo­jej gou­ver­nante, madame de Mont­glat – ależ to paskuda!

Hen­ryk IV lubo­wał się w spro­śnych pio­sen­kach, a jego dwo­rza­nie i słu­żący znali ich mnó­stwo i stale je śpie­wali, krzą­ta­jąc się przy róż­nych pała­co­wych zaję­ciach. Gdy zaś aku­rat osoby nale­żące do świty monar­chy nie wyśpie­wy­wały beze­ceństw, uwiel­biały wymie­niać z dziec­kiem tłu­ste żarty na temat bękar­tów poczę­tych przez jego ojca, a także jego, kró­le­wi­cza, przy­szłej mał­żonki (albo­wiem Ludwik XIII był już zarę­czony), infantki Anny Austriaczki. Na dobitkę, wycho­wa­nie sek­su­alne Del­fina nie było wyłącz­nie wer­balne. Jego poko­jówki czę­sto brały go w nocy do łóżka, które dzie­liły (a trzeba pamię­tać, że nie uży­wano wtedy noc­nych koszul i piżam) albo z innymi kobie­tami, albo ze swo­imi mężami. Wydaje się więc bar­dzo moż­liwe, że w wieku czte­rech, pię­ciu lat chło­piec był dogłęb­nie uświa­do­miony, do tego zaś seks znał nie tylko ze sły­sze­nia, ale także naocz­nie. Powyż­szą tezę jesz­cze bar­dziej upraw­do­po­dab­nia fakt, że w sie­dem­na­sto­wiecz­nym pałacu żadna intym­ność nie ist­niała. Ówcze­śni archi­tekci nie pro­jek­to­wali jesz­cze kory­ta­rzy. Toteż prze­cho­dząc z jed­nej czę­ści gma­chu do innej, mijało się kolejne kom­naty, w któ­rych miesz­kali ludzie i w któ­rych można było ujrzeć po dro­dze dosłow­nie wszystko. A przy tym należy też pamię­tać o dwor­skiej ety­kie­cie. Ni­gdy nie dopusz­czano do tego, iżby osoba kró­lew­skiej krwi (w gor­szej pod tym wzglę­dem sytu­acji od ludzi niż­szego uro­dze­nia) pozo­sta­wała sama. Jeśli w czy­ichś żyłach pły­nęła błę­kitna krew, taki ktoś stale prze­by­wał wśród innych, umie­rał w ich obec­no­ści, zała­twiał potrzeby natu­ralne, a nie­kiedy nawet upra­wiał miłość. Zara­zem amfi­la­dowy cha­rak­ter ówcze­snej archi­tek­tury spra­wiał, iż widok innych, któ­rzy rodzili się, umie­rali, zała­twiali potrzeby natu­ralne i upra­wiali miłość, był wprost nie do unik­nię­cia. W poło­wie życia Ludwik XIII zaczął prze­ja­wiać zde­cy­do­waną awer­sję do kobiet, zde­cy­do­wane, choć zapewne tylko pla­to­niczne, upodo­ba­nie do męż­czyzn oraz zde­cy­do­wane obrzy­dze­nie do wszel­kich defor­ma­cji fizycz­nych i cho­rób. Tę pierw­szą cechę łatwo można przy­pi­sać nie­gdy­siej­szemu postę­po­wa­niu madame de Mont­glat oraz innych dam dworu; doty­czy to także – co nale­ża­łoby zapewne zło­żyć na karb natu­ral­nej reak­cji – cechy dru­giej, jeśli zaś cho­dzi o cechę trze­cią: cóż, kto wie, jakie obrzy­dli­wo­ści dziecko mogło ujrzeć w ponad miarę upu­blicz­nio­nych kom­na­tach sypial­nych Saint-Ger­main-en-Laye?

Oto w jakim świe­cie wycho­wy­wał się nowy pro­boszcz: był to świat, w któ­rym tra­dy­cyjne tabu sek­su­alne tylko nie­znacz­nie oddzia­ły­wało na pogrą­żoną w ciem­no­cie i nędzy więk­szość, a nie­zbyt mocno na znacz­niej­sze per­sony; świat, w któ­rym diu­szesy dow­cip­ko­wały niczym mamka szek­spi­row­skiej Julii, nato­miast kon­wer­sa­cje wiel­kich dam były szka­rad­niej­szym i głup­szym echem wypo­wie­dzi Damy z Bathk19; świat, w któ­rym męż­czy­zna zamożny i o dobrej pozy­cji spo­łecz­nej mógł (jeśli nie brzy­dził się ponad miarę bru­dem i wszami) zaspo­ka­jać swoje żądze nie­mal ad libi­tum; świat, w któ­rym nauki reli­gijne nawet osoby wykształ­cone i myślące przyj­mo­wały prze­waż­nie w sen­sie pic­kwic­kow­skim, toteż prze­paść pomię­dzy teo­rią i postę­po­wa­niem, choć nieco węż­sza niż w śre­dnio­wiecz­nej Epoce Wiary, na­dal ziała ogro­mem. Urbain Gran­dier, pro­dukt tego świata, podą­żał ku swo­jej para­fii z nie­złom­nym zamia­rem uczy­nie­nia z tego roz­ziewu naj­lep­szego użytku – co doty­czyło także dru­giego świata, boskiego uni­ver­sum roz­cią­ga­ją­cego się ponad tą strasz­liwą prze­pa­ścią. Jego ulu­bio­nym poetą był Ron­sard, spod pióra Ron­sarda zaś wyszły strofy wyra­ża­jące w dosko­nal­szy spo­sób punkt widze­nia mło­dego pro­bosz­cza:

Quand au tem­ple nous serons,Agenouillés nous feronsLes dévots selon la guiseDe ceux qui, pour louer Dieu,Hum­bles se cour­bent au lieuLa plus secret de l’Église.

Mais quand au lit nous serons,Entrelacés nous feronsLes lascifs selon, les guisesDes amants qui libre­mentPra­ti­qu­ent folâtrementDans les draps cent mignar­di­sesk20.

Oto i opi­sa­nie „pełni życia”, a wła­śnie ów krzepki młody huma­ni­sta posta­no­wił żyć peł­nią życia. Jed­nakże nie uważa się, iżby kapłan powi­nien żyć w ten spo­sób; nie, jego życie musi mieć tylko jeden, sztywno wyty­czony cel, przy­po­mi­nać igłę busoli, a nie cho­rą­giewkę na dachu. Żeby zaś, bez względu na trud­no­ści i prze­szkody, pro­wa­dzić wytrwale takie życie, kapłan przyj­muje pewne zobo­wią­za­nia i składa pewne przy­rze­cze­nia. W wypadku Gran­diera zobo­wią­za­nia zostały przy­jęte, przy­rze­cze­nia zaś zło­żone z myślo­wym zastrze­że­niem, które on sam miał upu­blicz­nić – a i to wyłącz­nie dla jed­nego czy­tel­nika – w nie­wiel­kim trak­ta­cie doty­czą­cym celi­batu ducho­wień­stwa, napi­sa­nym około dzie­się­ciu lat po przy­by­ciu do Loudun.

Prze­ciwko celi­ba­towi Gran­dier wysuwa dwa zasad­ni­cze argu­menty. Pierw­szy wyraża nastę­pu­jący sylo­gizm: „Przy­rze­cze­nie wyko­na­nia nie­moż­li­wego nie jest wią­żące. Dla mło­dego męż­czy­zny wstrze­mięź­li­wość płciowa jest nie­moż­li­wo­ścią. A zatem nie wiąże go żadna przy­sięga doty­cząca wstrze­mięź­li­wo­ści”. A gdyby i to nie wystar­czyło, mamy i drugi argu­ment, któ­rego pod­stawą jest powszech­nie akcep­to­wana prawda, iż nikogo nie wiążą przy­rze­cze­nia uzy­skane pod przy­mu­sem. „Kapłan nie przyj­muje celi­batu z uwiel­bie­nia dla tego stanu ciała, ale tylko po to, żeby zostać dopusz­czo­nym do świę­ceń”. Jego przy­rze­cze­nie „nie wynika więc z woli, ale narzuca mu je Kościół, toteż, chcąc nie chcąc, musi przy­jąć ów ciężki waru­nek, bez któ­rego wypeł­nie­nia nie może prak­ty­ko­wać swo­jej kapłań­skiej pro­fe­sji”. W rezul­ta­cie Gran­dier uznał, że nic nie stoi na prze­szko­dzie, żeby mógł się kie­dyś oże­nić, a tym­cza­sem żyć peł­nią życia, mając u boku chętną, przy­chylną mu nadobną kobietę.

Poboż­ni­sie nale­żący do jego para­fii uznali skłon­no­ści miło­sne nowego pro­bosz­cza za naj­strasz­liw­szy skan­dal, jed­nak poboż­ni­sie byli w mniej­szo­ści. Pozo­sta­łym owiecz­kom, nawet tym, które bar­dzo pra­gnęły pozo­stać w cno­cie, sytu­acja, jaka powstała, gdy ich paste­rzem został czło­wiek o takiej apa­ry­cji, oby­cza­jach i repu­ta­cji, jak Gran­dier, wyda­wała się w jakiś nie­okre­ślony a przy­jemny spo­sób eks­cy­tu­jąca. Seks łatwo bowiem łączy się z reli­gią, mie­szanka ta zaś ma szcze­gólny, lekko odstrę­cza­jący, a jed­nak roz­koszny i pikantny, draż­niący pod­nie­bie­nie posmak, niczym obja­wie­nie – no wła­śnie, czego? Oto jest pyta­nie.

Już sama popu­lar­ność Gran­diera wśród kobiet wystar­czyła, żeby stał się on wysoce nie­po­pu­larny wśród męż­czyzn. Od samego początku mężo­wie i ojco­wie jego para­fia­nek zaczęli darzyć głę­boką nie­uf­no­ścią tego inte­li­gent­nego mło­dego dan­dysa o wykwint­nych manie­rach i wielce wymow­nego. Jed­nak gdyby nawet ich nowy pro­boszcz był świę­tym, dla­czego taki tłu­sty kąsek jak pre­benda u Świę­tego Pio­tra przy­pa­dła obcemu? A nasi miej­scowi chłopcy, czy oni są gorsi? Dzie­się­ciny w Loudun powinny były tra­fić do kiesy synów tego mia­sta, ot co. Na dobitkę, ów przy­błęda nie przy­był sam. Przy­wiózł matkę, trzech braci i sio­strę. Jeden z jego braci zna­lazł wcze­śniej zaję­cie w kan­ce­la­rii naczel­nego sędziego. Drugi, który był kapła­nem, otrzy­mał sta­no­wi­sko głów­nego wika­rego u Świę­tego Pio­tra. Trzeci, który rów­nież otrzy­mał świę­ce­nia, nie posia­dał żad­nego sta­no­wi­ska, krą­żył tylko niczym wygło­dzony sęp, wypa­tru­jąc przy­pad­ko­wych kościel­nych zajęć. Istna inwa­zja.

Jed­na­ko­woż nawet mal­kon­tenci musieli przy­znać, że Gran­dier umiał wygło­sić pie­kiel­nie dobre kaza­nie i że był bar­dzo zdol­nym kapła­nem, czło­wie­kiem zdro­wej dok­tryny, a nawet świec­kiej wie­dzy. Lecz wszyst­kie te zalety obró­ciły się prze­ciwko niemu. On sam, oczy­tany i wypo­sa­żony w bystry umysł, od początku był przyj­mo­wany przez naj­bar­dziej ary­sto­kra­tyczne i wykształ­cone oso­bi­sto­ści w mie­ście. Drzwi, które pozo­sta­wały zamknięte dla boga­tych pro­sta­ków, nie­okrze­sa­nych urzęd­ni­ków i szla­chet­nie uro­dzo­nych gbu­rów, natych­miast sta­nęły otwo­rem przed tym mło­dym chłyst­kiem z innej pro­win­cji. Gorz­kie i okrutne było roz­go­ry­cze­nie wyklu­czo­nych nota­bli, gdy dowie­dzieli się o zaży­ło­ści nowego pro­bosz­cza naj­pierw z Jeanem d’Arma­gna­kiem, nowo wybra­nym zarządcą mia­sta i zamku, potem zaś z naj­słyn­niej­szym oby­wa­te­lem Loudun, któ­rym był posu­nięty w latach Scévole de Sainte-Mar­thek21, wybitny zarówno jako jury­skon­sul­tant oraz mąż stanu, jak i histo­ryk i poeta. D’Arma­gnac powziął tak wyso­kie mnie­ma­nie o zdol­no­ściach i pomy­ślunku pro­bosz­cza, że gdy wyjeż­dżał na dwór kró­lew­ski, powie­rzał Gran­die­rowi pro­wa­dze­nie pod­le­ga­ją­cych sobie spraw. Jed­nakże w wypadku d’Arma­gnaca na korzyść nowego curé świad­czyło przede wszyst­kim to, że jako huma­ni­sta zna­jący kla­sy­ków, mógł doce­nić praw­dziwą war­tość napi­sa­nego przez star­szego pana arcy­dzieła w stylu Wergi­liu­sza: Paedo­tro­phiae Libri Tres – poematu dydak­tycz­nego o opiece nad nie­mow­lę­tamik22 oraz ich kar­mie­niu, tak bar­dzo popu­lar­nego, że za życia autora księ­ga­rze zamó­wili ni mniej, ni wię­cej, tylko dzie­sięć wydań, a jed­no­cze­śnie napi­sa­nego tak wytwor­nym i popraw­nym sty­lem, że sam Ron­sard mógł oświad­czyć, iż „przed­kłada autora tych wier­szy nad wszyst­kich poetów naszych cza­sów i ma zamiar trwać przy swoim zda­niu, nie bacząc na to, jak bar­dzo pokrzyw­dzeni mogliby poczuć się Bembok23, Nava­gerok24, takoż boski Fra­sca­torok25”. Nie­stety, jakże prze­mi­ja­jąca jest sława, jakże bez­brzeżna jest próż­ność ludz­kich pre­ten­sji! Dla nas kar­dy­nał Bembo jest nikim wię­cej krom imie­nia, Andrea Nava­gero – nawet jesz­cze bar­dziej zapo­znaną figurą, co zaś do boskiego Fra­sca­toro, to swoją nie­śmier­tel­ność zawdzię­cza on wyłącz­nie temu, iż przy­dał łagod­niej­szą nazwę francy, napi­saw­szy – nie­ska­zi­telną łaciną – medyczną eklogę o nie­szczę­snych losach księ­cia Syphi­lusa, który po wielu cier­pie­niach został uwol­niony od mor­bus Gal­li­cus, kiedy zaczął pić w obfi­tych ilo­ściach wywar z drzewa gwa­ja­ko­wego. Języki mar­twe zamie­rają coraz bar­dziej, trzy księgi trak­tatu Paedo­tro­phiae trak­tują o mniej dra­ma­tycz­nym cyklu sek­su­al­nym ani­żeli libri tres utworu Syphi­lis. Nie­gdyś powszech­nie czy­tany, ucho­dzący za naj­bar­dziej boskiego z boskich, Scévole de Sainte-Mar­the znik­nął obec­nie w mroku. Gdy poznał Gran­diera, na­dal jed­nak spo­wi­jał go blask zacho­dzą­cego słońca, jego, naj­czci­god­niej­szego z Czci­god­nych Star­ców, kogoś w rodzaju pomnika naro­do­wego. Zaży­łość z nim przy­po­mi­nała spo­ży­wa­nie posił­ków z Notre Dame de Paris czy też poga­wędkę z Pont du Gardk26. We wspa­nia­łym domo­stwie, w któ­rym ów zna­mie­nity mąż stanu i dok­tor nauk huma­ni­stycz­nych doży­wał swo­ich dni, Gran­dier pro­wa­dził poufałe roz­mowy z nim samym oraz jego nie mniej zna­mie­nitymi synami i wnu­kami. De Sainte-Mar­the mie­wał też wybit­nych gości: byli wśród nich książę Walii (inco­gnito), Théophraste Renau­dotk27, nie­orto­dok­syjny medyk, filan­trop i ojciec fran­cu­skiego dzien­ni­kar­stwa; Ismaël Boul­liau, przy­szły autor monu­men­tal­nego dzieła Astro­no­mia Phi­lo­la­ica, pierw­szy, który metodą obser­wa­cyjną dokład­nie okre­ślił waha­nia bla­sku gwiazdy zmien­nejk28. Ple­jadę tę uzu­peł­niały także lokalne zna­ko­mi­to­ści, takie jak Guil­laume de Ceri­say, bailli (baj­lif), naczelny sędzia Loudun, oraz pobożny i uczony pro­ku­ra­tor kró­lew­ski Louis Trin­cant, kolega szkolny Abla de Sainte-Mar­the, który podzie­lał upodo­ba­nia tej rodziny do lite­ra­tury oraz zbie­rac­twa sta­ro­żyt­no­ści.

Tylko nie­wiele mniej nie­przy­jemna od przy­jaźni, jaką darzyli Gran­diera ci wybo­rowi inte­lek­tu­ali­ści, była wro­gość wszyst­kich pozo­sta­łych out­si­de­rów. Nie­uf­ność głup­ców, ponie­waż on sam był tak mądry; zawiść nie­udol­nych, ponie­waż jemu się powio­dło; nie­na­wiść nija­kich za jego dow­cip; gbu­rów i pro­sta­ków za jego wytworne maniery, wresz­cie nie­atrak­cyj­nych za jego powo­dze­nie u kobiet – cóż to za hołd skła­dany jego uni­wer­sal­nej wyż­szo­ści! Trzeba tu dodać, że nie­na­wiść ta nie była jed­no­stronna. Gran­dier nie­na­wi­dził swo­ich nie­przy­ja­ciół rów­nie namięt­nie, jak oni jego. „Prze­kli­naj więzy; Bło­go­sław swo­body”k29. Są ludzie, któ­rym nie­na­wiść i gniew wypła­cają wyż­szą dywi­dendę ani­żeli miłość – w postaci natych­mia­sto­wej satys­fak­cji. Agre­sywni od uro­dze­nia osob­nicy rychło popa­dają w uza­leż­nie­nie od adre­na­liny, dając roz­myśl­nie upust swoim naj­gor­szym namięt­no­ściom po to, by poczuć kop­nię­cie, które jest skut­kiem dzia­ła­nia ich pobu­dzo­nych przez psy­chikę hor­mo­nów. Wie­dząc o tym, że jeden odruch apo­dyk­tycz­no­ści skut­kuje wywo­ła­niem kolej­nego oraz następ­nych, gor­li­wie kul­ty­wują w sobie wojow­ni­czość i agre­sję. No i oczy­wi­ście szybko znaj­dują się w naj­go­ręt­szym ogniu walki. Jed­nak oni naj­bar­dziej uwiel­biają wła­śnie tę walkę, ponie­waż w jej trak­cie zmiany che­miczne zacho­dzące w ich krwi powo­dują, że inten­syw­nie czują się sobą. „Czu­jąc się dobrze”, w spo­sób natu­ralny uznają, że sami są dobrzy. Uza­leż­nie­nie od adre­na­liny racjo­na­li­zo­wane jest jako Święte Obu­rze­nie, no i wresz­cie – tak jak pro­rok Jonasz – ludzie ci popa­dają w prze­świad­cze­nie, rozu­mie się: nie­za­chwiane, że ich gniew jest rze­czą słuszną.

Nie­omal od chwili przy­by­cia do Loudun Gran­dier uwi­kłał się w serię gor­szą­cych, jed­nak dla niego samego arcy­przy­jem­nych spo­rów i kłótni. Kie­dyś pewien szlach­cic pogro­ził mu szpadą. Z innym szlach­cicem, któ­rym był lieu­te­nant cri­mi­nel, naczel­nik miej­skiej straży porząd­ko­wej, wdał się w publiczną wymianę wyzwisk, która rychło prze­ro­dziła się w bitkę. Będący w mniej­szo­ści pro­boszcz oraz jego ako­lici zostali zmu­szeni do zaba­ry­ka­do­wa­nia się w zam­ko­wej kaplicy. Naza­jutrz Gran­dier zło­żył skargę w try­bu­nale kościel­nym i lieu­te­nant cri­mi­nel został natych­miast upo­mniany za uczest­nic­two w skan­dalu. Curé trium­fo­wał – lecz miało to swoją cenę. Oto wpły­wowa osoba, która poprzed­nio darzyła go tylko nie­uza­sad­nioną anty­pa­tią, stała się jego śmier­tel­nym, przy­się­głym wro­giem, wycze­ku­ją­cym tylko spo­sob­no­ści, żeby się zemścić.

Ele­men­tarna roz­trop­ność, w nie mniej­szym stop­niu niż zasady chrze­ści­jań­skie, naka­zy­wała pro­bosz­czowi nie­szczę­dze­nie wysił­ków, by wyga­szać pło­nące wokół niego ogni­ska wro­go­ści. Jed­nakże pomimo wie­lo­let­niego pobytu u jezu­itów Gran­die­rowi było na­dal bar­dzo daleko do miana chrze­ści­ja­nina; pomimo też dobrych rad, jakich udzie­lał mu d’Arma­gnac i jego przy­ja­ciele, był nie­zdolny, ile­kroć w rachubę wcho­dziły namięt­no­ści, do roz­trop­nego dzia­ła­nia. Dłu­go­trwałe kształ­ce­nie reli­gijne nie wyko­rze­niło by­naj­mniej ani też nie przy­tłu­miło jego miło­ści wła­snej, za to uzbro­iło jego ego w teo­lo­giczne uspra­wie­dli­wie­nia i wymówki. Nie­wy­kształ­cony ego­ista chce po pro­stu tego, czego chce, i kropka. Pod­daj­cie go edu­ka­cji teo­lo­gicznej, a sta­nie się dlań oczy­wi­ste i uzy­ska nie­omal sta­tus aksjo­matu prze­ko­na­nie, że tego, czego on chce, chce rów­nież Bóg; że jego sprawa jest rów­nież sprawą cze­goś, co on sam aku­rat uważa za Praw­dziwy Kościół, i że wszelki kom­pro­mis jest jakby meta­fi­zycz­nym trak­ta­tem z Mona­chium, ugła­ska­niem Skraj­nego Zła. „Pogódź się ze swoim prze­ciw­ni­kiem szybko, dopóki jesteś z nim w dro­dze”k30. Ludziom pokroju Gran­diera wska­za­nia Chry­stusa wydają się bluź­nier­czym zachę­ca­niem do pak­to­wa­nia z Bel­ze­bu­bem. Zamiast pró­bo­wać pogo­dzić się ze swo­imi wro­gami, pro­boszcz posta­no­wił roz­ją­trzyć ich wro­gość tak bar­dzo, jak to leżało w jego mocy. A jego moc – w tym wypadku – nie­mal nabrała cech geniu­szu.

Dobra Wróżka odwie­dza­jąca koły­ski, w któ­rych leżą wyróż­nieni, to nie­jed­no­krot­nie Zła Wróżka w świe­tli­stym prze­bra­niu. Przy­bywa z narę­czem pre­zen­tów, lecz jej dary aż nazbyt czę­sto przy­no­szą nie­szczę­ście. Urba­inowi Gran­die­rowi na przy­kład, obok rze­tel­nych talen­tów, przy­nio­sła naj­bar­dziej olśnie­wa­jący, ale też naj­bar­dziej nie­bez­pieczny dar – mia­no­wi­cie dar elo­kwen­cji. Jeśli wycho­dzą z ust dobrego aktora – a każdy wielki kazno­dzieja, każdy wzięty adwo­kat i każdy poli­tyk to, mię­dzy innymi, wytrawny aktor – słowa mogą wywie­rać nie­mal magiczne dzia­ła­nie na słu­cha­czy. Ze względu na zasad­ni­czą irra­cjo­nal­ność tego dzia­ła­nia, nawet mówca o naj­lep­szych inten­cjach czyni zwy­kle wię­cej szkody niż dobra. Kiedy posłu­gu­jąc się po pro­stu magią słów oraz suge­styw­nym gło­sem, mówca prze­ko­nuje swo­ich słu­cha­czy, że jakaś zła sprawa jest w isto­cie dobrą sprawą, bar­dzo słusz­nie jeste­śmy obu­rzeni. Podob­nie powin­ni­śmy reago­wać, kiedy uży­wa­jąc nie­sto­sow­nych metod, ktoś pró­buje prze­ko­nać innych o słusz­no­ści dobrej sprawy. Ow­szem, prze­świad­cze­nie pozy­skane w wyniku takich per­swa­zji może być i pożą­dane, lecz całe pod­łoże przed­się­wzię­cia jest od początku nazna­czone złem; tych zaś, któ­rzy sto­sują zabiegi reto­ryczne, żeby wpa­jać innym choćby i słuszne, godne pochwały prze­ko­na­nia, należy oskar­żyć o wyko­rzy­sty­wa­nie dla wła­snych celów skłon­no­ści nale­żą­cych do naj­mniej chwa­leb­nych skład­ni­ków natury ludz­kiej. Wyko­rzy­stu­jąc swój nie­szczę­sny i zgubny dar – kra­so­mów­czą swadę – osob­nicy ci pogłę­biają tylko ów pół­hip­no­tyczny trans, w jakim żyją ludzie, a wydo­by­cie ich z niego jest celem oraz dąże­niem wszyst­kich praw­dzi­wych filo­zo­fii i nie­mal każ­dej praw­dzi­wie ducho­wej reli­gii. Na doda­tek, żeby swada ta przy­no­siła owoce, muszą jej nie­od­łącz­nie towa­rzy­szyć uprosz­cze­nia. Nie można jed­nak uprasz­czać bez znie­kształ­ca­nia fak­tów. Sku­teczny mówca, nawet gdy stara się mówić prawdę, jest ipso facto kłamcą. A prze­cież nie trzeba pod­kre­ślać, że więk­szość sku­tecz­nych mów­ców nawet nie pró­buje mówić prawdy: pra­gną oni po pro­stu wzbu­dzać życz­li­wość dla przy­ja­ciół, a nie­na­wiść do prze­ciw­ni­ków. Nie­stety, do więk­szo­ści tej nale­żał i Gran­dier. Nie­ba­wem zasły­nął swo­imi conie­dziel­nymi naśla­dow­nic­twami wygła­sza­nymi z kazal­nicy Świę­tego Pio­tra, a wzo­rem dlań byli Jere­miasz i Eze­chiel, Demo­ste­nes, Savo­na­rola, a nawet Rabe­lais; potra­fił świet­nie drwić i uno­sić się świę­tym obu­rze­niem, a rów­nie świet­nie iro­ni­zo­wał, co grzmią­cym gło­sem roz­ta­czał apo­ka­lip­tyczne wizje.

Jed­nak natura nie znosi próżni – nawet umy­sło­wej. W dzi­siej­szych cza­sach bole­sną próż­nię nudy wypeł­niają, nie­ustan­nie ją przy­wra­ca­jąc, kino, radio, tele­wi­zja i komiksy. Naszym przod­kom, znacz­nie bar­dziej niż nam, albo też znacz­nie mniej (któż to wie?) sprzy­jało szczę­ście, albo­wiem doskwie­ra­jącą im nudę mógł uśmie­rzyć tylko coty­go­dniowy spek­takl w wyko­na­niu ich pro­bosz­cza, uzu­peł­niany nie­kiedy o doda­tek w postaci dys­put pro­wa­dzo­nych przez zapra­sza­nych kapu­cy­nów oraz wędrow­nych jezu­itów. Gło­sze­nie kazań jest sztuką, lecz rów­nież tutaj, podob­nie jak w innych sztu­kach, złych wyko­naw­ców jest znacz­nie wię­cej ani­żeli dobrych. Para­fia­nie Świę­tego Pio­tra mogli sobie powin­szo­wać, że w oso­bie wie­leb­nego Urba­ina Gran­diera posia­dają wyśmie­ni­tego wir­tu­oza, goto­wego i zdol­nego do wyko­ny­wa­nia uciesz­nych i zaj­mu­ją­cych impro­wi­za­cji na temat naj­sub­tel­niej­szych nawet taj­ni­ków wiary chrze­ści­jań­skiej, oraz nawet najbar­dziej deli­kat­nych i draż­li­wych kwe­stii doty­czą­cych ich para­fii. Jak ener­gicz­nie i sta­now­czo wyty­kał on złe postępki; jak odważ­nie ganił nawet zaj­mu­ją­cych naj­wyż­sze sta­no­wi­ska! Chro­nicz­nie znu­dzona więk­szość była wnie­bo­wzięta. Lecz jej apro­bata tylko pod­sy­cała i powięk­szała wście­kłość tych, któ­rzy sta­wali się ofia­rami elo­kwen­cji pro­bosz­cza.

Wśród ofiar zna­leźli się rów­nież mnisi, nale­żący do roz­ma­itych zgro­ma­dzeń, które od chwili wyga­śnię­cia otwar­tej wojny huge­no­tów z kato­li­kami zało­żyły domy zakonne w tym nie­gdyś pro­te­stanc­kim mie­ście. Anty­pa­tia Gran­diera do tych mni­chów miała źró­dło przede wszyst­kim w tym, że on sam był świec­kim księ­dzem, tak lojal­nym wobec swo­jej kasty, jak każdy dobry komu­ni­sta czy nazi­sta jest lojalny wobec orga­ni­za­cji A – są zawsze pewne podej­rze­nia, pogarda, a nawet nie­na­wiść do orga­ni­za­cji B, C i D oraz wszyst­kich pozo­sta­łych. Doty­czy to nawet wewnętrz­nych ele­men­tów więk­szej, nad­rzęd­nej cało­ści. Histo­ria Kościoła odsła­nia hie­rar­chię poszcze­gól­nych nie­na­wi­ści, two­rzą­cych jakby upo­rząd­ko­waną struk­turę dra­biny – od nie­na­wi­ści ofi­cjal­nej, insty­tu­cjo­nal­nej, jaką Kościół darzy here­ty­ków i pogan, do wza­jem­nej nie­na­wi­ści zako­nów, kole­giów, pro­win­cji – i poszcze­gól­nych teo­lo­gów.

„Byłoby dobrze – napi­sał święty Fran­ci­szek Salezy w 1612 roku – byłoby dobrze, gdyby, dzięki dzia­ła­niu poboż­nych i roz­trop­nych dostoj­ni­ków Kościoła, została przy­wró­cona jed­ność i wza­jemne zro­zu­mie­nie pomię­dzy Sor­boną a ojcami jezu­itami. Gdyby we Fran­cji pano­wała ści­sła jed­ność pomię­dzy bisku­pami, Sor­boną i zako­nami, za dzie­sięć lat nie mie­li­by­śmy już here­zji” (Oeu­vres, XV, s. 188). „Nie mie­li­by­śmy here­zji – dodaje gdzie indziej ów święty – albo­wiem gdy ktoś wygła­sza kaza­nia z miło­ścią, już samo to jest sku­tecz­nym reme­dium prze­ciwko here­zji, choć z ust kogoś takiego może nie wyjść bodaj jedno słowo mogące być przed­mio­tem sporu” (Oeu­vres, VI, s. 309). Kościół podzie­lony wewnętrz­nymi nie­na­wi­ściami nie może jed­nak prak­ty­ko­wać sys­te­ma­tycz­nie miło­ści ani gło­sić jej naka­zów z ambony – chyba że posłu­gu­jąc się jawną hipo­kry­zją. Zamiast jed­no­ści były noto­ryczne róż­nice; zamiast miło­ści było odium the­olo­gi­cum oraz agre­sywny patrio­tyzm kasty, szkoły i zgro­ma­dze­nia. Do wojny jezu­itów z Sor­boną rychło doszła wojna jan­se­ni­stów z koali­cją jezu­itów oraz sale­zja­nów. A potem roz­po­częły się dłu­go­trwałe zma­ga­nia, któ­rych przed­mio­tem był kwie­tyzm oraz kon­cep­cja Bez­in­te­re­sow­nej Miło­ścik31. Osta­tecz­nie kres nie­sna­sek w Kościele gal­li­kań­skim, wewnętrz­nym i zewnętrz­nym, nastą­pił – nie, by­naj­mniej nie dzięki miło­ści i łagod­nej per­swa­zji, tylko auto­ry­tar­nemu uka­zowi. Dla here­ty­ków prze­wi­dziano dra­go­nadyk32, a wresz­cie odwo­ła­nie edyktu nan­tej­skiego. Prze­ciw swa­rzą­cym się pur­pu­ra­tom ogła­szano papie­skie bulle i groźby eks­ko­mu­ni­ko­wa­nia. Przy­wró­cono ład i porzą­dek, lecz doko­nano tego w naj­mniej budu­jący spo­sób, czyli naj­okrut­niej nie­du­chowy, naj­mniej reli­gijny i naj­mniej ludzki.

Stron­ni­cza lojal­ność jest zgubna i szko­dliwa ze spo­łecz­nego punktu widze­nia, lecz jed­nost­kom może przy­no­sić pokaźne pro­fity – bodaj znacz­nie więk­sze, w róż­no­raki spo­sób, niż lubież­ność czy skąp­stwo. Raj­fu­rowi i ciu­ła­czowi doprawdy trudno być dum­nym z tego, co robi. Jed­nak stron­ni­czość to powi­kłana namięt­ność, pozwa­la­jąca tym, któ­rzy dają jej upust, robić naj­lep­szy uży­tek z obu świa­tów. Ponie­waż jeden i drugi działa w imię grupy, która jest w jego prze­ko­na­niu – już z samej defi­ni­cji – czymś dobrym, a nawet jest świę­to­ścią, mogą oni podzi­wiać sie­bie, a nie­na­wi­dzić swo­ich bliź­nich, pożą­dać wła­dzy i pie­nię­dzy, znaj­do­wać roz­kosz w agre­sji i okru­cień­stwie, czemu nie tylko nie towa­rzy­szy żadne poczu­cie winy, lecz żar­li­wość, któ­rej źró­dłem jest chwa­lebne prze­świad­cze­nie, iż takie postę­po­wa­nie jest cnotą. Lojal­ność wobec grupy prze­kształca te miłe grze­chy w akty hero­izmu. Człon­ko­wie grupy postrze­gają sie­bie nie jako grzesz­ni­ków czy prze­stęp­ców, tylko jako altru­istów i ide­ali­stów. Z pew­nym zastrze­że­niem, fak­tycz­nie nimi są. Pro­blem tkwi tylko w tym, że ich altru­izm nie­mal ociera się o ego­izm, oraz że ideał, za który czę­sto gotowi są oddać życie, jest niczym innym, jak tylko racjo­na­li­za­cją inte­resu grupy oraz namięt­no­ści par­tyj­nych.

Ile­kroć Gran­dier kry­ty­ko­wał mni­chów z Loudun, czy­nił to, o ile możemy przy­pusz­czać, ze słusz­nym zapa­łem, świa­do­mo­ścią wyko­ny­wa­nia zboż­nej pracy. Albo­wiem Bóg, rzecz chyba bez­dy­sku­syjna, trzy­mał stronę świec­kich księży oraz dobrych przy­ja­ciół Gran­diera – jezu­itów. Kar­me­lici i kapu­cyni tkwili za murami swo­ich klasz­to­rów albo prze­by­wali na misjach w jakichś zapo­mnia­nych przez Boga i ludzi zakąt­kach. Nie mieli jed­nak powo­dów, żeby wty­kać nos w sprawy miesz­czań­stwa. Bóg naka­zał bowiem, iżby prze­wod­ni­kami ducho­wymi zamoż­nych i sza­cow­nych byli świeccy księża, korzy­sta­jący być może z nie­wiel­kiego wspar­cia zacnych ojców z Towa­rzy­stwa Jezu­so­wego. Jedno z pierw­szych zarzą­dzeń ogło­szo­nych z ambony przez nowego pro­bosz­cza doty­czyło koniecz­no­ści spo­wia­da­nia się wier­nych u księ­dza para­fial­nego, ni­gdy zaś u obcego. Kobiety, któ­rych spo­wia­dało się naj­wię­cej, pod­po­rząd­ko­wały się temu skwa­pli­wie. Ich para­fial­nym księ­dzem był obec­nie czy­sty, schludny, przy­stojny i wykształ­cony młody męż­czy­zna o manie­rach szlach­cica. Takich cech nie spo­sób prze­cież przy­pi­sać prze­cięt­nemu spo­wied­ni­kowi, przy­odzia­nemu w habit kapu­cyń­ski czy kar­me­licki. Nie­mal z dnia na dzień mnisi stra­cili więk­szość uczci­wych peni­ten­tów, a co za tym idzie – więk­szość swo­ich wpły­wów w mie­ście. Gran­dier wzmoc­nił ów pierw­szy cios serią mało przy­chyl­nych komen­ta­rzy wygło­szo­nych pod adre­sem naj­waż­niej­szego źró­dła kar­me­lickich docho­dów – sły­ną­cego cudami wize­runku Notre-Dame de Reco­uvrance. Nie­gdyś cały kwar­tał mia­sta wypeł­niony był gospo­dami i noc­le­gow­niami, w któ­rych zatrzy­my­wali się piel­grzymi, przy­by­wa­jący, żeby wypra­szać zdro­wie, męża, potomka albo też powo­dze­nie w życiu. Obec­nie jed­nak Notre-Dame de Reco­uvrance zyskała potęż­nego kon­ku­renta: Notre-Dame des Ardil­liers, któ­rej świą­ty­nia znaj­do­wała się w Sau­mur, odda­lo­nym od Loudun zale­d­wie o kilka mil. Święci także pod­le­gają modzie, podob­nie jak tera­pia medyczna czy kobiece kape­lu­sze. Każdy wielki Kościół ma swoją prze­szłość, w któ­rej poja­wiają się par­we­niu­szow­skie wize­runki, nowo­bo­gac­kie reli­kwie, wypie­ra­jące bez­li­to­śnie dawne czy­niące cuda arte­fakty, co trwa dopóty, dopóki one same nie zostaną bru­tal­nie wyeli­mi­no­wane z publicz­nych łask przez jakieś now­sze i przej­ściowo atrak­cyj­niej­sze cudo­twór­stwo i magię. Dla­czego Notre-Dame des Ardil­liers zyskała, nie­mal z dnia na dzień, tak ogromny pry­mat nad Notre-Dame de Reco­uvrance? Naj­bar­dziej oczy­wi­sta z wielu przy­czyn to ta, że des Ardil­liers nale­żała do ora­to­ria­nów, jak zauwa­żył zaś Aubin, pierw­szy bio­graf Gran­diera, „cały świat się zga­dza, że ora­to­ria­nie są ludźmi o dużych zdol­no­ściach, a do tego bar­dziej szczwa­nymi niż kar­me­lici”. Należy przy­po­mnieć, że mowa jest o zgro­ma­dze­niu świec­kich księży. Być może wła­śnie dla­tego Gran­dier trak­to­wał Notre-Dame de Reco­uvrance z nie­ja­kim – zabar­wio­nym scep­ty­cy­zmem – chło­dem. Lojal­ność wobec wła­snej kasty naka­zy­wała mu pracę na poży­tek i chwałę świec­kiego ducho­wień­stwa, a jed­no­cze­śnie na ujmę i zgubę mni­chów. Notre-Dame de Reco­uvrance nie­wąt­pli­wie popa­dłaby w zapo­mnie­nie, nawet gdyby Gran­dier ni­gdy nie przy­był do Loudun. Jed­nakże kar­me­lici woleli trwać przy swoim zda­niu. Roz­wa­ża­nie spraw i wyda­rzeń w kate­go­riach reali­stycz­nych, dostrze­ga­nie ich wie­lo­ra­kich przy­czyn jest trudne i nie dostar­cza żad­nej satys­fak­cji emo­cjo­nal­nej. O ile łatwiej, o ile pro­ściej jest wska­zy­wać w każ­dym przy­padku poje­dyn­czą przy­czynę, naj­le­piej per­so­nalną! Ilu­zo­rycz­nemu zro­zu­mie­niu towa­rzy­szy wtedy przy­jem­ność, jakiej dostar­cza uwiel­bie­nie – w pomyśl­nych oko­licz­no­ściach – albo też iden­tyczna, a nawet głęb­sza przy­jem­ność – jeśli oko­licz­no­ści są nie­ko­rzystne – jaką czer­pie się z prze­śla­do­wa­nia kozła ofiar­nego.

Oprócz tych drob­nych nie­przy­ja­ciół Gran­dier nie­ba­wem zyskał nowego, mogą­cego nie­po­rów­na­nie bar­dziej mu zaszko­dzić. Na początku roku 1618, pod­czas uro­czy­sto­ści reli­gij­nej, w któ­rej uczest­ni­czyli wszy­scy kościelni dygni­ta­rze z oko­licy, Gran­dier, jakby spe­cjal­nie zada­jąc sobie w tym celu trud, gru­biań­sko obra­ził prze­ora Cous­say, zaj­mu­jąc miej­sce przed nim pod­czas uro­czy­stej pro­ce­sji uli­cami Loudun. For­mal­nie rzecz bio­rąc, decy­zja kano­nika była ze wszech miar uza­sad­niona. W pro­ce­sji wyru­sza­ją­cej z jego wła­snej świą­tyni kano­nik Sainte-Croix miał prawo poprze­dzać prze­ora Cous­say. Prawo to obo­wią­zy­wało także wów­czas, gdy, tak jak w tym wypadku, przeor był jed­no­cze­śnie bisku­pem. Tyle tylko, że ist­nieje coś takiego jak uprzej­mość; ist­nieje też coś takiego jak roz­trop­ność. Przeor Cous­say był bisku­pem Luçon, biskup Luçon zaś nazy­wał się Armand-Jean du Ples­sis de Riche­lieu.

Wów­czas jed­nak – sta­no­wiło to dodat­kowy powód, żeby zacho­wać wspa­nia­ło­myślną dwor­ność – Riche­lieu pozo­sta­wał w nie­ła­sce. W roku 1617 został zamor­do­wany jego patron, wło­ski gang­ster Con­cinik33. Za tym coup d’état stał Luy­nesk34, apro­baty udzie­lił zaś młody król. Riche­lieu­ego pozba­wiono wła­dzy i bez­ce­re­mo­nial­nie usu­nięto z dworu. Czy jed­nak nale­żało sądzić, iż to wygna­nie będzie wieczne? Żadną miarą. No i rok póź­niej, po krót­kim poby­cie na wygna­niu w Awi­nio­nie, nie­za­stą­piony biskup Luçon został wezwany do Paryża. W roku 1622 był on już pierw­szym mini­strem króla oraz kar­dy­na­łem.

Nie­po­trzeb­nie, bez żad­nej koniecz­no­ści i uza­sad­nie­nia, wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści, jakiej dostar­czało mu pod­kre­śla­nie wła­snej pozy­cji, Gran­dier obra­ził czło­wieka, który miał rychło zostać abso­lut­nym władcą Fran­cji. Póź­niej nasz boha­ter będzie miał powody, by żało­wać swo­jego postę­po­wa­nia. Tym­cza­sem jed­nak czuł się uszczę­śli­wiony jak dziecko. Oto on, czło­wiek z gminu, nie­znany nikomu pro­boszcz, ugo­dził dumę fawo­ryta kró­lo­wej, biskupa, ary­sto­kraty. Roz­pie­rało go unie­sie­nie, jakie odczuwa mały chło­piec, który poka­zał język swo­jemu nauczy­cie­lowi i któ­remu to uszło pła­zem – nie został uka­rany.

Sam Riche­lieu w póź­niej­szych latach swo­jej kariery odczu­wał podobną przy­jem­ność, ile­kroć mógł potrak­to­wać jakie­goś księ­cia krwi tak, jak Urbain Gran­dier potrak­to­wał nie­gdyś jego samego. „I pomy­śleć – powie­dział stary wuj kar­dy­nała, patrząc, jak ów spo­koj­nie zaj­muje miej­sce przed diu­kiem Sabau­dii – i pomy­śleć, że doży­łem chwili, gdy wnuk praw­nika Laporte’a wcho­dzi do kom­naty, poprze­dza­jąc wnuka Karola V!”. Kolejny wstrętny łobu­ziak trium­fo­wał, bo uszło mu pła­zem.

Tym­cza­sem życie Gran­diera w Loudun nabrało usta­lo­nego rytmu. On sam wypeł­niał swoje kapłań­skie obo­wiązki, w prze­rwach dys­kret­nie odwie­dzał co nadob­niej­sze wdowy, spę­dzał wesołe wie­czory w domach przy­ja­ciół inte­lek­tu­ali­stów oraz swa­rzył się ze stale rosnącą grupą wro­gów. Było to cał­kiem sym­pa­tyczne byto­wa­nie, zado­wa­la­jące w jed­na­ko­wym stop­niu mózg i serce, gonady i nad­ner­cza; zaspo­ko­je­nia dozna­wała zarówno spo­łeczna per­sona, jak rów­nież jego wła­sne „ja”. Nie dotknęło go jesz­cze żadne rażąco nie­za­słu­żone czy też oczy­wi­ste i jawne nie­szczę­ście. Mógł sobie na­dal roić, że nie musi pła­cić za swoje ucie­chy, że wolno mu bez­kar­nie pożą­dać i bez żad­nych kon­se­kwen­cji nie­na­wi­dzić. Jego prze­zna­cze­nie zaczęło oczy­wi­ście regu­lo­wać z nim rachunki, odby­wało się to jed­nak na razie cicho i dys­kret­nie. Gran­dier nie odczu­wał żad­nego fizycz­nego bólu, doświad­czał jedy­nie nie­do­strze­gal­nie pogłę­bia­ją­cego się spo­spo­li­to­wa­nia oraz wewnętrz­nego znie­czu­le­nia: stop­niowo zamy­kało się okno, któ­rym dusza spo­gląda na Wiecz­ność. Osob­nik o jego tem­pe­ra­men­cie – san­gwino-cho­le­rycz­nym według nomen­kla­tury ówcze­snej medy­cyny humo­ral­nej – na­dal uzna­wał za pew­nik, że wszystko na tym świe­cie podąża wła­ści­wym torem. Lecz jeśli tak istot­nie jest, ozna­cza to, że Bóg rezy­duje w swoim Nie­bie. Pro­boszcz był szczę­śliwy. Albo też, by ująć rzecz nieco dokład­niej, wśród jego zmie­nia­ją­cych się humo­rów na­dal prze­wa­żał humor mania­kalnyk35.

Wio­sną 1623 roku zmarł dźwi­ga­jący brze­mię lat i zaszczy­tów Scévole de Sainte-Mar­the; pocho­wano go z nale­żytą pompą w kościele Saint-Pierre-du-Marché. Sześć mie­sięcy póź­niej, pod­czas nabo­żeń­stwa żałob­nego, w któ­rym uczest­ni­czyli wszy­scy nota­ble Loudun i Châtellerault, Chi­non i Poitiers, Gran­dier wygło­sił na cześć wiel­kiego czło­wieka ora­ison funébre. Była to bar­dzo długa i wspa­niała ora­cja wygło­szona w manie­rze (jesz­cze nie sta­ro­mod­nej, albo­wiem pierw­sze wyda­nie listów Bal­zaca, rewo­lu­cyj­nych pod wzglę­dem stylu, uka­zało się dopiero rok póź­niejk36) „żar­li­wych, bogo­boj­nych huma­ni­stów”. Roz­bu­do­wane zda­nia skrzyły się od cyta­tów z kla­sy­ków i Pisma Świę­tego, a w każ­dym dum­nie puszyła się pre­ten­sjo­nalna i powierz­chowna eru­dy­cja. Ci, któ­rzy kochali się w podob­nych spek­ta­klach – a któż się w nich nie kochał w roku 1623? – otrzy­mali zde­cy­do­wa­nie to, czego chcieli. Mowę przy­jęto z ogól­nym aplau­zem. Abel de Sainte-Mar­the był tak poru­szony elo­kwen­cją pro­bosz­cza, że napi­sał, a potem roz­po­wszech­nił dru­kiem sto­sowny łaciń­ski epi­gra­mat. Nie mniej pochleb­nie brzmiały wier­sze, które w języku bar­dziej potocz­nym napi­sał pro­ku­ra­tor kró­lew­ski mon­sieur Trin­cant:

Ce n’est pas sans grande raisonQu’on a cho­ici ce per­son­nagePour entre­pren­dre l’ora­isonDu plus grand homme de son âge;Il fal­lait véritablementUne éloquence sans facondePour louer celuy digne­mentQui n’eut point de second au mondek37.

Nie­szczę­sny mon­sieur Trin­cant! Kochał Muzy szczerą i namiętną, lecz bez­na­dziejną miło­ścią. Kochał je, lecz naj­wy­raź­niej bez wza­jem­no­ści. Jed­nak jeśli nawet nie potra­fił two­rzyć poezji, to przy­naj­mniej potra­fił o niej mówić. Od roku 1623 salon w domu kró­lew­skiego pro­ku­ra­tora stał się ośrod­kiem życia inte­lek­tu­al­nego Loudun. Tyle tylko, że po odej­ściu de Sainte-Mar­the’a życie to bar­dzo skar­lało. Sam Trin­cant był solid­nie oczy­tany, co jed­nak nie doty­czyło więk­szo­ści jego przy­ja­ciół i krew­nych. Wyklu­czeni spod dachu Hôtel Sainte-Mar­the ludzie ci, na całe nie­szczę­ście, mieli oparte, by tak rzec, na zasie­dze­niu prawo do otrzy­my­wa­nia zapro­szeń od kró­lew­skiego pro­ku­ra­tora. Ile­kroć jed­nak wcho­dzili drzwiami, oknem ula­ty­wało wykształ­ce­nie i cie­kawa roz­mowa. Ale czyż mogło być ina­czej, skoro gośćmi były stadka traj­ko­czą­cych kobiet, praw­nicy mający wie­dzę wyłącz­nie o sta­tu­tach i pro­ce­du­rach, zie­mia­nie inte­re­su­jący się tylko psami goń­czymi i końmi? Orszak ów uzu­peł­niali apte­karz mon­sieur Adam oraz chi­rurg mon­sieur Man­no­ury – Adam miał długi nos, a Man­no­ury obli­cze jak księ­życ i barył­ko­waty brzuch. Z powagą i namasz­cze­niem god­nymi dok­to­rów Sor­bony pero­ro­wali na temat zalet anty­monu oraz pusz­cza­nia krwi, o przy­dat­no­ści mydła w lewa­ty­wach oraz przy­że­ga­nia w lecze­niu ran postrza­ło­wych. Następ­nie, ści­sza­jąc głosy, roz­pra­wiali (zawsze, ma się rozu­mieć, w naj­ści­ślej­szej kon­fi­den­cji) o francy mar­kiza, o dru­gim poro­nie­niu mał­żonki kró­lew­skiego doradcy, wresz­cie o tym, że młoda córka sio­stry baj­lifa zapa­dła na bled­nicę. Absur­dalni i pre­ten­sjo­nalni, zara­zem arcy­po­ważni i śmieszni, apte­karz i chi­rurg sta­no­wili wyma­rzony obiekt kpin. Ich osoby wprost doma­gały się sar­ka­stycz­nych komen­ta­rzy, iro­nicz­nych i drwią­cych uwag. Pro­boszcz zaś – z bez­li­to­snym okru­cień­stwem czło­wieka inte­li­gent­nego, który dla dow­cipu gotów jest zjeść wła­sną brodę – raczył ich tym, o co sami się napra­szali. Rychło zyskał sobie dwóch nowych wro­gów.

Zapo­wia­dało się też, że nie­ba­wem przy­bę­dzie następny. Pro­ku­ra­tor kró­lew­ski był wdow­cem w śred­nim wieku z dwiema cór­kami na wyda­niu; star­sza, Phi­lippe, była tak ude­rza­jąco ładna, że zimą roku 1623 pro­boszcz coraz czę­ściej zer­kał w jej kie­runku.

Spo­glą­da­jąc na dziew­czynę krzą­ta­jącą się wśród gości ojca, porów­ny­wał ją tak­su­ją­cym wzro­kiem z pewną wesołą młodą wdówką, którą pocie­szał w każde wtor­kowe popo­łu­dnie po przed­wcze­snej śmierci jej nie­szczę­snego kocha­nego męża winia­rza. Ninon nie miała wykształ­ce­nia i led­wie potra­fiła się pod­pi­sać. Jed­nak pod nie­po­cie­szoną czer­nią żałob­nych szat jej pełne ciało dopiero zaczy­nało tra­cić jędr­ność. Gran­dier odkry­wał skarby: żar zmy­słów, biel skóry; biło tam nie­wy­czer­palne źró­dło namięt­no­ści, rów­no­cze­śnie sza­leń­czej i naukowo chłod­nej; nie­okieł­zna­nej, a jed­nak cudow­nie ule­głej i posłusz­nej. I, dzięki Bogu, nie trzeba było mozol­nie burzyć barier pru­de­rii; nie ist­niała koniecz­ność odby­wa­nia nużą­cych pre­li­mi­na­riów w postaci pla­to­nicz­nej ide­ali­za­cji ani też petrar­kiań­skich zalo­tów! Na trze­cim spo­tka­niu pro­boszcz zary­zy­ko­wał i wyre­cy­to­wał pierw­sze linijki jed­nego ze swo­ich ulu­bio­nych wier­szy:

Souvent j’ai menti les ébatsDes nuits, t’ayant entre mes brasFold­tre toute nue;Mais telle jouis­sance, hélas!Encor m’est incon­nuek38.

Dama nie zapro­te­sto­wała, tylko roze­śmiała się szcze­rze i rzu­ciła mu spoj­rze­nie spod rzęs, prze­lotne wpraw­dzie, lecz jakże wymowne. Toteż pod koniec pią­tego spo­tka­nia mógł już znów pozwo­lić sobie na zacy­to­wa­nie Tahu­reauk39:

Adieu, ma petite maîtresse,Adieu, ma gor­gette et mon sein,Adieu, ma délicate main,Adieu, donc, mon téton d’albâtre,Adieu, ma cuisette folâtre,Adieu, mon oeil, adieu, mon coeur,Adieu, ma friande douceur!Mais avant que je me départe,Avant que plus loin je m’écarte,Que je tâte encore ce flancEt le rond de ce mar­bre blanck40.

Żegnaj, lecz tylko na jeden dzień, do chwili gdy przyj­dziesz do Świę­tego Pio­tra, żeby odbyć coty­go­dniową spo­wiedź – pro­boszcz nad­zwy­czaj prze­strze­gał, by wierni spo­wia­dali się co tydzień – i otrzy­mać zwy­kłą pokutę. Potem, przed następ­nym wtor­kiem on, Gran­dier, wygłosi kaza­nie, które wła­śnie przy­go­to­wał, kaza­nie na święto Oczysz­cze­nia Prze­naj­święt­szej Dzie­wicy, naj­lep­szą rzecz, jaka wyszła spod jego pióra od czasu mowy żałob­nej na cześć mon­sieur de Sainte-Mar­the’a. Cóż za elo­kwen­cja, cóż za wybo­rowa i głę­boka wie­dza, jakaż sub­telna, lecz zara­zem nad­zwy­czaj solidna teo­lo­gia! Okla­ski, powin­szo­wa­nia! Lieu­te­nant cri­mi­nel będzie wście­kły, a mnisi zzie­le­nieją z zawi­ści. „Wie­lebny le curé, prze­szedł pan wprost samego sie­bie. Wasza wie­leb­ność jest nie­zrów­nany!”. Na kolejne spo­tka­nie uda się opro­mie­niony bla­skiem chwały, a zamiast lauru zwy­cięzcy otrzyma jej czułe obję­cia, nagrodą mu będą jej poca­łunki, jej piesz­czoty, osta­teczne ubó­stwie­nie w raju jej uści­sków. Niech kar­me­lici gadają sobie o eks­ta­zach, o przed­smaku nieba, o nad­zwy­czaj­nych łaskach oraz zaślu­bi­nach ducho­wych! On miał swoją Ninon i to mu wystar­czyło. Jed­nakże, spo­glą­da­jąc ponow­nie na Phi­lippe, pro­boszcz zaczy­nał się zasta­na­wiać, czy aby na pewno wystar­czy. Wdowy były wiel­kim uko­je­niem, dla­tego też nie widział powo­dów, żeby odwo­ły­wać swoje wtorki; skąd­inąd wdowy zde­cy­do­wa­nie utra­ciły już dzie­wic­two; zbyt wiele wie­działy, a na dobitkę zaczy­nały nad­mier­nie tyć. Ramiona Phi­lippe były na­dal szczu­płe i kości­ste jak u małej dziew­czynki, piersi jak jabłuszka, szyja nato­miast deli­katna i smu­kła niczym u nasto­latki. O, jakże zachwy­ca­jące było to pomie­sza­nie mło­dzień­czej gra­cji z mło­dzień­czą nie­zgrab­no­ścią! Jakże wzru­sza­jące, a jed­no­cze­śnie eks­cy­tu­jące były chwile, gdy śmiała, nie­mal ryzy­kowna, a przez to i nie­roz­tropna kokie­te­ria ustę­po­wała nagle miej­sca dziew­czę­cej bojaźni! Szar­żu­jąc teatral­nie w roli Kle­opa­try, zapra­szała męż­czyzn do wcie­la­nia się w rolę Anto­niu­sza. Jeśli jed­nak któ­ryś dał do zro­zu­mie­nia, że przyj­muje zapro­sze­nie – kró­lowa Egiptu zni­kała, a pozo­sta­wało tylko dziecko, prze­ra­żone i bła­ga­jące o litość. Lecz w następ­nej chwili, gdy bła­ga­niu dawano posłuch, powra­cała syrena, śpie­wa­jąca o swo­ich wdzię­kach, nęcąca zaka­za­nymi owo­cami tak bez­czel­nie, jak potra­fią tylko zepsuci do szpiku kości i dosko­nale nie­winni. Nie­win­ność, czy­stość – jakąż wspa­niałą ora­cję uło­żył o tym przy­mio­cie naj­bar­dziej wznio­słym ze wznio­słych! Kobiety powinny pła­kać, gdy będzie ją wygła­szał – to pio­ru­no­wym gło­sem, to znów naj­cich­szym szep­tem – z kazal­nicy świą­tyni. Nawet męż­czyznom powinna prze­mó­wić do serc. Czy­stość ską­pa­nej w rosie lilii, nie­win­ność owie­czek i maleń­kich dzieci. A pomimo to mnisi zzie­le­nieją z zawi­ści. Lecz nie­stety, tylko w kaza­niach i w nie­bio­sach lilie nie ule­gają z cza­sem więd­nię­ciu i gni­ciu, a każ­dej owieczce i baran­kowi nie jest prze­zna­czone naj­pierw prze­isto­cze­nie się w nie­zmor­do­wa­nie lubieżne zwie­rzę, a potem zawi­śnię­cie na rzeź­nic­kim haku; potę­pieni stą­pają w pie­kle po żywych chod­ni­kach, poukła­da­nych w sza­chow­nicę wątłych cia­łek nie­ochrz­czo­nych dzieci. Poczy­na­jąc od Upadku, cał­ko­wita nie­win­ność stała się fak­tycz­nie toż­sama z cał­ko­wi­tym zde­pra­wo­wa­niem. Każda młódka ma w sobie zadatki na naj­bar­dziej zręczną, sprytną i doświad­czoną z wdów, no i za sprawą grze­chu pier­wo­rod­nego każda, nawet najnie­winniejsza istota jest już ska­żona nie­czy­sto­ścią. Mieć swój udział w tym, żeby owo ska­że­nie się roz­ro­sło; patrzeć, jak dzie­wi­czy pąk roz­wija się w wybu­jały, roz­ro­sły kwiat – byłaby to roz­kosz nie tylko dla zmy­słów, ale także dla reflek­syj­nego inte­lektu oraz woli. Byłaby to moralna, a jed­no­cze­śnie, by tak rzec, meta­fi­zyczna zmy­sło­wość.

Phi­lippe zaś była nie tylko młoda i dzie­wi­cza. Pocho­dziła z dobrej rodziny, wycho­wano ją w duchu poboż­no­ści, odzna­czała się też nad­zwy­czaj­nymi uzdol­nie­niami. Miała buzię jak z obrazka, kate­chizm recy­to­wała z pamięci; grała na lutni, lecz uczęsz­czała regu­lar­nie do kościoła; miała maniery szla­chet­nej damy, jed­nak lubiła czy­tać, a nawet znała nieco łaciny. Zło­wie­nie takiego zwie­rzątka zaspo­ko­iłoby ambi­cje myśli­wego, ponadto wszy­scy wta­jem­ni­czeni w sprawę uzna­liby tro­feum za godne i nad­zwy­czajne.

W ary­sto­kra­tycz­nym świe­cie kilka lat póź­niej „kobiety – jak napi­sał Bussy-Rabu­tink41 – zyskały w oczach męż­czyzn taką estymę jak herby”. Zdo­by­cie jakiejś słyn­nej pięk­no­ści stało się nie­omal rów­no­znaczne z pod­bo­jem pro­win­cji. Dzięki trium­fom w budu­arze, a potem w łoż­nicy tacy męż­czyźni, jak Mar­sil­lack42 i Nemo­ursk43 oraz Che­va­lier de Gra­montk44 cie­szyli się sławą dorów­nu­jącą nie­le­d­wie, dopóki trwała, sła­wie Gustawa Adolfa czy Wal­len­ste­ina. W ówcze­snym mod­nym żar­go­nie męż­czy­zna „wplą­ty­wał się” w takie chwa­lebne przy­gody miło­sne, czy­nił to z pre­me­dy­ta­cją i z pełną świa­do­mo­ścią czynu, po to, by ode­grać znacz­niej­szą rolę w świe­cie. Seks może słu­żyć do samo­utwier­dza­nia oraz samo­tran­scen­den­cji – albo w celu wzmoc­nie­nia ego i skon­so­li­do­wa­nia per­sona socia­lis poprzez jakieś wyjąt­kowe „wplą­ta­nie” i hero­iczny pod­bój; albo w celu ani­hi­la­cji owej kate­go­rii i prze­kro­cze­nia ogra­ni­czeń narzu­ca­nych przez ego w nie­po­ję­tej dla rozumu eks­ta­zie zmy­sło­wo­ści, sza­leń­czym roman­tycz­nym unie­sie­niu czy – już bar­dziej godzi­wie – we wza­jem­nym miło­sier­dziu dosko­na­łego mał­żeń­stwa. Dzięki mło­dym chłop­kom oraz nie­mal ze szczę­tem pozba­wio­nym opo­rów i wywo­dzą­cym się z klasy śred­niej wdo­wom o wybu­ja­łych żądzach, pro­boszcz osią­gał taką samo­tran­scen­den­cję, jakiej tylko zapra­gnął. Osoba Phi­lippe Trin­cant stwa­rzała moż­li­wość naj­mil­szego i naj­mod­niej­szego utwier­dze­nia wła­snego „ja” – wraz ze spo­dzie­wa­nym dal­szym cią­giem (gdy pod­bój zosta­nie już skon­su­mo­wany) w postaci jakiejś szcze­gól­nie rzad­kiej, a przez to cen­nej zmy­sło­wej samo­tran­scen­den­cji.

Wspa­niałe marze­nia! Lecz oto na dro­dze do ich reali­za­cji sta­nęła nader przy­kra prze­szkoda. Ojcem Phi­lippe był Louis Trin­cant, a Louis Trin­cant był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem pro­bosz­cza, jego naj­bar­dziej lojal­nym i zde­cy­do­wa­nym sojusz­ni­kiem w woj­nie z mni­chami, lieu­te­nant cri­mi­nel i pozo­sta­łymi adwer­sa­rzami. Louis Trin­cant ufał mu, ufał mu tak dalece, że skło­nił swoje córki do porzu­ce­nia dotych­cza­so­wego spo­wied­nika i prze­nie­sie­nia się do kon­fe­sjo­nału Gran­diera. A czy wie­lebny curé mógłby wyświad­czyć mu uprzej­mość i wygło­sić do nich od czasu do czasu kilka słów o obo­wiąz­kach córek i panień­skiej skrom­no­ści? A czy zgo­dzi się z tym, że Guil­laume Rogier nie byłby zbyt dobrą par­tią dla Phi­lippe, za to jak ulał dla Françoise? Phi­lippe powinna zaś ćwi­czyć się w łaci­nie: czy curé nie zna­la­złby czasu, żeby od czasu do czasu udzie­lić jej lek­cji? Zawieść takie zaufa­nie byłoby kary­god­nym występ­kiem. Ale prze­cież wła­śnie ta ostat­nia cecha sta­no­wiła wystar­cza­jący powód, by wystę­pek ów popeł­nić. Na wszyst­kich pozio­mach naszego ist­nie­nia, od mię­śnio­wego i zmy­sło­wego do moral­nego oraz inte­lek­tu­al­nego, każda czyn­ność gene­ruje swoje prze­ci­wień­stwo. Patrzymy na przed­miot barwy czer­wo­nej: pobu­dze­nie wzro­kowe wzmaga naszą per­cep­cję zie­leni, i nawet, w pew­nych oko­licz­no­ściach, spra­wia, iż wokół czer­wo­nego przed­miotu dostrze­gamy zie­lony nimb albo zie­lony powi­dok, gdy przed­miot ów zosta­nie usu­nięty z naszego pola widze­nia. Poru­szamy się: ulega pobu­dze­niu pewien zespół mię­śni i auto­ma­tycz­nie, drogą pobu­dze­nia krę­go­wego, prze­ciw­stawne mię­śnie zostają zablo­ko­wane. Ta sama zasada obo­wią­zuje na wyż­szych pozio­mach świa­do­mo­ści. Następ­stwem każ­dego „tak” jest odpo­wied­nie „nie”. „Wię­cej jest prawdy w uczci­wym zwąt­pie­niu, wierz mi, niż w poło­wie dogma­tów”k45. Jest też (co zauwa­żył już wcze­śniej Butlerk46 i o czym czę­sto będziemy mogli się prze­ko­nać w tej opo­wie­ści), zaprawdę wię­cej jest zwąt­pie­nia w uczci­wej wie­rze niż u wszyst­kich Bra­dlau­ghówk47 i we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach mark­si­zmu. W dzie­dzi­nie edu­ka­cji moral­nej indu­ko­wa­nie nastrę­cza szcze­gól­nie trudny pro­blem. Jeśli bowiem każde „tak” auto­ma­tycz­nie wywo­łuje prze­ciw­stawne „nie”, czy można wpoić komuś zasady wła­ści­wego postę­po­wa­nia, nie indu­ku­jąc w nim jed­no­cze­śnie postę­po­wa­nia niewła­ści­wego, sta­no­wią­cego jego prze­ci­wień­stwo? Ow­szem, znamy spo­soby neu­tra­li­zo­wa­nia zja­wi­ska psy­chicz­nej induk­cji, o tym jed­nak, że nie zawsze są odpo­wied­nio sto­so­wane, świad­czy dobit­nie ist­nie­nie znacz­nej liczby upar­tych i „krnąbr­nych” dzieci, nasta­wio­nych do wszyst­kiego „na nie” dora­sta­ją­cych mło­dych ludzi oraz prze­wrot­nych i uwi­kła­nych w sprzecz­no­ści doro­słych. Nawet osoby zrów­no­wa­żone i opa­no­wane doświad­czają nie­kiedy para­dok­sal­nej pokusy, żeby postą­pić dokład­nie odwrot­nie, niż powinny. Bar­dzo czę­sto pokusa skła­nia do czy­nie­nia bez­sen­sow­nego lub też nie­przy­no­szą­cego żad­nych korzy­ści zła, do niczym nie­uza­sad­nio­nego i, można rzec, bez­in­te­re­sow­nego gwał­ce­nia zdro­wego roz­sądku oraz zwy­kłej przy­zwo­ito­ści. Więk­szo­ści tych indu­ko­wa­nych pokus opie­ramy się sku­tecz­nie – więk­szo­ści, lecz nie wszyst­kim. Roz­sądni i z gruntu przy­zwo­ici ludzie czę­sto zupeł­nie nagle i nie­ocze­ki­wa­nie podej­mują postę­po­wa­nie, które skąd­inąd oni sami pierwsi by potę­pili. W takich przy­pad­kach wydaje się, że umysł sprawcy takiego dzia­ła­nia opa­no­wała jakaś obca i wroga mu siła. Fak­tycz­nie taki ktoś pada ofiarą neu­tral­nego mecha­ni­zmu, który (wcale nie­rzadko doty­czy to maszyn) wymknął się spod kon­troli i ze sługi stał się panem. Phi­lippe była nad­zwy­czaj atrak­cyjna, a prze­cież „…w krwi pło­mie­niach słomą są przy­sięgi”k48. Jed­nak obok ognia we krwi jest jesz­cze induk­cja w mózgu. Trin­cant był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem pro­bosz­cza. Już sama świa­do­mość, że takie postę­po­wa­nie będzie czymś strasz­li­wym, ohyd­nym, wzbu­dzało w umy­śle Gran­diera per­wer­syjną żądzę zdrady. Zamiast zmo­bi­li­zo­wać siły duchowe i oprzeć się poku­sie, pró­bo­wał zna­leźć powody, żeby jej ulec. Jął wma­wiać sobie, że kto jak kto, ale ojciec takiego prze­ślicz­nego kwia­tuszka nie powi­nien aż tak dalece ufać ludziom. Jest to prze­cież sza­leń­stwo – nie, nawet coś gor­szego od sza­leń­stwa: zbrod­nia wyma­ga­jąca zasłu­żo­nej kary. Lek­cje łaciny, śmie­chu warte! Powta­rzał się przy­pa­dek Helo­izy i Abe­larda, z pro­ku­ra­to­rem kró­lew­skim w roli kano­nika Ful­berta, zachę­ca­ją­cego gwał­ci­ciela, żeby się nie krę­po­wał i użył sobie do woli. Bra­ko­wało tylko jed­nego – przy­wi­leju, któ­rego tak ocho­czo udzie­lono nauczy­cie­lowi Helo­izy, mia­no­wi­cie sto­so­wa­nia kar cie­le­snych. Zresztą nawet gdyby tego skoń­czo­nego głupca, Trin­canta, o to popro­szono, zapewne udzie­liłby zgody…

Mijały dni. Wdowa kon­ten­to­wała się swo­imi wtor­kami, jed­nak przez więk­szość pozo­sta­łych dni tygo­dnia Gran­diera można było spo­tkać u pro­ku­ra­tora. Françoise wyszła już wpraw­dzie za mąż, ale jej sio­stra prze­by­wała w rodzin­nych pie­le­szach i czy­niła zna­ko­mite postępy w łaci­nie.

Omne adeo genus in ter­ris homi­nu­mque fera­ru­mqueet genus aequ­oreum, pecu­des pic­ta­eque volu­cres,infu­rias, igne­mque ruunt; amor omni­bus idemk49.

Nawet rośliny doświad­czały sub­tel­nej namięt­no­ści:

Nutant ad mutua pal­maefoedera, popu­leo suspi­rat popu­lus ictu,et pla­tani pla­tanis, alno­que assi­bi­lat alnusk50.

Phi­lippe mozol­nie tłu­ma­czyła Gran­die­rowi co bar­dziej uczu­ciowe frag­menty poetów oraz najbar­dziej dra­styczne epi­zody z mito­lo­gii. Pro­boszcz z samo­za­par­ciem (któ­rego narzu­ce­nie sobie bar­dzo uła­twiała mu wdowa) wystrze­gał się wszyst­kiego, co sta­no­wi­łoby zamach na cześć uczen­nicy; wszyst­kiego, co mogłoby bodaj ucho­dzić za dekla­ra­cję, a nawet pro­po­zy­cję. Ot, po pro­stu był cza­ru­jący i inte­re­su­jący, powta­rzał dziew­czy­nie kilka razy na tydzień, że jest najbar­dziej inte­li­gentną kobietą, jaką zna; tylko nie­kiedy spo­glą­dał na nią tak, że Phi­lippe spusz­czała wzrok i się rumie­niła. Wszystko to wyda­wało się doprawdy stratą czasu, jed­nak osta­tecz­nie było nawet dość zabawne. No i na szczę­ście miał swoją Ninon, a poza tym – rów­nież na szczę­ście – dziew­czyna nie mogła czy­tać w jego myślach.

Sie­dzieli w tym samym pokoju, lecz nie w tym samym wszech­świe­cie. Phi­lippe, już nie dziecko, lecz jesz­cze nie kobieta, prze­by­wała w różo­wym przed­sionku fan­ta­zji, usy­tu­owa­nym gdzieś pomię­dzy nie­win­no­ścią a doświad­cze­niem. Nie w Loudun było jej miej­sce, na pewno nie wśród wszyst­kich tych megier, nudzia­rzy i gbu­rów, tylko u boku jakie­goś bożka w pry­wat­nym Eli­zjum; jej, prze­obra­żo­nej bla­skiem wscho­dzą­cej miło­ści oraz ima­gi­na­cyj­nego seksu. Te jego ciemne oczy, te wąsiki, te białe, wypie­lę­gno­wane dło­nie – wszystko to prze­śla­do­wało ją niczym wyrzuty sumie­nia. A jaki bystry rozum, cóż za głę­bia wie­dzy! Praw­dziwy archa­nioł, rów­nie mądry jak piękny, rów­nie łaskawy jak mądry. I do tego uwa­żał ją za inte­li­gentną dziew­czynę, wychwa­lał jej pięk­ność, i nade wszystko patrzył na nią takim szcze­gól­nym wzro­kiem. Czyżby…? Lecz nie, nie, już takie myśli zakra­wały na świę­to­kradz­two, były grze­chem. Jakże jed­nak ona, Phi­lippe, mogła się z nich wyspo­wia­dać – jemu?

Toteż sku­piła całą uwagę na łaci­nie.

Turpe senex miles, turpe seni­lis amork51.

Jed­nak po chwili owład­nęła nią gwał­towna tęsk­nota. W jej wyobraźni wspo­mnie­nia tych nie­okre­ślo­nych przy­jem­no­ści sko­ja­rzyły się nagle z tym wszyst­ko­wi­dzą­cym spoj­rze­niem, z tymi bia­łymi, a jed­nak poro­śnię­tymi wło­sem rękami. Zadru­ko­wana stro­nica zafa­lo­wała jej przed oczami; Phi­lippe zawa­hała się i zająk­nęła. „Plu­gawy stary wete­ran” – wykrztu­siła wresz­cie. Gran­dier ude­rzył ją lekko linijką w dłoń i oświad­czył, że ma szczę­ście, iż nie jest chłop­cem, bo gdyby chłopcu przy­tra­fił się taki błąd, on, Gran­dier, musiałby zasto­so­wać bez porów­na­nia surow­sze środki. Mach­nął w powie­trzu linia­łem. Tak, bez porów­na­nia surow­sze. Phi­lippe zer­k­nęła na niego, po czym szybko odwró­ciła głowę. Jej policzki poczer­wie­niały.

Françoise, mocno już osa­dzona w pro­za­icz­nym i wypra­nym ze złu­dzeń szczę­ściu uda­nego mariażu, dostar­czała sio­strze infor­ma­cji z pierw­szej linii mał­żeń­skiego frontu. Phi­lippe słu­chała z zain­te­re­so­wa­niem, wie­dząc jed­nak, że jeśli cho­dzi o nią, wszystko zawsze będzie ina­czej. Marze­nie prze­dłu­żało się, nie­ustan­nie obra­stało wciąż nowymi szcze­gó­łami. W pew­nej chwili zaczęła sobie wyobra­żać, że jest gospo­dy­nią pro­bosz­cza i mieszka na ple­ba­nii. Potem pro­boszcz awan­so­wał na sto­licę bisku­pią w Poitiers, a jego pałac połą­czył z jej dom­kiem na przed­mie­ściach pod­ziemny kory­tarz. Albo ina­czej: otrzy­mała w spadku sto tysięcy srebr­nych koron, toteż on mógł zrzu­cić sutannę i odtąd zaczęli dzie­lić czas pomię­dzy dwór kró­lew­ski a ich wiej­ską posia­dłość.

Zawsze jed­nak, prę­dzej czy póź­niej, powra­cała do rze­czy­wi­sto­ści; powra­cała wtedy ponura świa­do­mość, że ona sama nazywa się Phi­lippe Trin­cant, on zaś jest wie­leb­nym curé, że nawet jeśli ją kocha (a doprawdy nie miała powo­dów, by tak sądzić), prze­cież nie wolno mu jej tego wyznać, a gdyby, co nie­praw­do­po­dobne, jed­nak do tego doszło, jej, Phi­lippe, powin­no­ścią zawsze będzie zatka­nie uszu. Tym­cza­sem jed­nak jakież to cudowne uczu­cie wyobra­żać sobie – nad szy­ciem, nad książką, nad tam­bor­kiem do hafto­wa­nia – nie­moż­liwe! A potem ta przej­mu­jąca bole­sna radość, gdy sły­szy jego stu­ka­nie do drzwi, jego kroki, jego głos! Ów wspa­niały rytuał, nie­biań­skie pur­ga­to­rium: sie­dzieć obok niego w biblio­tece ojca, tłu­ma­czyć Owi­diu­sza (spe­cjal­nie popeł­niała błędy, żeby gro­ził jej karą cie­le­sną), słu­chać jego głę­bo­kiego, dźwięcz­nego głosu, gdy opo­wia­dał jej o kar­dy­nale, o bun­tow­ni­czych pro­te­stan­tach, o woj­nie w Niem­czech, o poglą­dach jezu­itów na łaskę uprze­dza­jącą i o wła­snych per­spek­ty­wach na awans. Gdy­byż wszystko to mogło trwać wiecz­nie! Pra­gnie­nie to przy­po­mi­nało jed­nak (dla­tego że madry­gał tak pięk­nie się koń­czy, że świa­tło zmierz­chu zmie­nia wszyst­kie przed­mioty, nada­jąc im nie­po­rów­ny­wal­nie wię­cej uroku), przy­po­mi­nało jed­nak żąda­nie, żeby słońce zacho­dziło nie­ustan­nie, żeby można było stale doświad­czać tego zapa­da­nia się w wiecz­ność. Ponie­kąd czuła, że sama się oszu­kuje, w zamian jed­nak za kilka bło­gich tygo­dni potra­fiła prze­ko­nać sama sie­bie, odsu­wa­jąc na bok rozum, że oto życie zatrzy­mało się w Raju i że już tam pozo­sta­nie. Było tak, jakby prze­paść dzie­ląca fan­ta­zję i rze­czy­wi­stość nagle prze­stała ist­nieć. Realne życie i jej marze­nia zespo­liły się na chwilę w jed­ność. Wytwory jej wyobraźni prze­stały już być pokrze­pia­ją­cym prze­ci­wień­stwem fak­tów: stały się z nimi toż­same. Phi­lippe odczu­wała roz­kosz, była to jed­nak, tłu­ma­czyła sobie, roz­kosz bez­grzeszna, bo nasy­cona takim spo­ko­jem, tak dosko­nale duchowa; roz­kosz nie­biań­ska, roz­kosz, któ­rej mogła ulec całą sobą, całym ser­cem, bez obaw i samo­oskar­żeń. Im zaś głę­biej zatra­cała się w tej roz­koszy, tym bar­dziej ta roz­kosz przy­bie­rała na sile, aż wresz­cie Phi­lippe nie mogła już dłu­żej mil­czeć. Pew­nego dnia wspo­mniała o swo­ich prze­ży­ciach, klę­cząc w kon­fe­sjo­nale – oczy­wi­ście bar­dzo ostroż­nie, nie dając poznać Gran­die­rowi (tak przy­naj­mniej sądziła), że przy­czyną jej uczuć jest on sam.

Potem były coraz to nowe spo­wie­dzi. Pro­boszcz słu­chał uważ­nie i wtrą­cał nie­kiedy pyta­nie, które upew­niało ją w prze­ko­na­niu, że niczego nie podej­rzewa, że jej nie­winne oszu­stwa odnio­sły sku­tek. Nabie­ra­jąc odwagi, Phi­lippe wyznała mu wresz­cie wszystko, w naj­in­tym­niej­szych szcze­gó­łach. Czuła, że oto jej szczę­ście prze­kro­czyło wszel­kie moż­liwe gra­nice, by prze­isto­czyć się w coś na kształt wiecz­no­tr­wa­łego parok­sy­zmu cudow­nego szału, który – jeśli tylko zechce – ona sama może dowol­nie roz­cią­gnąć w cza­sie, i to nie­je­den raz, bez końca. Bez końca, bez końca. I wresz­cie nad­szedł dzień, gdy się prze­ję­zy­czyła i zamiast „on” powie­działa „ty”; usi­ło­wała nie­zręcz­nie spro­sto­wać omyłkę, spe­szyła się; potem, gdy zaczął ją wypy­ty­wać, roz­pła­kała się i wyznała prawdę.

„Naresz­cie – powta­rzał sobie Gran­dier – naresz­cie!”.

Teraz wszystko było już pro­ste, spro­wa­dzało się do sta­ran­nego stop­nio­wa­nia słów i gestów, deli­kat­nego modu­lo­wa­nia czu­ło­ści: od zawo­do­wej chrze­ści­jań­skiej do petrar­kiań­skiej, a potem do aż nazbyt ludz­kiej i samo­tran­scen­dent­nie zwie­rzę­cej. Droga w dół jest zawsze łatwa, a w tym wypadku do zmniej­sze­nia tar­cia nale­żało użyć mnó­stwa kazu­istyki; gdy zaś kres drogi zosta­nie osią­gnięty, on, Gran­dier, udzieli wszel­kiej abso­lu­cji, o jaką tylko może pro­sić dziew­czyna.

Kilka mie­sięcy póź­niej wszystko zostało zwień­czone nale­ży­tym fina­łem. Bogiem a prawdą, pro­boszcz był tro­chę zawie­dziony. Ech, co go pod­ku­siło, dla­czego nie poprze­stał na wdo­wie?

Tym­cza­sem u Phi­lippe spo­kojne unie­sie­nie ustą­piło miej­sca prze­ra­ża­jąco real­nej namięt­no­ści, ujaw­nio­nej i odwza­jem­nio­nej; dłu­go­trwa­łym katu­szom moral­nych zma­gań, modli­twom do Boga o siłę; skła­da­nym samej sobie przy­się­gom, że ni­gdy już nie ule­gnie; wresz­cie, gdy dziew­czyną owład­nęła roz­pacz, zupeł­nie jakby na chwilę przed sko­kiem w prze­paść – kapi­tu­la­cji. Tej ostat­niej nie towa­rzy­szyło wsze­lako nic takiego, czego wcze­śniej ocze­ki­wała. Ku swo­jemu zasko­cze­niu prze­ko­nała się nato­miast o czymś innym, mia­no­wi­cie, że jej archa­nioł oka­zał się obłą­kań­czym bru­ta­lem; Phi­lippe skon­sta­to­wała też, że oto gdzieś w bez­dni jej umy­słu i ciała rodzi się zrazu ofiara, któ­rej los musi nie­uchron­nie się speł­nić, potem cier­piąca, a więc i szczę­śliwa męczen­nica, wresz­cie – nie­ocze­ki­wa­nie i apo­ka­lip­tycz­nie – jakaś obca i nie­znana istota, zupeł­nie do niej nie­po­dobna, tak jak ów wymowny kazno­dzieja, dow­cipny i naj­wyż­szej ogłady huma­ni­sta, w któ­rym się zako­chała, w niczym nie przy­po­mi­nał owego okrut­nego i dra­pież­nego wcie­le­nia pasji i namięt­no­ści. Jed­nak zako­cha­nie się, zaczy­nała to teraz poj­mo­wać, to nie to samo co miłość. Zako­cha­nie się było tylko wyobra­że­niem, a obiekt miło­ści oka­zał się abs­trak­cją. Gdy się bowiem kogoś kocha, kocha się go całego, całym sobą, duszą oraz każdą czą­steczką ciała, całym swoim „ja” oraz tym czymś, czego wcze­śniej Phi­lippe była nie­świa­doma, tą nowo odkrytą obcą istotą, obecną poni­żej „ja”, ponad nim i wewnątrz. Dziew­czyna była teraz cała miło­ścią i tylko miło­ścią. Nie ist­niało nic prócz miło­ści – zupeł­nie nic.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki