Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowy przekład powieści, za którą pisarz otrzymał prestiżową i najstarszą brytyjską nagrodę literacką James Tait Black Memorial Prize.
Książka jest satyrą na społeczeństwo amerykańskie z jego pędem do bogacenia się i obsesją na punkcie młodości. Dotyka także wciąż aktualnych kwestii filozoficznych i społecznych związanych z sytuacją gospodarczą i polityczną.
Ta opowieść o zdradzie, pożądaniu bogactwa i młodości za wszelką cenę trafnie nawiązuje do współczesnej kondycji człowieka i zmusza do głębokiej refleksji nad światem i własnym życiem.
W powieści tej pojawiają się już elementy późniejszej „filozofii wieczystej” autora, a właśnie ona wywarła głęboki wpływ na kontrkulturę lat 60. ubiegłego stulecia, której Huxley stał się jedną z ikon.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Tytuł oryginału: After Many a Summer Dies the Swan
Projekt okładki: Anna Światłowska
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Bogusława Jędrasik
© 1939 by Aldous Huxley. All rights reserved.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Bartłomiej Zborski
ISBN 978-83-287-2228-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Lasy butwieją, lasy padają i giną,
Obłoki wypłakują łez swoich brzemiona,
Człowiek orze swe pole i pod nim się kładzie,
Po kilku wiosnach łabędź kończy swoje trwanie […]1
Wszystko ustalono zawczasu telegraficznie: Jeremy Pordage miał wypatrywać kolorowego szofera w szarym uniformie z goździkiem w butonierce; szofer zaś miał rozglądać się za Anglikiem w średnim wieku trzymającym w dłoni tom poezji Wordswortha. Choć na dworcu było tłoczno, odnaleźli się bez trudu.
– Szofer pana Stoyte’a?
– Pan Pordage, sah?
Jeremy skinął głową, po czym, z Wordsworthem w jednej ręce i parasolem w drugiej, rozłożył nieco ramiona – można by rzec, na pokaz – w geście autoironii, prezentując, wszakże w pełni świadomie i z humorem, swą żałosną postać, której defekty miał jeszcze podkreślać śmieszny i niedorzeczny ubiór. „Biedaczysko – zdawał się sugerować całym sobą – jakie to biedaczysko ze mnie”. To służące celom obronnym i by tak rzec, profilaktyczne dyskredytowanie własnej osoby weszło mu już w nawyk. Stosował tę taktykę przy lada okazji. Nagle przyszło mu coś do głowy. Zaczął rozważać z niepokojem, czy na tym ich demokratycznym amerykańskim Zachodzie wypada uścisnąć dłoń szoferowi – zwłaszcza gdy był on czarnuchem, tylko po to, by okazać, że nie jest się „pukka sahibem”2, nawet jeśli przypadkowo jego własny kraj dźwiga brzemię białego człowieka. Ostatecznie postanowił dać sobie spokój. A właściwie decyzja ta została mu narzucona – „no cóż, jak zwykle”, westchnął w duchu, czerpiąc osobliwą i perwersyjną przyjemność z poczucia własnych psychicznych mankamentów. Gdy bowiem jeszcze się wahał, jak postąpić, szofer zdjął czapkę, po czym, nieco zbyt przesadnie wpadając w rolę murzyńskiego sługi z dawnej epoki, skłonił się, błysnął zębami w uśmiechu i rzekł:
– Witamy w Los Angeles, panie Pordage, sah! – Po czym, przeciągając śpiewnie samogłoski i zmieniając ton z dramatycznego na poufały, dodał: – I tak byłbym-żem poznał pana po głosie, nawet i bez tej książki.
Jeremy zaśmiał się nieco niezręcznie. Tygodniowy pobyt w Ameryce sprawił, że czuł się zdetonowany brzmieniem własnego głosu. Głos ów, kształcony w Kolegium Trójcy Świętej w Cambridge, był słaby i fletowy, przywodzący na myśl śpiewy wykonywane podczas wieczornego nabożeństwa w angielskim kościele katedralnym. Gdy używał go w kraju, nikt jakoś nie zwracał szczególnej uwagi. On sam nigdy też nie musiał stroić sobie z niego żartów, co praktykował – dla samoobrony – w odniesieniu choćby do swojego wyglądu i powierzchowności czy też wieku. Lecz tu, w Ameryce, sprawy miały się inaczej. Wystarczyło, żeby zamówił kawę czy zapytał, którędy do toalety (nazywanej zresztą w tym niepokojącym kraju zupełnie inaczej), by zaczęto mu się przypatrywać z wesołym i uważnym zaciekawieniem, zupełnie jakby był jakimś dziwem natury wystawionym na pokaz w parku rozrywki. Nie, zdecydowanie mu się to nie podobało.
– A gdzie mój bagażowy? – zapytał pośpiesznie, by zmienić temat.
Niebawem już jechali. Usadowiony wygodnie na tylnym siedzeniu, poza zasięgiem – miał taką nadzieję – wymowności szofera, on, Jeremy Pordage, oddał się wyłącznie rozkoszy oglądania. Za oknami samochodu przesuwał się krajobraz południowej Kalifornii; mógł wyłączyć umysł, wystarczyło mieć otwarte oczy.
Na początku dostrzegł dzielnicę biedoty zaludnioną Afrykanami, Filipińczykami, Japończykami i Meksykanami. Cóż za kombinacje i permutacje czarnego, żółtego i brązowego! Jakże skomplikowane bastardyzacje! No i te dziewczęta – jakże piękne w tych swoich sztucznych jedwabiach! „I damy murzyńskie w białych muślinach”. Jego ulubiony wyimek z Preludium3. Uśmiechnął się do siebie. Tymczasem zabudowania przedmiejskiego osiedla kolorowych ustąpiły miejsca wysokim gmachom dzielnicy biznesu.
Było tu więcej białych twarzy. I mnóstwo drugstore’ów. Nagłówki dzienników sprzedawanych przez gazeciarzy informowały o marszu Franco na Barcelonę. Większość przechodzących ulicami dziewcząt zdawała się pogrążona w cichej modlitwie; Jeremy zreflektował się po chwili, że one tylko bezustannie żują gumę. A więc nie Bóg – tylko Guma. Potem samochód zanurzył się nieoczekiwanie w czeluści tunelu, skąd wyłonił się już w zupełnie innym świecie: rozległym i nieuporządkowanym podmiejskim świecie pełnym stacji benzynowych, billboardów, niskich domków okolonych ogródkami, niezabudowanych działek i papierowego śmiecia; także rozlokowanych gdzieniegdzie sklepów, budynków biurowych oraz kościołów – świątyń Pierwotnego Kościoła Metodystycznego o architekturze nawiązującej zaskakująco do klasztoru Cartuja w Grenadzie; kościołów katolickich, niemal kopii katedry w Canterbury; synagog upodobnionych do Hagii Sophii; wreszcie – kościołów Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, swoimi kolumnami i frontonami przypominających banki. Był wczesny poranek zimowego dnia, jednak słońce świeciło intensywnie, a niebo było bezchmurne. Zmierzali na zachód. Padające od tyłu światło słoneczne oświetlało niby reflektorem każdy budynek, każdą umieszczoną na dachu reklamę i każdy billboard, jakby po to, by przybywający mogli oglądać coraz to nowe widoki.
POSIŁKI. COCKTAILE. CZYNNE W NOCY
PIWO SŁODOWE W MAKSIPOJEMNIKACH
BĄDŹ AKTYWNY I JEDŹ DOKĄD CHCESZ NA SUPERBENZYNIE CONSOL!
W PANTEONIE BEVERLY PIERWSZORZĘDNE POGRZEBY NIE SĄ KOSZTOWNE
Samochód pędził dalej i oto nagle na środku niezabudowanej działki ukazał się budynek w kształcie siedzącego buldoga o świecących ślepiach. Do mieszczącej się w nim restauracji wchodziło się pomiędzy przednimi łapami psiska. „Zwierzokształtne”, szepnął do siebie Jeremy Pordage, po czym powtórzył: „zwierzokształtne”. Miał akademickie upodobanie do delektowania się słowami. Tymczasem buldog szybko przesunął się wstecz i przeminął.
ASTROLOGIA. NUMEROLOGIA. WRÓŻENIE METAPSYCHICZNE
NUTBURGERY WPROST DO SAMOCHODU – cokolwiek to jest4. Postanowił, że przy najbliższej sposobności spróbuje. Nutburgera z dużym piwem słodowym.
ZATRZYMAJ SIĘ I ZATANKUJ SUPERBENZYNĘ CONSOL
Ku zaskoczeniu Jeremy’ego szofer zatrzymał samochód.
– Dziesięć galonów super-super – zażądał, po czym odwracając się ku niemu, dodał: – To my, to nasza firma. A pan Stoyte jest prezesem. – Wskazał na billboard po przeciwnej stronie ulicy.
POŻYCZKI GOTÓWKOWE W KWADRANS – przeczytał Jeremy. – SPRAWDŹ SZCZEGÓŁY W SPOŁECZNEJ KORPORACJI FINANSOWEJ.
– To też my – rzekł z dumą w głosie szofer.
Pojechali dalej. Z wielkiego billboardu spoglądała na nich twarz pięknej młodej kobiety naznaczona rozpaczą niczym oblicze biblijnej Marii Magdaleny. ZERWANY ZWIĄZEK – głosiły wielkie napisy. – NAUKA DOWODZI, ŻE 73 PROCENT OSÓB DOROSŁYCH CIERPI NA NIEŚWIEŻY ODDECH.
PODCZAS ŻAŁOBY PANTEON BEVERLY NIECH BĘDZIE TWOIM PRZYJACIELEM
KOSMETYKA TWARZY, TRWAŁA ONDULACJA, MANICURE. SALON PIĘKNOŚCI „U BETTY”
Tuż obok salonu znajdowała się placówka Western Union. No tak, telegram do matki… Boże, niemal zapomniał! Jeremy przechylił się ku szoferowi i przepraszającym tonem, jakiego zawsze używał, zwracając się do służby, poprosił, żeby tamten przystanął na chwilę. Samochód zatrzymał się. Z wyrazem zaaferowania na swej łagodnej króliczej twarzy Jeremy wysiadł z wozu i pośpieszył chodnikiem ku wejściu.
„Pani Pordage, »The Araucarians«, Woking, Anglia” – wypełniał formularz, uśmiechając się przy tym z lekka do siebie. Ta wyrafinowana absurdalność adresu zawsze go bawiła. „The Araucarians”, Woking. Matka kupując ów dom, chciała zmienić jego nazwę, uznawszy ją za zbyt naiwnie drobnomieszczańską, zbytnio przypominającą dowcip rodem z któregoś z humorystycznych wierszy Hilaire’a Belloca. – Ależ właśnie w tym cały jej wdzięk – zaprotestował. I usilnie starał się matkę przekonać, jakże by to było dla nich na miejscu zamieszkać pod takim właśnie adresem. Ta przewybornie komiczna sprzeczność zestawienia nazwy domu z charakterem jego mieszkańców! I cóż za czarująca, na opak wywrócona, dorzeczność tego, że ona, stara przyjaciółka Oscara Wilde’a, bystra i wykształcona pani Pordage, miałaby pisać swe erudycyjne i błyskotliwe listy z domu nazywającego się „The Araucarians”, i że w tych samych „The Araucarians”, w „The Araucarians”, uwaga – w Woking powstawałyby dzieła stanowiące aliaż naukowości i finezyjnie wysublimowanego dowcipu, jakimi wsławił się jej syn. Pani Pordage natychmiast połapała się w jego intencjach. Nie musiał więc, dzięki Bogu, wykładać ich mozolnie i szczegółowo. Można było się z nią porozumieć, posługując się domyślnikami oraz anakolutami, mając pewność, że wszystko pojmie. Toteż i „The Araucarians” pozostały.
Napisawszy adres, Jeremy zamyślił się na chwilę, zmarszczył brwi i jak to miał w zwyczaju, zaczął gryźć koniuszek ołówka – by się przekonać, że tutejszy ołówek ma mosiężną końcówkę i przytwierdzony jest łańcuszkiem do blatu stolika. „Pani Pordage, »The Araucarians«, Woking, Anglia”, przeczytał głośno powodowany nadzieją, że słowa te zainspirują go do wykoncypowania optymalnej i perfekcyjnej wiadomości – dokładnie takiej, jakiej oczekiwała matka, jednocześnie czułej i błyskotliwie dowcipnej, tchnącej szczerym oddaniem, wyrażonym wszakże ironicznymi słowami; uznającej jej matczyną dominację, zarazem jednak podkpiwającej sobie z niej; a wszystko po to, żeby starsza dama mogła z czystym sumieniem wmówić w siebie, że jej syn jest całkowicie niezależny, ona sama zaś najmniej tyranizującą z matek. Nie było to jednak łatwe – zwłaszcza z tym ołówkiem na uwięzi. Po kilku nieudanych próbach zdecydował się – świadom przy tym, iż rzecz jest i tak niezadowalająca – na następujący tekst:
Z uwagi na podzwrotnikowy klimat nie dotrzymam obietnicy względem bielizny osobistej stop. Szkoda, że Mamy tu nie ma, lecz niech Mama nie żałuje, bo wątpię, by spodobało się Mamie to niedopracowane Bournemouth nieskończenie powielone stop.
– Niedopracowane co? – zapytała młoda kobieta siedząca po drugiej stronie, dalej od okienka.
– B-o-u-r-n-e-m-o-u-t-h – przeliterował.
Uśmiechnął się; mrugnął oczami spoza dwuogniskowych soczewek, po czym bezwiednym gestem, który jednak zawsze odruchowo powtarzał przed wygłoszeniem któregoś ze swoich żarcików, pogłaskał się po gładkiej łysince na ciemieniu.
– Widzipani – rzekł, a jego głos zabrzmiał szczególnie fletowo – jest to punkt, ku któremu nie podąża żaden podróżnik, o ile nie musi5.
Spojrzała na niego tępo, po czym, domyślając się jednak na podstawie wyrazu jego twarzy, że powiedziano tu coś zabawnego, i pomna, że jednym z wymogów w jej firmie jest uprzejmość wobec klientów, uśmiechnęła się promiennie, ponieważ ów biedny stary dureń najwyraźniej tego po niej oczekiwał – i odczytywała dalej. „Mam nadzieję, że Mama dobrze bawiła się w Grasse stop. Serdeczności, Jeremy”.
Depesza okazała się kosztowna, na szczęście, pomyślał, wyjmując z kieszeni portfel, na szczęście pan Stoyte solidnie go przepłaca. Trzy miesiące pracy – i sześć tysięcy dolarów jego. Tak więc co to znaczy taki wydatek.
Wrócił do samochodu i kontynuowali jazdę, przemierzając kolejne mile: za szybą przesuwały się bez końca podmiejskie domki, stacje benzynowe, niezabudowane parcele, kościoły i sklepy. Po lewej i prawej stronie obsadzone palmami, drzewami pieprzowymi albo akacjami ulice ogromnej dzielnicy mieszkaniowej uciekały do tyłu i znikały w oddali.
DELIKATESOWE JEDZENIE. OGROMNIASTE LODY
JEZUS ZBAWIA
HAMBURGERY
Na skrzyżowaniu światła sygnalizacyjne raz jeszcze rozbłysły na czerwono. Do samochodu podszedł mały gazeciarz. „Franco twierdzi, że zajął nowe tereny w Katalonii”, przeczytał Jeremy i odwrócił wzrok. Świat był tak dalece przerażający, że dla niego stał się już zwyczajnie nudny. Z samochodu przed nimi wysiadły dwie starsze kobiety, obie o siwych włosach poddanych trwałej ondulacji, obie w karmazynowych spodniach – każda z nich trzymała na rękach teriera yorkshire. Pieski zostały postawione na chodniku u stóp sygnalizatora ruchu. Nim jednak zdążyły skorzystać z okazji i załatwić naturalną potrzebę, światła się zmieniły. Murzyn dodał gazu i samochód szarpnął naprzód – w przyszłość. Jeremy myślał o matce. Ambarasowało go to, że również ona ma yorka.
TRUNKI Z NAJWYŻSZEJ PÓŁKI
SANDWICZE Z INDYKIEM
IDŹ DO KOŚCIOŁA, A BĘDZIESZ CZUŁ SIĘ LEPIEJ PRZEZ CAŁY TYDZIEŃ
CO JEST DOBRE DLA BIZNESU, TO I DLA CIEBIE
Ukazała się kolejna zwierzokształtność; tym razem było to biuro obrotu nieruchomościami w formie egipskiego sfinksa.
POWRÓT JEZUSA JEST BLISKI
TY RÓWNIEŻ MOŻESZ BYĆ ZAWSZE MŁODA, NOSZĄC STANIK „THRILL-PHORM”
PANTEON BEVERLY, CMENTARZ INNYNIŻWSZYSTKIE
Z wyrazem triumfu na twarzy, niczym Kot w Butach wyliczający posiadłości Markiza de Carabas, Murzyn rzucił Jeremy’emu spojrzenie przez ramię i wskazał ręką na billboard.
– To też nasze.
– Ten Panteon Beverly?
Szofer skinął głową.
– Po mojemu to najlepszy cmentarz na świecie. – I po chwili dodał: – Może życzyłby pan spojrzeć na niego? To tylko trochę w bok od naszej trasy.
– Z przyjemnością – rzekł Jeremy z wdziękiem właściwym Anglikowi z wyższych sfer.
Po chwili, uznawszy, że powinien był wyrazić się bardziej serdecznie i bardziej demokratycznie, odchrząknął i świadomie naśladując miejscowy żargon, dodał, że byłoby to „superowo”. Wypowiedziane głosem absolwenta Cambridge i Kolegium Trójcy Świętej słowo zabrzmiało tak nienaturalnie, że z zakłopotania aż się zarumienił. Na szczęście szofer był zbyt zaprzątnięty jazdą i niczego nie zauważył.
Skręcili w prawo, minęli z pełną szybkością świątynię różokrzyżowców, dwie przychodnie weterynaryjne, szkołę tamburmażoretek oraz jeszcze dwa billboardy reklamujące Panteon Beverly. Gdy na Bulwarze Zachodzącego Słońca znów skręcili w lewo, Jeremy dostrzegł przez krótki moment młodą kobietę, która robiła zakupy przyodziana w kostium kąpielowy bez ramiączek o barwie niebieskich hortensji; głowę miała w platynowych lokach, a na kostium zarzuciła czarną futrzaną kurtkę. Po chwili ją także pochłonął bezmiar przeszłości.
Teraźniejszością zaś była droga prowadząca wzdłuż podnóża łańcucha stromych wzgórz, okolona niewielkimi luksusowymi sklepikami, restauracjami, nocnymi klubami o oknach osłoniętych żaluzjami przed słońcem, biurami i blokami mieszkalnymi. W następnej jednak chwili wszystko to również bezpowrotnie zniknęło. Przydrożna tablica informowała, że oto wjeżdżają w granice miasta Beverly Hills. Otoczenie się zmieniło. Po obu stronach drogi znajdowały się ogrody należące do zamożnej dzielnicy rezydencji. Jeremy dostrzegał częściowo osłonięte drzewami fasady domów: wszystkie nowe, niemal wszystkie w dobrym guście – wytworne i zmyślne pastisze wiejskich dworów zaprojektowanych przez Lutyensa6, pałacyków w stylu Petit Trianon oraz budowli Monticello7; były tam również niefrasobliwe parodie pompatycznych „maszyn do mieszkania” Le Corbusiera; jak też fantastyczne amerykańskie adaptacje meksykańskich haciendas oraz wiejskich farm Nowej Anglii.
Skręcili w prawo. Drogę okalały teraz szpalery potężnych palm. W promieniach słonecznych masy przypołudników płonęły intensywnym karmazynowym blaskiem. Domy stały rzędami, jeden, a za nim następny, niczym pawilony na jakiejś bezkresnej wystawie międzynarodowej. Andaluzja, następnie Gloucestershire, potem Turenia i Oaxaca, Düsseldorf, a za nim Massachusetts.
– Tu mieszka Harold Lloyd – odezwał się szofer, wskazując teren przypominający stylem Ogród Boboli8. – Tam znów Charlie Chaplin. A tam jest Pickfair9.
Tymczasem droga zaczęła się piąć zawrotnie. Szofer wskazał na coś, od czego oddzielał ich rozległy zacieniony obszar, co znajdowało się na przeciwległym wzgórzu i przypominało klasztor lamów tybetańskich.
– A tam mieszka Ginger Rogers. Tak, we własnej osobie, sir. – Kręcąc kierownicą, skinął zamaszyście głową w chełpliwym geście.
Po przebyciu pięciu albo sześciu zakrętów znaleźli się na szczycie wzgórza. Poniżej i za nimi rozpościerała się równina, a na niej miasto, rozciągające się bezkreśnie w purpurowe zamglenie.
Przed nimi i z obu stron ciągnęły się góry – pasmo za pasmem jak okiem sięgnąć, jakby wysuszona Szkocja, bezludna pod błękitnym niebem pustyni.
Tymczasem samochód wyminął wystające z ziemi pomarańczowe zaokrąglenie skalne i oto nagle, zamontowana na dotychczas niewidocznym szczycie, wyłoniła się ogromnych rozmiarów reklama świetlna. PANTEON BEVERLY – głosiła – CMENTARZ Z CHARYZMĄ. Wysoki na sześć stóp zestaw neonówek wieńczyła wykonana w naturalnej skali replika Krzywej Wieży w Pizie – tyle tylko, że ta nie była pochyła.
– Widzi pan? – rzekł z przejęciem Murzyn. – To Wieża Zmartwychwstania. Dwieście tysięcy dolarów, tyle kosztowała. Tak, sir. – Słowa te wypowiedział dobitnie i z namaszczeniem. Doprawdy, można by pomyśleć, że wyłożył tę kwotę z własnej kieszeni.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 Fragment wiersza Tithonus Alfreda Tennysona, przeł. Adam Asnyk, [w:] Poeci języka angielskiego, t. II, Warszawa 1971, s. 489 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Pukka sahib – w jęz. hindi „prawdziwy dżentelmen” w dawnym angielskim stylu; potoczne określenie typu Anglika z dawnych brytyjskich kolonii dalekowschodnich, zwłaszcza z Indii, gdzie stosowano je jako uprzejmy zwrot wobec urzędników administracji brytyjskiej. Tu: wywyższający się biały.
3 Chodzi o poemat Preludium Williama Wordswortha. W antologii Angielscy „Poeci jezior”. W. Wordsworth, S.T. Coleridge, R. Southey, przeł., wstępem i objaśnieniami opatrzył Stanisław Kryński, Wrocław–Warszawa–Kraków 1963, zawierającej obszerne fragmenty tego utworu, część Księgi VII, w której zdanie to się znajduje, została przez tłumacza pominięta.
4 Nutburgery – wówczas były to hamburgery posypane orzechami; obecnie to najczęściej rodzaj wypieku sporządzonego z posiekanych orzechów oraz innych wegetariańskich składników.
5 Nieprzetłumaczalna gra słów. „Bourne” w nazwie Bournemouth to „cel”, „punkt, do którego się podąża”, „granica”.
6 Edwin Lutyens (1869–1944) – wybitny brytyjski architekt, którego specjalnością było m.in. adaptowanie tradycyjnych stylów architektonicznych do wymagań jemu współczesnych; projektował liczne brytyjskie rezydencje wiejskie wraz z ogrodami.
7 Monticello – rezydencja (jest to również nazwa posiadłości) amerykańskiego prezydenta Thomasa Jeffersona (1743–1826), którą zaprojektował on sam, wzorując się na dziełach włoskiego architekta renesansowego Andrei Palladia (1508–1580).
8 Ogród Boboli – największy park we Florencji w stylu francuskim, założony w 1549 r. przez Kosmę Medyceusza Starszego, z licznymi fontannami, posągami i rzeźbami, położony za Palazzo Pitti.
9 Pickfair – słynna posiadłość i rezydencja w Beverly Hills o powierzchni 7,3 ha, miejsce zamieszkania – i odwiedzin – wielu amerykańskich celebrytów, głównie ze sfer filmu, sztuki i polityki; istnieje do dziś, choć z oryginalnego wystroju i wyposażenia pozostało już niewiele. W latach 20. XX wieku teren kupił Douglas Fairbanks, który wraz z poślubioną mu Mary Pickford rozbudowali i luksusowo wyposażyli budynek i leżący wokół niego teren.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz