Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Meskalina – substancja o właściwościach halucynogennych, występująca w naturze w niektórych gatunkach kaktusów, np. w pejotlu, znana była Indianom od stuleci. W laboratorium wytworzono ją pod koniec XIX wieku, ale jej działanie długo jeszcze pozostawało dla naukowców zagadką.
Aldous Huxley (1894–1963) – brytyjski powieściopisarz, poeta i eseista – postanowił osobiście poznać skutki jej zażycia i wyruszyć w najdalszą podróż wgłąb własnego umysłu, do świata wizji i znaczeń ukrytych przed naszym codziennym wzrokiem. Co wynikło ze zderzenia niezwykle wrażliwego umysłu pisarza z halucynogenną substancją? Owocem tego eksperymentu stały się eseje Drzwi percepcji (1954) i Niebo i piekło (1956). Huxley dokładnie opisał i zinterpretował swoje wizje. Wyciągnął z nich daleko idące wnioski, a samo psychodeliczne doświadczenie na zawsze odmieniło jego sposób patrzenia na otaczającą go rzeczywistość, religię, sztukę i innych ludzi. Bowiem czy drzwi percepcji, które raz zostaną uchylone, można będzie całkowicie zamknąć? Tekst ten stał się biblią hippisów, a Jim Morrison pod wpływem jego lektury postanowił nazwać swój zespół „The Doors”. Zatem weźmy tę książkę do rąk i uchylmy raz jeszcze za Aldousem Huxleyem owe tajemnicze drzwi percepcji...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 160
Aldous Huxley
Drzwi percepcji. Niebo i piekło
Tytuł oryginału:
The Doors of Perception. Heaven and Hell
Tłumaczenie: Marta Mikita
Redakcja: Małgorzata Pilecka
Projekt okładki: Andrzej Jobczyk
Konwersja do wersji elektronicznej: Mikołaj Jastrzębski
© Copyright by The Aldous and Laura Huxley Literary Trust
© Copyright by Mark Trevenen Huxley
© Copyright by Teresa Huxley
© Copyright for Polish translation by Marta Mikita
© Copyright for Polish edition by Wydawnictwo Cień Kształtu 2012
ISBN 978-83-60685-15-0
http://www.drzwi-percepcji.com
Wydawnictwo CIEŃ KSZTAŁTU
ul. Żeromskiego 5 m. 64
01-887 Warszawa
tel./fax: 22 835-24-07
e-mail: wydawnictwo@cien-ksztaltu.pl
http://www.cien-ksztaltu.pl
Dla M
„Gdyby oczyścić drzwi percepcji,
każda rzecz ukazałaby się człowiekowi,
jaka jest, nieskończona.”
William Blake (przeł. Franek Wygoda)
W 1886 roku niemiecki farmakolog, Louis Lewin, opublikował pierwszą usystematyzowaną monografię kaktusa, który później otrzymał własną nazwę od jego nazwiska. Anthalonium Lewinii był dla nauki nowością. Dla pierwotnych religii oraz Indian z Meksyku i z południowo-zachodniej Ameryki był odwiecznym przyjacielem. Właściwie był czymś więcej niż przyjacielem. Jeden z odwiedzających Nowy Świat Hiszpanów powiedział: „Oni jedzą korzeń, który nazywają pejotlem i który czczą, jakby był bóstwem”.
Dlaczego mieliby go czcić jak bóstwo, stało się jasne, gdy tacy wybitni psychologowie jak Jaensch, Havelock Ellis czy Weir Mitchell zaczęli eksperymentować z meskaliną, aktywnym związkiem chemicznym występującym w pejotlu. Co prawda, nie posunęli się do bałwochwalstwa, ale przyczynili się do nadania meskalinie wyjątkowej pozycji wśród środków odurzających. Podawana w odpowiednich dawkach, głębiej zmienia jakość świadomości, a jednak jest mniej toksyczna niż jakakolwiek inna substancja w repertuarze farmakologii.
Od czasów Lewina i Havelocka Ellisa badania nad meskaliną są przeprowadzane sporadycznie. Chemicy nie tylko wyizolowali alkaloid, nauczyli się go także syntetyzować, więc jego źródło już nie zależy od rzadkich i okresowych zbiorów pustynnego kaktusa. Psychiatrzy sami dawkowali sobie meskalinę w nadziei, że dojdą do lepszego, pierwszoosobowego, zrozumienia procesów psychicznych swoich pacjentów. Pracując nad nielicznymi osobami w zbyt małym zakresie przypadków, psychologowie zaobserwowali i skatalogowali kilka z bardziej uderzających efektów zażycia tego środka. Neurologowie i fizjologowie częściowo odkryli mechanizmy działające na centralny układ nerwowy. Przynajmniej jeden profesjonalny filozof zażył meskalinę dla światła, które może ona rzucić na odwieczne, nierozwiązane zagadki takie jak miejsce umysłu w przyrodzie oraz relacja pomiędzy mózgiem a świadomością.
Tak wyglądała sytuacja, dopóki dwa lub trzy lata temu nie został odnotowany nowy i być może wyjątkowo znaczący fakt1. Właściwie fakt ten nasuwał się sam przez kilka dekad, ale nikt, jak się okazało, go nie dostrzegł, dopóki młodego angielskiego psychiatry, obecnie pracującego w Kanadzie, nie uderzyła zbieżność składu chemicznego meskaliny i adrenaliny. Kolejne badania wykazały, że kwas lizergowy, niesamowicie mocny halucynogen otrzymywany ze sporyszu, ma strukturalne biochemiczne powiązanie ze wspomnianymi substancjami. Następnie odkryto, że adrenochrom, który jest pochodną rozpadu adrenaliny, może wywoływać wiele zjawisk zaobserwowanych również przy oszołomieniu meskaliną. Tyle że adrenochrom prawdopodobnie występuje spontanicznie w ludzkim ciele. Innymi słowy, każdy z nas może być w stanie wytworzyć substancję chemiczną, której małe dawki, jak wiemy, wywołują głębokie zmiany w świadomości. Niektóre z tych zmian są podobne do tych występujących w tej bardzo charakterystycznej pladze dwudziestego wieku – schizofrenii. Czy zaburzenie psychiczne wynika z zaburzenia chemicznego? I czy z kolei chemiczne zaburzenie jest spowodowane psychicznym cierpieniem wpływającym na nadnercza? Stwierdzenie tego byłoby przedwczesne i zbyt pochopne. Co najwyżej możemy powiedzieć, że tak wygląda sprawa prima facie. Na razie co trop ten jest systematycznie sprawdzany, a detektywi-biochemicy, psychiatrzy i psychologowie idą jego śladem.
Dzięki serii dla mnie wybitnie szczęśliwych wypadków znalazłem się wiosną 1953 wprost na tym szlaku. Jeden z tych detektywów przybył do Kalifornii w sprawach służbowych. Mimo siedemdziesięciu lat badań nad meskaliną, dostępny mu materiał psychologiczny był wciąż absolutnie niewystarczający i był chętny by go poszerzyć. Byłem na miejscu i byłem chętny, a właściwie ochoczy, by stać się królikiem doświadczalnym. Tak doszło do tego, że pewnego jasnego majowego poranka połknąłem cztery dziesiąte grama meskaliny rozpuszczonej w połowie szklanki wody i usiadłem, by czekać na rezultat.
Żyjemy razem, działamy i reagujemy na siebie nawzajem, ale zawsze i w każdym przypadku jesteśmy zdani na siebie samych. Męczennicy idą ramię w ramię na arenę, ale są krzyżowani każdy z osobna. Objęci kochankowie desperacko usiłują zjednoczyć swoje odizolowane uniesienia w jedną wspólną samotranscendencję – na próżno. Z racji samej swej natury każdy ucieleśniony duch jest skazany na cierpienie i radość w samotności. Odczucia, wrażenia, wglądy, fantazje – wszystkie one są prywatne i, oprócz opisu poprzez symbole, z drugiej ręki, nie do przekazania. Możemy gromadzić informacje o doświadczeniach, ale nigdy samych doświadczeń (poza własnymi). Od rodziny do narodu każda ludzka grupa jest społeczeństwem odrębnych wszechświatów.
Większość wszechświatów jest wystarczająco do siebie podobna, by umożliwić zrozumienie lub nawet wzajemną empatię czy „wczucie się”. Tym samym, pamiętając nasze własne zgryzoty i upokorzenia, możemy współczuć innym w analogicznych sytuacjach, możemy postawić się (oczywiście zawsze w nieco Pickwikowskim sensie) w miejsce innych. Ale w niektórych wypadkach komunikacja pomiędzy wszechświatami jest niekompletna lub w ogóle nie istnieje. Umysł jest naszym własnym miejscem, a miejsca zamieszkałe przez obłąkanych lub wyjątkowo utalentowanych są tak odmienne od miejsc, gdzie żyją zwykli mężczyźni i kobiety, że płaszczyzna wspólnej pamięci, która służyłaby za podstawę zrozumienia lub współodczuwania, jest bardzo mała lub w ogóle jej nie ma. Słowa są wypowiadane, ale nie udaje im się opisać. Rzeczy i wydarzenia, do których odnoszą się symbole, należą do wspólnie wykluczających się sfer doświadczeń.
Widzieć siebie tak, jak widzą nas inni, jest najbardziej zbawiennym darem. Niewiele mniej ważna jest możliwość widzenia innych tak, jak oni siebie postrzegają. Ale co jeśli ci inni należą do innego gatunku i zamieszkują radykalnie inny wszechświat? Na przykład jak zdrowy człowiek może zrozumieć odczucia szaleńca? Lub jeśli nie urodziliśmy się ponownie jako wizjoner, medium czy geniusz muzyczny, jak możemy kiedykolwiek odwiedzić światy, które dla Blakeʼa, Swedenborga, Jana Sebastiana Bacha były domem? I jak może człowiek na samym krańcu ektomorfii2 i cerebrotonii3 postawić się na miejscu człowieka będącego na krańcu endomorfii i wiscerotonii czy też, oprócz przypadków pewnych ograniczonych obszarów, dzielić uczucia innego, który stoi na krańcu mezomorfii i somatotonii? Wydaje mi się, że dla prawdziwego behawiorysty takie pytania są bez znaczenia. Ale dla tych, którzy teoretycznie wierzą w to, co w praktyce jest prawdziwe – mianowicie, że doświadczenie istnieje zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz – przedstawione problemy są prawdziwymi problemami, tym bardziej ponurymi z racji zupełnej nierozwiązywalności lub częściowej rozwiązywalności jedynie w wyjątkowych wypadkach i poprzez metody nie wszystkim dostępne. Tym samym więc wydaje się praktycznie pewne, że nigdy nie dowiem się, jak to jest być Sir Johnem Falstaffem czy Joe Luisem. Z drugiej jednak strony zawsze wydawało mi się prawdopodobne, że poprzez hipnozę lub autohipnozę, poprzez systematyczną medytację lub wzięcie odpowiedniego środka, tak mógłbym zmienić swoją świadomość, by móc wiedzieć, od wewnątrz, o czym mówił wizjoner, medium lub nawet mistyk.
Na podstawie tego, co czytałem o doświadczaniach z meskaliną, z góry wyrobiłem sobie przekonanie, że ten środek wpuściłby mnie, przynajmniej na kilka godzin, do rodzaju wewnętrznego świata opisywanego przez Blakeʼa i A.E.4 Ale to, czego się spodziewałem, nie nastąpiło. Spodziewałem się, że będę leżał z zamkniętymi oczyma, patrząc na wizje wielobarwnych geometrycznych kształtów, ożywionej architektury, bogatej w szlachetne kamienie i przepięknej, krajobrazów z heroicznymi postaciami, symbolicznych dramatów wiecznie drgających na granicy ostatecznego ujawnienia. Ale nie wziąłem pod uwagę – to było oczywiste – osobliwości mojej konstrukcji psychicznej, cech mojego temperamentu, wychowania i zwyczajów.
Mam i odkąd pamiętam, zawsze miałem, trudności z wizualizacją. Słowa, nawet te brzemienne słowa poetów, nie wywoływały w mojej głowie obrazów. Żadne hipnagogiczne5 wizje nie witały mnie na granicy snu. Kiedy coś sobie przypominam, pamięć nie przedstawia mi zdarzeń czy rzeczy jak żywych. Dzięki wysiłkowi woli mogę wywołać niezbyt wyraźny obraz tego, co się zdarzyło poprzedniego popołudnia, tego, jak wyglądało Lungarno, zanim zniszczono mosty, ulicę Bayswater, kiedy jedyne autobusy były zielone, malutkie i ciągnięte przed podstarzałe konie z prędkością trzech i pół mili na godzinę. Ale takie obrazy nie mają wiele treści i absolutnie żadnego autonomicznego życia. Tak się mają do prawdziwych, obserwowanych obiektów jak duchy Homera miały się do ludzi z krwi i kości, których odwiedzały wśród cieni. Jedynie gdy mam wysoką temperaturę, moje obrazy mentalne zaczynają niezależnie żyć. Dla tych, którzy posiadają silny dar wizualizacji, mój świat wewnętrzny musi jawić się jako wyjątkowo bezbarwny, ograniczony i nieinteresujący. To właśnie ten świat – ubogi, acz mój własny – chciałem zobaczyć przemieniony w coś zupełnie innego.
Zmiana, która naprawdę zaszła w tym świecie, nie była pod żadnym względem rewolucyjna. Pół godziny po połknięciu środka zauważyłem wolny taniec złotych świateł. Niewiele później okazałe czerwone powierzchnie zaczęły nabrzmiewać i rozciągać się z jasnych węzłów energii, wibrujących ciągle zmieniającym się, układającym się we wzory życiem. W innej chwili zamknięcie oczu ukazało zbiór szarych struktur, wewnątrz których blade niebieskawe sfery pojawiały się z intensywną solidnością, a wyłoniwszy się prześlizgiwały się, bezgłośnie do góry aż znikały z pola widzenia. Nigdy jednak nie były to twarze ani postacie ludzi lub zwierząt. Nie widziałem pejzaży, ogromnych przestrzeni, żadnych magicznie rozrastających się lub przekształcających się budynków, niczego, co choć odrobinę przypominałoby dramat lub przypowieść. Ten inny świat, do którego dopuściła mnie meskalina, nie był światem wizji, istniał w tym, co mogłem ujrzeć otwartymi oczyma. Wielka zmiana dokonała się w świecie obiektywnego faktu. To, co się stało z moim subiektywnym wszechświatem, było stosunkowo nieistotne.
Pigułkę wziąłem o jedenastej. Półtorej godziny później siedziałem w swoim gabinecie, intensywnie wpatrując się w mały szklany wazon. Zawierał on jedynie trzy kwiaty – w pełnym rozkwicie różę Belle of Portugal, żółtawo-różową z cieplejszym, bardziej płomienistym odcieniem u nasady każdego płatka, duży karmazynowo-kremowy goździk oraz bladofioletowy u końca nadłamanej łodyżki, wyrazisty heraldyczny kwiat irysu. Przypadkowy i prowizoryczny mały bukiet łamał wszelkie zasady dobrego smaku. Tamtego ranka przy śniadaniu uderzył mnie dysonans jego barw. Ale to przestało się liczyć. Teraz nie patrzyłem na niezwykłą aranżację kwiatów. Widziałem to, co widział Adam w poranek swojego stworzenia – cud, chwila po chwili, nagiej egzystencji.
„Czy to miłe?” – ktoś spytał. (Podczas tej części eksperymentu wszystkie rozmowy były nagrywane na dyktafon, więc było możliwe, bym sobie odświeżył pamięć tego, co zostało powiedziane.)
„Ani miłe, ani niemiłe – odpowiedziałem. – Po prostu jest”.
Istigkeit – czy to nie tego słowa lubił używać Meister Eckhart? „Istotowość”. Byt w Platońskiej filozofii; tyle że Platon, wydaje się, popełnił wielki, groteskowy błąd, oddzielając Byt od stawania się i utożsamiając go z matematyczną abstrakcją Idei. Nie mógł nigdy, biedaczysko, zobaczyć bukietu kwiatów świecących swoim własnym wewnętrznym światłem i ledwo uginających się pod presją znaczenia, jakim je obdarzono; nie mógł nigdy dostrzec, że to, co z taką intensywnością przedstawiały róża, irys i goździk, było niczym więcej ani niczym mniej, niż tym, czym były – ulotność, która jednak była wiecznym życiem, ciągłe umieranie, które było zarazem czystym Bytem, wiązką znikomych, unikatowych istnień, w których, poprzez niewypowiedziany, a jednak zrozumiały samo przez się paradoks, dostrzegało się boskie źródło wszelkiego istnienia.
Wciąż patrzyłem na kwiaty i w ich żywym świetle zdawało się, że wyczułem jakościowy ekwiwalent oddychania – ale oddychania bez powracania do punktu wyjścia, bez powracającego odpływu, a jedynie powtarzający się przepływ od piękna do jeszcze większego piękna, od głębokiego do jeszcze głębszego znaczenia. Słowa takie jak „łaska” i „przeobrażenie” przychodziły mi na myśl i to było oczywiście to, co między innymi oznaczały. Moje oczy wędrowały od róży do goździka i od pierzastego rozżarzenia do gładkich zwojów czującego ametystu, które tworzyły irys. Wizję Uszczęśliwiającą, Sat Chit Ananda, Istnienie-Świadomość-Błogość – po raz pierwszy zrozumiałem, nie na poziomie języka, nie poprzez niezrozumiałe aluzje ani nie z dystansu, ale dokładnie i całkowicie, do czego odnosiły się te cudowne sylaby. I wtedy przypomniałem sobie fragment, który przeczytałem w jednym z esejów Suzukiego. „Czym jest Ciało Dharmy Buddy?” („Ciało Dharmy Buddy” to inny sposób nazwania Umysłu, Istotowości, Pustki oraz Bóstwa.) W klasztorze Zen szczery i zakłopotany nowicjusz zadaje to pytanie. I z szybkim zdystansowaniem się do tematu, podobnym do braci Marx, Mistrz odpowiada – „Żywopłot w głębi ogrodu”. „A człowiek, który urzeczywistnia tę prawdę – docieka pełen wątpliwości nowicjusz. – Kim zaś on jest, jeśli mogę spytać?” Groucho uderza go kijem w ramię i odpowiada: „Złotowłosym lwem”.
Kiedy to czytałem, było to jedynie mgliście dającym do myślenia nonsensem. Teraz było to jasne jak słońce, oczywiste jak system Euklidesa. To oczywiste, że Ciało Dharmy Buddy było żywopłotem w głębi ogrodu. Zarazem, w nie mniej oczywisty sposób, było tymi kwiatami, było czymkolwiek, co ja – a raczej błogosławiona nie-Jaźń, uwolniona na chwilę z mojego duszącego objęcia – zechciałem obdarzyć spojrzeniem. Na przykład książkami, które wypełniały półki mojego gabinetu. Tak jak kwiaty – rozbłyskiwały, gdy na nie patrzyłem, jaśniejszymi kolorami, głębszym znaczeniem. Książki czerwone jak rubiny, szmaragdowe książki, książki obłożone w biały nefryt, książki z agatu, akwamaryny, żółtego topazu, książki lapis-lazuli, których kolor był tak intensywny, tak wewnętrznie pełen znaczenia, że wyglądały jakby miały opuścić półki, by jeszcze bardziej narzucać się mojej uwadze.
„A co z relacjami przestrzennymi?” – spytał eksperymentator, kiedy przyglądałem się książkom.
Ciężko było odpowiedzieć. Fakt, perspektywa wyglądała raczej dziwacznie, a ściany pokoju wydawały się już nie spotykać pod odpowiednimi kątami. Ale to nie było ważne. Naprawdę ważne było to, że relacje przestrzenne przestały mieć istotne znaczenie, a mój umysł postrzegał świat w innych kategoriach niż przestrzeń. W normalnym czasie oko zajmuje się takimi problemami jak Gdzie? Jak daleko? W jakiej zależności od czegoś coś jest położone? W eksperymencie z meskaliną implikowane pytania, na które musi odpowiedzieć oko, są innego rodzaju. Miejsce i odległość przestają być obiektem zainteresowania. Umysł postrzega w kategoriach intensywności istnienia, głębi znaczenia, relacji wewnątrz wzorca. Widziałem książki, ale zupełnie nie obchodziła mnie ich przestrzenna pozycja. To, co odcisnęło się w moim umyśle, to fakt, że wszystkie one rozbłyskiwały żywym światłem i że blask niektórych manifestował się mocniej. W tym kontekście pozycja oraz trzy wymiary nie miały nic do rzeczy. Nie chodziło oczywiście o to, że kategoria przestrzeni została zawieszona. Kiedy wstałem trochę się przejść, mogłem to zrobić normalnie, nie przeliczając się co do umiejscowienia obiektów. Przestrzeń wciąż tam była, ale straciła swoje nadrzędne znaczenie. Umysł zajęty był nie odległościami i miejscami a byciem i znaczeniem.
Razem z obojętnością w stosunku do przestrzeni przyszła całkowita obojętność w stosunku do czasu.
„Wydaje się być go całe mnóstwo” – było moją jedyną odpowiedzią, kiedy eksperymentator zapytał mnie, co sądzę o czasie.
Mnóstwo, ale ile dokładnie było zupełnie nieistotne. Oczywiście mogłem spojrzeć na swój zegarek, ale wiedziałem, że był on w innym wszechświecie. Moim prawdziwym doświadczeniem było nieustające poczucie nieskończonego trwania lub, mówiąc inaczej, ciągłej teraźniejszości składającej się z jednej wciąż zmieniającej się apokalipsy.
Eksperymentator skierował moją uwagę z książek na meble. Mały stolik na maszynę do pisania stał pośrodku pokoju, za nim, z mojego punktu widzenia, znajdowało się wiklinowe krzesło, a w głębi biurko. Te trzy meble tworzyły zawiły wzór poziomów, pionów i przekątnych – wzór tym bardziej interesujący, że nieinterpretowany pod kątem relacji przestrzennych. Stolik, krzesło i biurko jawiły się razem niczym jakaś kompozycja Barqueʼa lub Juana Grisa, martwa natura dostrzegalnie powiązana ze światem obiektywnym, ale ukazana bez głębi, bez jakiejkolwiek próby zachowania fotograficznego realizmu. Patrzyłem na swoje meble nie jak utylitarysta, który musi siadać na krzesłach, pisać przy stołach i biurkach, ani jak fotoreporter czy uczony obserwator, ale jak prawdziwy esteta, który interesuje się jedynie formami i ich relacjami w polu wzroku lub w przestrzeni obrazu. Jednakże kiedy tak się przyglądałem, ten czysto estetyczny wytwór kubistycznego oka ustąpił miejsca temu, co mogę opisać jedynie jako sakramentalna wizja rzeczywistości. Znów znalazłem się tam, gdzie byłem, patrząc na kwiaty – z powrotem w świecie, gdzie wszystko świeciło Wewnętrznym Światłem i było nieskończone w swojej doniosłości. Na przykład nogi krzesła – cóż za cudowna rurkowatość, cóż za nadzwyczajna wypolerowana gładkość! Spędziłem kilkanaście minut – czy może kilkanaście stuleci? – nie tylko wpatrując się w te bambusowe nogi, ale właściwie będąc nimi – czy raczej będąc sobą w nich lub, by być jeszcze dokładniejszym (ponieważ „ja” nie uczestniczyło w tym procesie ani w pewien sposób nie było „ich”), będąc swoją nie-Jaźnią w nie-Jaźni, która była krzesłem.
Zastanawiając się nad swoim doświadczeniem, muszę się zgodzić z wybitnym filozofem z Cambridge, dr. C.D. Broadem, że „uczynilibyśmy dobrze, rozważając uważniej niż dotąd teorię wysuniętą przez Bergsona dotyczącą pamięci i postrzegania zmysłowego. Sugerował on, że funkcją mózgu, systemu nerwowego oraz organów zmysłu jest przede wszystkim eliminacja, a nie tworzenie. Każdy człowiek w każdym momencie ma zdolność pamiętania wszystkiego, co kiedykolwiek się mu przytrafiło i postrzegania wszystkiego, co dzieje się wszędzie we wszechświecie. Funkcją mózgu oraz systemu nerwowego jest chronienie nas przed przytłoczeniem i dezorientacją przez tę masę w większości nieprzydatnej i nieważnej wiedzy poprzez odcięcie większości tego, co w przeciwnym razie nieustannie byśmy postrzegali lub zapamiętywali, i pozostawiając jedynie niewielki i szczególny wybór, który prawdopodobnie okaże się mieć praktyczne zastosowanie”. Zgodnie z tą teorią, każdy z nas jest potencjalnym Wolnym Umysłem. Jednak w stopniu, w jakim jesteśmy zwierzętami, naszym zadaniem jest przetrwanie za wszelką cenę. By umożliwić biologiczne przetrwanie, Wolny Umysł musi zostać przepuszczony przez redukujący zawór mózgu i układu nerwowego. To, co wychodzi z drugiej strony, jest jedynie nędzną stróżką tego rodzaju świadomości, która pomoże nam pozostać przy życiu na powierzchni tej szczególnej planety. By formułować i wyrażać zawartość tej ograniczonej świadomości, człowiek wymyślił i rozwijał w nieskończoność system symboli oraz zawartej w nich filozofii, które nazywamy językami. Każda jednostka jest zarazem beneficjentem i ofiarą tradycji językowej, w której się rodzi; beneficjentem, jako że język daje dostęp do zebranej wiedzy i doświadczeń innych ludzi, ofiarą, ponieważ utwierdza ją to w przekonaniu, że ograniczona świadomość jest jedyną świadomością i zniekształca jej zmysł rzeczywistości, tak, że jest aż zbyt chętna, by uznać swoje koncepcje jako dane, swoje słowa jako prawdziwe zjawiska. To, co w języku religii nazywane jest „tym światem”, jest wszechświatem zredukowanej świadomości, wyrażanej i, jak by nie było, spetryfikowanej przez język. Różne „inne światy”, z którymi istoty ludzkie nieregularnie nawiązują kontakt, są wieloma elementami pełnej świadomości przynależnej Wolnemu Umysłowi. Większość ludzi, przez większość czasu, wie tylko o tym, co przechodzi przez redukujący zawór i jest uświęcone jako naprawdę prawdziwe przez lokalny język. Jednak niektóre osoby zdają się być urodzone z pewnego rodzaju układem, który omija ten redukujący zawór. U innych tymczasowe układy tego typu mogą zostać uzyskane albo spontanicznie, albo jako rezultat zamierzonych „ćwiczeń duchowych” lub poprzez hipnozę czy środki narkotyczne. Poprzez te stałe lub tymczasowe układy przepływa nie sama percepcja „wszystkiego, co dzieje się wszędzie we wszechświecie” (ponieważ układ nie znosi działania redukującego zaworu, który wciąż filtruje całą zawartość Wolnego Umysłu), ale czegoś więcej, a przede wszystkim czegoś zupełnie odmiennego od ostrożnie wyselekcjonowanego pod kątem utylitarystycznym materiału, który nasze ograniczone, jednostkowe umysły postrzegają jako kompletny lub przynajmniej wystarczający obraz rzeczywistości.
Mózg wyposażony jest w pewną liczbę systemów enzymatycznych, które koordynują jego pracę. Niektóre z tych enzymów regulują dostawy glukozy do komórek mózgowych. Meskalina hamuje produkcję tych enzymów i tym samym obniża poziom glukozy dostępnej organowi, który stale potrzebuje cukru. Co się dzieje, kiedy meskalina redukuje normalną rację cukru w mózgu? Zbyt mało przypadków zostało poddanych obserwacji i tym samym nie można jeszcze udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Ale to, co się przydarzyło większości z tych nielicznych, którzy wzięli meskalinę pod nadzorem, może zostać streszczone następująco.
1. Umiejętność zapamiętywania i „normalnego myślenia” jest nieznacznie, jeśli w ogóle, zmniejszona. (Słuchając nagrań mojej rozmowy pod wpływem narkotyku, nie stwierdziłem, żebym był wtedy głupszy niż zwykle.)
2. Wrażenia wizualne są znacznie zintensyfikowane, a oko odzyskuje część swojej dziecinnej niewinności w postrzeganiu, kiedy to aparat sensoryczny nie był natychmiast i automatycznie podporządkowywany konceptowi. Zainteresowanie przestrzenią jest zmniejszone, a zainteresowanie czasem spada niemal do zera.
3. Mimo że intelekt jest nieuszkodzony, a postrzeganie wyjątkowo poprawione, wola cierpi na istotną zmianę na gorsze. Osoba, która wzięła meskalinę, nie widzi powodu, by zająć się czymkolwiek w szczególności i uznaje większość powodów, dla których w normalnych okolicznościach była gotowa działać i cierpieć, za niezmiernie nieinteresujące. Nie może się nimi przejmować, ponieważ ma ważniejsze sprawy do przemyślenia.
4. Te ważniejsze sprawy mogą być doświadczone (tak jak ja ich doświadczyłem) „tam” lub „tutaj”, lub w obu tych światach, wewnętrznym i zewnętrznym, naraz, lub jeden po drugim. To, że są ważniejsze, wydaje się oczywiste dla osób biorących meskalinę, którzy podchodzą do niej ze zdrową wątrobą i spokojnym umysłem.
Te efekty meskaliny są takie, jakich można oczekiwać w następstwie zażycia środka mającego moc uszkadzania efektywności działania mózgowego redukującego zaworu. Kiedy w mózgu kończy się cukier, niedożywione ego słabnie, nie może zajmować się podejmowaniem koniecznych zadań i traci wszelkie zainteresowanie tymi przestrzennymi i tymczasowymi relacjami, które tyle znaczą dla organizmu nastawionego na przetrwanie w świecie. Kiedy Wolny Umysł sączy się poprzez już nie tak szczelny zawór, zaczynają się dziać wszelkiego rodzaju biologicznie nieprzydatne zjawiska. W niektórych przypadkach może nastąpić postrzeganie pozazmysłowe. Inne osoby odkrywają świat wizyjnego piękna. Innym z kolei objawiona zostaje wspaniałość, nieskończona wartość i znaczenie czystej egzystencji, niepoddanej konceptualizacji zdarzenia. W finalnym stanie bycia bez ego pojawia się „niejasna wiedza”, że Wszystko jest we wszystkim – że Wszystko jest tak naprawdę każdym. Przyjmuję, że jest to tak blisko, jak tylko skończony umysł jest w stanie zbliżyć się do „postrzeżenia wszystkiego, co dzieje się wszędzie we wszechświecie”.
W tym kontekście jakże ważna jest niezmiernie zwiększona pod wpływem meskaliny percepcja kolorów! Dla niektórych zwierząt umiejętność rozróżnienia pewnych barw jest biologicznie bardzo ważna. Ale poza granicami ich utylitarystycznego spektrum większość stworzeń jest kompletnie ślepa na kolory. Na przykład pszczoły spędzają większość swojego czasu „deflorując świeże dziewice wiosny”6