Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła, wielowątkowa książka Aldousa Huxleya jest opowieścią o demonicznym opętaniu, fanatyzmie religijnym, torturach, masowej histerii, nienawiści, walce politycznej i tragedii ludzkiej.
Katolicki ksiądz Urbain Grandier spłonął na stosie we francuskim mieście Loudun w 1634 r. Czy jednak ktokolwiek wierzył, że był on czarnoksiężnikiem, sprawcą opętania przez diabła całego zgromadzenia mniszek, doświadczających regularnie histerycznego szaleństwa, bluźniących podczas takich paroksyzmów, przeklinających Boga i cały świat?
To nie miało znaczenia. Tłem jego tragedii był ewidentny spisek uknuty przez kardynała Richelieu oraz pomniejszych dostojników Kościoła. Grandier był ponad miarę rozwiązły i ponad miarę rozzuchwalony, a więc również niebezpiecznie żywy. A jednak, nawet gdy po nieludzkich torturach został spalony, diabły pozostały w Loudun ku uciesze i fascynacji swoich ofiar i licznych turystów przybywających tam z całej Europy.
Porywająca opowieść autora o wydarzeniach w XVII-wiecznej Francji posiada odniesienia do świata nam współczesnego, świata, który nie poznał jeszcze do końca zjawiska tłumienia wolności strachem, bigoterią, zawiścią i żądzą.
Na podstawie powieści „Diabły z Loudun” Krzysztof Penderecki skomponował operę, Ken Russell wyreżyserował głośny film, a Jarosław Iwaszkiewicz napisał nowelę „Matka Joanna od aniołów”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 604
Był rok 1605, kiedy Joseph Hallk1, satyryk i przyszły biskup, odwiedził po raz pierwszy Flandrię. „Ileż mijaliśmy zburzonych kościołów, nic się nie ostało krom ponurych szczątków, które mówiły podróżnym, że ongi były tu nabożność i nienawiść. Och, te żałosne ślady wojny! […] Jednakowoż (co wielce mnie dziwiło), kościoły upadają, a kolegia jezuickie wszędzie powstają. Próżno szukać miasta, gdzie by ich nie zakładano albo też nie wznoszono dla nich gmachów. Dlaczego jednak tak się dzieje? Byłaby nabożność nie tak niezbędna jak polityka? Bo też tym osobnikom (co jest także cechą lisa) najlepiej się wiedzie, gdy są najbardziej wyklinani. Nikt nie zaskarbił sobie tak wielkiej niechęci wśród zakonów jak oni; nikt nie jest tak znienawidzony jak oni; nikomu my, ludzie świeccy, nie jesteśmy tak przeciwni jak im, a jednak to trujące zielsko rośnie i się pleni”.
Pleniło się z bardzo prostego i wystarczającego powodu: chciał tego ogół. Dla samych jezuitów „polityka” – Hall i całe jego pokolenie wiedzieli o tym aż nadto dobrze – była rzeczą najważniejszą. Szkoły jezuickie powoływano w celu umocnienia Kościoła katolickiego, przeciwko jego nieprzyjaciołom, „libertynom” oraz protestantom. Zacni ojcowie pragnęli, iżby dzięki ich nauczaniu powstała klasa wykształconych laików, bez reszty jednak oddana interesom Kościoła. Według słów Ceruttiegok2 – które wzburzonego Micheletak3 doprowadzały niemal do szaleństwa – „podobnie jak okręcamy w powijaki członki dziecięcia w kołysce, by nadać im właściwe proporcje, jest też niezbędne, by od najwcześniejszej młodości, by tak rzec, okręcać także jego wolę, w taki sposób, żeby przez całe życie zachowała szczęśliwą i zbawienną giętkość”. Lecz choć duch dominacji był wystarczająco chętny, ciało metody propagandowej mdłe. Pomimo bowiem okręcania ich woli, niektórzy z najlepszych uczniów jezuitów po ukończeniu szkół zostawali wolnomyślicielami, a nawet, tak jak Jean Labadiek4, protestantami. Jeśli bowiem chodzi o „politykę”, jezuicki system nigdy nie spełnił oczekiwań jego twórców i nie okazał się tak skuteczny, jak liczyli. Ogółu nie obchodziła polityka, zależało mu tylko na dobrych szkołach, w których dzieci płci męskiej mogły nauczyć się tego wszystkiego, co powinien wiedzieć i znać dżentelmen. Jezuici zaspokajali tę potrzebę lepiej niż większość innych dostawców towaru zwanego edukacją. „Cóż takiego widziałem przez siedem lat spędzonych pod jezuickim dachem? Życie w umiarkowaniu, pilności i porządku. Ojcowie poświęcali każdą godzinę edukowaniu nas albo ścisłemu wypełnianiu swoich ślubów zakonnych. Prawdziwości moich słów niechże dowiodą świadectwa tysięcy, którzy, podobnie jak ja, pobierali u nich nauki”k5. Napisał to Wolter. Jego słowa potwierdzają doskonałość jezuickich metod nauczania. Jednocześnie jednak, i to bardziej zdecydowanie, cała jego droga życiowa dowodzi klęski „polityki”, której owe metody miały służyć.
Gdy młodego Woltera oddano do szkół, kolegia jezuickie były już stałym elementem krajobrazu edukacyjnego. Sto lat wcześniej to, co oferowały, wydawało się zdecydowanie rewolucyjne. W czasach gdy większość pedagogów była amatorami we wszystkim, wyjąwszy posługiwanie się rózgą, ich metody dyscyplinarne były stosunkowo łagodne, ich profesorowie zaś starannie dobierani i systematycznie kształceni. Uczyli oni szczególnie eleganckiej łaciny, przekazywali podopiecznym najnowsze osiągnięcia optyki, geografii i matematyki, organizowali „teatralia” (szkoły jezuickie słynęły z wystawianych na koniec semestru amatorskich przedstawień scenicznych), uczyli dobrych manier oraz szacunku dla Kościoła, a także (zwłaszcza we Francji, po konwersji Henryka IV) wpajali posłuszeństwo władzy królewskiej. Wszystko to powodowało, że każdy z członków typowej rodziny pochodzącej z klasy wyższej miał powody, by darzyć życzliwością kolegia jezuickie: czuła matka wzdrygająca się ze zgrozą na myśl, że jej młody synalek mógłby zostać poddany torturom cielesnym nieodłącznym dla staromodnej edukacji; uczony wujaszek duchowego stanu, zwolennik zdrowej i solidnej doktryny oraz cycerońskiego stylu wymowy; wreszcie ojciec, który jako urzędnik patriota był zwolennikiem monarchizmu, a jako roztropny bourgeois liczył na to, że Towarzystwo dzięki własnym zakulisowym wpływom dopomoże swojemu uczniowi w zdobyciu posady, miejsca na dworze, czy też jakiejś kościelnej synekury. Oto mamy na przykład poważaną i zamożną parę – monsieur Corneille z Rouen, Avocat du Roy à la Table de Marbre du Palais, i jego małżonkę. Ich syn, Pierre, jest tak obiecującym chłopcem, że postanawiają oddać go do szkoły jezuickiej. Oto monsieur Joachim Descartes, radca parlamentu w Rennesk6. W roku 1604 zabiera swojego najmłodszego syna – błyskotliwego i inteligentnego ośmiolatka o imieniu René – do niedawno założonego i wyposażonego przez króla kolegium jezuickiego w La Flèche. Oto również żyjący mniej więcej w tym samym czasie uczony kanonik Grandier z Saintes. Ma on bratanka, także syna prawnika, mniej zamożnego i nie tak szlachetnie urodzonego jak monsieur Descartes czy monsieur Corneille, ale również bardzo szanowanego i poważanego. Rzeczony chłopiec imieniem Urbain ma lat czternaście i jest fenomenalnie zdolny. Zasługuje przeto na najlepsze wykształcenie, a w sąsiedztwie Saintes można takowe otrzymać w kolegium jezuickim w Bordeaux.
W owym słynnym ośrodku nauczania znajdowała się wyższa szkoła dla chłopców, kolegium sztuk wyzwolonych, seminarium duchowne oraz szkoła studiów zaawansowanych, przeznaczona dla wyświęconych absolwentów. Tutaj nad wiek inteligentny Urbain Grandier spędził ponad dziesięć lat, początkowo jako uczeń, potem jako student teologii, wreszcie, po otrzymaniu święceń w 1615 roku, jako nowicjusz jezuicki. Nie, nie zamierzał wstępować do Towarzystwa, nie czuł bowiem powołania, aby podporządkowywać się obowiązującej w nim ścisłej dyscyplinie. Owszem, zamierzał zrobić karierę, lecz nie w zakonie, tylko jako ksiądz świecki. W profesji tej, ktoś o takich zdolnościach jak on, cieszący się poparciem i ochroną najpotężniejszej organizacji wewnątrz Kościoła, mógł liczyć na to, że zajdzie daleko. Na przykład otrzyma stanowisko kapelana u jakiegoś wielmoży, wychowawstwo przyszłego marszałka Francji lub kardynała; z czasem dostanie kapelusz kardynalski. Być może zostanie zaproszony, żeby popisać się swoją wyjątkową elokwencją przed biskupami, książętami krwi, a nawet przed samą królową? Może czekają go misje dyplomatyczne, wysokie urzędy w administracji, tłuste synekury, obfite dochody, jakich dostarczały połączone stanowiska? Byłyby też szanse – prawda, że wątłe, zważywszy na to, że nie był szlachetnego urodzenia, lecz nie tak znowu nieprawdopodobne – na jakieś dochodowe biskupstwo, które ozłociłoby mu i wypełniło szczęściem upływające lata życia.
U progu jego kariery wydarzenia wyraźnie potwierdzały najbardziej optymistyczne z tych oczekiwań. Albowiem w wieku lat dwudziestu siedmiu, po dwuletnim studiowaniu na poziomie zaawansowanym teologii wraz z filozofią, młody wielebny Grandier otrzymał nagrodę za tak wiele długich semestrów pilności i dobrego zachowania. Oto dzięki Towarzystwu Jezusowemu, w którego gestii to leżało, otrzymał prebendę w kościele Saint-Pierre-du-Marché w Loudun. Jednocześnie, dzięki tym samym dobroczyńcom, został mianowany kanonikiem kolegiaty Świętego Krzyża. Wstąpił więc na drabinę i teraz pozostało mu tylko wspinanie się.
Nowy proboszcz podążał powoli ku swojemu przeznaczeniu: oglądane po raz pierwszy Loudun okazało się niewielkim miasteczkiem położonym na wzgórzu i zdominowanym przez dwie wysokie wieże: kościoła Świętego Piotra oraz średniowiecznego stołpu należącego do wielkiego zamku. Jako symbol, jako socjologiczny hieroglif rysujący się na tle nieba, profil Loudun wydawał się cokolwiek archaiczny. Wieża nadal bowiem rzucała na miasto gotycki cień, jednak znaczna część mieszkańców była hugenotami, czującymi odrazę do świątyni, do której ta budowla należała. Wielki donżon wzniesiony przez hrabiów Poitiers nadal roztaczał wokół potężną moc, rychło jednak Richelieu miał stać się pierwszą potęgą w państwie i odtąd dni lokalnej autonomii oraz prowincjonalnych twierdz zaczęły być policzone. Nieświadom niczego, proboszcz wjeżdżał, by tak rzec, w ostatni akt sekciarskiej wojny, w prolog do rewolucji narodowej.
Z wzniesionej u bram municypalnej szubienicy zwisało kilka rozkładających się już trupów. W obrębie murów biegły takie same jak gdzie indziej brudne uliczki, krążyły takie same wonie: dym płonącego drewna, fetor ekskrementów, zapach drobiu i kadzidła, aromat wypiekanego chleba, smród koni, świń i niemytych ludzkich ciał.
Chłopi, rzemieślnicy, czeladnicy, służba – biedota miejska stanowiła niewiele znaczącą i bezimienną większość czternastotysięcznego miasteczka. Stojący nieco wyżej w hierarchii społecznej sklepikarze, mistrzowie rzemiosł oraz drobni urzędnicy tłoczyli się, niepewni jutra, na najniższym szczeblu mieszczańskiego szacunku i poważania. Ponad nimi, całkowicie uzależnieni od stojących niżej od siebie, jednak cieszący się niekwestionowanymi przywilejami oraz rządzący tamtymi na mocy boskiego prawa, stali zamożni kupcy, wykonujący wolne zawody, wreszcie osoby z wyższych sfer, uszeregowane w hierarchicznym porządku: drobna szlachta i znaczniejsi ziemianie, feudalni wielmoże i wyniośli prałaci. Tu i ówdzie można było napotkać nieliczne i maleńkie oazy kultury oraz obojętnej inteligencji. Wyjąwszy takie miejsca, klimat umysłowy Loudun był obezwładniająco prowincjonalny. Wśród bogatych zainteresowanie pieniędzmi i własnością, prawami i przywilejami było namiętne i notoryczne. Dwóm lub co najwyżej trzem tysiącom tych, którzy mogli pozwolić sobie na prowadzenie sporów sądowych albo też potrzebowali porady prawnej, oferowało w Loudun swoje usługi ni mniej, ni więcej, tylko dwudziestu adwokatów, osiemnastu radców, tyluż bajlifów i ośmiu notariuszy.
Wolny czas i energię zaabsorbowani sprawami majątkowymi poświęcali na drobne, przyjemne, acz monotonne zajęcia, na nieustające radości i katusze życia rodzinnego, na plotkowanie o bliźnich oraz na ceremonie religijne, że zaś ludność Loudun była podzielona pod względem wyznaniowym – także na niewyczerpane i cierpkie spory teologiczne. Nic nie świadczy o tym, iżby w czasie, gdy poprzedni proboszcz administrował parafią w Loudun, istniała tam jakaś autentycznie duchowa religijność. Zainteresowanie życiem duchowym rozpowszechnia się bowiem wyłącznie wokół wyjątkowych indywidualności, które dzięki bezpośredniemu doświadczeniu wiedzą, że Bóg jest duchem, toteż należy wielbić go sercem. Oprócz sporej liczebnie grupy łotrów, Loudun miało swoich sprawiedliwych, a także ludzi o najlepszych intencjach; miało swoich pobożnych, a nawet gorliwie wierzących. Brakowało tam jednak świętych, bodaj jednego mężczyzny czy kobiety, których sama obecność jest samouzasadniającym się dowodem na możliwość wnikliwszego wejrzenia w wiekuistą rzeczywistość, bardziej dogłębnego związku z boską Podstawą wszelkiego istnienia. Osoba tego pokroju miała się pojawić w obrębie murów miejskich dopiero sześćdziesiąt lat później. Kiedy po straszliwych udrękach fizycznych i duchowych Louise du Tronchay przybyła wreszcie do Loudun i rozpoczęła pracę w miejscowym szpitalu, natychmiast stała się ośrodkiem intensywnego i żarliwego życia duchowego. Ludzie w rozmaitym wieku i rozmaitego stanu przybywali tłumnie, żeby pytać ją o Boga, prosić o radę i pomoc. „Zbytnio tu nas kochają – napisała Louise do swojego spowiednika w Paryżu – i czuję się tym mocno zasromana, ilekroć bowiem prawię o Bogu, ludzie tak mocno się wzruszają, że zaczynają płakać. Trwoży mnie fakt, że sama się przyczyniam, iż tak wysoko mnie cenią”. Pragnęła tedy – uciec i ukryć się, stała się jednak więźniem pobożności mieszkańców miasta. Kiedy odmawiała modlitwę, chorzy często doznawali uzdrowienia. Odczuwała zawstydzenie i upokorzenie, gdy przypisywano jej także cuda. „Gdyby się okazało, że kiedykolwiek sprawiłam cud – napisała – powinnam uważać się za potępioną”. Po kilku latach przełożeni nakazali jej wyjazd z Loudun. Obywateli pozbawiono w ten sposób jedynego żywego okna, poprzez które przebijały promienie Światła. Rychło też ostygły namiętności, zainteresowanie życiem duchowym. Sprawy w Loudun znów zaczęły biec poprzednim, utartym torem – tak jak niegdyś, dwa pokolenia wcześniej, gdy Urbain Grandier przekraczał jego mury.
Od samego początku opinia publiczna była mocno podzielona w stosunku do osoby nowego proboszcza. Większość obywatelek pobożniejszej płci bardzo go chwaliła. Poprzedni, nieżyjący curé był zramolałym zerem. Jego następca okazał się mężczyzną w rozkwicie młodości, słusznego wzrostu, atletycznie zbudowanym, roztaczającym wokół siebie atmosferę władczej powagi, a nawet (jak orzekli niektórzy współcześni) majestatu. Miał duże ciemne oczy, a jego biret okrywał bujne ciemne kędziory. Miał też wysokie czoło, orli nos, a do tego czerwone, pełne i wyraziste usta. Jego podbródek zdobiła wytworna szpiczasta bródka, a górną wargę ocieniał wąski, również ciemny wąsik, starannie pielęgnowany i pomadowany: jego symetrycznie po obu stronach nosa zakręcone końcówki przypominały parę kokieteryjnych pytajników. „Postfaustowski” obserwator powiedziałby, spoglądając na jego portret, że oto ma przed sobą jakiegoś bardziej zmysłowego, bynajmniej nieodstręczającego i tylko mniej inteligentnego Mefistofelesa w księżowskim kostiumie maskaradowym.
Tę uwodzicielską powierzchowność uzupełniały zalety towarzyskie w postaci wykwintnych manier oraz umiejętności prowadzenia żywej i dowcipnej konwersacji. Grandier potrafił zgrabnie i z polotem odwrócić komplement, a jego spojrzenie towarzyszące w takiej sytuacji słowom wyrażało tym większy podziw, gdy dama, z którą prowadził rozmowę, była dobrej prezencji. Nowy proboszcz, co wkrótce stało się aż nazbyt oczywiste, interesował się swoimi parafiankami w znacznie większym stopniu, niżby to wynikało z jego obowiązków duszpasterskich.
Życie Grandiera przypadło na szary świt czasów, które można by nazwać Epoką Przyzwoitości. W całym średniowieczu oraz na początku współczesnych dziejów przepaść pomiędzy oficjalną doktryną katolicką a praktyką poszczególnych duchownych była kolosalna i, najwyraźniej nieodwołalnie, niemożliwa do zasypania. Trudno doprawdy wskazać jakiegokolwiek średniowiecznego czy też renesansowego autora, który nie uznawałby za pewnik, iż większość kleru – od najdostojniejszego prałata aż do najskromniejszego mnicha – jest zepsuta do szpiku kości. Zepsucie to dało początek Reformacji, która z kolei zapoczątkowała Kontrreformację. Po soborze trydenckim zbrodniczych i skandalicznie prowadzących się papieży było coraz mniej, aż w połowie siedemnastego wieku gatunek ów wyginął ze szczętem. Nawet niektórzy biskupi, którzy otrzymali sakrę tylko dlatego, że byli młodszymi synami arystokratów, podjęli pewne wysiłki, żeby przestrzegać w swoim postępowaniu zasad przyzwoitości i godności. Niższy kler kontrolowany był przez czujniejszą teraz i bardziej skuteczną w działaniu administrację kościelną, wewnętrznym zaś strażnikiem była żarliwość takich organizacji, jak Towarzystwo Jezusowe czy też Kongregacja Oratorianówk7. We Francji, gdzie monarchia posługiwała się Kościołem w celu wzmocnienia władzy centralnej kosztem protestantów, wielkich panów oraz tradycji lokalnej autonomii, godne zachowanie duchowieństwa stało się przedmiotem monarszej troski. Ogół bowiem nie będzie poważał Kościoła, którego słudzy mają na sumieniu skandaliczne wybryki. L’État – lecz również l’Eglise – c’est Moi; brak poszanowania dla Kościoła jest równoznaczny z brakiem poszanowania dla króla. „Pamiętam – napisał Bayle w jednym z rozległych przypisów do wielkiego Dictionnairek8 – pamiętam, jak któregoś dnia indagowałem pewnego dżentelmena, który opowiadał mi o niezliczonych przypadkach rozwiązłości weneckiego kleru, w czym leży przyczyna tego, że tamtejszy Senat toleruje coś takiego, coś, co godzi w honor religii i państwa. Odparł mi, że dobro publiczne obliguje władcę do udzielania przebaczenia, pragnąc zaś wyjaśnić mi znaczenie tych zagadkowych słów, dodał, że Senatowi wielce odpowiada to, iż lud darzy pogardą kapłanów i mnichów, albowiem wtedy są oni mniej zdolni do wzniecenia rewolty. Jednym z powodów – prawił dalej ów mąż – dla których jezuici są tak niemili Doży, jest to, że zachowują oni dużą godność, co powoduje, że pozostają w estymie u niższych stanów i dlatego są zdolniejsi do wywołania buntu”. We Francji przez cały siedemnasty wiek polityka prowadzona przez państwo wobec rozwiązłości kleru była dokładnie przeciwna niż ta, jaką prowadził wenecki senat. Ponieważ ten ostatni obawiał się naruszenia obowiązującego porządku przez duchowieństwo, nie miał nic przeciwko temu, żeby kapłani upodobnili się pod względem konduity do wieprzy, a jednocześnie darzył awersją przyzwoitych jezuitów. Silna politycznie, a do tego silnie gallikańskak9 monarchia francuska nie miała powodu, żeby obawiać się papieża, w Kościele zaś znalazła użyteczne narzędzie do sprawowania rządów. Właśnie dlatego traktowała przychylnie jezuitów i odwodziła księży od popełniania grzechu nieczystości czy też przynajmniej nierozważnych czynówk10. Nowy proboszcz rozpoczął karierę w czasie, gdy skandale z udziałem duchowieństwa stawały się coraz bardziej nie w smak władzy świeckiej.
W mającym charakter autobiografii opisie własnego, przypadającego na siedemnasty wiek, dzieciństwa oraz młodości niemal rówieśny Grandierowi Jean-Jacques Bouchardk11 pozostawił nam Les Confessions, materiał tak klinicznie obiektywny, tak doskonale wolny od wszelkich wyrazów żalu i ubolewania czy też od jakiegokolwiek moralnego wartościowania, że dziewiętnastowieczni badacze mogli opublikować go wyłącznie z przeznaczeniem do prywatnego użytku, opatrując wymownymi komentarzami, dotyczącymi bezprzykładnej jakoby deprawacji autora. Jednak pokolenia wychowanego na pracach Havelocka Ellisa i Krafft-Ebinga, Hirschfelda i Kinseya dzieło Boucharda już nie oburza. Choć przestało ono szokować, nieuchronnie jednak budzi zdziwienie. Jakże bowiem zaskakujące jest to, że poddany Ludwika XIII opisuje mniej przyzwoite formy aktywności seksualnej beznamiętnym, rzeczowym tonem, na podobieństwo współczesnej studentki wypełniającej rubryki ankiety podsuniętej jej przez antropologa czy też psychiatry opisującego historię choroby! Descartes był starszy od niego o dziesięć lat, na długo jednak, nim filozof ów przystąpił do wiwiseksji tych wijących się z bólu automatów nazywanych przez prostackie umysły psem i kotem, Bouchard przeprowadzał serię psycho-chemiczno-fizjologicznych eksperymentów na pokojówce swojej matki. Dziewczyna ta, gdy po raz pierwszy skierował na nią uwagę, była pobożna i nieomal agresywnie cnotliwa. Działając z cierpliwością i wnikliwością godną Pawłowa, Bouchard uwarunkował ów wytwór ślepej wiary, tak że panna została w końcu żarliwą wyznawczynią Filozofii Naturalnej, równie chętną do służenia jako obiekt obserwacji i eksperymentów, jak i do samodzielnych poszukiwań badawczych. Na stoliku obok łoża Jean-Jacques’a piętrzyło się pół tuzina tomów in folio poświęconych anatomii oraz medycynie. Pomiędzy dwiema schadzkami z pokojówką, czy też nawet pomiędzy dwiema pieszczotami należącymi do procedury jakiegoś eksperymentu, ów osobliwy poprzednik Plossa i Bartelsak12 otwierał wydanie De Generationek13, swojego Fernelak14 albo Ferrandak15 i studiował odpowiedni rozdział, podrozdział albo akapit. Jednakże, w przeciwieństwie do większości sobie współczesnych, nie wierzył ślepo autorytetom. Lemniusk16 albo Rodericus à Castrok17 mogli pisać, co się im tylko podobało, o nieprawdopodobnych i niepokojących właściwościach krwi menstruacyjnej – Jean-Jacques uznał, że musi sam sprawdzić, czy naprawdę posiada ona wszystkie owe domniemane właściwości. Przy teraz już ochoczym udziale dziewczyny przeprowadził kilkanaście prób, żeby przekonać się, że od niepamiętnych czasów doktorzy, filozofowie i teolodzy w swoich śmiesznych szkolarskich czapkach z kwadratowym daszkiem czy też w swoich biretach plotą wierutne głupstwa. Od krwi miesięcznej nie więdła trawa, nie odbierała ona blasku zwierciadłom, nie rozrywała pąków winorośli, nie rozpuszczała asfaltu ani nie tworzyła wdzierających się trwale w ostrze noża rdzawych plam i zacieków. Wszelako nauki biologiczne straciły jednego ze swoich najbardziej obiecujących badaczy – by uniknąć konieczności poślubienia swojej współpracownicy, a zarazem corpus vile – Bouchard wyjechał pośpiesznie z Paryża, by szukać szczęścia na papieskim dworze. Pragnął jedynie biskupstwa in partibus, bodaj nawet w Bretanii, jakiegoś skromnego, małego beneficjum przynoszącego intratę w wysokości sześciu–siedmiu tysięcy liwrów rocznie – ot i wszystko. (Descartes dzięki rozsądnemu zainwestowaniu schedy po ojcu osiągał rocznie sześć i pół tysiąca liwrów dochodu. Nie była to zawrotna suma, przynajmniej jednak filozof ów mógł prowadzić życie dżentelmena). Biednego Boucharda beneficjum jednak ominęło. Znany współczesnym wyłącznie jako autor traktatu Panglossia oraz zbioru wierszy w czterdziestu sześciu językach, między innymi koptyjskim, w narzeczach Indian peruwiańskich oraz japońskim, zmarł, nie ukończywszy czterdziestki.
Tymczasem nowy proboszcz był zbyt normalny i zbyt cielesne powodowały nim żądze, żeby chciał zmieniać łóżko w laboratorium. Jednakże, podobnie jak Bouchard, pochodził on z rodziny szacownych bourgeoise, podobnie jak Bouchard odebrał edukację w zakonnej szkole z internatem; podobnie jak Bouchard był inteligentnym uczonym i zapalonym humanistą; podobnie wreszcie jak Bouchard liczył na zrobienie wspaniałej kariery w Kościele. Pod względem społecznym, kulturowym – być może należy mówić tu również o powinowactwie temperamentów – ci dwaj mieli wiele wspólnego. Toteż można uznać, iż wszystko to, co Bouchard mógłby powiedzieć o swoim dzieciństwie, latach szkolnych oraz rozrywkach wakacyjnych w domu, znajduje odniesienie także do osoby Grandiera.
Świat wyzierający z kart Confessions mocno przypomina świat, jaki odsłaniają nam współcześni seksuologowie – zapewne należałoby ująć rzecz przenośnie i użyć słów „jeszcze mocniej”. Mamy więc dzieci oddające się zabawom seksualnym – do woli i często, albowiem dorośli najwyraźniej niezbyt im w tym przeszkadzali. W szkole, pod opieką zacnych ojców, nie uprawia się forsownych sportów i gier, toteż nadmiar chłopięcej energii może znaleźć ujście wyłącznie w nieustannej masturbacji oraz w praktykowaniu wolnymi popołudniami homoseksualizmu. Zagrzewające do wysiłku przemowy, kaznodziejska retoryka, spowiedzi i ćwiczenia dewocyjne jedynie w pewnym stopniu ograniczały te praktyki. Bouchard wspomina, że podczas czterech wielkich świąt kościelnych powstrzymywał się od zwykłych praktyk seksualnych aż na osiem albo nawet dziesięć dni z rzędu. Skądinąd nigdy nie zdołał przedłużyć tego okresu do pełnych dwóch tygodni quoy que la dévotion le gourmandast assez – i to pomimo, że dewocja w najmniejszej mierze nie poskramiała jego chuci. W każdych określonych okolicznościach nasze postępowanie można przedstawić pod postacią przekątnej równoległoboku sił: u podstawy figury tkwi żądza albo korzyść, odcinek zaś będący jej wysokością to nasze etyczne albo religijne ideały. W wypadku Boucharda oraz, jak można przypuszczać, w wypadku innych chłopców, których imiona wymienia on jako współuczestników przyjemności, odcinek ów – odpowiadający nabożnej wysokości – był tak krótki, że kąt utworzony pomiędzy podstawą a przekątną odpowiadającą postępowaniu miał zaledwie kilka stopni.
Gdy podczas ferii Bouchard przyjeżdżał do domu, rodzice ustawiali mu łóżko w tym samym pokoju, w którym sypiała dorastająca pokojówka. Za dnia dziewczyna była ucieleśnieniem cnoty, lecz zrozumiałe, że nie miała wpływu na to, co się działo, gdy spała. Na dobitkę wypracowała sobie własną prywatną kazuistykę, zgodnie z którą to, czy istotnie spała, czy też tylko udawała, nie miało znaczenia. Później, gdy rok szkolny Jean-Jacques’a się zakończył, okazało się, że oto w przydomowym sadzie pasie krowy maleńka wieśniaczka. W zamian za miedziaka dziewczynka gotowa była spełnić każde pragnienie młodego panicza. Jednak inna służąca, która wcześniej zrezygnowała z obowiązku, albowiem przyrodni brat Boucharda, który był przeorem Cassan, próbował ją uwieść, powróciła, by stać się wkrótce królikiem doświadczalnym tego pierwszego, jak również współuczestniczką eksperymentów erotycznych opisanych w dalszych partiach rzeczonych Confessions.
Boucharda i następcę tronu francuskiego dzieliła szeroka i głęboka przepaść. A jednak klimat moralny, w którym dorastał przyszły Ludwik XIII, przypominał pod wieloma względami ten, który otaczał współczesnego mu rodaka niższego stanu. W Journal pióra Jeana Héroardak18, lekarza młodocianego diuka, znajduje się rozległy i szczegółowy opis siedemnastowiecznego dzieciństwa. To prawda, Delfin był dzieckiem wyjątkowym – pierwszym synem, jaki urodził się królowi Francji od ponad osiemdziesięciu lat. Aliści sama drogocenność tego wyjątkowego infanta uwydatnia nam, współczesnym, najbardziej niezwykłe i osobliwe cechy wychowania, jakie odebrał. Jeśli bowiem wszystko to było odpowiednie dla dziecka, dla którego wszak już ex definitione nic nie było odpowiednie, cóż więc – możemy zadać pytanie – było odpowiednie dla zwykłych dzieci? Przede wszystkim Delfin wychowywał się wraz z całym stadkiem nieślubnych latorośli swojego ojca, urodzonych z trzech albo czterech matek. Niektórzy z tych pochodzących z morganatycznych związków braciszków i siostrzyczek przewyższali go wiekiem, inni byli młodsi. Już wtedy, w wieku trzech lat – a być może nawet wcześniej – królewicz wiedział bardzo dobrze, co to takiego „bękarty” i jak przychodzą na świat. Informację tę przekazywano mu nieustannie, a do tego w sposób tak prostacki i nieokrzesany, że dziecko często było wstrząśnięte. – Fi donc! – Delfin mawiał o swojej gouvernante, madame de Montglat – ależ to paskuda!
Henryk IV lubował się w sprośnych piosenkach, a jego dworzanie i służący znali ich mnóstwo i stale je śpiewali, krzątając się przy różnych pałacowych zajęciach. Gdy zaś akurat osoby należące do świty monarchy nie wyśpiewywały bezeceństw, uwielbiały wymieniać z dzieckiem tłuste żarty na temat bękartów poczętych przez jego ojca, a także jego, królewicza, przyszłej małżonki (albowiem Ludwik XIII był już zaręczony), infantki Anny Austriaczki. Na dobitkę, wychowanie seksualne Delfina nie było wyłącznie werbalne. Jego pokojówki często brały go w nocy do łóżka, które dzieliły (a trzeba pamiętać, że nie używano wtedy nocnych koszul i piżam) albo z innymi kobietami, albo ze swoimi mężami. Wydaje się więc bardzo możliwe, że w wieku czterech, pięciu lat chłopiec był dogłębnie uświadomiony, do tego zaś seks znał nie tylko ze słyszenia, ale także naocznie. Powyższą tezę jeszcze bardziej uprawdopodabnia fakt, że w siedemnastowiecznym pałacu żadna intymność nie istniała. Ówcześni architekci nie projektowali jeszcze korytarzy. Toteż przechodząc z jednej części gmachu do innej, mijało się kolejne komnaty, w których mieszkali ludzie i w których można było ujrzeć po drodze dosłownie wszystko. A przy tym należy też pamiętać o dworskiej etykiecie. Nigdy nie dopuszczano do tego, iżby osoba królewskiej krwi (w gorszej pod tym względem sytuacji od ludzi niższego urodzenia) pozostawała sama. Jeśli w czyichś żyłach płynęła błękitna krew, taki ktoś stale przebywał wśród innych, umierał w ich obecności, załatwiał potrzeby naturalne, a niekiedy nawet uprawiał miłość. Zarazem amfiladowy charakter ówczesnej architektury sprawiał, iż widok innych, którzy rodzili się, umierali, załatwiali potrzeby naturalne i uprawiali miłość, był wprost nie do uniknięcia. W połowie życia Ludwik XIII zaczął przejawiać zdecydowaną awersję do kobiet, zdecydowane, choć zapewne tylko platoniczne, upodobanie do mężczyzn oraz zdecydowane obrzydzenie do wszelkich deformacji fizycznych i chorób. Tę pierwszą cechę łatwo można przypisać niegdysiejszemu postępowaniu madame de Montglat oraz innych dam dworu; dotyczy to także – co należałoby zapewne złożyć na karb naturalnej reakcji – cechy drugiej, jeśli zaś chodzi o cechę trzecią: cóż, kto wie, jakie obrzydliwości dziecko mogło ujrzeć w ponad miarę upublicznionych komnatach sypialnych Saint-Germain-en-Laye?
Oto w jakim świecie wychowywał się nowy proboszcz: był to świat, w którym tradycyjne tabu seksualne tylko nieznacznie oddziaływało na pogrążoną w ciemnocie i nędzy większość, a niezbyt mocno na znaczniejsze persony; świat, w którym diuszesy dowcipkowały niczym mamka szekspirowskiej Julii, natomiast konwersacje wielkich dam były szkaradniejszym i głupszym echem wypowiedzi Damy z Bathk19; świat, w którym mężczyzna zamożny i o dobrej pozycji społecznej mógł (jeśli nie brzydził się ponad miarę brudem i wszami) zaspokajać swoje żądze niemal ad libitum; świat, w którym nauki religijne nawet osoby wykształcone i myślące przyjmowały przeważnie w sensie pickwickowskim, toteż przepaść pomiędzy teorią i postępowaniem, choć nieco węższa niż w średniowiecznej Epoce Wiary, nadal ziała ogromem. Urbain Grandier, produkt tego świata, podążał ku swojej parafii z niezłomnym zamiarem uczynienia z tego rozziewu najlepszego użytku – co dotyczyło także drugiego świata, boskiego universum rozciągającego się ponad tą straszliwą przepaścią. Jego ulubionym poetą był Ronsard, spod pióra Ronsarda zaś wyszły strofy wyrażające w doskonalszy sposób punkt widzenia młodego proboszcza:
Quand au temple nous serons,Agenouillés nous feronsLes dévots selon la guiseDe ceux qui, pour louer Dieu,Humbles se courbent au lieuLa plus secret de l’Église.
Mais quand au lit nous serons,Entrelacés nous feronsLes lascifs selon, les guisesDes amants qui librementPratiquent folâtrementDans les draps cent mignardisesk20.
Oto i opisanie „pełni życia”, a właśnie ów krzepki młody humanista postanowił żyć pełnią życia. Jednakże nie uważa się, iżby kapłan powinien żyć w ten sposób; nie, jego życie musi mieć tylko jeden, sztywno wytyczony cel, przypominać igłę busoli, a nie chorągiewkę na dachu. Żeby zaś, bez względu na trudności i przeszkody, prowadzić wytrwale takie życie, kapłan przyjmuje pewne zobowiązania i składa pewne przyrzeczenia. W wypadku Grandiera zobowiązania zostały przyjęte, przyrzeczenia zaś złożone z myślowym zastrzeżeniem, które on sam miał upublicznić – a i to wyłącznie dla jednego czytelnika – w niewielkim traktacie dotyczącym celibatu duchowieństwa, napisanym około dziesięciu lat po przybyciu do Loudun.
Przeciwko celibatowi Grandier wysuwa dwa zasadnicze argumenty. Pierwszy wyraża następujący sylogizm: „Przyrzeczenie wykonania niemożliwego nie jest wiążące. Dla młodego mężczyzny wstrzemięźliwość płciowa jest niemożliwością. A zatem nie wiąże go żadna przysięga dotycząca wstrzemięźliwości”. A gdyby i to nie wystarczyło, mamy i drugi argument, którego podstawą jest powszechnie akceptowana prawda, iż nikogo nie wiążą przyrzeczenia uzyskane pod przymusem. „Kapłan nie przyjmuje celibatu z uwielbienia dla tego stanu ciała, ale tylko po to, żeby zostać dopuszczonym do święceń”. Jego przyrzeczenie „nie wynika więc z woli, ale narzuca mu je Kościół, toteż, chcąc nie chcąc, musi przyjąć ów ciężki warunek, bez którego wypełnienia nie może praktykować swojej kapłańskiej profesji”. W rezultacie Grandier uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mógł się kiedyś ożenić, a tymczasem żyć pełnią życia, mając u boku chętną, przychylną mu nadobną kobietę.
Pobożnisie należący do jego parafii uznali skłonności miłosne nowego proboszcza za najstraszliwszy skandal, jednak pobożnisie byli w mniejszości. Pozostałym owieczkom, nawet tym, które bardzo pragnęły pozostać w cnocie, sytuacja, jaka powstała, gdy ich pasterzem został człowiek o takiej aparycji, obyczajach i reputacji, jak Grandier, wydawała się w jakiś nieokreślony a przyjemny sposób ekscytująca. Seks łatwo bowiem łączy się z religią, mieszanka ta zaś ma szczególny, lekko odstręczający, a jednak rozkoszny i pikantny, drażniący podniebienie posmak, niczym objawienie – no właśnie, czego? Oto jest pytanie.
Już sama popularność Grandiera wśród kobiet wystarczyła, żeby stał się on wysoce niepopularny wśród mężczyzn. Od samego początku mężowie i ojcowie jego parafianek zaczęli darzyć głęboką nieufnością tego inteligentnego młodego dandysa o wykwintnych manierach i wielce wymownego. Jednak gdyby nawet ich nowy proboszcz był świętym, dlaczego taki tłusty kąsek jak prebenda u Świętego Piotra przypadła obcemu? A nasi miejscowi chłopcy, czy oni są gorsi? Dziesięciny w Loudun powinny były trafić do kiesy synów tego miasta, ot co. Na dobitkę, ów przybłęda nie przybył sam. Przywiózł matkę, trzech braci i siostrę. Jeden z jego braci znalazł wcześniej zajęcie w kancelarii naczelnego sędziego. Drugi, który był kapłanem, otrzymał stanowisko głównego wikarego u Świętego Piotra. Trzeci, który również otrzymał święcenia, nie posiadał żadnego stanowiska, krążył tylko niczym wygłodzony sęp, wypatrując przypadkowych kościelnych zajęć. Istna inwazja.
Jednakowoż nawet malkontenci musieli przyznać, że Grandier umiał wygłosić piekielnie dobre kazanie i że był bardzo zdolnym kapłanem, człowiekiem zdrowej doktryny, a nawet świeckiej wiedzy. Lecz wszystkie te zalety obróciły się przeciwko niemu. On sam, oczytany i wyposażony w bystry umysł, od początku był przyjmowany przez najbardziej arystokratyczne i wykształcone osobistości w mieście. Drzwi, które pozostawały zamknięte dla bogatych prostaków, nieokrzesanych urzędników i szlachetnie urodzonych gburów, natychmiast stanęły otworem przed tym młodym chłystkiem z innej prowincji. Gorzkie i okrutne było rozgoryczenie wykluczonych notabli, gdy dowiedzieli się o zażyłości nowego proboszcza najpierw z Jeanem d’Armagnakiem, nowo wybranym zarządcą miasta i zamku, potem zaś z najsłynniejszym obywatelem Loudun, którym był posunięty w latach Scévole de Sainte-Marthek21, wybitny zarówno jako juryskonsultant oraz mąż stanu, jak i historyk i poeta. D’Armagnac powziął tak wysokie mniemanie o zdolnościach i pomyślunku proboszcza, że gdy wyjeżdżał na dwór królewski, powierzał Grandierowi prowadzenie podlegających sobie spraw. Jednakże w wypadku d’Armagnaca na korzyść nowego curé świadczyło przede wszystkim to, że jako humanista znający klasyków, mógł docenić prawdziwą wartość napisanego przez starszego pana arcydzieła w stylu Wergiliusza: Paedotrophiae Libri Tres – poematu dydaktycznego o opiece nad niemowlętamik22 oraz ich karmieniu, tak bardzo popularnego, że za życia autora księgarze zamówili ni mniej, ni więcej, tylko dziesięć wydań, a jednocześnie napisanego tak wytwornym i poprawnym stylem, że sam Ronsard mógł oświadczyć, iż „przedkłada autora tych wierszy nad wszystkich poetów naszych czasów i ma zamiar trwać przy swoim zdaniu, nie bacząc na to, jak bardzo pokrzywdzeni mogliby poczuć się Bembok23, Navagerok24, takoż boski Frascatorok25”. Niestety, jakże przemijająca jest sława, jakże bezbrzeżna jest próżność ludzkich pretensji! Dla nas kardynał Bembo jest nikim więcej krom imienia, Andrea Navagero – nawet jeszcze bardziej zapoznaną figurą, co zaś do boskiego Frascatoro, to swoją nieśmiertelność zawdzięcza on wyłącznie temu, iż przydał łagodniejszą nazwę francy, napisawszy – nieskazitelną łaciną – medyczną eklogę o nieszczęsnych losach księcia Syphilusa, który po wielu cierpieniach został uwolniony od morbus Gallicus, kiedy zaczął pić w obfitych ilościach wywar z drzewa gwajakowego. Języki martwe zamierają coraz bardziej, trzy księgi traktatu Paedotrophiae traktują o mniej dramatycznym cyklu seksualnym aniżeli libri tres utworu Syphilis. Niegdyś powszechnie czytany, uchodzący za najbardziej boskiego z boskich, Scévole de Sainte-Marthe zniknął obecnie w mroku. Gdy poznał Grandiera, nadal jednak spowijał go blask zachodzącego słońca, jego, najczcigodniejszego z Czcigodnych Starców, kogoś w rodzaju pomnika narodowego. Zażyłość z nim przypominała spożywanie posiłków z Notre Dame de Paris czy też pogawędkę z Pont du Gardk26. We wspaniałym domostwie, w którym ów znamienity mąż stanu i doktor nauk humanistycznych dożywał swoich dni, Grandier prowadził poufałe rozmowy z nim samym oraz jego nie mniej znamienitymi synami i wnukami. De Sainte-Marthe miewał też wybitnych gości: byli wśród nich książę Walii (incognito), Théophraste Renaudotk27, nieortodoksyjny medyk, filantrop i ojciec francuskiego dziennikarstwa; Ismaël Boulliau, przyszły autor monumentalnego dzieła Astronomia Philolaica, pierwszy, który metodą obserwacyjną dokładnie określił wahania blasku gwiazdy zmiennejk28. Plejadę tę uzupełniały także lokalne znakomitości, takie jak Guillaume de Cerisay, bailli (bajlif), naczelny sędzia Loudun, oraz pobożny i uczony prokurator królewski Louis Trincant, kolega szkolny Abla de Sainte-Marthe, który podzielał upodobania tej rodziny do literatury oraz zbieractwa starożytności.
Tylko niewiele mniej nieprzyjemna od przyjaźni, jaką darzyli Grandiera ci wyborowi intelektualiści, była wrogość wszystkich pozostałych outsiderów. Nieufność głupców, ponieważ on sam był tak mądry; zawiść nieudolnych, ponieważ jemu się powiodło; nienawiść nijakich za jego dowcip; gburów i prostaków za jego wytworne maniery, wreszcie nieatrakcyjnych za jego powodzenie u kobiet – cóż to za hołd składany jego uniwersalnej wyższości! Trzeba tu dodać, że nienawiść ta nie była jednostronna. Grandier nienawidził swoich nieprzyjaciół równie namiętnie, jak oni jego. „Przeklinaj więzy; Błogosław swobody”k29. Są ludzie, którym nienawiść i gniew wypłacają wyższą dywidendę aniżeli miłość – w postaci natychmiastowej satysfakcji. Agresywni od urodzenia osobnicy rychło popadają w uzależnienie od adrenaliny, dając rozmyślnie upust swoim najgorszym namiętnościom po to, by poczuć kopnięcie, które jest skutkiem działania ich pobudzonych przez psychikę hormonów. Wiedząc o tym, że jeden odruch apodyktyczności skutkuje wywołaniem kolejnego oraz następnych, gorliwie kultywują w sobie wojowniczość i agresję. No i oczywiście szybko znajdują się w najgorętszym ogniu walki. Jednak oni najbardziej uwielbiają właśnie tę walkę, ponieważ w jej trakcie zmiany chemiczne zachodzące w ich krwi powodują, że intensywnie czują się sobą. „Czując się dobrze”, w sposób naturalny uznają, że sami są dobrzy. Uzależnienie od adrenaliny racjonalizowane jest jako Święte Oburzenie, no i wreszcie – tak jak prorok Jonasz – ludzie ci popadają w przeświadczenie, rozumie się: niezachwiane, że ich gniew jest rzeczą słuszną.
Nieomal od chwili przybycia do Loudun Grandier uwikłał się w serię gorszących, jednak dla niego samego arcyprzyjemnych sporów i kłótni. Kiedyś pewien szlachcic pogroził mu szpadą. Z innym szlachcicem, którym był lieutenant criminel, naczelnik miejskiej straży porządkowej, wdał się w publiczną wymianę wyzwisk, która rychło przerodziła się w bitkę. Będący w mniejszości proboszcz oraz jego akolici zostali zmuszeni do zabarykadowania się w zamkowej kaplicy. Nazajutrz Grandier złożył skargę w trybunale kościelnym i lieutenant criminel został natychmiast upomniany za uczestnictwo w skandalu. Curé triumfował – lecz miało to swoją cenę. Oto wpływowa osoba, która poprzednio darzyła go tylko nieuzasadnioną antypatią, stała się jego śmiertelnym, przysięgłym wrogiem, wyczekującym tylko sposobności, żeby się zemścić.
Elementarna roztropność, w nie mniejszym stopniu niż zasady chrześcijańskie, nakazywała proboszczowi nieszczędzenie wysiłków, by wygaszać płonące wokół niego ogniska wrogości. Jednakże pomimo wieloletniego pobytu u jezuitów Grandierowi było nadal bardzo daleko do miana chrześcijanina; pomimo też dobrych rad, jakich udzielał mu d’Armagnac i jego przyjaciele, był niezdolny, ilekroć w rachubę wchodziły namiętności, do roztropnego działania. Długotrwałe kształcenie religijne nie wykorzeniło bynajmniej ani też nie przytłumiło jego miłości własnej, za to uzbroiło jego ego w teologiczne usprawiedliwienia i wymówki. Niewykształcony egoista chce po prostu tego, czego chce, i kropka. Poddajcie go edukacji teologicznej, a stanie się dlań oczywiste i uzyska nieomal status aksjomatu przekonanie, że tego, czego on chce, chce również Bóg; że jego sprawa jest również sprawą czegoś, co on sam akurat uważa za Prawdziwy Kościół, i że wszelki kompromis jest jakby metafizycznym traktatem z Monachium, ugłaskaniem Skrajnego Zła. „Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze”k30. Ludziom pokroju Grandiera wskazania Chrystusa wydają się bluźnierczym zachęcaniem do paktowania z Belzebubem. Zamiast próbować pogodzić się ze swoimi wrogami, proboszcz postanowił rozjątrzyć ich wrogość tak bardzo, jak to leżało w jego mocy. A jego moc – w tym wypadku – niemal nabrała cech geniuszu.
Dobra Wróżka odwiedzająca kołyski, w których leżą wyróżnieni, to niejednokrotnie Zła Wróżka w świetlistym przebraniu. Przybywa z naręczem prezentów, lecz jej dary aż nazbyt często przynoszą nieszczęście. Urbainowi Grandierowi na przykład, obok rzetelnych talentów, przyniosła najbardziej olśniewający, ale też najbardziej niebezpieczny dar – mianowicie dar elokwencji. Jeśli wychodzą z ust dobrego aktora – a każdy wielki kaznodzieja, każdy wzięty adwokat i każdy polityk to, między innymi, wytrawny aktor – słowa mogą wywierać niemal magiczne działanie na słuchaczy. Ze względu na zasadniczą irracjonalność tego działania, nawet mówca o najlepszych intencjach czyni zwykle więcej szkody niż dobra. Kiedy posługując się po prostu magią słów oraz sugestywnym głosem, mówca przekonuje swoich słuchaczy, że jakaś zła sprawa jest w istocie dobrą sprawą, bardzo słusznie jesteśmy oburzeni. Podobnie powinniśmy reagować, kiedy używając niestosownych metod, ktoś próbuje przekonać innych o słuszności dobrej sprawy. Owszem, przeświadczenie pozyskane w wyniku takich perswazji może być i pożądane, lecz całe podłoże przedsięwzięcia jest od początku naznaczone złem; tych zaś, którzy stosują zabiegi retoryczne, żeby wpajać innym choćby i słuszne, godne pochwały przekonania, należy oskarżyć o wykorzystywanie dla własnych celów skłonności należących do najmniej chwalebnych składników natury ludzkiej. Wykorzystując swój nieszczęsny i zgubny dar – krasomówczą swadę – osobnicy ci pogłębiają tylko ów półhipnotyczny trans, w jakim żyją ludzie, a wydobycie ich z niego jest celem oraz dążeniem wszystkich prawdziwych filozofii i niemal każdej prawdziwie duchowej religii. Na dodatek, żeby swada ta przynosiła owoce, muszą jej nieodłącznie towarzyszyć uproszczenia. Nie można jednak upraszczać bez zniekształcania faktów. Skuteczny mówca, nawet gdy stara się mówić prawdę, jest ipso facto kłamcą. A przecież nie trzeba podkreślać, że większość skutecznych mówców nawet nie próbuje mówić prawdy: pragną oni po prostu wzbudzać życzliwość dla przyjaciół, a nienawiść do przeciwników. Niestety, do większości tej należał i Grandier. Niebawem zasłynął swoimi coniedzielnymi naśladownictwami wygłaszanymi z kazalnicy Świętego Piotra, a wzorem dlań byli Jeremiasz i Ezechiel, Demostenes, Savonarola, a nawet Rabelais; potrafił świetnie drwić i unosić się świętym oburzeniem, a równie świetnie ironizował, co grzmiącym głosem roztaczał apokaliptyczne wizje.
Jednak natura nie znosi próżni – nawet umysłowej. W dzisiejszych czasach bolesną próżnię nudy wypełniają, nieustannie ją przywracając, kino, radio, telewizja i komiksy. Naszym przodkom, znacznie bardziej niż nam, albo też znacznie mniej (któż to wie?) sprzyjało szczęście, albowiem doskwierającą im nudę mógł uśmierzyć tylko cotygodniowy spektakl w wykonaniu ich proboszcza, uzupełniany niekiedy o dodatek w postaci dysput prowadzonych przez zapraszanych kapucynów oraz wędrownych jezuitów. Głoszenie kazań jest sztuką, lecz również tutaj, podobnie jak w innych sztukach, złych wykonawców jest znacznie więcej aniżeli dobrych. Parafianie Świętego Piotra mogli sobie powinszować, że w osobie wielebnego Urbaina Grandiera posiadają wyśmienitego wirtuoza, gotowego i zdolnego do wykonywania uciesznych i zajmujących improwizacji na temat najsubtelniejszych nawet tajników wiary chrześcijańskiej, oraz nawet najbardziej delikatnych i drażliwych kwestii dotyczących ich parafii. Jak energicznie i stanowczo wytykał on złe postępki; jak odważnie ganił nawet zajmujących najwyższe stanowiska! Chronicznie znudzona większość była wniebowzięta. Lecz jej aprobata tylko podsycała i powiększała wściekłość tych, którzy stawali się ofiarami elokwencji proboszcza.
Wśród ofiar znaleźli się również mnisi, należący do rozmaitych zgromadzeń, które od chwili wygaśnięcia otwartej wojny hugenotów z katolikami założyły domy zakonne w tym niegdyś protestanckim mieście. Antypatia Grandiera do tych mnichów miała źródło przede wszystkim w tym, że on sam był świeckim księdzem, tak lojalnym wobec swojej kasty, jak każdy dobry komunista czy nazista jest lojalny wobec organizacji A – są zawsze pewne podejrzenia, pogarda, a nawet nienawiść do organizacji B, C i D oraz wszystkich pozostałych. Dotyczy to nawet wewnętrznych elementów większej, nadrzędnej całości. Historia Kościoła odsłania hierarchię poszczególnych nienawiści, tworzących jakby uporządkowaną strukturę drabiny – od nienawiści oficjalnej, instytucjonalnej, jaką Kościół darzy heretyków i pogan, do wzajemnej nienawiści zakonów, kolegiów, prowincji – i poszczególnych teologów.
„Byłoby dobrze – napisał święty Franciszek Salezy w 1612 roku – byłoby dobrze, gdyby, dzięki działaniu pobożnych i roztropnych dostojników Kościoła, została przywrócona jedność i wzajemne zrozumienie pomiędzy Sorboną a ojcami jezuitami. Gdyby we Francji panowała ścisła jedność pomiędzy biskupami, Sorboną i zakonami, za dziesięć lat nie mielibyśmy już herezji” (Oeuvres, XV, s. 188). „Nie mielibyśmy herezji – dodaje gdzie indziej ów święty – albowiem gdy ktoś wygłasza kazania z miłością, już samo to jest skutecznym remedium przeciwko herezji, choć z ust kogoś takiego może nie wyjść bodaj jedno słowo mogące być przedmiotem sporu” (Oeuvres, VI, s. 309). Kościół podzielony wewnętrznymi nienawiściami nie może jednak praktykować systematycznie miłości ani głosić jej nakazów z ambony – chyba że posługując się jawną hipokryzją. Zamiast jedności były notoryczne różnice; zamiast miłości było odium theologicum oraz agresywny patriotyzm kasty, szkoły i zgromadzenia. Do wojny jezuitów z Sorboną rychło doszła wojna jansenistów z koalicją jezuitów oraz salezjanów. A potem rozpoczęły się długotrwałe zmagania, których przedmiotem był kwietyzm oraz koncepcja Bezinteresownej Miłościk31. Ostatecznie kres niesnasek w Kościele gallikańskim, wewnętrznym i zewnętrznym, nastąpił – nie, bynajmniej nie dzięki miłości i łagodnej perswazji, tylko autorytarnemu ukazowi. Dla heretyków przewidziano dragonadyk32, a wreszcie odwołanie edyktu nantejskiego. Przeciw swarzącym się purpuratom ogłaszano papieskie bulle i groźby ekskomunikowania. Przywrócono ład i porządek, lecz dokonano tego w najmniej budujący sposób, czyli najokrutniej nieduchowy, najmniej religijny i najmniej ludzki.
Stronnicza lojalność jest zgubna i szkodliwa ze społecznego punktu widzenia, lecz jednostkom może przynosić pokaźne profity – bodaj znacznie większe, w różnoraki sposób, niż lubieżność czy skąpstwo. Rajfurowi i ciułaczowi doprawdy trudno być dumnym z tego, co robi. Jednak stronniczość to powikłana namiętność, pozwalająca tym, którzy dają jej upust, robić najlepszy użytek z obu światów. Ponieważ jeden i drugi działa w imię grupy, która jest w jego przekonaniu – już z samej definicji – czymś dobrym, a nawet jest świętością, mogą oni podziwiać siebie, a nienawidzić swoich bliźnich, pożądać władzy i pieniędzy, znajdować rozkosz w agresji i okrucieństwie, czemu nie tylko nie towarzyszy żadne poczucie winy, lecz żarliwość, której źródłem jest chwalebne przeświadczenie, iż takie postępowanie jest cnotą. Lojalność wobec grupy przekształca te miłe grzechy w akty heroizmu. Członkowie grupy postrzegają siebie nie jako grzeszników czy przestępców, tylko jako altruistów i idealistów. Z pewnym zastrzeżeniem, faktycznie nimi są. Problem tkwi tylko w tym, że ich altruizm niemal ociera się o egoizm, oraz że ideał, za który często gotowi są oddać życie, jest niczym innym, jak tylko racjonalizacją interesu grupy oraz namiętności partyjnych.
Ilekroć Grandier krytykował mnichów z Loudun, czynił to, o ile możemy przypuszczać, ze słusznym zapałem, świadomością wykonywania zbożnej pracy. Albowiem Bóg, rzecz chyba bezdyskusyjna, trzymał stronę świeckich księży oraz dobrych przyjaciół Grandiera – jezuitów. Karmelici i kapucyni tkwili za murami swoich klasztorów albo przebywali na misjach w jakichś zapomnianych przez Boga i ludzi zakątkach. Nie mieli jednak powodów, żeby wtykać nos w sprawy mieszczaństwa. Bóg nakazał bowiem, iżby przewodnikami duchowymi zamożnych i szacownych byli świeccy księża, korzystający być może z niewielkiego wsparcia zacnych ojców z Towarzystwa Jezusowego. Jedno z pierwszych zarządzeń ogłoszonych z ambony przez nowego proboszcza dotyczyło konieczności spowiadania się wiernych u księdza parafialnego, nigdy zaś u obcego. Kobiety, których spowiadało się najwięcej, podporządkowały się temu skwapliwie. Ich parafialnym księdzem był obecnie czysty, schludny, przystojny i wykształcony młody mężczyzna o manierach szlachcica. Takich cech nie sposób przecież przypisać przeciętnemu spowiednikowi, przyodzianemu w habit kapucyński czy karmelicki. Niemal z dnia na dzień mnisi stracili większość uczciwych penitentów, a co za tym idzie – większość swoich wpływów w mieście. Grandier wzmocnił ów pierwszy cios serią mało przychylnych komentarzy wygłoszonych pod adresem najważniejszego źródła karmelickich dochodów – słynącego cudami wizerunku Notre-Dame de Recouvrance. Niegdyś cały kwartał miasta wypełniony był gospodami i noclegowniami, w których zatrzymywali się pielgrzymi, przybywający, żeby wypraszać zdrowie, męża, potomka albo też powodzenie w życiu. Obecnie jednak Notre-Dame de Recouvrance zyskała potężnego konkurenta: Notre-Dame des Ardilliers, której świątynia znajdowała się w Saumur, oddalonym od Loudun zaledwie o kilka mil. Święci także podlegają modzie, podobnie jak terapia medyczna czy kobiece kapelusze. Każdy wielki Kościół ma swoją przeszłość, w której pojawiają się parweniuszowskie wizerunki, nowobogackie relikwie, wypierające bezlitośnie dawne czyniące cuda artefakty, co trwa dopóty, dopóki one same nie zostaną brutalnie wyeliminowane z publicznych łask przez jakieś nowsze i przejściowo atrakcyjniejsze cudotwórstwo i magię. Dlaczego Notre-Dame des Ardilliers zyskała, niemal z dnia na dzień, tak ogromny prymat nad Notre-Dame de Recouvrance? Najbardziej oczywista z wielu przyczyn to ta, że des Ardilliers należała do oratorianów, jak zauważył zaś Aubin, pierwszy biograf Grandiera, „cały świat się zgadza, że oratorianie są ludźmi o dużych zdolnościach, a do tego bardziej szczwanymi niż karmelici”. Należy przypomnieć, że mowa jest o zgromadzeniu świeckich księży. Być może właśnie dlatego Grandier traktował Notre-Dame de Recouvrance z niejakim – zabarwionym sceptycyzmem – chłodem. Lojalność wobec własnej kasty nakazywała mu pracę na pożytek i chwałę świeckiego duchowieństwa, a jednocześnie na ujmę i zgubę mnichów. Notre-Dame de Recouvrance niewątpliwie popadłaby w zapomnienie, nawet gdyby Grandier nigdy nie przybył do Loudun. Jednakże karmelici woleli trwać przy swoim zdaniu. Rozważanie spraw i wydarzeń w kategoriach realistycznych, dostrzeganie ich wielorakich przyczyn jest trudne i nie dostarcza żadnej satysfakcji emocjonalnej. O ile łatwiej, o ile prościej jest wskazywać w każdym przypadku pojedynczą przyczynę, najlepiej personalną! Iluzorycznemu zrozumieniu towarzyszy wtedy przyjemność, jakiej dostarcza uwielbienie – w pomyślnych okolicznościach – albo też identyczna, a nawet głębsza przyjemność – jeśli okoliczności są niekorzystne – jaką czerpie się z prześladowania kozła ofiarnego.
Oprócz tych drobnych nieprzyjaciół Grandier niebawem zyskał nowego, mogącego nieporównanie bardziej mu zaszkodzić. Na początku roku 1618, podczas uroczystości religijnej, w której uczestniczyli wszyscy kościelni dygnitarze z okolicy, Grandier, jakby specjalnie zadając sobie w tym celu trud, grubiańsko obraził przeora Coussay, zajmując miejsce przed nim podczas uroczystej procesji ulicami Loudun. Formalnie rzecz biorąc, decyzja kanonika była ze wszech miar uzasadniona. W procesji wyruszającej z jego własnej świątyni kanonik Sainte-Croix miał prawo poprzedzać przeora Coussay. Prawo to obowiązywało także wówczas, gdy, tak jak w tym wypadku, przeor był jednocześnie biskupem. Tyle tylko, że istnieje coś takiego jak uprzejmość; istnieje też coś takiego jak roztropność. Przeor Coussay był biskupem Luçon, biskup Luçon zaś nazywał się Armand-Jean du Plessis de Richelieu.
Wówczas jednak – stanowiło to dodatkowy powód, żeby zachować wspaniałomyślną dworność – Richelieu pozostawał w niełasce. W roku 1617 został zamordowany jego patron, włoski gangster Concinik33. Za tym coup d’état stał Luynesk34, aprobaty udzielił zaś młody król. Richelieuego pozbawiono władzy i bezceremonialnie usunięto z dworu. Czy jednak należało sądzić, iż to wygnanie będzie wieczne? Żadną miarą. No i rok później, po krótkim pobycie na wygnaniu w Awinionie, niezastąpiony biskup Luçon został wezwany do Paryża. W roku 1622 był on już pierwszym ministrem króla oraz kardynałem.
Niepotrzebnie, bez żadnej konieczności i uzasadnienia, wyłącznie dla przyjemności, jakiej dostarczało mu podkreślanie własnej pozycji, Grandier obraził człowieka, który miał rychło zostać absolutnym władcą Francji. Później nasz bohater będzie miał powody, by żałować swojego postępowania. Tymczasem jednak czuł się uszczęśliwiony jak dziecko. Oto on, człowiek z gminu, nieznany nikomu proboszcz, ugodził dumę faworyta królowej, biskupa, arystokraty. Rozpierało go uniesienie, jakie odczuwa mały chłopiec, który pokazał język swojemu nauczycielowi i któremu to uszło płazem – nie został ukarany.
Sam Richelieu w późniejszych latach swojej kariery odczuwał podobną przyjemność, ilekroć mógł potraktować jakiegoś księcia krwi tak, jak Urbain Grandier potraktował niegdyś jego samego. „I pomyśleć – powiedział stary wuj kardynała, patrząc, jak ów spokojnie zajmuje miejsce przed diukiem Sabaudii – i pomyśleć, że dożyłem chwili, gdy wnuk prawnika Laporte’a wchodzi do komnaty, poprzedzając wnuka Karola V!”. Kolejny wstrętny łobuziak triumfował, bo uszło mu płazem.
Tymczasem życie Grandiera w Loudun nabrało ustalonego rytmu. On sam wypełniał swoje kapłańskie obowiązki, w przerwach dyskretnie odwiedzał co nadobniejsze wdowy, spędzał wesołe wieczory w domach przyjaciół intelektualistów oraz swarzył się ze stale rosnącą grupą wrogów. Było to całkiem sympatyczne bytowanie, zadowalające w jednakowym stopniu mózg i serce, gonady i nadnercza; zaspokojenia doznawała zarówno społeczna persona, jak również jego własne „ja”. Nie dotknęło go jeszcze żadne rażąco niezasłużone czy też oczywiste i jawne nieszczęście. Mógł sobie nadal roić, że nie musi płacić za swoje uciechy, że wolno mu bezkarnie pożądać i bez żadnych konsekwencji nienawidzić. Jego przeznaczenie zaczęło oczywiście regulować z nim rachunki, odbywało się to jednak na razie cicho i dyskretnie. Grandier nie odczuwał żadnego fizycznego bólu, doświadczał jedynie niedostrzegalnie pogłębiającego się spospolitowania oraz wewnętrznego znieczulenia: stopniowo zamykało się okno, którym dusza spogląda na Wieczność. Osobnik o jego temperamencie – sangwino-cholerycznym według nomenklatury ówczesnej medycyny humoralnej – nadal uznawał za pewnik, że wszystko na tym świecie podąża właściwym torem. Lecz jeśli tak istotnie jest, oznacza to, że Bóg rezyduje w swoim Niebie. Proboszcz był szczęśliwy. Albo też, by ująć rzecz nieco dokładniej, wśród jego zmieniających się humorów nadal przeważał humor maniakalnyk35.
Wiosną 1623 roku zmarł dźwigający brzemię lat i zaszczytów Scévole de Sainte-Marthe; pochowano go z należytą pompą w kościele Saint-Pierre-du-Marché. Sześć miesięcy później, podczas nabożeństwa żałobnego, w którym uczestniczyli wszyscy notable Loudun i Châtellerault, Chinon i Poitiers, Grandier wygłosił na cześć wielkiego człowieka oraison funébre. Była to bardzo długa i wspaniała oracja wygłoszona w manierze (jeszcze nie staromodnej, albowiem pierwsze wydanie listów Balzaca, rewolucyjnych pod względem stylu, ukazało się dopiero rok późniejk36) „żarliwych, bogobojnych humanistów”. Rozbudowane zdania skrzyły się od cytatów z klasyków i Pisma Świętego, a w każdym dumnie puszyła się pretensjonalna i powierzchowna erudycja. Ci, którzy kochali się w podobnych spektaklach – a któż się w nich nie kochał w roku 1623? – otrzymali zdecydowanie to, czego chcieli. Mowę przyjęto z ogólnym aplauzem. Abel de Sainte-Marthe był tak poruszony elokwencją proboszcza, że napisał, a potem rozpowszechnił drukiem stosowny łaciński epigramat. Nie mniej pochlebnie brzmiały wiersze, które w języku bardziej potocznym napisał prokurator królewski monsieur Trincant:
Ce n’est pas sans grande raisonQu’on a choici ce personnagePour entreprendre l’oraisonDu plus grand homme de son âge;Il fallait véritablementUne éloquence sans facondePour louer celuy dignementQui n’eut point de second au mondek37.
Nieszczęsny monsieur Trincant! Kochał Muzy szczerą i namiętną, lecz beznadziejną miłością. Kochał je, lecz najwyraźniej bez wzajemności. Jednak jeśli nawet nie potrafił tworzyć poezji, to przynajmniej potrafił o niej mówić. Od roku 1623 salon w domu królewskiego prokuratora stał się ośrodkiem życia intelektualnego Loudun. Tyle tylko, że po odejściu de Sainte-Marthe’a życie to bardzo skarlało. Sam Trincant był solidnie oczytany, co jednak nie dotyczyło większości jego przyjaciół i krewnych. Wykluczeni spod dachu Hôtel Sainte-Marthe ludzie ci, na całe nieszczęście, mieli oparte, by tak rzec, na zasiedzeniu prawo do otrzymywania zaproszeń od królewskiego prokuratora. Ilekroć jednak wchodzili drzwiami, oknem ulatywało wykształcenie i ciekawa rozmowa. Ale czyż mogło być inaczej, skoro gośćmi były stadka trajkoczących kobiet, prawnicy mający wiedzę wyłącznie o statutach i procedurach, ziemianie interesujący się tylko psami gończymi i końmi? Orszak ów uzupełniali aptekarz monsieur Adam oraz chirurg monsieur Mannoury – Adam miał długi nos, a Mannoury oblicze jak księżyc i baryłkowaty brzuch. Z powagą i namaszczeniem godnymi doktorów Sorbony perorowali na temat zalet antymonu oraz puszczania krwi, o przydatności mydła w lewatywach oraz przyżegania w leczeniu ran postrzałowych. Następnie, ściszając głosy, rozprawiali (zawsze, ma się rozumieć, w najściślejszej konfidencji) o francy markiza, o drugim poronieniu małżonki królewskiego doradcy, wreszcie o tym, że młoda córka siostry bajlifa zapadła na blednicę. Absurdalni i pretensjonalni, zarazem arcypoważni i śmieszni, aptekarz i chirurg stanowili wymarzony obiekt kpin. Ich osoby wprost domagały się sarkastycznych komentarzy, ironicznych i drwiących uwag. Proboszcz zaś – z bezlitosnym okrucieństwem człowieka inteligentnego, który dla dowcipu gotów jest zjeść własną brodę – raczył ich tym, o co sami się napraszali. Rychło zyskał sobie dwóch nowych wrogów.
Zapowiadało się też, że niebawem przybędzie następny. Prokurator królewski był wdowcem w średnim wieku z dwiema córkami na wydaniu; starsza, Philippe, była tak uderzająco ładna, że zimą roku 1623 proboszcz coraz częściej zerkał w jej kierunku.
Spoglądając na dziewczynę krzątającą się wśród gości ojca, porównywał ją taksującym wzrokiem z pewną wesołą młodą wdówką, którą pocieszał w każde wtorkowe popołudnie po przedwczesnej śmierci jej nieszczęsnego kochanego męża winiarza. Ninon nie miała wykształcenia i ledwie potrafiła się podpisać. Jednak pod niepocieszoną czernią żałobnych szat jej pełne ciało dopiero zaczynało tracić jędrność. Grandier odkrywał skarby: żar zmysłów, biel skóry; biło tam niewyczerpalne źródło namiętności, równocześnie szaleńczej i naukowo chłodnej; nieokiełznanej, a jednak cudownie uległej i posłusznej. I, dzięki Bogu, nie trzeba było mozolnie burzyć barier pruderii; nie istniała konieczność odbywania nużących preliminariów w postaci platonicznej idealizacji ani też petrarkiańskich zalotów! Na trzecim spotkaniu proboszcz zaryzykował i wyrecytował pierwsze linijki jednego ze swoich ulubionych wierszy:
Souvent j’ai menti les ébatsDes nuits, t’ayant entre mes brasFoldtre toute nue;Mais telle jouissance, hélas!Encor m’est inconnuek38.
Dama nie zaprotestowała, tylko roześmiała się szczerze i rzuciła mu spojrzenie spod rzęs, przelotne wprawdzie, lecz jakże wymowne. Toteż pod koniec piątego spotkania mógł już znów pozwolić sobie na zacytowanie Tahureauk39:
Adieu, ma petite maîtresse,Adieu, ma gorgette et mon sein,Adieu, ma délicate main,Adieu, donc, mon téton d’albâtre,Adieu, ma cuisette folâtre,Adieu, mon oeil, adieu, mon coeur,Adieu, ma friande douceur!Mais avant que je me départe,Avant que plus loin je m’écarte,Que je tâte encore ce flancEt le rond de ce marbre blanck40.
Żegnaj, lecz tylko na jeden dzień, do chwili gdy przyjdziesz do Świętego Piotra, żeby odbyć cotygodniową spowiedź – proboszcz nadzwyczaj przestrzegał, by wierni spowiadali się co tydzień – i otrzymać zwykłą pokutę. Potem, przed następnym wtorkiem on, Grandier, wygłosi kazanie, które właśnie przygotował, kazanie na święto Oczyszczenia Przenajświętszej Dziewicy, najlepszą rzecz, jaka wyszła spod jego pióra od czasu mowy żałobnej na cześć monsieur de Sainte-Marthe’a. Cóż za elokwencja, cóż za wyborowa i głęboka wiedza, jakaż subtelna, lecz zarazem nadzwyczaj solidna teologia! Oklaski, powinszowania! Lieutenant criminel będzie wściekły, a mnisi zzielenieją z zawiści. „Wielebny le curé, przeszedł pan wprost samego siebie. Wasza wielebność jest niezrównany!”. Na kolejne spotkanie uda się opromieniony blaskiem chwały, a zamiast lauru zwycięzcy otrzyma jej czułe objęcia, nagrodą mu będą jej pocałunki, jej pieszczoty, ostateczne ubóstwienie w raju jej uścisków. Niech karmelici gadają sobie o ekstazach, o przedsmaku nieba, o nadzwyczajnych łaskach oraz zaślubinach duchowych! On miał swoją Ninon i to mu wystarczyło. Jednakże, spoglądając ponownie na Philippe, proboszcz zaczynał się zastanawiać, czy aby na pewno wystarczy. Wdowy były wielkim ukojeniem, dlatego też nie widział powodów, żeby odwoływać swoje wtorki; skądinąd wdowy zdecydowanie utraciły już dziewictwo; zbyt wiele wiedziały, a na dobitkę zaczynały nadmiernie tyć. Ramiona Philippe były nadal szczupłe i kościste jak u małej dziewczynki, piersi jak jabłuszka, szyja natomiast delikatna i smukła niczym u nastolatki. O, jakże zachwycające było to pomieszanie młodzieńczej gracji z młodzieńczą niezgrabnością! Jakże wzruszające, a jednocześnie ekscytujące były chwile, gdy śmiała, niemal ryzykowna, a przez to i nieroztropna kokieteria ustępowała nagle miejsca dziewczęcej bojaźni! Szarżując teatralnie w roli Kleopatry, zapraszała mężczyzn do wcielania się w rolę Antoniusza. Jeśli jednak któryś dał do zrozumienia, że przyjmuje zaproszenie – królowa Egiptu znikała, a pozostawało tylko dziecko, przerażone i błagające o litość. Lecz w następnej chwili, gdy błaganiu dawano posłuch, powracała syrena, śpiewająca o swoich wdziękach, nęcąca zakazanymi owocami tak bezczelnie, jak potrafią tylko zepsuci do szpiku kości i doskonale niewinni. Niewinność, czystość – jakąż wspaniałą orację ułożył o tym przymiocie najbardziej wzniosłym ze wzniosłych! Kobiety powinny płakać, gdy będzie ją wygłaszał – to piorunowym głosem, to znów najcichszym szeptem – z kazalnicy świątyni. Nawet mężczyznom powinna przemówić do serc. Czystość skąpanej w rosie lilii, niewinność owieczek i maleńkich dzieci. A pomimo to mnisi zzielenieją z zawiści. Lecz niestety, tylko w kazaniach i w niebiosach lilie nie ulegają z czasem więdnięciu i gniciu, a każdej owieczce i barankowi nie jest przeznaczone najpierw przeistoczenie się w niezmordowanie lubieżne zwierzę, a potem zawiśnięcie na rzeźnickim haku; potępieni stąpają w piekle po żywych chodnikach, poukładanych w szachownicę wątłych ciałek nieochrzczonych dzieci. Poczynając od Upadku, całkowita niewinność stała się faktycznie tożsama z całkowitym zdeprawowaniem. Każda młódka ma w sobie zadatki na najbardziej zręczną, sprytną i doświadczoną z wdów, no i za sprawą grzechu pierworodnego każda, nawet najniewinniejsza istota jest już skażona nieczystością. Mieć swój udział w tym, żeby owo skażenie się rozrosło; patrzeć, jak dziewiczy pąk rozwija się w wybujały, rozrosły kwiat – byłaby to rozkosz nie tylko dla zmysłów, ale także dla refleksyjnego intelektu oraz woli. Byłaby to moralna, a jednocześnie, by tak rzec, metafizyczna zmysłowość.
Philippe zaś była nie tylko młoda i dziewicza. Pochodziła z dobrej rodziny, wychowano ją w duchu pobożności, odznaczała się też nadzwyczajnymi uzdolnieniami. Miała buzię jak z obrazka, katechizm recytowała z pamięci; grała na lutni, lecz uczęszczała regularnie do kościoła; miała maniery szlachetnej damy, jednak lubiła czytać, a nawet znała nieco łaciny. Złowienie takiego zwierzątka zaspokoiłoby ambicje myśliwego, ponadto wszyscy wtajemniczeni w sprawę uznaliby trofeum za godne i nadzwyczajne.
W arystokratycznym świecie kilka lat później „kobiety – jak napisał Bussy-Rabutink41 – zyskały w oczach mężczyzn taką estymę jak herby”. Zdobycie jakiejś słynnej piękności stało się nieomal równoznaczne z podbojem prowincji. Dzięki triumfom w buduarze, a potem w łożnicy tacy mężczyźni, jak Marsillack42 i Nemoursk43 oraz Chevalier de Gramontk44 cieszyli się sławą dorównującą nieledwie, dopóki trwała, sławie Gustawa Adolfa czy Wallensteina. W ówczesnym modnym żargonie mężczyzna „wplątywał się” w takie chwalebne przygody miłosne, czynił to z premedytacją i z pełną świadomością czynu, po to, by odegrać znaczniejszą rolę w świecie. Seks może służyć do samoutwierdzania oraz samotranscendencji – albo w celu wzmocnienia ego i skonsolidowania persona socialis poprzez jakieś wyjątkowe „wplątanie” i heroiczny podbój; albo w celu anihilacji owej kategorii i przekroczenia ograniczeń narzucanych przez ego w niepojętej dla rozumu ekstazie zmysłowości, szaleńczym romantycznym uniesieniu czy – już bardziej godziwie – we wzajemnym miłosierdziu doskonałego małżeństwa. Dzięki młodym chłopkom oraz niemal ze szczętem pozbawionym oporów i wywodzącym się z klasy średniej wdowom o wybujałych żądzach, proboszcz osiągał taką samotranscendencję, jakiej tylko zapragnął. Osoba Philippe Trincant stwarzała możliwość najmilszego i najmodniejszego utwierdzenia własnego „ja” – wraz ze spodziewanym dalszym ciągiem (gdy podbój zostanie już skonsumowany) w postaci jakiejś szczególnie rzadkiej, a przez to cennej zmysłowej samotranscendencji.
Wspaniałe marzenia! Lecz oto na drodze do ich realizacji stanęła nader przykra przeszkoda. Ojcem Philippe był Louis Trincant, a Louis Trincant był najlepszym przyjacielem proboszcza, jego najbardziej lojalnym i zdecydowanym sojusznikiem w wojnie z mnichami, lieutenant criminel i pozostałymi adwersarzami. Louis Trincant ufał mu, ufał mu tak dalece, że skłonił swoje córki do porzucenia dotychczasowego spowiednika i przeniesienia się do konfesjonału Grandiera. A czy wielebny curé mógłby wyświadczyć mu uprzejmość i wygłosić do nich od czasu do czasu kilka słów o obowiązkach córek i panieńskiej skromności? A czy zgodzi się z tym, że Guillaume Rogier nie byłby zbyt dobrą partią dla Philippe, za to jak ulał dla Françoise? Philippe powinna zaś ćwiczyć się w łacinie: czy curé nie znalazłby czasu, żeby od czasu do czasu udzielić jej lekcji? Zawieść takie zaufanie byłoby karygodnym występkiem. Ale przecież właśnie ta ostatnia cecha stanowiła wystarczający powód, by występek ów popełnić. Na wszystkich poziomach naszego istnienia, od mięśniowego i zmysłowego do moralnego oraz intelektualnego, każda czynność generuje swoje przeciwieństwo. Patrzymy na przedmiot barwy czerwonej: pobudzenie wzrokowe wzmaga naszą percepcję zieleni, i nawet, w pewnych okolicznościach, sprawia, iż wokół czerwonego przedmiotu dostrzegamy zielony nimb albo zielony powidok, gdy przedmiot ów zostanie usunięty z naszego pola widzenia. Poruszamy się: ulega pobudzeniu pewien zespół mięśni i automatycznie, drogą pobudzenia kręgowego, przeciwstawne mięśnie zostają zablokowane. Ta sama zasada obowiązuje na wyższych poziomach świadomości. Następstwem każdego „tak” jest odpowiednie „nie”. „Więcej jest prawdy w uczciwym zwątpieniu, wierz mi, niż w połowie dogmatów”k45. Jest też (co zauważył już wcześniej Butlerk46 i o czym często będziemy mogli się przekonać w tej opowieści), zaprawdę więcej jest zwątpienia w uczciwej wierze niż u wszystkich Bradlaughówk47 i we wszystkich podręcznikach marksizmu. W dziedzinie edukacji moralnej indukowanie nastręcza szczególnie trudny problem. Jeśli bowiem każde „tak” automatycznie wywołuje przeciwstawne „nie”, czy można wpoić komuś zasady właściwego postępowania, nie indukując w nim jednocześnie postępowania niewłaściwego, stanowiącego jego przeciwieństwo? Owszem, znamy sposoby neutralizowania zjawiska psychicznej indukcji, o tym jednak, że nie zawsze są odpowiednio stosowane, świadczy dobitnie istnienie znacznej liczby upartych i „krnąbrnych” dzieci, nastawionych do wszystkiego „na nie” dorastających młodych ludzi oraz przewrotnych i uwikłanych w sprzeczności dorosłych. Nawet osoby zrównoważone i opanowane doświadczają niekiedy paradoksalnej pokusy, żeby postąpić dokładnie odwrotnie, niż powinny. Bardzo często pokusa skłania do czynienia bezsensownego lub też nieprzynoszącego żadnych korzyści zła, do niczym nieuzasadnionego i, można rzec, bezinteresownego gwałcenia zdrowego rozsądku oraz zwykłej przyzwoitości. Większości tych indukowanych pokus opieramy się skutecznie – większości, lecz nie wszystkim. Rozsądni i z gruntu przyzwoici ludzie często zupełnie nagle i nieoczekiwanie podejmują postępowanie, które skądinąd oni sami pierwsi by potępili. W takich przypadkach wydaje się, że umysł sprawcy takiego działania opanowała jakaś obca i wroga mu siła. Faktycznie taki ktoś pada ofiarą neutralnego mechanizmu, który (wcale nierzadko dotyczy to maszyn) wymknął się spod kontroli i ze sługi stał się panem. Philippe była nadzwyczaj atrakcyjna, a przecież „…w krwi płomieniach słomą są przysięgi”k48. Jednak obok ognia we krwi jest jeszcze indukcja w mózgu. Trincant był najlepszym przyjacielem proboszcza. Już sama świadomość, że takie postępowanie będzie czymś straszliwym, ohydnym, wzbudzało w umyśle Grandiera perwersyjną żądzę zdrady. Zamiast zmobilizować siły duchowe i oprzeć się pokusie, próbował znaleźć powody, żeby jej ulec. Jął wmawiać sobie, że kto jak kto, ale ojciec takiego prześlicznego kwiatuszka nie powinien aż tak dalece ufać ludziom. Jest to przecież szaleństwo – nie, nawet coś gorszego od szaleństwa: zbrodnia wymagająca zasłużonej kary. Lekcje łaciny, śmiechu warte! Powtarzał się przypadek Heloizy i Abelarda, z prokuratorem królewskim w roli kanonika Fulberta, zachęcającego gwałciciela, żeby się nie krępował i użył sobie do woli. Brakowało tylko jednego – przywileju, którego tak ochoczo udzielono nauczycielowi Heloizy, mianowicie stosowania kar cielesnych. Zresztą nawet gdyby tego skończonego głupca, Trincanta, o to poproszono, zapewne udzieliłby zgody…
Mijały dni. Wdowa kontentowała się swoimi wtorkami, jednak przez większość pozostałych dni tygodnia Grandiera można było spotkać u prokuratora. Françoise wyszła już wprawdzie za mąż, ale jej siostra przebywała w rodzinnych pieleszach i czyniła znakomite postępy w łacinie.
Omne adeo genus in terris hominumque ferarumqueet genus aequoreum, pecudes pictaeque volucres,infurias, ignemque ruunt; amor omnibus idemk49.
Nawet rośliny doświadczały subtelnej namiętności:
Nutant ad mutua palmaefoedera, populeo suspirat populus ictu,et platani platanis, alnoque assibilat alnusk50.
Philippe mozolnie tłumaczyła Grandierowi co bardziej uczuciowe fragmenty poetów oraz najbardziej drastyczne epizody z mitologii. Proboszcz z samozaparciem (którego narzucenie sobie bardzo ułatwiała mu wdowa) wystrzegał się wszystkiego, co stanowiłoby zamach na cześć uczennicy; wszystkiego, co mogłoby bodaj uchodzić za deklarację, a nawet propozycję. Ot, po prostu był czarujący i interesujący, powtarzał dziewczynie kilka razy na tydzień, że jest najbardziej inteligentną kobietą, jaką zna; tylko niekiedy spoglądał na nią tak, że Philippe spuszczała wzrok i się rumieniła. Wszystko to wydawało się doprawdy stratą czasu, jednak ostatecznie było nawet dość zabawne. No i na szczęście miał swoją Ninon, a poza tym – również na szczęście – dziewczyna nie mogła czytać w jego myślach.
Siedzieli w tym samym pokoju, lecz nie w tym samym wszechświecie. Philippe, już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta, przebywała w różowym przedsionku fantazji, usytuowanym gdzieś pomiędzy niewinnością a doświadczeniem. Nie w Loudun było jej miejsce, na pewno nie wśród wszystkich tych megier, nudziarzy i gburów, tylko u boku jakiegoś bożka w prywatnym Elizjum; jej, przeobrażonej blaskiem wschodzącej miłości oraz imaginacyjnego seksu. Te jego ciemne oczy, te wąsiki, te białe, wypielęgnowane dłonie – wszystko to prześladowało ją niczym wyrzuty sumienia. A jaki bystry rozum, cóż za głębia wiedzy! Prawdziwy archanioł, równie mądry jak piękny, równie łaskawy jak mądry. I do tego uważał ją za inteligentną dziewczynę, wychwalał jej piękność, i nade wszystko patrzył na nią takim szczególnym wzrokiem. Czyżby…? Lecz nie, nie, już takie myśli zakrawały na świętokradztwo, były grzechem. Jakże jednak ona, Philippe, mogła się z nich wyspowiadać – jemu?
Toteż skupiła całą uwagę na łacinie.
Turpe senex miles, turpe senilis amork51.
Jednak po chwili owładnęła nią gwałtowna tęsknota. W jej wyobraźni wspomnienia tych nieokreślonych przyjemności skojarzyły się nagle z tym wszystkowidzącym spojrzeniem, z tymi białymi, a jednak porośniętymi włosem rękami. Zadrukowana stronica zafalowała jej przed oczami; Philippe zawahała się i zająknęła. „Plugawy stary weteran” – wykrztusiła wreszcie. Grandier uderzył ją lekko linijką w dłoń i oświadczył, że ma szczęście, iż nie jest chłopcem, bo gdyby chłopcu przytrafił się taki błąd, on, Grandier, musiałby zastosować bez porównania surowsze środki. Machnął w powietrzu liniałem. Tak, bez porównania surowsze. Philippe zerknęła na niego, po czym szybko odwróciła głowę. Jej policzki poczerwieniały.
Françoise, mocno już osadzona w prozaicznym i wypranym ze złudzeń szczęściu udanego mariażu, dostarczała siostrze informacji z pierwszej linii małżeńskiego frontu. Philippe słuchała z zainteresowaniem, wiedząc jednak, że jeśli chodzi o nią, wszystko zawsze będzie inaczej. Marzenie przedłużało się, nieustannie obrastało wciąż nowymi szczegółami. W pewnej chwili zaczęła sobie wyobrażać, że jest gospodynią proboszcza i mieszka na plebanii. Potem proboszcz awansował na stolicę biskupią w Poitiers, a jego pałac połączył z jej domkiem na przedmieściach podziemny korytarz. Albo inaczej: otrzymała w spadku sto tysięcy srebrnych koron, toteż on mógł zrzucić sutannę i odtąd zaczęli dzielić czas pomiędzy dwór królewski a ich wiejską posiadłość.
Zawsze jednak, prędzej czy później, powracała do rzeczywistości; powracała wtedy ponura świadomość, że ona sama nazywa się Philippe Trincant, on zaś jest wielebnym curé, że nawet jeśli ją kocha (a doprawdy nie miała powodów, by tak sądzić), przecież nie wolno mu jej tego wyznać, a gdyby, co nieprawdopodobne, jednak do tego doszło, jej, Philippe, powinnością zawsze będzie zatkanie uszu. Tymczasem jednak jakież to cudowne uczucie wyobrażać sobie – nad szyciem, nad książką, nad tamborkiem do haftowania – niemożliwe! A potem ta przejmująca bolesna radość, gdy słyszy jego stukanie do drzwi, jego kroki, jego głos! Ów wspaniały rytuał, niebiańskie purgatorium: siedzieć obok niego w bibliotece ojca, tłumaczyć Owidiusza (specjalnie popełniała błędy, żeby groził jej karą cielesną), słuchać jego głębokiego, dźwięcznego głosu, gdy opowiadał jej o kardynale, o buntowniczych protestantach, o wojnie w Niemczech, o poglądach jezuitów na łaskę uprzedzającą i o własnych perspektywach na awans. Gdybyż wszystko to mogło trwać wiecznie! Pragnienie to przypominało jednak (dlatego że madrygał tak pięknie się kończy, że światło zmierzchu zmienia wszystkie przedmioty, nadając im nieporównywalnie więcej uroku), przypominało jednak żądanie, żeby słońce zachodziło nieustannie, żeby można było stale doświadczać tego zapadania się w wieczność. Poniekąd czuła, że sama się oszukuje, w zamian jednak za kilka błogich tygodni potrafiła przekonać sama siebie, odsuwając na bok rozum, że oto życie zatrzymało się w Raju i że już tam pozostanie. Było tak, jakby przepaść dzieląca fantazję i rzeczywistość nagle przestała istnieć. Realne życie i jej marzenia zespoliły się na chwilę w jedność. Wytwory jej wyobraźni przestały już być pokrzepiającym przeciwieństwem faktów: stały się z nimi tożsame. Philippe odczuwała rozkosz, była to jednak, tłumaczyła sobie, rozkosz bezgrzeszna, bo nasycona takim spokojem, tak doskonale duchowa; rozkosz niebiańska, rozkosz, której mogła ulec całą sobą, całym sercem, bez obaw i samooskarżeń. Im zaś głębiej zatracała się w tej rozkoszy, tym bardziej ta rozkosz przybierała na sile, aż wreszcie Philippe nie mogła już dłużej milczeć. Pewnego dnia wspomniała o swoich przeżyciach, klęcząc w konfesjonale – oczywiście bardzo ostrożnie, nie dając poznać Grandierowi (tak przynajmniej sądziła), że przyczyną jej uczuć jest on sam.
Potem były coraz to nowe spowiedzi. Proboszcz słuchał uważnie i wtrącał niekiedy pytanie, które upewniało ją w przekonaniu, że niczego nie podejrzewa, że jej niewinne oszustwa odniosły skutek. Nabierając odwagi, Philippe wyznała mu wreszcie wszystko, w najintymniejszych szczegółach. Czuła, że oto jej szczęście przekroczyło wszelkie możliwe granice, by przeistoczyć się w coś na kształt wiecznotrwałego paroksyzmu cudownego szału, który – jeśli tylko zechce – ona sama może dowolnie rozciągnąć w czasie, i to niejeden raz, bez końca. Bez końca, bez końca. I wreszcie nadszedł dzień, gdy się przejęzyczyła i zamiast „on” powiedziała „ty”; usiłowała niezręcznie sprostować omyłkę, speszyła się; potem, gdy zaczął ją wypytywać, rozpłakała się i wyznała prawdę.
„Nareszcie – powtarzał sobie Grandier – nareszcie!”.
Teraz wszystko było już proste, sprowadzało się do starannego stopniowania słów i gestów, delikatnego modulowania czułości: od zawodowej chrześcijańskiej do petrarkiańskiej, a potem do aż nazbyt ludzkiej i samotranscendentnie zwierzęcej. Droga w dół jest zawsze łatwa, a w tym wypadku do zmniejszenia tarcia należało użyć mnóstwa kazuistyki; gdy zaś kres drogi zostanie osiągnięty, on, Grandier, udzieli wszelkiej absolucji, o jaką tylko może prosić dziewczyna.
Kilka miesięcy później wszystko zostało zwieńczone należytym finałem. Bogiem a prawdą, proboszcz był trochę zawiedziony. Ech, co go podkusiło, dlaczego nie poprzestał na wdowie?
Tymczasem u Philippe spokojne uniesienie ustąpiło miejsca przerażająco realnej namiętności, ujawnionej i odwzajemnionej; długotrwałym katuszom moralnych zmagań, modlitwom do Boga o siłę; składanym samej sobie przysięgom, że nigdy już nie ulegnie; wreszcie, gdy dziewczyną owładnęła rozpacz, zupełnie jakby na chwilę przed skokiem w przepaść – kapitulacji. Tej ostatniej nie towarzyszyło wszelako nic takiego, czego wcześniej oczekiwała. Ku swojemu zaskoczeniu przekonała się natomiast o czymś innym, mianowicie, że jej archanioł okazał się obłąkańczym brutalem; Philippe skonstatowała też, że oto gdzieś w bezdni jej umysłu i ciała rodzi się zrazu ofiara, której los musi nieuchronnie się spełnić, potem cierpiąca, a więc i szczęśliwa męczennica, wreszcie – nieoczekiwanie i apokaliptycznie – jakaś obca i nieznana istota, zupełnie do niej niepodobna, tak jak ów wymowny kaznodzieja, dowcipny i najwyższej ogłady humanista, w którym się zakochała, w niczym nie przypominał owego okrutnego i drapieżnego wcielenia pasji i namiętności. Jednak zakochanie się, zaczynała to teraz pojmować, to nie to samo co miłość. Zakochanie się było tylko wyobrażeniem, a obiekt miłości okazał się abstrakcją. Gdy się bowiem kogoś kocha, kocha się go całego, całym sobą, duszą oraz każdą cząsteczką ciała, całym swoim „ja” oraz tym czymś, czego wcześniej Philippe była nieświadoma, tą nowo odkrytą obcą istotą, obecną poniżej „ja”, ponad nim i wewnątrz. Dziewczyna była teraz cała miłością i tylko miłością. Nie istniało nic prócz miłości – zupełnie nic.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki