Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anglia, koniec lat 20. ubiegłego wieku. Sebastian Barnack, siedemnastoletni uczeń, a zarazem zakompleksiony poeta, skonfliktowany z ojcem – antyfaszystowskim działaczem politycznym – wyjeżdża na wakacje do Florencji zaproszony przez stryja Eustace’a, zamożnego hedonistę, ateistę i konesera sztuki. Ma tam romans ze starszą od siebie kobietą, poznaje też Brunona Rontiniego, "filozofa wieczystego”, pod którego wpływem doznaje głębokiej przemiany duchowej. Tymczasem Eustace umiera na zawał serca, stając się duchem. Poznajemy jego pośmiertne doświadczenia i rozpaczliwe próby nawiązania kontaktu z żyjącymi.
To przypowieść moralna o współzależności całego świata i o tym, że wszystkie ludzkie czyny mają dalekosiężne konsekwencje. Ale też powieść o sztuce życia i sztuce umierania, o dorastaniu i rozwoju wewnętrznym – jednocześnie traktat filozoficzny, otwierający mistyczny i psychodeliczny okres w twórczości autora Nowego wspaniałego świata.
"Pasjonujące, bo napisane z ogromnym talentem. … Przejmująco dojrzałe dokonanie literackie."
Tomasz Mann
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 445
Tytuł oryginału: Time Must Have a Stop
Projekt okładki: Anna Światłowska
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska, Barbara Milanowska (Lingventa)
Copyright © 1944 by Aldous Huxley
Copyright renewed 1972 by the Estate of Aldous Huxley
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Bartłomiej Zborski
ISBN 978-83-287-2441-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
–fragment–
Lecz myśl jest sługą życia, życie błaznem
Czasu, a i czas, władzca nad wszech światem,
Koniec mieć musi. […]1
William Shakespeare
Sebastian Barnack wyszedł z czytelni biblioteki publicznej i zatrzymał się w hallu, by włożyć wyświechtany płaszcz. Patrząc na niego, pani Ockham poczuła ostre ukłucie w sercu. Przecież ta drobna, prześliczna i delikatna istota o anielskiej twarzy i jasnych kędzierzawych włosach była żywym wcieleniem jej najdroższego, zmarłego i zgasłego jedynaka.
Dostrzegła, że gdy chłopiec przywdziewał oporny płaszcz, jego usta poruszały się. A zatem mówił do siebie – dokładnie tak, jak zwykł był to czynić jej Frankie. Tymczasem on odwrócił się i zmierzając ku drzwiom, minął ławkę, na której siedziała.
– Paskudny mamy dziś wieczór, zimny i wilgotny – rzekła głośno, działając pod wpływem nagłego impulsu nakazującego jej zatrzymać to żywe widmo i przywołać wyraziste wspomnienia, drzemiące w zranionym sercu.
Wyrwany z toku myślenia Sebastian przystanął, odwrócił się i przez kilka sekund patrzył na nią zdziwiony i zaskoczony. W następnej chwili pojął jednak znaczenie tego tęsknego matczynego uśmiechu. Spojrzenie mu stwardniało. Coś takiego zdarzało mu się już nieraz. Ta kobieta najwyraźniej uważała go za słodkiego dzidziusia w wózku; takiego, którym ludzie zachwycają się i którego głaszczą po główce. Już on jej pokaże, tej starej małpie! Lecz jak zwykle zabrakło mu odwagi i refleksu. Ostatecznie więc uśmiechnął się tylko anemicznie i powiedział:
– O tak, zdecydowanie paskudny.
Pani Ockham otworzyła torebkę i wyjęła z niej białe kartonowe pudełko.
– Poczęstuje się pan?
Podsunęła mu pudełko. Były to francuskie czekoladki, przysmak Frankiego – no i też jej własny. Panią Ockham ciągnęło do słodyczy.
Przypatrywał się jej niepewnie. Mówiła z poprawnym akcentem, a jej ubranie, leżące może i niezbyt idealnie, lecz w stylu tych, które noszono w wyższych sferach, było w pierwszorzędnym gatunku. Lecz ona sama była otyła i stara – ma chyba co najmniej czterdziestkę, ocenił. Sebastian wahał się, rozdarty pomiędzy chęcią przytarcia nosa tej namolnej babie a nie mniej dojmującym pragnieniem skosztowania tych smakowitych langues de chat2. Jak mopsica, stwierdził w duchu, patrząc na jej tępą, kluchowatą twarz. Różowa mopsica bez sierści i o zniszczonej cerze. Uznał zatem, że przyjęcie czekoladki nie będzie czymś poniżej jego godności.
– Dzięki – rzekł i obdarzył ją jednym ze swoich czarujących uśmiechów, który, o czym zdołał się przekonać, działał wprost zniewalająco na panie w średnim wieku.
Mieć siedemnaście lat, mieć umysł, który uważa się za niezmiennie dojrzały, a przy tym wyglądać jak trzynastoletni aniołek Della Robbii3 – jakież to absurdalne i upokarzające. Lecz w Boże Narodzenie czytał Nietzschego, toteż już wiedział, że musi kochać swoje przeznaczenie. Amor fati – lecz złagodzone dozą zdroworozsądkowego cynizmu. Skoro ludzie są skłonni, by płacić za to, że wygląda się młodziej niż większość rówieśników, dlaczego nie dawać im tego, czego pragną?
– Przepyszne!
Znów posłał jej uśmiech; kąciki ust miał brązowe od czekolady. Panią Ockham zakłuło w sercu jeszcze boleśniej.
– Proszę zatrzymać całe opakowanie – zachęciła go. Jej głos drżał, oczy napłynęły łzami.
– Nie, nie, to nie wypada…
– Proszę wziąć – nalegała. – Proszę wziąć.
Po czym wcisnęła mu pudełko w dłoń – w dłoń Frankiego.
– Och, dziękuję pani… – Właśnie na to liczył. Miał już do czynienia z takimi sentymentalnymi starymi szajbuskami.
– Też miałam niegdyś synka – ciągnęła łamiącym się głosem – i był tak podobny do pana. Te same włosy, oczy… – Łzy popłynęły jej po policzkach. Zdjęła okulary i przetarła je, po czym wytarłszy nos, wstała i szybko przeszła do czytelni.
Sebastian patrzył na nią, dopóki nie zniknęła. Nagle poczuł się obrzydliwie winny i podły. Spojrzał na pudełko, które trzymał w ręce. Jakiś chłopiec musiał umrzeć, żeby on sam mógł dostać te langues de chat; a gdyby jego matka jeszcze żyła, miałaby niemal tyle lat, co ta bidula w okularach. A gdyby to on umarł? Byłaby na pewno równie nieszczęśliwa i sentymentalna. Pod wpływem impulsu wykonał ruch, jakby chciał wyrzucić czekoladki do kosza, lecz się zreflektował. Nie, to byłyby zwykła głupota i uleganie przesądom. Wsunął pudełko do kieszeni i wyszedł w mglisty półmrok.
– Miliony, po prostu miliony – szeptał do siebie, a potworność zła zdawała się rosnąć, ilekroć powtórzył to słowo. Jak świat długi i szeroki miliony mężczyzn i kobiet leżą udręczone bólem; w tej właśnie chwili miliony umierają, a kolejne miliony ich opłakują; twarze mają wykrzywione podobnie jak ta biedna stara wiedźma, po ich policzkach także spływają łzy. A do tego miliony głodują, miliony żyją w strachu, dręczone słabościami i żądzami. Miliony ludzi wyklinanych, gnębionych i bitych przez inne brutalne miliony. A wszędzie unosi się smród odpadków, gorzały, niemytych ciał; wszędzie plaga debilizmu i brzydoty. Koszmar był wszechobecny, nawet gdy ktoś akurat czuł się dobrze i był szczęśliwy – czyhał wszędzie, za każdym węgłem i niemal za każdym progiem.
Idąc przez Haverstock Hill, Sebastian poczuł, że owładnął nim bezbrzeżny smutek. Doznał wrażenia, że nic innego już nie istnieje, że nic nie ma znaczenia, wyjąwszy śmierć i udrękę.
I wtedy przyszła mu na myśl fraza z poematu Keatsa – „bezmierna męka tego świata!”4. Bezmierna męka. Wytężył pamięć, by odtworzyć cały fragment. „Na tę wyżynę wstępują jedynie ci…” Jak to dalej szło?
Więc przemówiła: „Na tę wyżynę wstępują
Jedynie ci, dla których smutek świata zawsze
Jest smutkiem i przenigdy nie daje im spocząć5.
Nic dodać, nic ująć! Być może Keats snuł takie rozmyślania jakiegoś chłodnego wiosennego wieczoru, schodząc ze wzgórza na Hampstead, tak jak on sam teraz. Schodząc i przystając niekiedy, żeby wypluć w gruźliczym kaszlu kawałek płuc, myślał o swej własnej śmierci i jednocześnie o umieraniu innych. Sebastian znów zaczął szeptać do siebie, tym razem czysto i wyraźnie:
Więc przemówiła: „Na tę wyżynę wstępują
Jedynie ci…
Jednak, dobry Boże, jakże okropnie to brzmiało wymawiane na głos! Nikt przecież nie może wstępować na tęwyżynę, tak jak przemówiła, tylko na te wyżyny… Jak on mógł pozwolić, żeby coś takiego po nim pozostało? Jednak, skądinąd, stary Keats bywał niekiedy dość niedbały. To zaś, że był geniuszem, jakoś nie uchroniło go od wynajdywania koszmarnych fraz w złym guście. W Endymionie były rzeczy wywołujące dreszcz grozy. A jeszcze do tego gdy pomyśleć, że miało to uchodzić za greckie… Sebastian uśmiechnął się do siebie z ironią tchnącą współczuciem. Już on pewnego dnia pokaże światu, co można zrobić z grecką mitologią. Lecz tymczasem powrócił myślą do słów i fraz, które przyszły mu do głowy kilka chwil wcześniej, gdy czytał w bibliotece książkę Tarna o cywilizacji helleńskiej6. „Odtrącajcie ususzone figi!” – tak się to miało zaczynać. „Odtrącajcie ususzone figi…” No, ale przecież ususzone figi też mogą być smaczne. A niewolnikom przypadają wyłącznie resztki i odpadki zbiorów. A zatem: „Za nic nam zatęchłe figi”. Zresztą w tym właśnie kontekście artykulacyjnym słowo „zatęchłe” bardziej pasowało.
Za nic nam zatęchłe figi, zarazy zbóż i chłosty,
Starcy strwożeni śmiercią…
Lecz nie, to okropnie bez wyrazu. Jakieś takie powierzchowne i płaskie niczym marny Wordsworth. No to może lepsze byłoby „w bojaźni umierania”?
Starcy w bojaźni umierania, kobiety…
Zawahał się niepewny, jakimi słowami należałoby oddać ponure życie w gineceum. W następnej chwili z tajemnego źródła światłości i energii ukrytego gdzieś z tyłu czaszki wystrzeliła kapitalna fraza: „…kobiety w klatkach tkwiące”.
Sebastian uśmiechnął się do ujrzanego obrazu: miał przed oczami cały zwierzyniec okrutnych, nieujarzmionych dziewcząt, ogłuszająco rozświergotaną ptaszarnię wdów. Jednak wszystko to przyda się do innego wiersza – w którym odegra się na całym rodzaju kobiecym. W tej chwili jego umysł zaprzątnięty był Helladą – historycznymi nędzą i brudem Grecji oraz jej urojonymi chwałą i sławą. Urojonymi, rzecz jasna, gdy bierze się pod uwagę cały naród, lecz bezsprzecznie możliwymi do osiągnięcia przez jednostkę, a nade wszystko przez poetę. Kiedyś, jakoś i gdzieś, on, Sebastian, zdoła je osiągnąć – tego był pewien. Tymczasem jednak nie należało robić z siebie błazna. Żar swej własnej nostalgii będzie musiał łagodzić – w warstwie ekspresji – pewną dozą ironii, wspaniałość zaś utęsknionego ideału – miarką nonsensu. Zapominając zupełnie o zmarłym chłopcu i o bezmiernej męce tego świata, wydobył z kieszeni jeden langue de chat, po czym z ustami pełnymi czekolady podjął upajającą pracę twórczą.
Za nic nam zatęchłe figi, zarazy zbóż i chłosty,
Starcy strwożeni śmiercią, kobiety w klatkach tkwiące.
To tyle, jeśli chodzi o historię. Teraz pora na wyobraźnię.
W ciągłym czerwcowym skwarze…
Potrząsnął głową. Nie, słowo „ciągły” brzmiało tak, jakby jego wychowawca mówił o klimacie Ekwadoru na tych idiotycznych lekcjach geografii. Jako alternatywa nasuwało się określenie „przewlekły”. Zachwycił się skojarzeniem z żylakami i ze szwargotem sprzątaczek ze wschodniego Londynu.
W przewlekłym czerwcowym skwarze
Jacyż Alcybiadesi oblegają Platona brodę!
Do bani! Żadnych imion własnych. Może więc „jacyż umięśnieni”? Naraz, niczym manna z niebios, pojawiło się „jacyż giganci”. O tak, to było dobre: „jacyż giganci myśli”. Zaśmiał się głośno. A zastąpiwszy „Platona” – „mądrością”, otrzymał:
W przewlekłym czerwcowym skwarze jacyż tytani myśli
Oblegają mądrości brodę!
Sebastian powtórzył kilkakrotnie ów dwuwiersz, delektując się nim. No a teraz o drugiej płci.
Słuchajcie, oto opodal
Brzęk kitar i pisk fletów!
Szedł dalej, marszcząc czoło. Te podrygujące bachantki, te praksytelesowskie piersi i pośladki, ci tancerze przedstawieni na wazach – jakże diabelnie trudno nadać im jakiś sens! Ująć w karby zwięzłości i obdarzyć głębią wyrazu. Ścisnąć, sprasować wszystkie te lubieżne obrazy, a w trakcie tej czynności wycisnąć z nich szklanicę soku słów, jednocześnie cierpkiego i uderzającego do głowy, kwaskowego i podniecającego. Ba, lecz łatwiej to powiedzieć, niż uczynić. Wreszcie wargi Sebastiana zaczęły się poruszać.
Słuchajcie, oto opodal
Brzęk kitar i pisk fletów. Blisko i gdzieś w dali
Śpieszą wciąż korowody, jakież krągłe jędrności,
Gdy spadnie ostatnia zasłona, niechże błysną lędźwie!
Westchnął i z dezaprobatą potrząsnął głową. Jeszcze nieidealnie, lecz na razie na tym poprzestanie. Tymczasem znalazł się na rogu ulicy. Czy lepiej pójść prosto do domu, czy może minąć Bantry Place, podejść do Susan i wyrecytować jej swój nowy poemat? Sebastian krótko się wahał, po czym wybrał drugi wariant i skręcił w prawo. Czuł, że potrzebuje publiczności i aplauzu.
…jakież krągłe jędrności,
Gdy spadnie ostatnia zasłona, niechże błysną lędźwie!
Być może jednak jest to zbyt krótkie. Przydałoby się wsunąć jeszcze ze trzy, cztery wiersze pomiędzy te „jędrności” a końcowe odpalenie purpurowych ogni bengalskich. Powiedzmy, coś o Partenonie. A może lepiej i weselej zabrzmi wtręt o Ajschylosie.
Tragiczny, na koturnach, głoszący górne myśli
Umęczonymi usty…
Lecz – o mój Boże! Oto są te ognie bengalskie wciskające się niepohamowanie, choć niewzywane, wprost do jego gardła.
I bezustannie, jaśniejące na tysięcznych
Wyspach wśród hiacyntowych mórz,
Pragnienia nieokiełznane…
Nie, po trzykroć nie. Zbyt mgliste, zbyt bezcieleśnie abstrakcyjne!
Bezlik byków, tłum chłopców, szał łabędzi i piersi,
Cóż za płomienne żądze niczym metal w kuźni
Coraz jaśniejszym ogniem rozżarzony…
No tak, lecz „jaśniejszym” nie miało żadną miarą dalszoplanowego oddźwięku, znaczenie tego wyrazu było zbyt konkretne i jednoznaczne. On, Sebastian, potrzebował słowa, które obrazując rosnącą żywiołowość ognia, oddawałoby jednocześnie istotę jego namiętnie pielęgnowanej w duszy wiary – odpowiednika wszelkich ekstaz: poetyckich, zmysłowych, a nawet religijnych (jeśli już bierzemy je pod uwagę), jak również ich wyższość nad wszelkimi tuzinkowymi i trywialnymi stanami istnienia.
Wrócił więc do początku w nadziei, że nabierze dzięki temu rozpędu i zdoła przeskoczyć przeszkodę.
I bezustannie, jaśniejące na tysięcznych
Wyspach wśród hiacyntowych mórz,
Bezlik byków, tłum chłopców, szał łabędzi i piersi,
Cóż za płomienne żądze, niczym metal w kuźni
Coraz… ogniem… ogniem…
Zawahał się, lecz zaraz potem przyszły słowa.
Ogniem coraz to czystszym gorzą, Światłem samym –
Rozpłomienionym bogów spółkowaniem.
Lecz oto ulica skręcała już ku Bantry Place; nawet przez zamknięte i zaciągnięte zasłonami okna domu numer pięć słyszał Susan grającą podczas lekcji utwór Scarlattiego, nad którym pracowała przez całą zimę. Ten rodzaj muzyki, przyszło mu na myśl, przypomina banieczki w półtoralitrowej butli szampana, unoszące się miarowo w górę i zmieniające się na powierzchni w dźwięki, tak cierpkie i ostre niczym wino, w którego głębinach powstały. Porównanie to bardzo się Sebastianowi spodobało, choć zapomniał, że przecież nigdy nie miał w ustach szampana; dzwoniąc do wiadomych drzwi, pomyślał jeszcze, że utwór ów brzmiałby jeszcze bardziej dobitnie i ostro wykonywany na klawikordzie, a nie na dźwięczącym ckliwie blüthnerze starego Pfeiffera.
Susan zauważyła zza fortepianu, jak wchodzi do pokoju; te jego prześliczne rozchylone usta i miękkie faliste włosy, które zawsze pragnęła gładzić i przepuszczać ich pasemka między palcami dłoni (choć nigdy jej na to nie pozwalał), zmierzwione przez wiatr w burzę rozkosznych, jasnych kędziorów. Jak to ładnie z jego strony, że zboczył z drogi i wstąpił do niej! Rozanielona, posłała mu szybki, słodki uśmiech, dostrzegając jednocześnie, że Sebastian ma we włosach drobniutkie kropelki wody podobne do prześlicznej rosy na liściach kapusty – tyle tylko, że te tutaj były mniejsze, jakby nanizane na jedwabne niteczki włosów, a gdyby ich dotknąć, okazałoby się, że są zimne jak lód. Sama już o tym myśl wystarczyła, że poplątał się jej układ palców lewej dłoni.
Stary doktor Pfeiffer, przechadzający się tam i z powrotem po pokoju niczym zwierzę w klatce – przypominał wyglądem niedużego, opasłego niedźwiadka w pomiętych spodniach i z wąsami morsa – wyjął z kącika ust rozmiękłe i niedopalone cygaro i wykrzyknął po niemiecku:
– Musik! Musik!
Susan nagłym wysiłkiem odpędziła myśl o kropelkach rosy na jedwabnych kędziorach, podchwyciła łamiący się fragment sonaty i kontynuowała grę. Poczuła poirytowana, że się rumieni.
Purpurowe policzki, a włosy tak intensywnie kasztanowate, że nieomal czerwone, pomyślał z sarkazmem Sebastian; a te dziąsła, które pokazywała, uśmiechając się – no nie, to bardziej anatomia niż piękno, uznał.
Tymczasem Susan wzięła ostatni akord i złożyła ręce na kolanach, oczekując na werdykt nauczyciela. Dał się słyszeć, wypowiedziany rykiem i owiany kłębem dymu z cygara:
– Toprze, toprze, toprze!
Doktor Pfeiffer poklepał ją po ramieniu, jakby zachęcał konia pociągowego do wysiłku. Po czym odwrócił się do Sebastiana.
– Und oto nasz małi Ariel! Oder, może, małi Puk – co nie? – Mrugał wąskimi powiekami, co miało uchodzić za wyraz nadzwyczaj żartobliwie subtelnej, wybornej, a zarazem najbardziej kulturalnej ironii.
„Mały Ariel, mały Puk”… Już dwukrotnie w ciągu popołudnia, lecz tym razem ot tak, po prostu – tylko dlatego, że ten stary kabotyn uważa, że to dowcipne.
– Że nie jestem Niemcem – wycedził cierpko – nie czytałem Szekspira, dlatego nic o tym nie wiem.
– Der Puck, der Puck! – wykrzykiwał doktor Pfeiffer, śmiejąc się tak radośnie, że aż dał o sobie znać jego chroniczny bronchit i Niemiec się rozkaszlał.
Na twarzy Susan pojawił się wyraz niepokoju. Bóg jedyny raczy wiedzieć, czym to się może skończyć. Poderwała się ze stołka, a gdy kaszel oraz straszliwie wilgotny świst oddechu nauczyciela muzyki nieco zelżały, oświadczyła, że ona i Sebastian muszą zaraz iść: akurat tego dnia matka kazała jej wrócić wcześniej.
Doktor Pfeiffer otarł łzy z oczu, ponownie odgryzł zżuty koniec cygara, potraktował Susan jeszcze kilkoma głośnymi końskimi czułościami, po czym upomniał ją, żeby, na miłość Boską, zapamiętała to, co mówił jej o trylach prawej dłoni. Następnie wziął ze stołu srebrne pudełko wykładane drewnem cedrowym, podarunek urodzinowy otrzymany od wdzięcznego ucznia, odwrócił się do Sebastiana, położył mu na ramieniu ogromną kwadratową łapę, a drugą podsunął mu pod nos cygara.
– Weź sobie jedno – zachęcił go przymilnie. – Weź sobie ladną grubą hawanę. Całkiem darmo, und guarantiert, że nie zwymiotuje po nim nawet niemowlę.
– Oj, odwal się pan! – wykrzyknął Sebastian z wściekłością, lecz bliski płaczu; nagle pochylił się, zanurkował pod ramieniem Pfeiffera i wybiegł z pokoju. Susan stała przez chwilę nieruchomo, nie wiedząc, jak postąpić, po czym wybiegła za nim bez słowa. Doktor wyjął cygaro z ust i krzyknął za nią:
– Szybko! Szybko! Nasz małi geniusz płacze!
Trzasnęły drzwi. Mimo swojego bronchitu doktor Pfeiffer znów wybuchnął głośnym śmiechem. Dwa miesiące wcześniej ten małi geniusz poczęstował się ofiarowanym mu cygarem i podczas gdy Susan przykładała się do Sonaty Księżycowej, palił je przez niemal pięć minut. A potem rzucił się szalonym biegiem do toalety, lecz biedak nie zdążył. Poczucie humoru doktora Pfeiffera było średniowiecznie rubaszne; dla niego te torsje na podeście schodów drugiego piętra były – po żartach w Fauście – najzabawniejszą rzeczą pod słońcem.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 William Shakespeare, Król Henryk Czwarty, część I, akt 5, scena 4, przeł. Stanisław Koźmian, [w:] Dzieła dramatyczne Szekspira, t. 3, Poznań 1877, s. 133 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2Langues de chat (fr.) – kocie języczki.
3 Della Robbia – rodzina florenckich rzeźbiarzy i architektów działających w XV i XVI w.
4 Wyimek z poematu Johna Keatsa Upadek Hyperiona, przeł. Zygmunt Kubiak, [w:] Poeci języka angielskiego, t. II, Warszawa 1971, s. 395.
5Ibidem.
6 William Woodthorpe Tarn (1869–1957) – brytyjski historyk i uczony, specjalista w zakresie hellenizmu i Aleksandra Wielkiego. Wspomniana książka to Cywilizacja hellenistyczna (1927, wyd. pol. Warszawa 1957).
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz