Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie publikowana dotychczas w Polsce pierwsza powieść Aldousa Huxleya – autora „Kontrapunktu”, „Diabłów z Loudun” oraz innych dzieł, które weszły na trwałe do kanonu literackiego XX wieku.
Jest rok 1919, a w starym dworze Crome położonym w „zielonym sercu Anglii” spotyka się doborowe towarzystwo: ekscentryczni arystokraci, artyści i pozerzy, nienasycone erotycznie damy, nawiedzeni propagatorzy osobliwych teorii, prorocy nadchodzącego jakoby Armagedonu.
Dominują błyskotliwe i pełne paradoksów rozmowy, niesamowite, niekiedy okrutne opowieści i niespełnione romanse. Towarzyszy im wizja technokratycznego, totalitarnego społeczeństwa, którą autor rozwinął dziesięć lat później w „Nowym wspaniałym świecie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 266
Na tym odcinku nigdy nie przejechał żaden ekspres. Wszystkie kursujące tędy pociągi – tych kilka – zatrzymywały się na wszystkich stacjach. Denis znał na pamięć ich nazwy. Bole, Tritton, Spavin Delawarr, Knipswich for Timpany, West Bowlby, i wreszcie Camlet-on-the-Water. Tam właśnie zawsze wysiadał, a pociąg pełzał leniwie naprzód, Bóg jedyny wie dokąd, w zielone serce Anglii.
Pociąg sapał, pozostawiając za sobą West Bowlby. Chwała Bogu, to już będzie najbliższa stacja. Zdjął z półki rzeczy i ułożył je starannie w narożniku ławki naprzeciw. Jałowa czynność. Ale przecież trzeba coś robić. Gdy skończył, osunął się na swoje miejsce i zamknął oczy. Było nadzwyczaj upalnie.
Och, ta podróż! Dwie godziny wyjęte z życia; bite dwie godziny; przez ten czas mógłby przecież zrobić tak wiele, tak wiele – na przykład napisać doskonały wiersz albo przeczytać mądrą, kształcącą książkę. Lecz gdzie tam – woń zakurzonych poduszek, na których spoczywał, spowodowała, że żołądek podszedł mu do gardła.
Dwie godziny. Sto dwadzieścia minut. Przez tyle czasu można zrobić cokolwiek. Cokolwiek. Nic. Tak, on sam miał do dyspozycji setki godzin, no i cóż takiego zdziałał? Zmarnotrawił je, roztrwonił cenne minuty, zupełnie jakby ich zasób były bezmierny. Jęknął w duszy, gardząc bez reszty sobą i swoim dorobkiem. Jakie prawo ma do tego, żeby siedzieć w słońcu, żeby zajmować narożne miejsca w wagonach trzeciej klasy? Żadne, żadne, żadne.
Owładnęło nim cierpienie i jakaś nieokreślona nostalgiczna rozpacz. Miał dwadzieścia trzy lata i – ach! – aż do bólu był świadom tego faktu.
Tymczasem pociąg, szarpiąc, zatrzymał się. Wreszcie dojechali do Camlet. Denis stanął na nogi, wcisnął na głowę kapelusz, zburzył swój stosik bagażu, wyjrzał przez okno, zawołał bagażowego, chwycił w każdą dłoń po walizce, które był zmuszony natychmiast postawić na podłodze, żeby otworzyć drzwi. Gdy wreszcie upchnął się wraz z rzeczami na peronie, zaczął biec ku przedniemu wagonowi.
– Rower, rower! – rzekł zdyszanym głosem do konwojenta.
Poczuł się człowiekiem czynu. Konwojent zaś, nie zwracając uwagi, metodycznie przekazywał stacyjnemu, jedną po drugiej, wszystkie przesyłki przeznaczone do Camlet.
– Rower! – powtórzył Denis – zielony, z krzyżową ramą, nazwisko Stone. S-T-O-N-E.
– Wszystko we właściwym czasie, sir – rzekł konwojent uspokajającym tonem.
Był to tęgi, dostojny mężczyzna z marynarską brodą. Można było go sobie łatwo wyobrazić w domu, przy herbacie, w otoczeniu licznej rodziny. Na pewno tak właśnie mówił do swoich dzieci, ilekroć stawały się zbytnio namolne i dokuczliwe.
– Wszystko we właściwym czasie, sir.
Denis – człowiek czynu zmarniał i sflaczał, jakby uszło z niego powietrze.
Pozostawiając bagaż do późniejszego odbioru, wsiadł na rower i ruszył drogą. Zawsze zabierał rower, ilekroć wyjeżdżał na wieś. Była to część teorii wysiłku fizycznego. Pewnego dnia można by wstać o szóstej rano, żeby popedałować do Kenilworth albo do Stratford-on-Avon – dokądkolwiek. No a podczas takiej popołudniowej wycieczki zawsze znalazłyby się w promieniu dwudziestu mil normandzkie kościoły i domostwa w stylu Tudorów. Co prawda, jakoś nigdy ich nie oglądał, ale jakże miła była świadomość, że dysponuje się rowerem oraz że pewnego pięknego dnia rzeczywiście można by wstać o szóstej rano.
Kiedy znalazł się na szczycie rozległego wzniesienia, które zaczynało się od stacji, poczuł, że wraca mu dobry nastrój. Dobry jest ten świat, pomyślał. Oddalone błękitnawe wzgórza, zebrane w sterty plony bielejące na zboczach wzniesienia, po którym prowadziła droga; bezdrzewna linia horyzontu zmieniająca się stopniowo, gdy jechał i spoglądał na nią – tak, wszystko to było dobre. Oczarowało go piękno wciętych głęboko dolinek, żłobiących z obu stron wzniesienie. Krągłości, krągłości: powtarzał to słowo powoli, próbując jednocześnie znaleźć jakieś inne określenie oddające odczuwany zachwyt. Krągłości – nie, to nie było to. Wykonał zamaszysty gest dłonią, jakby próbując zgarnąć z powietrza to, czego potrzebował, i omal nie spadł z roweru. Jakim słowem można by najtrafniej opisać krągłości tych dolinek? Finezyjne niczym linie ludzkiego ciała, tchnące subtelnością właściwą sztuce…
Galbe. No tak, to właściwe słowo, lecz francuskie. Le galbe évasé de ses hanches: czy ktoś zna francuską powieść, w której nie znalazłaby się ta fraza? Pewnego dnia, pomyślał, sporządzi słownik do użytku powieściopisarzy. Galbe, gonflé, goulu: parfum, peau, pervers, potelé, pudeur: vertu, volupté1.
Musi jednak koniecznie znaleźć to słowo. Krągłości, krągłości… Dolinki te, widziane z góry, przypominały naczynia, dla których modelem była kobieca pierś; wydawały się wklęsłymi odciskami pozostawionymi przez jakieś wielkie nieziemskie ciało, które spoczęło niegdyś na tych pagórkach. Toporne to skojarzenia – zmarszczył brwi – lecz zdawały się naprowadzać go na właściwy cel. Wgłębione, wydrążone, misowate – jego umysł błądził po rozbrzmiewających echem labiryntach asonansu i aliteracji, oddalając się coraz bardziej od punktu wyjścia. Oczarowało go piękno słów.
Powracając jednak ponownie do świata zewnętrznego, znalazł się na szczycie wzniesienia. Dalej droga opadała gwałtownie, biegnąc spadziście i prosto, ku rozległej dolinie. Tam właśnie, na przeciwległym zboczu, stał dwór Crome, cel jego podróży. Nacisnął hamulec: przyjemnie było zwolnić i napawać się pięknem domostwa. Jego wyniosła fasada z trzema sterczącymi wieżyczkami wyłaniała się spomiędzy ciemnych drzew ogrodu. Dwór stał skąpany w pełnym słońcu; stare ceglane mury rzucały pogodny odblask. Jakże były dojrzałe i okazałe, jakże przepysznie się postarzały! Lecz jednocześnie jakże były surowe i ascetyczne! Tymczasem droga stawała się coraz bardziej stroma: pomimo wciśniętego hamulca rower zaczął nabierać prędkości. Denis zwolnił dźwignię i po chwili pędził w dół na łeb na szyję. Pięć minut później przejeżdżał przez bramę prowadzącą na obszerny dziedziniec. Frontowe drzwi były gościnnie otwarte. Zsiadł z roweru, oparł go o ścianę i wszedł do środka. Postanowił ich zaskoczyć.
Nie zaskoczył nikogo, bo też i nie było kogo zaskakiwać. Wokół panowała cisza: Denis krążył pomiędzy pustymi pokojami, spoglądając z przyjemnością na znane mu obrazy i meble, na tu i ówdzie rozrzucone w nieładzie drobne przedmioty – ślady życia. Chyba czuł się zadowolony, że nie zastał nikogo; było bowiem zabawne tak spacerować po domu, jakby się zwiedzało martwe i opustoszałe Pompeje. Jaki obraz życia mógłby odtworzyć archeolog na podstawie tych pozostałości, jak i kim zaludniłby te puste pomieszczenia? Długą galerię zdobiły obrazy szacownych, a jednocześnie (choć rzecz jasna nie można było tego powiedzieć publicznie) dosyć nudnych włoskich prymitywistów2; były tam również chińskie rzeźby oraz nierzucające się w oczy meble w nieokreślonym wieku. Wyłożony boazerią salon, w którym ustawiono wielkie, kryte perkalem fotele, oazy wygody i komfortu w gąszczu surowych, tchnących umartwieniem antyków. Pomalowany na bladocytrynowo pokój dzienny, a w nim lakierowane krzesła weneckie, rokokowe stoliki, lustra i malarstwo współczesne. Biblioteka: chłodna, przestronna i ciemnawa, z rzędami książek od podłogi aż do sufitu i mnóstwem tomów groźnego formatu. Jadalnia, zdecydowanie portwajnowo3 angielska, z wielkim mahoniowym stołem, osiemnastowiecznymi krzesłami i kredensem, osiemnastowiecznymi obrazami – portretami rodzinnymi i drobiazgowo oddanymi wizerunkami zwierząt. Cóż takiego można by odtworzyć, mając to wszystko? W długiej galerii i bibliotece wyczuwało się obecność Henry’ego Wimbusha; w dziennym pokoju – być może – Anne. I to wszystko. W tym, co zgromadziło dziesięć pokoleń, udział żyjących był nader mizerny.
W dziennym pokoju dostrzegł leżący na stoliku zbiór swoich wierszy. Cóż za takt! Podniósł go i otworzył. Recenzenci nazywali takie wydanie „niewielkim tomikiem”. Przeczytał na chybił trafił:
Cicha, bezkresna mroku zona,
Lecz Lunaparkiem rozświetlona;
A Blackpool żłobi lśniący w mroku
Grobowiec – gwarny i głęboki.
Odłożył książkę, potrząsnął głową i westchnął. „Jakiż ja wtedy miałem talent!” – powtórzył w duchu słowa sędziwego Swifta4. Od wydania tego tomiku upłynęło niemal sześć miesięcy; Denis cieszył się w duchu, że nigdy już nie napisze niczego w podobnym stylu. Kto mógł to czytać, zastanawiał się? Być może Anne; jeśli tak, byłby szczęśliwy. Również być może wreszcie rozpoznała się pod postacią topolowej hamadriady, zwiewnej hamadriady o ruchach ciała przypominających chybotanie na wietrze młodego drzewka. Kobieta drzewo, tak właśnie zatytułował swój wiersz. Gdy zbiorek się ukazał, podarował jej egzemplarz z nadzieją, że ów wiersz powie jej to, czego on sam nie śmiał powiedzieć bezpośrednio. Anne nigdy jednak o nim nie wspomniała.
Przymknął oczy i wyobraził sobie, jak w czerwonym welurowym płaszczu wchodzi rozkołysanym krokiem do małej restauracyjki w Londynie, w której nieraz jadali – spóźniona o trzy kwadranse, podczas gdy on oczekiwał przy stoliku, zmarniały z niepokoju, irytacji i głodu. Niech ją licho weźmie!
Przyszło mu do głowy, że gospodyni może być w buduarze. Tak, mogło tak być; pójdzie więc i sprawdzi. Buduar pani Wimbush znajdował się w środkowej wieżyczce od ogrodu. Z galerii prowadziła tam malutka klatka schodowa o krętych stopniach. Denis wspiął się po nich i po chwili pukał do drzwi. „Proszę” – usłyszał. Więc ona tam była; choć Bogiem a prawdą wolałby jej nie zastać. Wszedł.
Priscilla Wimbush spoczywała na sofie. Na jej kolanach leżała podkładka do pisania, ona sama zaś ssała w zamyśleniu koniuszek ołówka w srebrnej oprawie.
– Witaj – rzekła, unosząc głowę. – Zapomniałam, że miałeś przyjechać.
– No cóż, jestem, niestety – wypowiedział te słowa przepraszającym tonem. – Jest mi doprawdy ogromnie przykro.
Pani Wimbush roześmiała się. Jej głos, jej śmiech miały w sobie coś męskiego. Zresztą wszystko w niej było męskie. Miała szeroką, kanciastą twarz kobiety w średnim wieku, z pokaźnym, sterczącym nosem i niewielkimi, zielonkawymi oczkami; całość tę wieńczyła wyniosła i wymyślna fryzura w dziwacznie nieprawdopodobnym odcieniu oranżu. Ilekroć się spotykali, Denis zawsze wyobrażał sobie Wilkiego Barda w roli śpiewaczki operowej5.
I dlatego będę śpiewać
Śpiewać w operze, śpiewać w operze,
Śpiewać w op-pop-pop-pop-poperze.
Dziś miała na sobie jedwabną, szkarłatną suknię z wysokim kołnierzem, zdobioną rzędem pereł. Suty ów strój, stosowny do upodobań majętnej starszej pani, silnie przywodzący na myśl rodzinę królewską, bardziej niż kiedykolwiek nasuwał skojarzenie z musicalową estradą.
– Co porabiałeś przez cały ten czas? – zapytała.
– No cóż – rozpoczął Denis i niemal zmysłowo zawiesił głos. Miał już od dawna przygotowaną w głowie zabawną relację dotyczącą Londynu oraz wydarzeń z jego udziałem. Z rozkoszą by ją teraz przekazał. – Zacznę od tego, że…
Lecz było już za późno. Pytanie pani Wimbush należało do kategorii pytań zwanych przez gramatyków retorycznymi: nie wymagały one odpowiedzi. Był to maleńki konwersacyjny ozdobnik, zagrywka w kurtuazyjnej gierce.
– Akurat zajmowałam się swoimi horoskopami – rzekła, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że mu przerwała.
Nieco zawiedziony, postanowił podzielić się swoją opowieścią z jakimś bardziej życzliwym słuchaczem. Poprzestał więc, tytułem zemsty, na dość lodowatym „O?”.
– Czy ci mówiłam, że wygrałam czterysta funtów na tegorocznym Grand National?6
– Tak – wycedził Denis, wciąż zdawkowo i ozięble. Słyszał to od niej przynajmniej sześciokrotnie.
– Fantastycznie, nieprawdaż? Wszystko zapisane jest w Gwiazdach. W Minionym Czasie, nim zaczęły mi one pomagać, przegrywałam tysiące. A teraz – przerwała na chwilę – no a teraz sam zobacz, czterysta na Grand National. To dzięki Gwiazdom.
Rad by usłyszeć coś więcej o tym Minionym Czasie. Był jednak zbyt dyskretny, a co ważniejsze, zbyt nieśmiały, żeby ją pytać. O coś tam poszło na ostro, tyle wiedział. Dawna Priscilla – wtedy oczywiście jeszcze nie tak posunięta w latach i bardziej żwawa – traciła mnóstwo gotówki, szastając nią garściami i naręczami na wszystkich wyścigach w kraju. Uprawiała również hazard. Różnie mówiono o tym, ile tysięcy przeputała, lecz zawsze były to wysokie liczby. Henry Wimbush poczuł się zmuszony do sprzedaży Amerykanom kilku prymitywistów – był wśród nich jeden Taddeo da Poggibonsi, Amico di Taddeo – jak również czterech czy pięciu bezimiennych sieneńczyków7. Przyszedł kryzys. Po raz pierwszy w życiu Henry Wimbush postawił na swoim, najwyraźniej z dobrym skutkiem.
Radosny i beztroski żywot Priscilli dobiegł raptownie końca. Obecnie mieszkała niemal stale w Crome, cierpiąc nieprzerwanie na jakąś bliżej nieokreśloną dolegliwość. Pocieszała się, flirtując z ruchem Nowej Myśli8 i okultyzmem. Niemniej jednak pozostała jej namiętność do wyścigów konnych, toteż Henry, w gruncie rzeczy człowiek dobrego serca, przydzielał jej miesięcznie czterdzieści funtów na zakłady. Większość czasu poświęcała stawianiu horoskopów koniom, inwestując swój fundusz naukowo, zgodnie z nakazami Gwiazd. Obstawiała też zakłady piłkarskie, zapisując w dużym notatniku horoskopy wszystkich zawodników każdego z klubów grających w lidze. Skądinąd równoważenie horoskopów dwóch grających przeciw sobie jedenastek było nad wyraz delikatną i niełatwą sprawą. Na przykład spotkanie Spursów z Villą9 wywoływało na niebie tak ogromny i tak zagmatwany konflikt, że siłą rzeczy zdarzało się jej niekiedy typować nieprawidłowo.
– Jaka to szkoda, że w to wszystko nie wierzysz, mój Denisie, jaka szkoda – rzekła swoim głębokim, twardym głosem.
– Jakoś tego nie czuję.
– Ach, bo ty nie wiesz, co to znaczy w coś wierzyć. Nie masz pojęcia, jakie radosne i jakie pasjonujące staje się życie, gdy człowiek wierzy. Wszystko nabiera znaczenia, nic, co robisz, nie jest nieistotne. Żebyś wiedział, jak przyjemnie wtedy żyć. Na przykład ja: siedzę sobie w Crome. Pomyślisz pewnie, że nudy tu na pudy, lecz wyobraź sobie, że nie, wcale tak nie uważam. Zupełnie nie tęsknię za Minionym Czasem. Mam swoje Gwiazdy… – Wzięła z podkładki kartkę. – To horoskop Inmana – wyjaśniła – nawiasem mówiąc, chyba spróbuję postawić co nieco w mistrzostwach bilardowych jesienią. No więc muszę być w harmonii z Nieskończonością. – Machnęła dłonią. – Poza tym są również zaświaty, duchy, jest nasza aura, jest pani Eddy i to, że nie chorujemy na ciele, tylko na duchu10; jest Tajemne Chrześcijaństwo11 i pani Besant12. Jakie to wszystko wspaniałe. Ani przez chwilę się nie nudzę. Zupełnie nie mogę pojąć, jak mogłam wcześniej tak żyć – to znaczy w Minionym Czasie. Przyjemności? – jakie tam przyjemności, wszystko to była jałowa bieganina. Lunch, herbatka, obiad, teatr, kolacja, i tak dzień w dzień. Było oczywiście zabawnie, dopóki to trwało. Potem zostało z tego niewiele. Dobrze o tym napisał w swojej nowej książce Barbecue-Smith. Zaraz, gdzie ja ją położyłam?
Wstała i sięgnęła po tomik leżący na małym stoliku u wezgłowia sofy.
– A w ogóle czy go znasz?
– Kogo?
– Barbecue-Smitha.
Denis znał go przelotnie. Był to autor z łamów niedzielnych wydań gazet. Pisał o tym, Jak Żyć. Mógł być nawet autorem poradnika Co powinna wiedzieć młoda dziewczyna.
– Nie, osobiście nie.
– Zaprosiłam go na następny weekend. – Przerzuciła kilka stron. – O, tu jest fragment, o którym myślałam. Zaznaczyłam go sobie. Takie rzeczy zawsze zaznaczam.
Trzymając książkę niemal w odległości ramienia od oczu, była bowiem nieco dalekowzroczna, i wspomagając się stosownymi gestami wolnej ręki, zaczęła czytać, powoli i z dramatyzmem.
– „Czym jest futro za tysiąc funtów, czym jest ćwierć miliona funtów rocznego dochodu?”.
Spojrzała sponad stronicy, unosząc przy tym teatralnie głowę; wściekle ruda fryzura poruszyła się majestatycznie. Denis spojrzał, zafascynowany. Czy to „Naturalne” plus henna, zastanawiał się, czy też może jedno z tych „Gruntownych Przeobrażeń” pokazywanych w reklamach?13
– „Czym są trony i berła?”.
Oranżowe Przeobrażenie – tak, to na pewno Przeobrażenie – znów podjechało w górę.
– „Czym są radości Bogatych, wspaniałości Potężnych, czym jest duma Wielkich, czym są ordynarne przyjemności Wyższych Sfer?”.
Ton jej głosu, wznoszący się, gdy zadawała te pytania, opadł nagle.
– „Są niczym – zahuczała. – Marnością, głupstwem, puchem mlecza unoszonym przez wiatr, mgiełką gorączki. To, co istotne, dzieje się w sercu. Rzeczy widzialne są urocze, lecz te niewidzialne są po tysiąckroć donioślejsze. Najważniejsze w życiu jest Niewidzialne”.
Pani Wimbush opuściła książkę niżej.
– Piękne, nieprawdaż?
Denis, nie chcąc się wypowiadać, poprzestał na zdawkowym „Hm”.
– Ach, cóż to za wspaniała książka, cóż za cudowna książka – rzekła Priscilla, uwalniając przyciskane dotąd kciukiem stronice, jedną po drugiej. – A tutaj jest fragment o Lotosowej Sadzawce. No wiesz, autor porównuje Duszę do Lotosowej Sadzawki.
Znów odsunęła od oczu książkę i zaczęła czytać.
– „Mój przyjaciel ma w ogrodzie Lotosową Sadzawkę. Znajduje się ona w małej dolince, ocieniona dziką i rdzawą różą, z której przez całe lato słowik czaruje otoczenie swym miłosnym trelem. W sadzawce kwitną lotosy, a ptactwo przylatuje, żeby pić i zażywać kąpieli w jej kryształowych wodach…”. Ach, to mi przypomniało – wykrzyknęła, zamykając książkę z trzaskiem i śmiejąc się, jak to ona, tubalnie i przenikliwie – to mi przypomniało, jakie zmiany zaszły w naszej pływalni od czasu twojej ostatniej wizyty. Pozwoliliśmy mieszkańcom wioski korzystać z niej wieczorami. No i nie masz pojęcia, co się potem działo.
Pochyliła się ku niemu i zaczęła opowiadać konfidencjonalnym szeptem, przerywanym niekiedy gardłowym śmiechem.
– …wspólnie kobiety i mężczyźni… widziałam ze swojego okna… zamówiłam sobie lornetkę, bo chciałam się upewnić… tak, niewątpliwie…
Znów się roześmiała, a on jej wtórował. Barbecue-Smith wylądował na podłodze.
– Pora, żebyśmy zeszli zobaczyć, czy herbata jest już gotowa – rzekła w końcu.
Podniosła się i śmignęła zamaszystym krokiem przez pokój, okryta obszernym jedwabiem. Denis poszedł za nią, nucąc pod nosem:
I dlatego będę śpiewać
Śpiewać w operze, śpiewać w operze,
Śpiewać w op-pop-pop-pop-poperze.
I na koniec ten maleńki ozdobnik na końcu refrenu: „rze-rze”.
Taras przed domem był wąski, długi, pokryty darnią, jego zewnętrzny skraj zamykała elegancka kamienna balustrada, a z obu stron stały niewielkie ceglane altanki. Poniżej domu teren opadał bardzo stromo, a sam taras był usytuowany na bardzo wysokiej podstawie; balustradę dzieliła od spadzistego trawnika odległość trzydziestu stóp. Oglądany z dołu, wyniosły, jednolity cokół tego tarasu, podobnie jak altanki zbudowany z cegieł, niemal przywodził złowieszcze skojarzenie z fortyfikacją – zamkowym bastionem, z którego przedpiersia można było spoglądać w dalekie przestrzenie równoległe z linią wzroku. Jeszcze niżej, na pierwszym planie, otoczony gęstwą ozdobnie strzyżonych cisów, znajdował się basen o krawędziach z kamiennych płyt. Dalej rozciągał się park z wielkimi wiązami i zielonymi rozległościami trawników; na skraju dolinki połyskiwał wąski strumyk. Na jego krańcu teren znów się wznosił; długi stok pokrywała szachownica upraw. Unosząc wzrok, dostrzegało się po prawej stronie błękitnawą linię oddalonych wzgórz.
Stolik ustawiony był w cieniu jednej z niewielkich altan, a nadchodzący Denis i Priscilla zastali już na miejscu resztę towarzystwa. Henry Wimbush zaczynał nalewać do filiżanek herbatę. Był on jednym z tych niezmieniających się mężczyzn w nieokreślonym wieku dobrze już po pięćdziesiątce; mógł być jednak równie dobrze i trzydziestolatkiem, mógł być wreszcie w dowolnym wieku. Denis znał go niemal od zawsze. Przez cały ów czas twarzy pana Wimbusha, wyblakłej i dość przystojnej, nie naznaczył czas; przypominała ona odcieniem jasnoszary melonik, który, zima czy lato, zawsze miał na głowie – nie starzała się, spokojna i pogodna, choć bez szczególnego wyrazu.
Obok, oddzielona zarówno od niego, jak i od reszty świata nieprzeniknioną barierą głuchoty, siedziała Jenny Mullion. Być może miała trzydziestkę, pochyły nos i różowo-białą cerę, a ciemne włosy upinała w dwa poziome loczki na skroniach. Uwięziona w zagadkowej wieży swojego kalectwa, trwała odosobniona, spoglądając na świat ostrym, przenikliwym wzrokiem. Tego, co myślała o kobietach, mężczyznach i przedmiotach, Denis nigdy nie potrafił dociec. Pogrążona w zagadkowym osamotnieniu, Jenny była nieco niepokojąca. Nawet teraz najwyraźniej bawiło ją coś, o czym wiedziała tylko ona, uśmiechała się bowiem do siebie, a jej piwne oczy przypominały parę silnie połyskujących szklanych paciorków.
Na prawo od niego świeciła zaróżowiona, poważna, zaokrąglona niczym księżyc, emanująca niewinnością, dziecięca twarz Mary Bracegirdle. Jej właścicielka miała niemal dwadzieścia trzy lata, lecz nikt by się tego nie domyślił. Krótkie włosy przycięte na pazia okalały jej policzki jedwabistym złotem. Patrzyła wielkimi oczami barwy przejrzystego błękitu rezolutnie, choć często zmieszana, i żarliwie.
Obok Mary siedział sztywno nieduży, wychudły człowieczek. Nazywał się Scogan i wyglądem przypominał wymarłego praptaka z trzeciorzędu. Miał nos zakrzywiony na kształt dzioba, a jego ciemne, błyszczące oczy były ruchliwe niczym u drozda. Nie miał jednak w sobie żadnej miękkości, wdzięku czy ptasiej lekkości. Skóra na jego pomarszczonej, brązowej twarzy wydawała się wysuszona i łuskowata, jego ręce przypominały krokodyle łapy. Poruszał się niczym jaszczurka: raptownie, zwinnie i niepokojąco; mówił niegłośno, wysokim, ironicznym tonem. Będąc kolegą szkolnym i równolatkiem Henry’ego Wimbusha, wyglądał znacznie starzej, zarazem był o wiele bardziej młodzieńczo pełen życia niż on, ów subtelny arystokrata o twarzy przypominającej odcieniem wyszarzały melonik.
O ile pan Scogan wyglądał niczym wymarły jaszczur, to Gombauld był na wskroś człowiekiem z krwi i kości. W staromodnych podręcznikach historii naturalnej z lat trzydziestych staloryt z jego podobizną mógł zdobić rozdział o gatunku homo sapiens – zaszczyt ów był w tamtych czasach przeważnie udziałem lorda Byrona. Bo też i z bujniejszymi włosami oraz skromniejszym kołnierzykiem Gombauld mógłby fizycznie uchodzić za typ na wskroś byronowski, a nawet bardziej, ponieważ z urodzenia był Prowansalczykiem, hożym, czarnowłosym korsarzem, błyskającym zębami trzydziestolatkiem o wielkich, ciemnych i połyskliwych oczach. Denis spoglądał na niego z zawiścią. Zazdrościł mu talentu; chciałby tworzyć wiersze równie sprawnie jak Gombauld malował obrazy! A teraz jeszcze bardziej mu zazdrościł: urody, witalności, pewności siebie. Czy mogło kogoś zaskoczyć, że Anne go lubi? Lubi? – pewnie i gorzej, rozmyślał ponuro, idąc z Priscillą długim, pokrytym trawą tarasem.
Pomiędzy Gombauldem a panem Scoganem stał – obrócony tyłem do zbliżających się nowo przybyłych – leżak ze znacznie obniżonym oparciem. Pochylał się nad nim Gomabuld; miał ożywioną twarz, uśmiechał się, chichotał, szybko gestykulował. Z głębin leżaka dał się słyszeć delikatny, senny śmiech. Słysząc go, Denis zadrżał. Ten śmiech – jak dobrze go znał! Jakie emocje w nim budził! Przyśpieszył kroku.
W obniżonym leżaku Anne bardziej leżała, niż siedziała. Jej długie, smukłe ciało spoczywało w niedbałej, apatycznej i pełnej gracji pozie. Okolona jasnobrązowymi włosami twarz miała tak czarująco regularne rysy, że niemal przypominała twarzyczkę lalki. Bo też chwilami – gdy jej owalna buzia o jasnobłękitnych oczach osłoniętych długimi rzęsami traciła wszelki wyraz, gdy stawała się woskową maską o leniwym wejrzeniu – ona sama nie wydawała się niczym więcej niż tylko lalką. Anne była siostrzenicą pana Wimbusha; melonikowa fizjonomia, spotykana w jego rodzinie, należała do dziedzictwa rodowego Wimbushów, przy czym u kobiet przybierała formę pozbawionej wyrazu twarzy lalki. Obok tej maski jednak, niczym skoczna melodyjka pulsująca na tle równomiernego głębokiego basu, ujawniały się u niej niekiedy inne odziedziczone cechy, mianowicie ożywiony śmiech, lekka, nacechowana ironią figlarność oraz następujące szybko po sobie zmiany nastroju. Uśmiechała się teraz, a Denis nazywał to, bez żadnej stosownej przyczyny, kocim uśmiechem. Ścieśniały się jej usta, a przy ich kącikach z obu stron na policzkach tworzyły się dwie drobne kreseczki. Znamionowały one bezmiar nieco złośliwego rozbawienia, podobnie jak drobne zmarszczki wokół lekko przymkniętych oczu oraz same oczy: jasne i śmiejące się spod przymkniętych powiek.
Po wymianie wstępnych uprzejmości Denis usiadł na wolnym krześle pomiędzy Gombaultem a Jenny.
– Jak się miewasz, Jenny?! – wykrzyknął do niej.
Skinęła głową i odpowiedziała uśmiechem, milcząc tajemniczo, jakby jej zdrowie było sprawą na tyle tajną, że nie mogło podlegać publicznej dyskusji.
– A co się zdarzyło w Londynie od czasu mojego wyjazdu? – zapytała Anne z głębin swojego leżaka.
Nadeszła właściwa chwila: niesamowicie zabawna relacja już oczekiwała.
– No cóż – zaczął Denis, uśmiechając się ze szczęścia. – Na początek…
– Czy Priscilla wspominała ci o naszym doniosłym znalezisku archeologicznym? – Henry Wimbush pochylił się do przodu. A tak wspaniale się zapowiadało!
– No więc na początek… – kontynuował desperacko. – Balet…
– W zeszłym tygodniu – pan Wimbush ciągnął łagodnie, lecz nieubłaganie – odkopaliśmy pięćdziesiąt jardów dębowych rur spustowych, ot, trzy pnie drzew przeborowane przez środek. Nadzwyczaj interesujące. A czy ułożyli je mnisi w piętnastym wieku, czy też…
Denis słuchał go ponuro.
– Nadzwyczajne! – wykrzyknął, gdy pan Wimbush skończył. – Wprost nadzwyczajne!
Wziął z talerza kolejny kawałek ciasta. Już nawet stracił ochotę, żeby ciągnąć swoją opowieść o Londynie, czuł się stłamszony. Od pewnego czasu patrzyły na niego z powagą błękitne oczy Mary.
– Co pan ostatnio pisał? – zapytała.
Byłoby przyjemnie porozmawiać trochę o literaturze.
– Och, wiersze i prozę – oznajmił. – Po prostu wiersze i prozę.
– Prozę? – Scogan aż lekko podskoczył zaniepokojony. – Pisał pan prozę?
– No tak.
– A przypadkiem nie powieść?
– Nie.
– O mój biedaku! – wykrzyknął. – A o czym?
Denis poczuł się trochę głupio.
– Och, o zwykłych sprawach.
– Oczywiście – jęknął Scogan. – Zaraz odtworzę fabułę. Bohater, mały Percy, nigdy nie miał talentu do gier i sportów, lecz był zawsze bystry i mądry. Ukończył naukę w tej co zawsze public school, potem studia w tym co zawsze uniwersytecie, no a potem przyjeżdża do Londynu, gdzie żyje wśród artystów. Lecz przygniata go melancholia, bierze na swe barki brzemię całego świata. Pisze olśniewająco znakomitą powieść, trochę igra z miłością, a pod koniec książki znika w świetlanej przyszłości.
Denis poczerwieniał. Pan Scogan streścił dzieło, które on zamierzał napisać, z przerażającą wręcz precyzją.
– Nie zgadł pan – zaprzeczył. – Moja powieść będzie o czymś zupełnie innym.
Było to heroiczne kłamstwo. Na szczęście zreflektował się, gotowe miał tylko dwa rozdziały. No nic, podrze je i wyrzuci jeszcze tego wieczoru, gdy się rozpakuje.
Scogan, nie zwracając uwagi na jego dementi, kontynuował:
– Dlaczego wy, młodzi ludzie, piszecie nieustannie o rzeczach tak bezdennie nieciekawych, jak na przykład umysłowość młodocianych i artystów? Owszem, zawodowi antropolodzy mogliby niekiedy uznać, że warto przestać zajmować się wierzeniami australijskich aborygenów i zwrócić swoje zainteresowanie ku fascynacjom filozoficznym studentów przed dyplomem. Nie może pan jednak oczekiwać, że przeciętnego dojrzałego człowieka, kogoś takiego jak ja, poruszy zbytnio opowieść o ich problemach duchowych. A ostatecznie nawet w Anglii, a może i w Niemczech jest więcej dorosłych niż młodocianych. Jeśli zaś chodzi o artystę, absorbują go problemy tak dalece obce zwykłemu dojrzałemu człowiekowi – dotyczące czystej estetyki; nic niemówiące ludziom takim jak ja – że opis jego procesów myślowych byłby dla przeciętnego odbiorcy równie nudny jak czysta matematyka. Poważnej książki o artystach jako artystach nie da się czytać, no a nowych książek o artystach jako kochankach, mężach, alkoholikach, bohaterach, nie warto już pisać. Sztampowym artystą w literaturze jest Jan Krzysztof14, tak samo jak sztampowym uczonym jest Profesor Rad z „Comic Cuts”15.
– Przykro mi słuchać, że jestem aż tak nieinteresujący – odezwał się Gomabuld.
– Bynajmniej, mój drogi – Scogan pośpieszył z odpowiedzią. – Nie wątpię, że jako kochanek czy alkoholik jest pan wybitnie fascynujący. Jeśli jednak chodzi o kombinację tych dwóch cech, sam pan przyzna, byłby pan nieciekawy.
– Zupełnie się z panem nie zgadzam – wykrzyknęła Mary. Mówiąc, zawsze traciła dech, toteż co jakiś czas chwytała lekko powietrze. – Znam wielu artystów i zawsze ich umysłowość była dla mnie wielce interesująca. Szczególnie w Paryżu. Na przykład Tschuplitski – tej wiosny oglądałam w Paryżu mnóstwo jego rzeczy…
– Ach, pani jest wyjątkiem, Mary, pani jest wyjątkiem – rzekł Scogan. – Jest pani femme supérieure16.
Radosny rumieniec upodobnił jej twarz do tarczy księżyca w pełni.
Nazajutrz rano Denis obudził się i stwierdził, że świeci słońce, a niebo jest bezchmurne. Postanowił włożyć białe flanelowe spodnie – białe flanelowe spodnie, a do nich czarną marynarkę, pod spód jedwabną koszulę i nowy krawat w kolorze brzoskwiniowym. A buty? Oczywistym wyborem były białe, lecz z niejaką przyjemnością pomyślał o czarnych lakierkach. Przez kilka minut leżał nieruchomo, rozważając tę kwestię.
Nim zszedł na dół – ostatecznie wybrał lakierki – obejrzał siebie w lustrze. Włosy mogłyby być bardziej złociste, pomyślał. Teraz ich żółtawy odcień psuła odrobinę nuta zieleni. Lecz jego mocnym punktem było czoło. Rekompensowało ono wysokością niedostatecznie wydatną brodę. Nos też mógłby być dłuższy, ale ujdzie. Lepsze również byłyby błękitne oczy, a nie zielone. Lecz za to marynarka była świetnie skrojona: dyskretnie podwatowana, dodawała jego ciału masywności. Nogi, obute na biało, były szczupłe i pełne gracji. Zadowolony zszedł schodami. Większość towarzystwa odeszła już od stołu śniadaniowego. Znalazł się sam na sam z Jenny.
– Mam nadzieję, że pani dobrze spała – rzekł.
– Tak, prawda, że jest pięknie? – Jenny dwukrotnie szybko przytaknęła drobnym ruchem głowy. – Ale tydzień temu mieliśmy tu takie straszne burze.
Dwie linie równoległe, pomyślał, spotykają się tylko w nieskończoności. Mógłby mówić jej dniami i nocami o śnie – trosk zaklinaczu17, a ona aż do końca świata o meteorologii. Czy ktoś w ogóle kiedykolwiek nawiązał kontakt z kimś innym? Wszyscy jesteśmy prostymi równoległymi. Jenny była tylko nieco bardziej równoległa niż większość ludzi.
– Te burze są bardzo niepokojące – stwierdził, nakładając sobie owsianki. – Nie sądzi pani? A może strach nie jest pani specjalnością?
– Nie, wtedy zawsze kładę się do łóżka. Znacznie bardziej bezpiecznie jest się położyć.
– A to dlaczego?
– Ponieważ – Jenny zilustrowała swoje słowa wyrazistym gestem – piorun uderza pionowo, a nie poziomo. Toteż gdy się leży, ładunek człowieka nie dosięgnie.
– Bardzo zmyślne.
– To prawda.
Zapadła cisza, Denis skończył jeść owsiankę i zabrał się do bekonu. Po to, żeby coś powiedzieć, a również dlatego, że nie wiedzieć czemu kołatały mu się po głowie absurdalne słowa Scogana, zapytał:
– Czy uważa się pani za femme supérieure?
Musiał powtórzyć swoje pytanie kilkakrotnie, nim Jenny połapała się, co mówi.
– A skądże – zaprzeczyła z dość wyraźnym oburzeniem, gdy go wreszcie dosłyszała. – Na pewno nie. Czy ktoś uważa mnie za taką?
– Nie, to pan Scogan nazwał tak Mary.
– O, czyżby? – Jenny ściszyła głos. – Mam panu powiedzieć, co sądzę o tym człowieku? Otóż jest on trochę złowieszczy.
Wygłosiwszy to oświadczenie, powróciła do wieży z kości słoniowej swojej głuchoty, zatrzaskując za sobą drzwi. Denis nie mógł wydobyć z niej już nic więcej, nie mógł jej nawet skłonić, żeby go słuchała. Uśmiechała się tylko do niego, kiwając niekiedy głową.
Denis przeszedł na taras, żeby wypalić pośniadaniową fajkę i przeczytać poranną gazetę. Gdy godzinę później Anne zeszła na dół, zastała go jeszcze przy lekturze. Dotarł już wtedy do kroniki dworskiej i zapowiadanych zaślubin. Wstał na jej widok – widok stąpającej po murawie hamadriady w białym muślinie.
– Ojej – wykrzyknęła – jak słodko wyglądasz w tych białych spodniach.
Zmroziło go. Nie znajdował żadnej stosownej odpowiedzi.
– Mówisz do mnie jak do dziecka w nowym ubranku – rzekł wreszcie z widocznym poirytowaniem.
– Jesteś nim dla mnie, mój drogi.
– Nie powinnaś tak mówić.
– Nic na to nie poradzę. Jestem przecież znacznie starsza od ciebie.
– A to dobre – raptem o cztery lata.
– Przecież wiesz, że jeśli w tych spodniach wyglądasz tak słodko, dlaczego miałabym ci tego nie powiedzieć? No i nie włożyłbyś ich, gdybyś nie uważał, że wyglądasz w nich przeuroczo, prawda?
– Chodźmy do ogrodu – zaproponował.
Był zdeprymowany. Rozmowa przybrała tak bardzo groteskowy i nieoczekiwany obrót. A przecież zamierzał rozpocząć zdecydowanie inaczej, mówiąc: „Wyglądasz tak zachwycająco tego ranka” lub coś w tym rodzaju; ona odpowiedziałaby wtedy: „Naprawdę?”, a potem zapadłaby wymowna cisza. A tymczasem zaczęła o tych spodniach. Było to denerwujące, jego duma została zraniona.
O pięknie tej części ogrodu, która opadała od cokołu tarasu aż do basenu, decydowały nie tyle barwy, ile formy. Było tam równie prześlicznie zarówno w promieniach słonecznych, jak i przy świetle księżyca. Dominującymi elementami scenerii – o każdej porze dnia i roku – były srebrzystość wody oraz ciemne kształty cisów i ostrokrzewu. Był to krajobraz w czerni i bieli. Królestwem koloru był ogród kwiatowy sąsiadujący z basenem i oddzielony od niego wysokim, iście babilońskim murem złożonym z cisów. Po przejściu tunelem z żywopłotu otwierało się furtkę w murze, by znaleźć się nagle i nieoczekiwanie w świecie barw. W lipcowym słońcu rabaty jaśniały i emanowały blaskiem. Okolony ceglanym murem ogród przypominał wielki zasobnik ciepła, aromatów i koloru.
Denis przytrzymał drzwiczki małej żelaznej furtki, puszczając przodem swoją towarzyszkę.
– To jakby przejść z klasztoru do orientalnego pałacu – stwierdził i wziął głęboki haust ciepłego, przepojonego kwietnym zapachem powietrza. „Szybuje chmurą wonna palba…”. Jak to potem szło?
Wybornie, o strzelcy! Łoskot waszych salw
Gromki i równy, gra miriadą barw;
Nie dla ucha one, albowiem widzeniem
Chwytasz ich bezlik, takoż powonieniem18.
– Masz fatalny zwyczaj cytowania – rzekła Anne. – Ponieważ nigdy nie znam kontekstu ani autora, czuję się upokorzona.
Zaczął się kajać:
– To wina wykształcenia. Rzeczy wydają się jakoś bardziej realne i żywsze, gdy można je dookreślić czyjąś już gotową frazą. Poza tym istnieje całe mnóstwo pięknych imion i słów – na przykład monofizyta, Jamblich, Pomponazzi; wydobywasz je triumfalnie, niczym asa z rękawa, z poczuciem rozstrzygnięcia dyskusji na swoją korzyść, a dokonała tego po prostu magia ich dźwięku. Oto i korzyść z wyższego wykształcenia.
– Możesz ironizować – westchnęła – a mi wstyd, że go nie mam. Popatrz na tamte słoneczniki! Czy nie są piękne?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Galbe (franc.) – kształt. Le galbe évasé… – kształt jej krągłych bioder. Galbe, gonflé… – kształt, nabrzmiały, zachłanny: zapach, skóra, nieprzyzwoity, pulchny, wstydliwość: cnota, rozkosz (przeł. Julianna Boczkowska, podobnie jak wszystkie fragmenty w języku francuskim). [wróć]
Chodzi o malarzy z epoki późnego średniowiecza. [wróć]
W oryg. portwinily; określenie to wzięło się stąd, że w dawnej Anglii po spożyciu obiadu damy opuszczały jadalnię, by rozmawiać we własnym towarzystwie, a panowie pozostawali, racząc się portwajnem. [wróć]
Komentarz wygłoszony po latach przez Jonathana Swifta, dotyczący jego własnej, wydanej w 1704 r. satyry A Tale of a Tub. Tę informację podaje kilku biografów pisarza, przede wszystkim Walter Scott w Life of Swift, Londyn, 1824, t. I, s. 89. [wróć]
Chodzi o Wilkiego Barda (właść. Williama Augusta Smitha, 1874–1944), popularnego brytyjskiego artystę wodewilowego i musicalowego, również piosenkarza i aktora filmowego. Do najbardziej znanych utworów, które wykonywał, należała piosenka z 1910 r. I Want to Sing in Opera, napisana przez Wortona Davida i George’a Arthursa. Cytowany w powieści fragment jest częścią jej refrenu. [wróć]
Coroczny wyścig konny z przeszkodami, organizowany od 1839 r. na torze Aintree Racecourse opodal Liverpoolu; z bogatą pulą nagród. [wróć]
Dosłownie: Taddeo z Poggibonsi, przyjaciel Taddea; Poggibonsi to miejscowość w Toskanii, w prowincji Siena; w historii malarstwa włoskiego przydomek „z Poggibonsi” odnosi się zwykle do Giovanniego Andrea Montorsolego (1507–1563), znanego również jako Fra Montorsoli, Michele Agnolo lub Angelo di Michele d’Angelo da Poggibonsi, rzeźbiarza i renowatora dzieł sztuki, ucznia Michała Anioła; w tym wypadku może chodzić również o Taddea di Bartolo (1362 lub 1363–1422) malarza ze szkoły sieneńskiej, rozwijającej się we Włoszech od XIII do XV wieku, przez pewien czas dorównującej świetnością szkole florenckiej. [wróć]
„Ruch Nowej Myśli (New Thought) […], powstały w XIX w. w USA nad wyraz eklektyczny konglomerat różnorodnych wierzeń i przekonań oraz idących w ślad za nimi praktyk, których podstawę stanowiło przekonanie o istnieniu różnie nazywanej i rozmaicie konceptualizowanej Nieskończonej Inteligencji (Kosmicznego Umysłu, Uniwersalnej Świadomości, Boga itp.). Inteligencja ta miała stanowić prawdziwą naturę człowieka, a odpowiednie praktyki psychofizyczne miały pozwolić na [jej poznanie]. To z kolei umożliwiało realizację pełni potencjału człowieczeństwa. Kluczowym założeniem Nowej Myśli było przekonanie, że człowiek sam jest odpowiedzialny za sytuację, w jakiej się znajduje, i sam może ją zmienić, dochodząc do poznania własnej istoty i tym samym zyskując dostęp do nieograniczonych, tkwiących w nim samym możliwości. […] Wraz z upowszechnianiem się jego wizji ruch Nowej Myśli wchłonął wiele wyidealizowanych elementów tradycji orientalnych, takich jak: buddyzm, hinduizm, joga czy taoizm, a także teorii i pseudoteorii psychologicznych. Podstawowym medium upowszechniającym idee ruchu Nowej Myśli była literatura typu »self-help«”. Źródło: http://www.tradycjaezoteryczna.ug. edu.pl/node/1104 [wróć]
Kluby piłkarskie Tottenham Hotspur z Londynu i Aston Villa z Birmingham. [wróć]
Chodzi o Amerykankę Mary Anne Morse Baker Glover Patterson Eddy (Mary Baker Eddy, 1866–1910), założycielkę kościoła The Christ of Church (Christian Science, Stowarzyszenie Chrześcijańskiej Nauki). W swoim dziele Science and Health with Key to the Scriptures, zawierającym podstawy ideologiczne oraz teologiczne nowego wyznania, poddała ostrej krytyce zapoczątkowane przez Mesmera praktyki leczenia magnetyzmem zwierzęcym, przedstawiając pokrótce dzieje tej metody terapeutycznej oraz jej poważne niedostatki sprowadzające się – w jej opinii – do tego, że skupia się ona przede wszystkim na ciele chorego, ignorując przypadłości jego duszy. Wraz z magnetyzmem potępiła także hipnotyzm, uznając obie popularne wówczas metody za rezultat umysłowego błądzenia; jej zdaniem paraliżują one w ludziach zdolność czynienia dobra, dają szerokie pole do działania złu, a także rodzą w duszy zazdrość i nienawiść. Do końca życia kontynuowała demaskowanie i zwalczanie magnetyzmu i metod Mesmera, nawet wtedy gdy odeszły one w cień i niepamięć. Kościół Chrześcijańskiej Nauki nie ma kapłanów, tylko „uzdrowicieli” zajmujących się przede wszystkim życiem duchowym wyznawców. [wróć]
Tu: chrześcijaństwo ezoteryczne, gnostyckie. [wróć]
Chodzi o Annie Wood Besant (1847–1933), angielską socjalistkę, działaczkę ruchu na rzecz równouprawnienia kobiet oraz odzyskania niezależności przez Indie, zarazem teozofkę i pisarkę, następczynię Heleny Bławatskiej na stanowisku przywódczyni Towarzystwa Teozoficznego. [wróć]
W oryg. the Real Thing i Complete Transformations. Chodzi o naturalne włosy i perukę, a sformułowania te pochodzą istotnie z reklam zamieszczanych w ówczesnej prasie codziennej i w pismach kobiecych. [wróć]
Bohater powieści Romaina Rollanda. [wróć]
Chodzi o postać śmiesznego, pomylonego naukowca, bohatera komiksów ukazujących się na łamach brytyjskiego czasopisma „Comic Cuts”, poświęconego temu gatunkowi sztuki graficznej, a wydawanego w latach 1890–1953. Miało ono na początku rywalizować z amerykańskimi periodykami tego typu, dominującymi wtedy na rynku. [wróć]
Tu: kobietą wyjątkową. [wróć]
Nawiązanie do frazy z Sonetu XLV angielskiego poety Samuela Daniela (1562–1619), w oryg. care-charmer sleep, przeł. Jerzy Pietrkiewicz, w: Poeci języka angielskiego, Warszawa 1969, t. 1, s. 256. [wróć]
Cytowane dwa fragmenty (w przekładzie tłumacza) pochodzą z poematu Na dom Appleton, do lorda Fairfaxa Andrew Marvella (1621–1678), jednego z późnych angielskich poetów metafizycznych. W części dotyczącej znajdującego się przy domu ogrodu Marvell posłużył się w znacznej mierze obrazowaniem militarnym, np. rozkład terenu przypomina fortecę, której poszczególne elementy oddziaływają różnorako na zmysły; kwiaty to ustawieni w rozmaitych formacjach żołnierze strzelający zapachem, pszczoły pełnią wartę i tak dalej. [wróć]