Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy wspaniały świat to jedna z najsłynniejszych antyutopii w literaturze XX wieku. Przedstawiona w powieści Huxleya wizja przyszłego społeczeństwa, które osiągnęło stan całkowitego zorganizowania i zrealizowało ideał powszechnej szczęśliwości, jest wizją przerażającą.
W roku 2541 (czyli w 632 roku nowej „ery Forda”) obywatele Republiki świata powstają w rezultacie sztucznego zapłodnienia i klonowania. Od niemowlęcia poddawani są wszechstronnemu psychologicznemu i biologicznemu warunkowaniu - po to, by w wieku dojrzałym stać się cząstkami kastowej społeczności, złożonej z pozbawionych wyższych uczuć ludzkich automatów. Czy ten „wspaniały świat”, w którym dominuje seks, prymitywne rozrywki, narkotyk soma, jest tylko zrodzoną w wyobraźni pisarza fantasmagorią?...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
ALDOUS HUXLEY
NOWY WSPANIAŁY
Tytuł oryginału: Brave New World
Projekt okładki: Urszula Pągowska – KreacjaPro; dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Konwersja do formatu EPUB: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska
© 1932, 1946 by Aldous Huxley. All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1997, 2013
© for the Polish translation by Bogdan Baran
ISBN 978-83-7758-404-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2013
Wydanie I
Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym wejściem napis: „Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”, na tablicy zaś wyryte hasło Republiki Świata: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”.
Okna ogromnej sali na parterze wychodziły na północ. Zimny (pomimo pełni lata za szybami, pomimo tropikalnego upału we wnętrzu sali), ostry i przenikliwy blask zaglądał w okna, chciwie poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w tkaninę, jakiejś bladej gęsiej skórki akademika, lecz znajdował tylko szkło, nikiel i matowo lśniącą porcelanę laboratoryjną. Chłód natrafiał na chłód. Okrycia robocze pracowników były białe, dłonie w gumowych rękawiczkach trupio bladej barwy. Światło – lodowate, martwe, upiorne. Tylko z żółtych rurek mikroskopów czerpało ono nieco substancji bogatej i żywej, kładąc się na polerowanych rurkach niczym smakowite płaty masła ułożone rzędami wzdłuż stanowisk roboczych.
– A to – powiedział dyrektor, otwierając drzwi – jest dział zapładniania.
Gdy dyrektor „Rozrodu i Warunkowania” wkraczał do sali, trzystu zapładniaczy pochylało się nad przyrządami, wstrzymując dech i w pełnym zaabsorbowania skupieniu z rzadka wydając bezwiedny gwizd lub pomruk. Grupa nowo przybyłych studentów, bardzo młodych, różowiutkich żółtodziobów, z pokorą dreptała nerwowo za dyrektorem. Każdy z nich trzymał kajet, w którym desperacko bazgrał, gdy tylko wielki człowiek raczył przemówić. Z pierwszej ręki. To był rzadki przywilej. Dyrektor „Rozrodu i Warunkowania” na Londyn Centralny zawsze dbał o to, by osobiście oprowadzać swych nowych praktykantów po poszczególnych działach.
– To tak żeby dać ogólne pojęcie – wyjaśniał im. Bo aby rozumnie pracować, jakieś ogólne pojęcie rzecz jasna mieć muszą – choć możliwie najmniejsze, jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem, jak każdy wie, przydaje cnót i szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny.
– Jutro – zwykł dodawać, uśmiechając się uprzejmie, acz z odrobiną surowości – zabierzecie się do poważnej pracy. Nie będziecie mieć czasu na rzeczy ogólne. Na razie jednak…
Na razie obowiązywał przywilej. Z pierwszej ręki do kajetu. Chłopcy smarowali jak szaleni.
Wysoki, raczej chudy, wyprostowany dyrektor zmierzał w głąb sali. Miał długą dolną szczękę, zęby nieco wystające, ledwo zakryte, gdy nie mówił, przez pełne, kunsztownie wygięte wargi. Stary, młody? Trzydzieści? Pięćdziesiąt pięć? Trudno było określić. Zresztą nie miało to znaczenia; w ów czas nieustającej stabilności, A.F. 632, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy pytać o wiek.
– Wyjdę od punktu wyjścia – powiedział dyrektor RiW, a co bardziej gorliwi studenci utrwalili jego zamiar w kajetach: Wyjść od punktu wyjścia. – To – machnął ręką – są inkubatory. – A otwierając odosobnione drzwi, pokazał im szeregi półek zapełnionych ponumerowanymi probówkami.
– Tygodniowy zapas jaj. Trzymany – wyjaśnił – w temperaturze krwi. Męskie gamety – tu otworzył inne drzwi – muszą być przechowywane w temperaturze trzydziestu pięciu stopni, nie trzydziestu siedmiu. Temperatura krwi sterylizuje. Barany zamknięte w termogenie nie poczynają jagniąt.
Wsparty o inkubatory podawał studentom (a ołówki gryzmoliły z pośpiechem) krótki opis nowoczesnego procesu zapładniania; najpierw powiedział, rzecz jasna, o jego chirurgicznym etapie wstępnym: o „zabiegu, któremu poddajemy się chętnie dla dobra Społeczeństwa, nie mówiąc już o gratyfikacji w wysokości półrocznej pensji”. Następnie omówił zwięźle technikę utrzymywania wyodrębnionego jajnika przy życiu i zapewnienia jego funkcjonowania. Potem przeszedł do podania optymalnej temperatury, stopnia zasolenia, kleistości, wspomniał o naturze płynu, w którym przechowuje się wyodrębnione dojrzałe jaja; prowadząc swych podopiecznych do stanowisk roboczych, pokazał im, jak się ów płyn wydobywa z probówki; jak się go kropla po kropli wprowadza na specjalnie ogrzane szkiełka mikroskopowe; jak się zawarte w nim jaja testuje co do odchyleń, przelicza i przenosi do porowatego pojemnika; jak (tu zademonstrował przebieg tej czynności) pojemnik ów zostaje zanurzony w ciepłym roztworze ze swobodnie pływającymi plemnikami – tu podkreślił, że najmniejsze stężenie może wynosić sto tysięcy na centymetr sześcienny; jak, po dziesięciu minutach, zbiornik zostaje wyjęty z płynu, a jego zawartość ponownie przebadana; jak w przypadku, gdy któreś z jaj pozostało nie zapłodnione, zanurza się je ponownie, a potem w razie potrzeby raz jeszcze; jak zapłodnione jaja wracają do inkubatorów, gdzie alfy i bety pozostają aż do zakończenia butlacji, gdy tymczasem gammy, delty i epsilony wydobywa się po trzydziestu sześciu godzinach i poddaje procesowi Bokanowskiego.
– Procesowi Bokanowskiego – powtórzył dyrektor, a studenci podkreślili w swych małych kajetach. Jedno jajo, jeden embrion, jeden osobnik dorosły – proces normalny.
Jednakże jajo zbokanowizowane będzie pączkować, mnożyć się, dzielić. Od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu pączków, a każdy pączek rozwinie się w doskonale ukształtowany embrion, każdy embrion w pełnego osobnika dorosłego. Tak iż w miejsce jednego człowieka będzie powstawało dziewięćdziesięciu sześciu. Postęp.
– W zasadzie – podsumował dyrektor RiW – bokanowizacja polega na ciągu ingerencji zatrzymujących rozwój. Stopujemy normalny rozrost i, paradoks, nieprawdaż, jajo reaguje pączkowaniem.
Reaguje pączkowaniem. Ołówki pracowały zaciekle. Wskazał palcem. Spoczywający na sunącej żółwim tempem taśmie pojemnik z probówkami zniknął w dużym metalowym pudle; wynurzał się następny. Maszyny cicho pomrukiwały. Przejście probówek trwa osiem minut, poinformował. Osiem minut twardych promieni Roentgena jajo wytrzymuje z najwyższym trudem. Niektóre giną; spośród pozostałych te najmniej wrażliwe dzielą się na pół; większość daje po cztery pączki, niektóre osiem. Wszystkie wracają do inkubatorów, gdzie pączki zaczynają się rozwijać; po dwóch dniach oziębia się je nagle i w ten sposób zatrzymuje ich rozwój. Dwa, cztery, osiem… pączki reagują dalszym pączkowaniem, po czym poddawane są niemal całkowitemu zatruciu alkoholem; w efekcie pęcznieją dalej i po pączkowaniu – pączek z pączka pączka – mogą już rozwijać się w spokoju, jako że dalsze hamowanie w zasadzie prowadziłoby już do ich uśmiercenia. W ciągu tego czasu pierwotne jajo mogło zapoczątkować od ośmiu do dziewięćdziesięciu sześciu embrionów – niezwykłe, przyznacie, udoskonalenie natury. Identyczne bliźniaki – ale nie jakieś tam dwojaczki czy trojaczki dawnej epoki żyworodności, kiedy to jaja dzieliły się akcydentalnie; obecnie możemy mieć bliźniąt całe tuziny. W obfitości.
– W obfitości – powtórzył dyrektor i rozłożył ramiona, jakby rozdawał tę płodność. – W obfitości.
Jednakże któryś ze studentów zadał w swej głupocie pytanie, w czym tu korzyść.
– Mój drogi chłopcze – dyrektor gwałtownie odwrócił się ku niemu. – Czyż ty nie dostrzegasz? Czy nie dostrzegasz? – Uniósł dłoń; twarz miała uroczysty wyraz: – Proces Bokanowskiego to jeden z podstawowych czynników stabilności społecznej!
Podstawowych czynników stabilności społecznej.
Standaryzacja mężczyzn i kobiet; identyczne osobniki. Cała niewielka wytwórnia obsadzona personelem z jednego zbokanowizowanego jaja.
– Dziewięćdziesiąt sześć identycznych osób przy dziewięćdziesięciu sześciu identycznych maszynach! – Głos aż drżał radosnym uniesieniem. – Teraz panujemy nad sytuacją. Po raz pierwszy w dziejach. – Przytoczył hasło planetarne: „Wspólność, Identyczność, Stabilność”. Naprawdę wielkie słowa.
– Gdybyśmy umieli bokanowizować bez ograniczeń, cały problem byłby rozwiązany.
Rozwiązany przez standaryzowane gammy, identyczne delty, jednolite epsilony. Miliony jednakowych bliźniaków. Zasada produkcji masowej wreszcie zastosowana w odniesieniu do biologii.
– Niestety jednak – dyrektor potrząsnął głową – bokanowizować bez ograniczeń nie możemy.
Granicą wydaje się dziewięćdziesiąt sześć, wysoką średnią siedemdziesiąt dwa. Najlepszą (niestety, niedoskonałą) rzeczą, jaką można było zrobić, to wytwarzać z danego jajnika i gamet danego samca możliwie największe grupy bliźniaków. A nawet i to było trudne.
– W przyrodzie bowiem dwieście jaj dojrzewa przez lat trzydzieści. Jednakże nas interesuje ustabilizowanie populacji już obecnie, tu i teraz. Z pary bliźniąt raz na ćwierć wieku żaden pożytek.
Oczywiście, pożytek żaden. Jednakże technika Podsnapa niezmiernie przyspieszyła proces dojrzewania. Zapewnia co najmniej pięćdziesiąt dojrzałych jaj w ciągu dwu lat. Zapładniać i bokanowizować, innymi słowy, mnożyć przez siedemdziesiąt dwa, a będziemy otrzymywać średnio prawie jedenaście tysięcy braci i sióstr w stu pięćdziesięciu grupach bliźniąt, wszystkie w jednakowym, z dokładnością do dwóch lat, wieku.
– W pewnych zaś przypadkach możemy sprawić, że ten jajnik da nam ponad piętnaście tysięcy dorosłych osobników.
Skinął na jasnowłosego, rumianego młodzieńca, który właśnie przechodził w pobliżu, i zawołał:
– Panie Foster!
Rumiany młodzieniec zbliżył się.
– Panie Foster, czy może nam pan podać rekord jajnika?
– W naszym ośrodku szesnaście tysięcy dwanaście – odrzekł bez wahania pan Foster. Mówił bardzo szybko, miał żywe błękitne oczy i najwyraźniej znajdował przyjemność w przytaczaniu cyfr. – Szesnaście tysięcy dwanaście; w stu osiemdziesięciu dziewięciu grupach identyków. Ale rzecz jasna w ośrodkach tropikalnych – trajkotał dalej – mieli wyniki o wiele lepsze. Singapur często wytwarzał ponad szesnaście i pół tysiąca, Mombasa zaś doszła ostatnio do siedemnastu tysięcy. No ale oni mają pewne fory. Wystarczy zobaczyć, jak murzyński jajnik reaguje na śluz! To wprost zadziwiające, jeśli się przywykło do pracy z materiałem europejskim. Niemniej – dodał ze śmiechem (choć oczy lśniły mu blaskiem waleczności i głowę zadzierał wyzywająco) – niemniej jednak pobijemy ich, jeśli nam się uda. Pracuję teraz nad wspaniałym jajnikiem delta-minus. Zaledwie osiemnastomiesięczny. Już ponad dwanaście tysięcy siedemset dzieci, wybutlowanych lub w embrionach. I wciąż jest mocny. Jeszcze ich pobijemy.
– Oto duch, jakiego lubię! – wykrzyknął dyrektor, klepiąc pana Fostera po plecach. – Proszę z nami i niech pan pozwoli chłopcom korzystać z pańskiej głębokiej wiedzy.
Pan Foster uśmiechnął się skromnie.
– Z przyjemnością.
Ruszyli dalej.
W dziale butlacji praca przebiegała harmonijnie i w pełnym porządku. Płaty świeżej świńskiej otrzewnej przygotowane do pokrojenia na części stosownej wielkości nadjeżdżały małymi windami ze składu narządów w podziemiach. Wzzz, a potem klik! otwierają się drzwiczki windy; wyściełacz musi tylko sięgnąć po płat, wsunąć go, wygładzić i zanim wyścielona butla zdąży odpłynąć wzdłuż bezkresnej taśmy poza zasięg jego ręki, wzzz, klik! i następny płat otrzewnej wyskakuje z otchłani, czekając na wsunięcie go w następną butlę, obecnie pierwszą w tej powolnej nieskończonej procesji po taśmie.
Obok wyściełaczy stoją matrykulatorzy. Procesja posuwa się; jaja, jedno po drugim, przenoszone są z probówek do większych pojemników; wyściółka z otrzewnej zostaje zręcznie nacięta, morula wpada, wlewa się roztwór solny… i już butla sunie dalej, i już przychodzi kolej na etykietowanie. Dziedziczność, data zapłodnienia, przynależność do grupy Bokanowskiego – wszystkie te dane przenoszone są z probówek na butlę. Już nie anonimowa, lecz opatrzona nazwami, zidentyfikowana procesja sunie powoli przed siebie; przed siebie przez otwór w ścianie; powoli przed siebie do działu przeznaczenia społecznego.
– Osiemdziesiąt osiem metrów sześciennych formularzy kartoteki – oświadczył z lubością pan Foster, gdy wchodzili do pomieszczenia.
– Zawierających wszelkie potrzebne informacje – dodał dyrektor.
– Aktualizowane co rano.
– Na ich podstawie dokonuje się obliczeń.
– Tyle a tyle osobników, o takich a takich własnościach – stwierdził pan Foster.
– Takim a takim rozkładzie ilościowym.
– Optimum wybutlacji na dowolny moment.
– Szybka kompensacja nieprzewidzianych ubytków.
– Szybka – powtórzył pan Foster. – Gdyby panowie wiedzieli, ileż nadgodzin musiałem wprowadzić po ostatnim trzęsieniu ziemi w Japonii! – śmiał się dobrodusznie i kiwał głową.
– Przeznaczeniowcy ślą swoje liczby zapładniaczom.
– Którzy dostarczają im embrionów, jakich tamci sobie życzą.
– A butle docierają tutaj i określa się szczegółowo ich przeznaczenie.
– Po czym wysyła się na dół do składu embrionów.
– Dokąd właśnie pójdziemy.
I otwarłszy drzwi, pan Foster poprowadził grupę po schodach w dół do piwnic. Żar był ciągle tropikalny. Zstępowali w gęstniejący półmrok. Dwoje drzwi i dwukrotnie zakręcający korytarz chroniły piwnicę przed przenikaniem światła dziennego.
– Embriony są jak klisza fotograficzna – z łobuzerskim uśmiechem żartował pan Foster, otwierając drugie drzwi. – Znoszą tylko światło czerwone.
Rzeczywiście, duszny mrok, w który teraz weszli za Fosterem studenci, rozświetlony był purpurowo, niczym ciemność pod zamkniętymi powiekami w letnie popołudnie. Obwisłe półki, jedna nad drugą, pełne butli, lśniły niezliczonymi rubinami, a wśród rubinów przesuwały się rozmyte czerwone widma mężczyzn i kobiet o purpurowych oczach i wszelkich objawach tocznia na twarzach. Brzęk i klekot urządzeń lekko poruszał powietrze.
– Może poda im pan parę liczb, panie Foster – rzekł dyrektor, zmęczony już mówieniem.
Pana Fostera nic nie mogło uradować bardziej niż podanie paru liczb.
Dwieście dwadzieścia metrów długości, dwieście szerokości, dziesięć wysokości. Wskazał dłonią ku górze. Jak pijące kury studenci wznieśli oczy ku odległemu sklepieniu.
Trzy rzędy półek: parter, galeria pierwsza, galeria druga.
Stalową pajęczynę spiętrzonych jedna nad drugą galerii we wszystkich kierunkach pochłaniał mrok. Obok trzy czerwone widma pracowicie zdejmowały słoje z ruchomych schodów.
Schodów z działu przeznaczenia społecznego.
Daną butlę można było ułożyć na jednej z piętnastu półek, każda zaś z półek była przenośnikiem, który poruszał się z niezauważalną prędkością trzydziestu trzech i jednej trzeciej centymetra na godzinę. Dwieście sześćdziesiąt siedem dni ruchu przy prędkości ośmiu metrów na dobę. Ogółem dwa tysiące sto trzydzieści sześć metrów. Jedno okrążenie piwnicy na poziomie parteru, jedno na galerii pierwszej, połowa na drugiej, aż wreszcie rankiem dnia dwieście sześćdziesiątego siódmego światło dzienne w dziale wybutlacji. Tak zwane istnienie niezależne.
– Jednakże w ciągu tego czasu – zakończył pan Foster – wiele dla nich czynimy. Och, ogromnie dużo. – Jego śmiech był triumfującym śmiechem tego, który wie.
– Oto duch, jakiego lubię! – jeszcze raz oznajmił dyrektor. – Obejdźmy to wkoło. Niech pan mówi im wszystko, panie Foster.
Pan Foster rzetelnie wszystko im mówił.
Mówił im o rozwoju embriona w jego łożysku z otrzewnej. Nakłonił ich do skosztowania wzbogaconego surogatu krwi, którym embrion jest karmiony. Wyjaśnił, dlaczego musi się go stymulować placentyną i tyroksyną. Mówił o wyciągu z corpus luteum. Pokazał strzykawki, które rozstawione co dwanaście metrów, od zera do 2040, robiły embrionowi automatyczne zastrzyki. Mówił o owych stopniowo wzrastających dawkach śluzu, jakie stosowano na ostatnich dziewięćdziesięciu sześciu metrach trasy. Opisał sztuczny krwiobieg macierzyński umieszczany na każdej butli na sto dwunastym piętrze; pokazał im zbiornik z surogatem krwi, pompę odśrodkową, która powodowała stałe zraszanie łożyska płynem i przeprowadzała ów płyn przez sztuczne płuco i filtr wydzielin. Wspomniał o kłopotliwej skłonności embrionu do anemii i o sporych dawkach niezbędnego w tej sytuacji wyciągu ze świńskiego żołądka i z wątroby płodu źrebięcia.
Zademonstrował im prosty przyrząd, za pomocą którego podczas ostatnich dwóch spośród każdych ośmiu metrów ruchu wszystkie embriony są równocześnie potrząsane, aby oswoić je z ruchem. Wskazał na poważny charakter tak zwanego „szoku powybutlacyjnego” i wyliczył środki podejmowane dla zmniejszenia – poprzez odpowiedni trening zabutlowanego embriona – tego niebezpiecznego wstrząsu. Powiedział im o testach na płeć przeprowadzanych w okolicy dwusetnego metra. Wyjaśnił system etykietowania: „T” dla osobników męskich, kółko dla żeńskich, dla bezpłodnych zaś znak zapytania, czarny na białym tle.
– Bowiem w większości przypadków – mówił pan Foster – płodność stanowi rzecz jasna tylko kłopot. Jeden na tysiąc dwieście płodny jajnik w zupełności do naszych celów wystarczy. Jednakże chcemy mieć możliwość szybkiego wyboru. No i rzecz jasna trzeba zawsze dysponować wielkim marginesem bezpieczeństwa. Dlatego aż trzydziestu procentom żeńskich embrionów pozwalamy na normalny rozwój. Inne przez resztę kursu co dwadzieścia cztery metry otrzymują dawkę męskiego hormonu płciowego. Wynik: zostają wybutlowane jako bezpłodne, co do budowy zupełnie normalne („poza – musiał przyznać – tym, że rzadko, ale naprawdę rzadko, wyrastają im brody”), lecz bezpłodne. Absolutnie bezpłodne. Co wyprowadza nas wreszcie – kontynuował pan Foster – z dziedziny niewolniczego jedynie naśladowania natury i wiedzie ku znacznie bardziej zajmującemu światu ludzkiej wynalazczości.
Zatarł ręce. Oni rzecz jasna nie zadowalają się zwykłą pracą nad rozwojem embrionów: byle krowa to umie.
– My ponadto przeznaczamy i warunkujemy. Nasze niemowlęta wybutlowujemy w postaci uspołecznionych istot ludzkich, w postaci alf lub epsilonów, w postaci przyszłych krawców lub… – Chciał powiedzieć: „przyszłych zarządców świata”, ale powstrzymał się i rzekł: – przyszłych dyrektorów ośrodków rozrodu.
Dyrektor RiW uśmiechem podziękował za komplement.
Przebywali trzysta dwudziesty metr na jedenastej półce. Młody mechanik, beta-minus, ze śrubokrętem i kluczem francuskim pracował nad pompą surogatu krwi przy jednej z przesuwających się butli. Gdy mechanik dokręcał mutrę, bzyczenie elektrycznego motoru stawało się o ułamek tonu niższe. Niższe, coraz niższe… Ostatni obrót, rzut oka na licznik obrotów i gotowe. Przeszedł dwa kroki w dół taśmy i rozpoczął tę samą czynność przy następnej pompie.
– Zmniejszanie liczby obrotów na minutę – wyjaśniał pan Foster. – Surogat krąży wolniej, przepływa zatem przez płuca w większych odstępach czasu, dostarczając embrionowi mniej tlenu. Nie ma to jak niedobór tlenu, to najlepiej utrzymuje embrion poniżej poziomu. – Znowu zatarł ręce.
– Ale dlaczego chce pan utrzymywać embrion poniżej poziomu? – zapytał ze szczerą naiwnością jakiś student.
– Osioł! – zawołał dyrektor, przerywając długą chwilę milczenia. – Czy nie przyszło ci do głowy, że embrion epsilona, jeśli ma epsilonową dziedziczność, musi mieć warunki epsilonowe?
Najwidoczniej nie przyszło mu do głowy. Zmieszał się.
– Im niższa kasta – powiedział pan Foster – tym mniej tlenu. Pierwszym naruszonym narządem jest zawsze mózg. Potem szkielet. Przy siedemdziesięciu procentach normalnej dawki tlenu uzyskujemy karły. Przy mniej niż siedemdziesięciu bezokie potworki.
– Z których nie ma żadnego pożytku – podsumował pan Foster. – Gdyby natomiast (tu jego głos się roznamiętnił i zarazem nabrał konfidencjonalnych tonów) udało się odkryć metodę skracania okresu dojrzewania, cóż by to był za sukces, jakie dobrodziejstwo dla Społeczeństwa!
– Rozważmy na przykład konia.
Rozważyli.
Dojrzewa przez sześć lat; słoń przez dziesięć. Natomiast człowiek po trzynastu latach życia nie jest nawet dojrzały płciowo, zakończenie dojrzewania następuje dopiero w wieku lat dwudziestu. Stąd rzecz jasna ów owoc opóźnionego rozwoju, ludzki rozum.
– Jednakże u epsilonów – nader trafnie zauważył pan Foster – nie potrzeba nam ludzkiego rozumu.
Nie potrzeba i nie uzyskuje się go. Ale mimo iż umysł epsilona osiąga dojrzałość w wieku lat dziesięciu, ciało epsilona pozostaje niezdolne do pracy aż do osiemnastego roku życia. Długi okres zbędnej i zmarnowanej niedojrzałości. Gdyby można było przyspieszyć rozwój fizyczny do rzędu szybkości dojrzewania, powiedzmy, krowy, jakaż ogromna oszczędność dla Społeczeństwa!
– Ogromna! – mamrotali słuchacze.
Entuzjazm pana Fostera był zaraźliwy.
Przeszedł do kwestii dość technicznych; mówił o odchyleniach w zakresie współpracy gruczołów dokrewnych, co powoduje u mężczyzn opóźniony wzrost; uważał, że powoduje to mutacja embrionalna. Czy można usunąć jej skutki? Czy za pomocą stosownej metody można dany embrion epsilona przekształcić do postaci normalnej jak u psów i krów? Oto problem. W żadnym razie jeszcze nierozwiązany.
W Mombasie Pilkington wytworzył osobniki dojrzałe seksualnie w wieku lat czterech i osiągające pełną dojrzałość w wieku lat sześciu i pół. Triumf nauki. Jednakże społecznie bezużyteczny. Sześcioletni mężczyźni i kobiety byli zbyt głupi nawet do wykonywania pracy epsilona. A proces przebiegał na zasadzie „wszystko albo nic”, albo niczego nie można było zmienić, albo ulegało zmianie wszystko. Ciągle usiłowano znaleźć optymalny kompromis między dorosłymi dwudziestolatkami a dorosłymi sześciolatkami. Jak dotąd bezskutecznie. Pan Foster westchnął i pokiwał głową.
Wędrówka przez purpurowy półmrok zawiodła ich w okolice sto siedemdziesiątego metra na półce dziewiątej. Począwszy od tego miejsca, półka dziewiąta była obudowana, butle zaś resztę swej podróży odbywały w czymś na kształt tunelu, urywającego się miejscami na przestrzeni dwóch lub trzech metrów.
– Warunkowanie termiczne – powiedział pan Foster.
Tunele gorące występowały na przemian z chłodnymi. Chłód zestawiano z bodźcami przykrymi, mianowicie w postaci twardych promieni Roentgena. Do czasu wybutlowania embriony nabędą lęku przed chłodem. Przeznacza się je do tropików, do pracy w charakterze górników, włókniarzy sztucznego jedwabiu i hutników. Później ich umysły zostaną ukształtowane tak, by potwierdzały osądy ciał.
– Warunkujemy ich co do wytrzymałości na upał – zakończył pan Foster. – Nasi koledzy z górnych pięter nauczą ich go lubić.
– A to – wtrącił dyrektor sentencjonalnie – to jest cała tajemnica szczęścia i cnoty. Lubić to, co się musi robić. Wszelkie warunkowanie zmierza do jednej rzeczy: do sprawienia, by ludzie polubili swe nieuniknione przeznaczenie społeczne.
W nieobudowanej części tunelu pielęgniarka ostrożnie badała za pomocą długiej delikatnej strzykawki galaretowatą zawartość przesuwającej się butli. Studenci i ich przewodnicy przez chwilę patrzyli na pielęgniarkę w milczeniu.
– Lenino – powiedział pan Foster, gdy ta wyjęła wreszcie strzykawkę i wyprostowała się.
Dziewczyna odwróciła się szybko. Widać było od razu, że pomimo tocznia i purpurowych oczu jest niezwykle urodziwa.
– Henryk! – Jej uśmiech błysnął ku niemu czerwono rzędem koralowych zębów.
– Urocza, urocza – mruknął dyrektor i dając jej dwa lub trzy pieszczotliwe klapsy, otrzymał w zamian pełen szacunku uśmiech.
– Co im aplikujesz? – zapytał pan Foster, przybierając ton bardzo fachowy.
– Och, zwykłą dawkę tyfusu i śpiączki.
– Pracownicy tropikalni są uodporniani, począwszy od sto pięćdziesiątego metra – wyjaśnił studentom pan Foster. – Embriony zachowują jeszcze skrzela. Chronimy rybę przed przyszłymi chorobami człowieka. – Potem, zwróciwszy się znów do Leniny, powiedział: – Jak zwykle, za dziesięć piąta na dachu.
– Urocza – rzekł raz jeszcze dyrektor i dawszy jej pożegnalnego klapsa, oddalił się za resztą osób.
Na półce dziesiątej rzędy przyszłych chemików ćwiczono na tolerancję ołowiu, sody kaustycznej, smoły i chloru. Pierwszy z grupy dwustu pięćdziesięciu embrionów, w przyszłości inżynierów statków kosmicznych, przesuwał się właśnie obok znaku tysiąc setnego metra na półce trzeciej. Specjalne urządzenie nadawało zbiornikom stały ruch obrotowy.
– To aby udoskonalić ich zmysł równowagi – wyjaśnił pan Foster. – Dokonywanie napraw w przestrzeni na zewnątrz statku jest zajęciem dość trudnym. Gdy znajdują się w normalnej pozycji, spowalniamy im krążenie, tak iż niemal giną z głodu tlenowego, gdy zaś są w pozycji „do góry nogami”, zdwajamy przepływ surogatu. Uczą się więc kojarzyć tę pozycję z uczuciem komfortu; i rzeczywiście, są naprawdę szczęśliwi tylko wtedy, gdy stoją na głowach.
– A teraz – ciągnął pan Foster – chciałbym wam pokazać pewne nader interesujące warunkowanie intelektualistów alfa-plus. Mamy dużą ich grupę na półce piątej. Galeria pierwsza – krzyknął do dwóch chłopców, którzy zaczęli schodzić w stronę parteru.
– Są w okolicy dziewięćsetnego metra – wyjaśnił. – Nie sposób przeprowadzać skutecznego warunkowania intelektualnego, dopóki płód nie straci ogona. Pozwólcie za mną.
Tu jednak dyrektor spojrzał na zegarek.
– Za dziesięć trzecia – powiedział. – Obawiam się, że nie mamy już czasu na embriony intelektualistów. Musimy zdążyć na górę do żłobka przed zakończeniem ciszy popołudniowej.
Pan Foster był rozczarowany.
– Tylko rzut oka na dział wybutlacji – prosił.
– No dobrze. – Dyrektor uśmiechnął się wyrozumiale. – Tylko rzut oka.
Pana Fostera pozostawiono w dziale wybutlacji. Dyrektor RiW oraz jego studenci weszli do najbliższej windy, ta zaś wyniosła ich na piąte piętro.
„Żłobki. Działy Warunkowania Neopawłowowskiego”, głosiła tabliczka.
Dyrektor otworzył drzwi. Znajdowali się w obszernym, pustym pomieszczeniu, bardzo jasnym i słonecznym, całą bowiem ścianę południową zajmowało jedno wielkie okno. Pół tuzina pielęgniarek odzianych w regulaminowe białe spodnie i żakiety ze sztucznego płótna, o włosach aseptycznie ukrytych pod białymi czepkami, zajętych było ustawianiem na podłodze w jednym długim rzędzie wazonów z różami. Wielkie wazony, ciasno zapełnione kwiatami. Tysiące płatków, dojrzałych, jedwabistej gładkości, niczym policzki niezliczonych cherubinków, i to cherubinków w tym jasnym blasku nie tylko różowych i aryjskich, ale także jasnych Chińczyków czy Meksykanów, a przy tym skłonnych do apopleksji od zbyt silnego dęcia w trąby niebiańskie, bladych jak śmierć, bladych pośmiertną marmurową bielą.
Gdy wszedł dyrektor RiW, pielęgniarki wyprężyły się w postawie zasadniczej
– Wyłożyć książki – polecił krótko.
W milczeniu pielęgniarki wykonały rozkaz. Książki zostały sprawnie wyłożone pośród wazonów z różami – rząd bajek dziecięcych zachęcająco otwartych na wesoło pokolorowanych obrazkach zwierząt, ryb, ptaków.
– Przywieźć dzieci.
Wybiegły z pokoju i powróciły po minucie lub dwóch, każda pchała przed sobą coś w rodzaju wysokiego wózka kelnerskiego, na którego czterech półkach z drucianej siatki siedziały ośmiomiesięczne niemowlęta, wszystkie jednakowe (najwyraźniej z jednej grupy Bokanowskiego) i wszystkie (jako że należały do kasty delt) odziane w ubranka koloru khaki.
– Umieścić je na podłodze.
Rozładowano wózki.
– Odwrócić je w stronę kwiatów i książek.
Odwrócone dzieci nagle zamilkły, a potem zaczęły się czołgać na czworakach ku tym zestawom olśniewających barw, ku owym tak wesołym i kolorowym kształtom na białych stronicach. Gdy były już blisko, słońce wychyliło się zza przesłaniającej je przez chwilę chmury. Róże rozpromieniły się jak od nagłego wybuchu wewnętrznej namiętności; lśniące stronice książek zdały się nasycać nowym, głębokim znaczeniem. Od niemowlęcych szeregów dobiegły ciche okrzyki podniecenia, gulgoty i świergoty rozkoszy.
– Świetnie! – zatarł ręce dyrektor. Jak na zamówienie.
Najszybsze z niemowląt prawie już dopełzły do celu. Drobne ręce wyciągały się niepewnie, dotykały, chwytały, obrywały płatki wspaniałych róż, mięły barwne stronice książek. Dyrektor czekał, aż wszystkie niemowlęta oddadzą się radosnym zajęciom. Potem powiedział:
– Teraz patrzcie uważnie! – I dał znak uniesieniem ręki.
Przełożona pielęgniarek, stojąca przy tablicy rozdzielczej po drugiej stronie sali, nacisnęła małą dźwignię.
Nastąpił gwałtowny wybuch. Coraz głośniej i głośniej wyła syrena. Dzwony alarmowe biły jak oszalałe.
Dzieci wzdrygnęły się, rozwrzeszczały; buzie wykrzywiło przerażenie.
– A teraz – krzyknął dyrektor (bo hałas był ogłuszający) – teraz wpajamy lekcję poprzez łagodne elektrowstrząsy.
Znów dał znak ręką i przełożona nacisnęła drugą dźwignię. Krzyki dzieci zmieniły nagle ton. Ostrym, spazmatycznym wrzaskiem dawały obecnie wyraz czemuś rozpaczliwemu, wręcz obłąkańczemu. Drobne ciałka kurczyły się, sztywniały, nóżki drgały niczym pociągane przez niewidzialne druty.
– Podłączmy do prądu cały ten fragment podłogi – krzycząc, objaśniał dyrektor. – Na razie wystarczy – dał znak pielęgniarce.
Wybuchy ustały, dzwony umilkły, wycie syren powoli zamierało. Zesztywniałe, wijące się ciałka rozluźniły się, a to, co uprzednio było płaczem i wyciem obłąkanych na pozór niemowląt, przybrało znów postać normalnych krzyków zwykłego przestrachu.
– Dać im na powrót kwiaty i książki.
Pielęgniarki wykonały; jednakże postawione przed różami i na sam widok wszystkich tych wesołych obrazków kotka, kogutka ku-ku-ryku i czarnej owieczki mee-mee niemowlęta kurczyły się z przerażenia; ich wrzaski nasiliły się.
– Obserwujcie – mówił triumfująco dyrektor. – Obserwujcie.
Książki i głośny hałas, kwiaty i elektrowstrząsy – już w niemowlęcym umyśle człony tych par są kojarzone, po dwustu zaś powtórzeniach takiej lub podobnej lekcji ulegną nierozerwalnemu spojeniu. Co człowiek złączył, przyroda niezdolna jest rozłączyć. Wyrosną z „instynktownym”, jak mówią psychologowie, wstrętem do książek i kwiatów. Odruchy trwale uwarunkowane. Z książkami i botaniką dadzą sobie spokój na całe życie.
– Zabrać je – zwrócił się dyrektor do pielęgniarek.
Dzieci odziane w khaki i ciągle jeszcze rozwrzeszczane załadowano do wózków kelnerskich i wywieziono; pozostała po niemowlętach woń kwaśnego mleka i jakże upragniona cisza.
Jeden ze studentów uniósł rękę; choć rozumie w pełni, dlaczego ludzie z kasty niższej nie mogą tracić społecznego czasu na książki, a także rozumie, iż zawsze pozostawałoby ryzyko, że przeczytają coś, co mogłoby w niepożądany sposób odwarunkować któryś z ich odruchów, to jednak… no więc, nie rozumie sprawy z kwiatami. Po co kłopotać się psychologicznym uniemożliwianiem deltom upodobania do kwiatów?
Dyrektor RiW cierpliwie wyjaśniał. Jeśli powoduje się u niemowląt okrzyki przerażenia na widok róży, to dzieje się to na gruncie wyższych racji polityki ekonomicznej. Jeszcze nie tak dawno temu (przed mniej więcej stu laty) gammy, delty i epsilony warunkowano na upodobania do kwiatów – kwiatów między innymi, a przyrody w ogóle. Chodziło o to, żeby pragnęli oni przy każdej okazji wyjeżdżać na wieś, co zmuszałoby ich do korzystania ze środków transportu.
– Czy nie korzystali ze środków transportu? – zapytał student.
– Owszem, bardzo obficie – odparł dyrektor RiW. – Ale poza tym z niczego.
Pierwiosnki i krajobrazy, stwierdził, mają pewną wielką wadę: są darmowe. Miłość przyrody nie napędza fabryk. Zdecydowano usunąć miłość przyrody, przynajmniej wśród kast niższych; usunąć miłość przyrody, ale nie skłonność do korzystania ze środków transportu. Było bowiem rzecz jasna sprawą istotną, by jeżdżono na wieś, pomimo niechęci do niej. Problem polegał na znalezieniu racji korzystania ze środków transportu ekonomicznie bardziej zasadnej niż byle upodobania do pierwiosnków i pejzaży. Znaleziono właściwą.
– Warunkujemy masy na niechęć do przyrody – zakończył dyrektor. – Równocześnie jednak wykształcamy w nich upodobanie do sportów na łonie natury. Dbamy przy tym o to, by sporty te wymagały użycia skomplikowanych przyrządów. W ten sposób korzystają zarówno ze środków transportu, jak i z artykułów przemysłowych. Stąd te elektrowstrząsy.
– Rozumiem – powiedział student i zamilkł pełen podziwu.
Przez chwilę trwała cisza; potem, odchrząknąwszy, dyrektor zaczął:
– W czasach, gdy Pan Nasz Ford był jeszcze na ziemi, żył chłopiec nazwiskiem Rojben Rabinowicz. Rojben był dzieckiem rodziców mówiących po polsku. – Tu dyrektor przerwał. – Wiecie, mam nadzieję, co to jest „polski”?
– Martwy język.
– Jak francuski i niemiecki – dodał inny student, popisując się swoją wiedzą.
– A „rodzice”? – pytał dyrektor RiW.
Zapadło niepewne milczenie. Kilku chłopców zarumieniło się. Nie nauczyli się jeszcze dostrzegać znaczącej, ale często nader subtelnej różnicy między wiedzą czystą a niezbyt czystą. Jeden z nich odważył się w końcu unieść rękę.
– Ludzie byli dawnej… – zawahał się; rumieniec oblał jego twarz. – No więc, oni byli żyworodni.
– Dobrze – dyrektor z aprobatą kiwał głową.
– A gdy dzieci zostały wybutlowane…
– Urodzone – poprawił dyrektor.
– No, to wtedy oni byli rodzicami… to znaczy nie dzieci, tylko tamci drudzy. – Biedny chłopiec ze zmieszania tracił głowę.
– Krótko mówiąc – podsumował dyrektor – rodzice to ojciec i matka. – Nieprzyzwoitość w funkcji wiedzy faktycznej wdarła się gwałtownie pomiędzy chłopców, milczących i patrzących w ziemię.
– Matka – powtórzył głośno, wpajając im tę wiedzę; potem, odchylając się w fotelu, stwierdził z powagą: – Są to nieprzyjemne fakty, wiem. Jednakże większość faktów historycznych jest nieprzyjemna.
Powrócił do małego Rojbena – do małego Rojbena, w którego pokoju ojciec i matka (trach, trach!) przez nieuwagę zostawili pewnego wieczoru włączone radio.
(Trzeba wam bowiem pamiętać, że w owych czasach ordynarnej rozrodczości żyworodnej dzieci wychowywali rodzice, nie zaś państwowe ośrodki warunkowania).
Gdy dziecko spało, rozgłośnia londyńska nadawała program; następnego rana, ku zdumieniu trach, trach (co odważniejsi chłopcy wymienili uśmieszki) chłopca, mały Rojben po przebudzeniu powtórzył słowo w słowo długi wykład tego osobliwego starego pisarza („jednego z nielicznych, których dziełom pozwolono przetrwać”) George’a Bernarda Shawa, który mówił wówczas, jak podaje dobrze potwierdzona tradycja, o swoim talencie pisarskim. Trach, trach (perskie oko i śmieszki) małego Rojbena nic z tego wykładu rzecz jasna nie zrozumieli i sądząc, że ich dziecko oszalało, posłali po doktora. Ten na szczęście znał angielski, rozpoznał odczyt wygłaszany przez Shawa w radiu poprzedniego wieczoru, uświadomił sobie wagę wydarzenia i opisał ten przypadek w prasie medycznej.
– Tak odkryto zasadę nauki przez sen, hipnopedii. – Dyrektor RiW dramatycznie zawiesił głos.
Zasada została odkryta, ale musiało upłynąć jeszcze wiele, wiele lat, nim znalazła faktyczne zastosowanie.
– Przypadek małego Rojbena nastąpił zaledwie dwadzieścia trzy lata po tym, jak na rynku ukazał się pierwszy model T dzieła Pana Naszego Forda. – (Tu dyrektor uczynił na wysokości żołądka znak litery „T”, a wszyscy studenci nabożnie zrobili to samo). – Jednakże…
Studenci skrobali szaleńczo. Hipnopedia, pierwsze zastosowanie A.F. 214. Dlaczego nie wcześniej? Dwie przyczyny: a)…
– Te wczesne eksperymenty – mówił dyrektor RiW – były na fałszywej drodze. Badacze sądzili, że hipnopedia może stać się narzędziem kształcenia intelektualnego…
(Chłopczyk śpi na prawym boku, wyciągnięte prawe ramię zwisa z krawędzi łóżka. Z otworu w ściance pudełka dobiega łagodny głos:
„Nil jest najdłuższą rzeką Afryki i drugą co do długości w świecie. Chociaż o wiele krótszy niż Missisipi-Missouri, Nil stoi na czele wszystkich rzek pod względem długości zlewiska, które rozciąga się na obszarze trzydziestu pięciu stopni szerokości geograficznej”.
Następnego dnia przy śniadaniu ktoś pyta:
– Tomeczku, jaka jest najdłuższa rzeka w Afryce? – Przeczący ruch głową. – Ale przecież pamiętasz coś, co zaczyna się od: Nil jest…
– Nil–jest–najdłuższą–rzeką–Afryki–i–drugą–co–do–długości–w–świecie… – Słowa pędzą jedno za drugim. – Chociaż–o–wiele–krótszy–niż…
– No właśnie, więc jaka jest najdłuższa rzeka Afryki?
Tępe spojrzenie:
– Ja nie wiem.
– Ależ, Tomeczku, Nil.
– Nil–jest–najdłuższą–rzeką–Afryki–i–drugą…
– Która rzeka jest więc najdłuższa, Tomeczku?
Tomeczek wybucha płaczem.
– Ja nie wiem – ryczy).
Ów płacz, objaśniał dyrektor, zniechęcił pierwszych badaczy. Eksperymenty zarzucono. Zaprzestano prób uczenia dzieci przez sen długości Nilu. Jak najsłuszniej. Nie można nabywać wiedzy, dopóki się człowiek nie dowie, czego to wszystko dotyczy.
– Należało natomiast zacząć kształcenie moralne – oznajmił dyrektor, wiodąc grupę ku drzwiom.
Studenci postępowali za nim, desperacko bazgrząc w marszu, a także w czasie jazdy windą wzwyż.
– Kształcenie moralne, które nigdy, w żadnych warunkach, nie powinno być rozumowe.
„Cisza, cisza”, szeptał głośnik, gdy wysiedli na czternastym piętrze; „cisza, cisza”, niestrudzenie powtarzały co chwila na każdym korytarzu grzmiące usta. Studenci, a nawet dyrektor, odruchowo zaczęli iść na palcach. Byli rzecz jasna alfami, ale nawet alfy są należycie kształtowane. „Cisza, cisza”. Powietrze czternastego piętra syczało imperatywem kategorycznym.
Po pięćdziesięciu jardach stąpania na palcach dotarli do drzwi, które dyrektor ostrożnie uchylił. Przekroczyli próg i zanurzyli się w półmrok sypialni o zamkniętych okiennicach. Wzdłuż ściany stało rzędem osiemdziesiąt łóżeczek. Słychać było odgłosy lekkich regularnych oddechów oraz ciągłe mruczenie, niczym bardzo cicha rozmowa dobiegająca gdzieś z oddali.
Gdy weszli, pielęgniarka wstała i wyprężyła się na baczność przed dyrektorem.
– Jaka lekcja jest dziś po południu? – spytał.
– Przez pierwsze czternaście minut mieliśmy elementarne wychowanie seksualne – odpowiedziała. – Teraz idzie elementarna świadomość klasowa.
Dyrektor powoli kroczył wzdłuż długiego szeregu łóżeczek. Osiemdziesięcioro chłopców i dziewczynek, różowiutkich i śpiących spokojnie, leżało, oddychając z cicha. Spod każdej poduszki dobiegał szept. Dyrektor RiW przystanął i pochylając się nad łóżeczkiem, nasłuchiwał uważnie.
– Mówiła pani: elementarna świadomość klasowa? Może posłuchamy tego z głośnika.
Na końcu sali ze ściany wystawał przekaźnik. Dyrektor podszedł doń i nacisnął guzik.
„…wszystkie noszą odzież zieloną”, mówił cichy, lecz bardzo wyraźny głos, zaczynając od środka zdania, „dzieci delty zaś noszą odzież khaki. Och nie, z dziećmi deltami nie chciałbym się bawić. A epsilony są jeszcze głupsze. Są tak głupie, że nawet nie umieją czytać ani pisać. Ponadto ubierają się na czarno, a to taki wstrętny kolor. Ach, jak się cieszę, że jestem betą”.
Chwila pauzy, potem głos mówił dalej:
„Dzieci alfy noszą odzież szarą. Pracują dużo ciężej niż my, bo są tak strasznie, strasznie mądre. Naprawdę ogromnie się cieszę, że jestem betą, bo nie muszę tak ciężko pracować. A poza tym jesteśmy o wiele lepsze niż gammy i delty. Gammy są głupie. One wszystkie noszą odzież zieloną, dzieci delty zaś noszą odzież khaki. Och nie, z dziećmi deltami nie chciałbym się bawić. A epsilony są jeszcze głupsze. Są tak głupie, że…”.
Dyrektor nacisnął wyłącznik. Głos umilkł. Jedynie jak własne słabe echo pomrukiwał nadal spod osiemdziesięciu poduszek.
– Do chwili przebudzenia zostanie im to powtórzone jeszcze ze czterdzieści lub pięćdziesiąt razy, potem znowu w czwartek i sobotę. Sto dwadzieścia powtórzeń trzy razy na tydzień przez trzydzieści miesięcy. A potem przejdą do trudniejszej lekcji.
Róże i elektrowstrząsy, kolor khaki delt i woń asafetydy – nierozerwalnie spojone, zanim jeszcze dziecko nauczy się mówić. Lecz warunkowanie bezsłowne jest powierzchowne i toporne, nie potrafi wpoić bardziej złożonych typów zachowań. Do tych celów potrzeba słów, lecz słów nieangażujących rozumu. Krótko mówiąc, potrzeba hipnopedii.
– Tej najpotężniejszej siły wszech czasów w zakresie umoralniania i socjalizacji.
Studenci zapisali w kajetach. Z pierwszej ręki.
Jeszcze raz dyrektor dotknął wyłącznika.
„…tak strasznie, strasznie mądre”, mówił cichy, sugestywny, niestrudzony głos. „Naprawdę ogromnie się cieszę, że jestem betą, bo…”.
Nie tyle krople wody, choć woda istotnie drąży najtwardszy nawet kamień; raczej krople roztopionego wosku, krople, które przywierają do tego, na co spadną, wtapiają się w to, wgryzają, aż w końcu kamień jest jedną wielką czerwoną kroplą.