Drzwi Percepcji. Niebo i piekło - Aldous Huxley - ebook

Drzwi Percepcji. Niebo i piekło ebook

Aldous Huxley

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Meskalina – substancja o właściwościach halucynogennych, występująca w naturze w niektórych gatunkach kaktusów, np. w pejotlu, znana była Indianom od stuleci. W laboratorium wytworzono ją pod koniec XIX wieku, ale jej działanie długo jeszcze pozostawało dla naukowców zagadką.

Aldous Huxley (1894–1963) – brytyjski powieściopisarz, poeta i eseista – postanowił osobiście poznać skutki jej zażycia i wyruszyć w najdalszą podróż wgłąb własnego umysłu, do świata wizji i znaczeń ukrytych przed naszym codziennym wzrokiem. Co wynikło ze zderzenia niezwykle wrażliwego umysłu pisarza z halucynogenną substancją? Owocem tego eksperymentu stały się eseje Drzwi percepcji (1954) i Niebo i piekło (1956). Huxley dokładnie opisał i zinterpretował swoje wizje. Wyciągnął z nich daleko idące wnioski, a samo psychodeliczne doświadczenie na zawsze odmieniło jego sposób patrzenia na otaczającą go rzeczywistość, religię, sztukę i innych ludzi. Bowiem czy drzwi percepcji, które raz zostaną uchylone, można będzie całkowicie zamknąć? Tekst ten stał się biblią hippisów, a Jim Morrison pod wpływem jego lektury postanowił nazwać swój zespół „The Doors”. Zatem weźmy tę książkę do rąk i uchylmy raz jeszcze za Aldousem Huxleyem owe tajemnicze drzwi percepcji...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 160

Oceny
3,8 (45 ocen)
17
12
9
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zielona85

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka poruszająca nasza percepcje widzenia, odbioru informacji pod wpływem psychodelików.Duzo faktów naukowych, trafnych spostrzeżeń, obserwacji,dygresji.Poruszana jest również tutaj sztuka,wymieniani znani malarze, artyści z różnych epok.Wiec można poszerzyć wiedzę z tego zakresu. Czyta się ją jednym tchem. Huxley to niewątpliwie otwarty umysł,wizjoner,persona warta głębszego poznania.Polecam jego książki!
10
jakubburdecki

Całkiem niezła

trochę dziwna książka. momentami ciekawa ale większość dziwnie się czyta
00
rafalbalata

Z braku laku…

Pierdolamento o obrazach....
06

Popularność




Al­do­us Hux­ley

Drzwi per­cep­cji. Nie­bo i pie­kło

Ty­tuł ory­gi­na­łu:

The Do­ors of Per­cep­tion. He­aven and Hell

Tłu­ma­cze­nie: Mar­ta Mi­ki­ta

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Pi­lec­ka

Pro­jekt okład­ki: An­drzej Job­czyk

Kon­wer­sja do wer­sji elek­tro­nicz­nej: Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

© Co­py­ri­ght by The Al­do­us and Lau­ra Hux­ley Li­te­ra­ry Trust

© Co­py­ri­ght by Mark Tre­ve­nen Hux­ley

© Co­py­ri­ght by Te­re­sa Hux­ley

© Co­py­ri­ght for Po­lish trans­la­tion by Mar­ta Mi­ki­ta

© Co­py­ri­ght for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Cień Kształ­tu 2012

ISBN 978-83-60685-15-0

http://www.drzwi-per­cep­cji.com

Wy­daw­nic­two CIEŃ KSZTAŁ­TU

ul. Że­rom­skie­go 5 m. 64

01-887 War­sza­wa

tel./fax: 22 835-24-07

e-mail: wy­daw­nic­two@cien-ksztal­tu.pl

http://www.cien-ksztal­tu.pl

DRZWI PERCEPCJI

Dla M

„Gdy­by oczy­ścić drzwi per­cep­cji,

każ­da rzecz uka­za­ła­by się czło­wie­ko­wi,

jaka jest, nie­skoń­czo­na.”

Wil­liam Bla­ke (przeł. Fra­nek Wy­go­da)

W 1886 roku nie­miec­ki far­ma­ko­log, Lo­uis Le­win, opu­bli­ko­wał pierw­szą usys­te­ma­ty­zo­wa­ną mo­no­gra­fię kak­tu­sa, któ­ry póź­niej otrzy­mał wła­sną na­zwę od jego na­zwi­ska. An­tha­lo­nium Le­wi­nii był dla na­uki no­wo­ścią. Dla pier­wot­nych re­li­gii oraz In­dian z Mek­sy­ku i z po­łu­dnio­wo-za­chod­niej Ame­ry­ki był od­wiecz­nym przy­ja­cie­lem. Wła­ści­wie był czymś wię­cej niż przy­ja­cie­lem. Je­den z od­wie­dza­ją­cych Nowy Świat Hisz­pa­nów po­wie­dział: „Oni je­dzą ko­rzeń, któ­ry na­zy­wa­ją pe­jo­tlem i któ­ry czczą, jak­by był bó­stwem”.

Dla­cze­go mie­li­by go czcić jak bó­stwo, sta­ło się ja­sne, gdy tacy wy­bit­ni psy­cho­lo­go­wie jak Ja­ensch, Ha­ve­lock El­lis czy Weir Mit­chell za­czę­li eks­pe­ry­men­to­wać z me­ska­li­ną, ak­tyw­nym związ­kiem che­micz­nym wy­stę­pu­ją­cym w pe­jo­tlu. Co praw­da, nie po­su­nę­li się do bał­wo­chwal­stwa, ale przy­czy­ni­li się do nada­nia me­ska­li­nie wy­jąt­ko­wej po­zy­cji wśród środ­ków odu­rza­ją­cych. Po­da­wa­na w od­po­wied­nich daw­kach, głę­biej zmie­nia ja­kość świa­do­mo­ści, a jed­nak jest mniej tok­sycz­na niż ja­ka­kol­wiek inna sub­stan­cja w re­per­tu­arze far­ma­ko­lo­gii.

Od cza­sów Le­wi­na i Ha­ve­loc­ka El­li­sa ba­da­nia nad me­ska­li­ną są prze­pro­wa­dza­ne spo­ra­dycz­nie. Che­mi­cy nie tyl­ko wy­izo­lo­wa­li al­ka­lo­id, na­uczy­li się go tak­że syn­te­ty­zo­wać, więc jego źró­dło już nie za­le­ży od rzad­kich i okre­so­wych zbio­rów pu­styn­ne­go kak­tu­sa. Psy­chia­trzy sami daw­ko­wa­li so­bie me­ska­li­nę w na­dziei, że doj­dą do lep­sze­go, pierw­szo­oso­bo­we­go, zro­zu­mie­nia pro­ce­sów psy­chicz­nych swo­ich pa­cjen­tów. Pra­cu­jąc nad nie­licz­ny­mi oso­ba­mi w zbyt ma­łym za­kre­sie przy­pad­ków, psy­cho­lo­go­wie za­ob­ser­wo­wa­li i ska­ta­lo­go­wa­li kil­ka z bar­dziej ude­rza­ją­cych efek­tów za­ży­cia tego środ­ka. Neu­ro­lo­go­wie i fi­zjo­lo­go­wie czę­ścio­wo od­kry­li me­cha­ni­zmy dzia­ła­ją­ce na cen­tral­ny układ ner­wo­wy. Przy­naj­mniej je­den pro­fe­sjo­nal­ny fi­lo­zof za­żył me­ska­li­nę dla świa­tła, któ­re może ona rzu­cić na od­wiecz­ne, nie­roz­wią­za­ne za­gad­ki ta­kie jak miej­sce umy­słu w przy­ro­dzie oraz re­la­cja po­mię­dzy mó­zgiem a świa­do­mo­ścią.

Tak wy­glą­da­ła sy­tu­acja, do­pó­ki dwa lub trzy lata temu nie zo­stał od­no­to­wa­ny nowy i być może wy­jąt­ko­wo zna­czą­cy fakt1. Wła­ści­wie fakt ten na­su­wał się sam przez kil­ka de­kad, ale nikt, jak się oka­za­ło, go nie do­strzegł, do­pó­ki mło­de­go an­giel­skie­go psy­chia­try, obec­nie pra­cu­ją­ce­go w Ka­na­dzie, nie ude­rzy­ła zbież­ność skła­du che­micz­ne­go me­ska­li­ny i ad­re­na­li­ny. Ko­lej­ne ba­da­nia wy­ka­za­ły, że kwas li­zer­go­wy, nie­sa­mo­wi­cie moc­ny ha­lu­cy­no­gen otrzy­my­wa­ny ze spo­ry­szu, ma struk­tu­ral­ne bio­che­micz­ne po­wią­za­nie ze wspo­mnia­ny­mi sub­stan­cja­mi. Na­stęp­nie od­kry­to, że ad­re­no­chrom, któ­ry jest po­chod­ną roz­pa­du ad­re­na­li­ny, może wy­wo­ły­wać wie­le zja­wisk za­ob­ser­wo­wa­nych rów­nież przy oszo­ło­mie­niu me­ska­li­ną. Tyle że ad­re­no­chrom praw­do­po­dob­nie wy­stę­pu­je spon­ta­nicz­nie w ludz­kim cie­le. In­ny­mi sło­wy, każ­dy z nas może być w sta­nie wy­two­rzyć sub­stan­cję che­micz­ną, któ­rej małe daw­ki, jak wie­my, wy­wo­łu­ją głę­bo­kie zmia­ny w świa­do­mo­ści. Nie­któ­re z tych zmian są po­dob­ne do tych wy­stę­pu­ją­cych w tej bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nej pla­dze dwu­dzie­ste­go wie­ku – schi­zo­fre­nii. Czy za­bu­rze­nie psy­chicz­ne wy­ni­ka z za­bu­rze­nia che­micz­ne­go? I czy z ko­lei che­micz­ne za­bu­rze­nie jest spo­wo­do­wa­ne psy­chicz­nym cier­pie­niem wpły­wa­ją­cym na nad­ner­cza? Stwier­dze­nie tego by­ło­by przed­wcze­sne i zbyt po­chop­ne. Co naj­wy­żej mo­że­my po­wie­dzieć, że tak wy­glą­da spra­wa pri­ma fa­cie. Na ra­zie co trop ten jest sys­te­ma­tycz­nie spraw­dza­ny, a de­tek­ty­wi-bio­che­mi­cy, psy­chia­trzy i psy­cho­lo­go­wie idą jego śla­dem.

Dzię­ki se­rii dla mnie wy­bit­nie szczę­śli­wych wy­pad­ków zna­la­złem się wio­sną 1953 wprost na tym szla­ku. Je­den z tych de­tek­ty­wów przy­był do Ka­li­for­nii w spra­wach służ­bo­wych. Mimo sie­dem­dzie­się­ciu lat ba­dań nad me­ska­li­ną, do­stęp­ny mu ma­te­riał psy­cho­lo­gicz­ny był wciąż ab­so­lut­nie nie­wy­star­cza­ją­cy i był chęt­ny by go po­sze­rzyć. By­łem na miej­scu i by­łem chęt­ny, a wła­ści­wie ocho­czy, by stać się kró­li­kiem do­świad­czal­nym. Tak do­szło do tego, że pew­ne­go ja­sne­go ma­jo­we­go po­ran­ka po­łkną­łem czte­ry dzie­sią­te gra­ma me­ska­li­ny roz­pusz­czo­nej w po­ło­wie szklan­ki wody i usia­dłem, by cze­kać na re­zul­tat.

Ży­je­my ra­zem, dzia­ła­my i re­agu­je­my na sie­bie na­wza­jem, ale za­wsze i w każ­dym przy­pad­ku je­ste­śmy zda­ni na sie­bie sa­mych. Mę­czen­ni­cy idą ra­mię w ra­mię na are­nę, ale są krzy­żo­wa­ni każ­dy z osob­na. Ob­ję­ci ko­chan­ko­wie de­spe­rac­ko usi­łu­ją zjed­no­czyć swo­je od­izo­lo­wa­ne unie­sie­nia w jed­ną wspól­ną sa­mo­tran­scen­den­cję – na próż­no. Z ra­cji sa­mej swej na­tu­ry każ­dy ucie­le­śnio­ny duch jest ska­za­ny na cier­pie­nie i ra­dość w sa­mot­no­ści. Od­czu­cia, wra­że­nia, wglą­dy, fan­ta­zje – wszyst­kie one są pry­wat­ne i, oprócz opi­su po­przez sym­bo­le, z dru­giej ręki, nie do prze­ka­za­nia. Mo­że­my gro­ma­dzić in­for­ma­cje o do­świad­cze­niach, ale ni­g­dy sa­mych do­świad­czeń (poza wła­sny­mi). Od ro­dzi­ny do na­ro­du każ­da ludz­ka gru­pa jest spo­łe­czeń­stwem od­ręb­nych wszech­świa­tów.

Więk­szość wszech­świa­tów jest wy­star­cza­ją­co do sie­bie po­dob­na, by umoż­li­wić zro­zu­mie­nie lub na­wet wza­jem­ną em­pa­tię czy „wczu­cie się”. Tym sa­mym, pa­mię­ta­jąc na­sze wła­sne zgry­zo­ty i upo­ko­rze­nia, mo­że­my współ­czuć in­nym w ana­lo­gicz­nych sy­tu­acjach, mo­że­my po­sta­wić się (oczy­wi­ście za­wsze w nie­co Pic­kwi­kow­skim sen­sie) w miej­sce in­nych. Ale w nie­któ­rych wy­pad­kach ko­mu­ni­ka­cja po­mię­dzy wszech­świa­ta­mi jest nie­kom­plet­na lub w ogó­le nie ist­nie­je. Umysł jest na­szym wła­snym miej­scem, a miej­sca za­miesz­ka­łe przez obłą­ka­nych lub wy­jąt­ko­wo uta­len­to­wa­nych są tak od­mien­ne od miejsc, gdzie żyją zwy­kli męż­czyź­ni i ko­bie­ty, że płasz­czy­zna wspól­nej pa­mię­ci, któ­ra słu­ży­ła­by za pod­sta­wę zro­zu­mie­nia lub współ­od­czu­wa­nia, jest bar­dzo mała lub w ogó­le jej nie ma. Sło­wa są wy­po­wia­da­ne, ale nie uda­je im się opi­sać. Rze­czy i wy­da­rze­nia, do któ­rych od­no­szą się sym­bo­le, na­le­żą do wspól­nie wy­klu­cza­ją­cych się sfer do­świad­czeń.

Wi­dzieć sie­bie tak, jak wi­dzą nas inni, jest naj­bar­dziej zba­wien­nym da­rem. Nie­wie­le mniej waż­na jest moż­li­wość wi­dze­nia in­nych tak, jak oni sie­bie po­strze­ga­ją. Ale co je­śli ci inni na­le­żą do in­ne­go ga­tun­ku i za­miesz­ku­ją ra­dy­kal­nie inny wszech­świat? Na przy­kład jak zdro­wy czło­wiek może zro­zu­mieć od­czu­cia sza­leń­ca? Lub je­śli nie uro­dzi­li­śmy się po­now­nie jako wi­zjo­ner, me­dium czy ge­niusz mu­zycz­ny, jak mo­że­my kie­dy­kol­wiek od­wie­dzić świa­ty, któ­re dla Bla­ke­ʼa, Swe­den­bor­ga, Jana Se­ba­stia­na Ba­cha były do­mem? I jak może czło­wiek na sa­mym krań­cu ek­to­mor­fii2 i ce­re­bro­to­nii3 po­sta­wić się na miej­scu czło­wie­ka bę­dą­ce­go na krań­cu en­do­mor­fii i wi­sce­ro­to­nii czy też, oprócz przy­pad­ków pew­nych ogra­ni­czo­nych ob­sza­rów, dzie­lić uczu­cia in­ne­go, któ­ry stoi na krań­cu me­zo­mor­fii i so­ma­to­to­nii? Wy­da­je mi się, że dla praw­dzi­we­go be­ha­wio­ry­sty ta­kie py­ta­nia są bez zna­cze­nia. Ale dla tych, któ­rzy teo­re­tycz­nie wie­rzą w to, co w prak­ty­ce jest praw­dzi­we – mia­no­wi­cie, że do­świad­cze­nie ist­nie­je za­rów­no we­wnątrz, jak i na ze­wnątrz – przed­sta­wio­ne pro­ble­my są praw­dzi­wy­mi pro­ble­ma­mi, tym bar­dziej po­nu­ry­mi z ra­cji zu­peł­nej nie­roz­wią­zy­wal­no­ści lub czę­ścio­wej roz­wią­zy­wal­no­ści je­dy­nie w wy­jąt­ko­wych wy­pad­kach i po­przez me­to­dy nie wszyst­kim do­stęp­ne. Tym sa­mym więc wy­da­je się prak­tycz­nie pew­ne, że ni­g­dy nie do­wiem się, jak to jest być Sir Joh­nem Fal­staf­fem czy Joe Lu­isem. Z dru­giej jed­nak stro­ny za­wsze wy­da­wa­ło mi się praw­do­po­dob­ne, że po­przez hip­no­zę lub au­to­hip­no­zę, po­przez sys­te­ma­tycz­ną me­dy­ta­cję lub wzię­cie od­po­wied­nie­go środ­ka, tak mógł­bym zmie­nić swo­ją świa­do­mość, by móc wie­dzieć, od we­wnątrz, o czym mó­wił wi­zjo­ner, me­dium lub na­wet mi­styk.

Na pod­sta­wie tego, co czy­ta­łem o do­świad­cza­niach z me­ska­li­ną, z góry wy­ro­bi­łem so­bie prze­ko­na­nie, że ten śro­dek wpu­ścił­by mnie, przy­naj­mniej na kil­ka go­dzin, do ro­dza­ju we­wnętrz­ne­go świa­ta opi­sy­wa­ne­go przez Bla­ke­ʼa i A.E.4 Ale to, cze­go się spo­dzie­wa­łem, nie na­stą­pi­ło. Spo­dzie­wa­łem się, że będę le­żał z za­mknię­ty­mi oczy­ma, pa­trząc na wi­zje wie­lo­barw­nych geo­me­trycz­nych kształ­tów, oży­wio­nej ar­chi­tek­tu­ry, bo­ga­tej w szla­chet­ne ka­mie­nie i prze­pięk­nej, kra­jo­bra­zów z he­ro­icz­ny­mi po­sta­cia­mi, sym­bo­licz­nych dra­ma­tów wiecz­nie drga­ją­cych na gra­ni­cy osta­tecz­ne­go ujaw­nie­nia. Ale nie wzią­łem pod uwa­gę – to było oczy­wi­ste – oso­bli­wo­ści mo­jej kon­struk­cji psy­chicz­nej, cech mo­je­go tem­pe­ra­men­tu, wy­cho­wa­nia i zwy­cza­jów.

Mam i od­kąd pa­mię­tam, za­wsze mia­łem, trud­no­ści z wi­zu­ali­za­cją. Sło­wa, na­wet te brze­mien­ne sło­wa po­etów, nie wy­wo­ły­wa­ły w mo­jej gło­wie ob­ra­zów. Żad­ne hip­na­go­gicz­ne5 wi­zje nie wi­ta­ły mnie na gra­ni­cy snu. Kie­dy coś so­bie przy­po­mi­nam, pa­mięć nie przed­sta­wia mi zda­rzeń czy rze­czy jak ży­wych. Dzię­ki wy­sił­ko­wi woli mogę wy­wo­łać nie­zbyt wy­raź­ny ob­raz tego, co się zda­rzy­ło po­przed­nie­go po­po­łu­dnia, tego, jak wy­glą­da­ło Lun­gar­no, za­nim znisz­czo­no mo­sty, uli­cę Bay­swa­ter, kie­dy je­dy­ne au­to­bu­sy były zie­lo­ne, ma­lut­kie i cią­gnię­te przed pod­sta­rza­łe ko­nie z pręd­ko­ścią trzech i pół mili na go­dzi­nę. Ale ta­kie ob­ra­zy nie mają wie­le tre­ści i ab­so­lut­nie żad­ne­go au­to­no­micz­ne­go ży­cia. Tak się mają do praw­dzi­wych, ob­ser­wo­wa­nych obiek­tów jak du­chy Ho­me­ra mia­ły się do lu­dzi z krwi i ko­ści, któ­rych od­wie­dza­ły wśród cie­ni. Je­dy­nie gdy mam wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rę, moje ob­ra­zy men­tal­ne za­czy­na­ją nie­za­leż­nie żyć. Dla tych, któ­rzy po­sia­da­ją sil­ny dar wi­zu­ali­za­cji, mój świat we­wnętrz­ny musi ja­wić się jako wy­jąt­ko­wo bez­barw­ny, ogra­ni­czo­ny i nie­in­te­re­su­ją­cy. To wła­śnie ten świat – ubo­gi, acz mój wła­sny – chcia­łem zo­ba­czyć prze­mie­nio­ny w coś zu­peł­nie in­ne­go.

Zmia­na, któ­ra na­praw­dę za­szła w tym świe­cie, nie była pod żad­nym wzglę­dem re­wo­lu­cyj­na. Pół go­dzi­ny po po­łknię­ciu środ­ka za­uwa­ży­łem wol­ny ta­niec zło­tych świa­teł. Nie­wie­le póź­niej oka­za­łe czer­wo­ne po­wierzch­nie za­czę­ły na­brzmie­wać i roz­cią­gać się z ja­snych wę­złów ener­gii, wi­bru­ją­cych cią­gle zmie­nia­ją­cym się, ukła­da­ją­cym się we wzo­ry ży­ciem. W in­nej chwi­li za­mknię­cie oczu uka­za­ło zbiór sza­rych struk­tur, we­wnątrz któ­rych bla­de nie­bie­ska­we sfe­ry po­ja­wia­ły się z in­ten­syw­ną so­lid­no­ścią, a wy­ło­niw­szy się prze­śli­zgi­wa­ły się, bez­gło­śnie do góry aż zni­ka­ły z pola wi­dze­nia. Ni­g­dy jed­nak nie były to twa­rze ani po­sta­cie lu­dzi lub zwie­rząt. Nie wi­dzia­łem pej­za­ży, ogrom­nych prze­strze­ni, żad­nych ma­gicz­nie roz­ra­sta­ją­cych się lub prze­kształ­ca­ją­cych się bu­dyn­ków, ni­cze­go, co choć odro­bi­nę przy­po­mi­na­ło­by dra­mat lub przy­po­wieść. Ten inny świat, do któ­re­go do­pu­ści­ła mnie me­ska­li­na, nie był świa­tem wi­zji, ist­niał w tym, co mo­głem uj­rzeć otwar­ty­mi oczy­ma. Wiel­ka zmia­na do­ko­na­ła się w świe­cie obiek­tyw­ne­go fak­tu. To, co się sta­ło z moim su­biek­tyw­nym wszech­świa­tem, było sto­sun­ko­wo nie­istot­ne.

Pi­guł­kę wzią­łem o je­de­na­stej. Pół­to­rej go­dzi­ny póź­niej sie­dzia­łem w swo­im ga­bi­ne­cie, in­ten­syw­nie wpa­tru­jąc się w mały szkla­ny wa­zon. Za­wie­rał on je­dy­nie trzy kwia­ty – w peł­nym roz­kwi­cie różę Bel­le of Por­tu­gal, żół­ta­wo-ró­żo­wą z cie­plej­szym, bar­dziej pło­mie­ni­stym od­cie­niem u na­sa­dy każ­de­go płat­ka, duży kar­ma­zy­no­wo-kre­mo­wy goź­dzik oraz bla­do­fio­le­to­wy u koń­ca nad­ła­ma­nej ło­dyż­ki, wy­ra­zi­sty he­ral­dycz­ny kwiat iry­su. Przy­pad­ko­wy i pro­wi­zo­rycz­ny mały bu­kiet ła­mał wszel­kie za­sa­dy do­bre­go sma­ku. Tam­te­go ran­ka przy śnia­da­niu ude­rzył mnie dy­so­nans jego barw. Ale to prze­sta­ło się li­czyć. Te­raz nie pa­trzy­łem na nie­zwy­kłą aran­ża­cję kwia­tów. Wi­dzia­łem to, co wi­dział Adam w po­ra­nek swo­je­go stwo­rze­nia – cud, chwi­la po chwi­li, na­giej eg­zy­sten­cji.

„Czy to miłe?” – ktoś spy­tał. (Pod­czas tej czę­ści eks­pe­ry­men­tu wszyst­kie roz­mo­wy były na­gry­wa­ne na dyk­ta­fon, więc było moż­li­we, bym so­bie od­świe­żył pa­mięć tego, co zo­sta­ło po­wie­dzia­ne.)

„Ani miłe, ani nie­mi­łe – od­po­wie­dzia­łem. – Po pro­stu jest”.

Istig­ke­it – czy to nie tego sło­wa lu­bił uży­wać Me­ister Ec­khart? „Isto­to­wość”. Byt w Pla­toń­skiej fi­lo­zo­fii; tyle że Pla­ton, wy­da­je się, po­peł­nił wiel­ki, gro­te­sko­wy błąd, od­dzie­la­jąc Byt od sta­wa­nia się i utoż­sa­mia­jąc go z ma­te­ma­tycz­ną abs­trak­cją Idei. Nie mógł ni­g­dy, bie­da­czy­sko, zo­ba­czyć bu­kie­tu kwia­tów świe­cą­cych swo­im wła­snym we­wnętrz­nym świa­tłem i le­d­wo ugi­na­ją­cych się pod pre­sją zna­cze­nia, ja­kim je ob­da­rzo­no; nie mógł ni­g­dy do­strzec, że to, co z taką in­ten­syw­no­ścią przed­sta­wia­ły róża, irys i goź­dzik, było ni­czym wię­cej ani ni­czym mniej, niż tym, czym były – ulot­ność, któ­ra jed­nak była wiecz­nym ży­ciem, cią­głe umie­ra­nie, któ­re było za­ra­zem czy­stym By­tem, wiąz­ką zni­ko­mych, uni­ka­to­wych ist­nień, w któ­rych, po­przez nie­wy­po­wie­dzia­ny, a jed­nak zro­zu­mia­ły samo przez się pa­ra­doks, do­strze­ga­ło się bo­skie źró­dło wszel­kie­go ist­nie­nia.

Wciąż pa­trzy­łem na kwia­ty i w ich ży­wym świe­tle zda­wa­ło się, że wy­czu­łem ja­ko­ścio­wy ekwi­wa­lent od­dy­cha­nia – ale od­dy­cha­nia bez po­wra­ca­nia do punk­tu wyj­ścia, bez po­wra­ca­ją­ce­go od­pły­wu, a je­dy­nie po­wta­rza­ją­cy się prze­pływ od pięk­na do jesz­cze więk­sze­go pięk­na, od głę­bo­kie­go do jesz­cze głęb­sze­go zna­cze­nia. Sło­wa ta­kie jak „ła­ska” i „prze­obra­że­nie” przy­cho­dzi­ły mi na myśl i to było oczy­wi­ście to, co mię­dzy in­ny­mi ozna­cza­ły. Moje oczy wę­dro­wa­ły od róży do goź­dzi­ka i od pie­rza­ste­go roz­ża­rze­nia do gład­kich zwo­jów czu­ją­ce­go ame­ty­stu, któ­re two­rzy­ły irys. Wi­zję Uszczę­śli­wia­ją­cą, Sat Chit Anan­da, Ist­nie­nie-Świa­do­mość-Bło­gość – po raz pierw­szy zro­zu­mia­łem, nie na po­zio­mie ję­zy­ka, nie po­przez nie­zro­zu­mia­łe alu­zje ani nie z dy­stan­su, ale do­kład­nie i cał­ko­wi­cie, do cze­go od­no­si­ły się te cu­dow­ne sy­la­by. I wte­dy przy­po­mnia­łem so­bie frag­ment, któ­ry prze­czy­ta­łem w jed­nym z ese­jów Su­zu­kie­go. „Czym jest Cia­ło Dhar­my Bud­dy?” („Cia­ło Dhar­my Bud­dy” to inny spo­sób na­zwa­nia Umy­słu, Isto­to­wo­ści, Pust­ki oraz Bó­stwa.) W klasz­to­rze Zen szcze­ry i za­kło­po­ta­ny no­wi­cjusz za­da­je to py­ta­nie. I z szyb­kim zdy­stan­so­wa­niem się do te­ma­tu, po­dob­nym do bra­ci Marx, Mistrz od­po­wia­da – „Ży­wo­płot w głę­bi ogro­du”. „A czło­wiek, któ­ry urze­czy­wist­nia tę praw­dę – do­cie­ka pe­łen wąt­pli­wo­ści no­wi­cjusz. – Kim zaś on jest, je­śli mogę spy­tać?” Gro­ucho ude­rza go ki­jem w ra­mię i od­po­wia­da: „Zło­to­wło­sym lwem”.

Kie­dy to czy­ta­łem, było to je­dy­nie mgli­ście da­ją­cym do my­śle­nia non­sen­sem. Te­raz było to ja­sne jak słoń­ce, oczy­wi­ste jak sys­tem Eu­kli­de­sa. To oczy­wi­ste, że Cia­ło Dhar­my Bud­dy było ży­wo­pło­tem w głę­bi ogro­du. Za­ra­zem, w nie mniej oczy­wi­sty spo­sób, było tymi kwia­ta­mi, było czym­kol­wiek, co ja – a ra­czej bło­go­sła­wio­na nie-Jaźń, uwol­nio­na na chwi­lę z mo­je­go du­szą­ce­go ob­ję­cia – ze­chcia­łem ob­da­rzyć spoj­rze­niem. Na przy­kład książ­ka­mi, któ­re wy­peł­nia­ły pół­ki mo­je­go ga­bi­ne­tu. Tak jak kwia­ty – roz­bły­ski­wa­ły, gdy na nie pa­trzy­łem, ja­śniej­szy­mi ko­lo­ra­mi, głęb­szym zna­cze­niem. Książ­ki czer­wo­ne jak ru­bi­ny, szma­rag­do­we książ­ki, książ­ki ob­ło­żo­ne w bia­ły ne­fryt, książ­ki z aga­tu, akwa­ma­ry­ny, żół­te­go to­pa­zu, książ­ki la­pis-la­zu­li, któ­rych ko­lor był tak in­ten­syw­ny, tak we­wnętrz­nie pe­łen zna­cze­nia, że wy­glą­da­ły jak­by mia­ły opu­ścić pół­ki, by jesz­cze bar­dziej na­rzu­cać się mo­jej uwa­dze.

„A co z re­la­cja­mi prze­strzen­ny­mi?” – spy­tał eks­pe­ry­men­ta­tor, kie­dy przy­glą­da­łem się książ­kom.

Cięż­ko było od­po­wie­dzieć. Fakt, per­spek­ty­wa wy­glą­da­ła ra­czej dzi­wacz­nie, a ścia­ny po­ko­ju wy­da­wa­ły się już nie spo­ty­kać pod od­po­wied­ni­mi ką­ta­mi. Ale to nie było waż­ne. Na­praw­dę waż­ne było to, że re­la­cje prze­strzen­ne prze­sta­ły mieć istot­ne zna­cze­nie, a mój umysł po­strze­gał świat w in­nych ka­te­go­riach niż prze­strzeń. W nor­mal­nym cza­sie oko zaj­mu­je się ta­ki­mi pro­ble­ma­mi jak Gdzie? Jak da­le­ko? W ja­kiej za­leż­no­ści od cze­goś coś jest po­ło­żo­ne? W eks­pe­ry­men­cie z me­ska­li­ną im­pli­ko­wa­ne py­ta­nia, na któ­re musi od­po­wie­dzieć oko, są in­ne­go ro­dza­ju. Miej­sce i od­le­głość prze­sta­ją być obiek­tem za­in­te­re­so­wa­nia. Umysł po­strze­ga w ka­te­go­riach in­ten­syw­no­ści ist­nie­nia, głę­bi zna­cze­nia, re­la­cji we­wnątrz wzor­ca. Wi­dzia­łem książ­ki, ale zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ła mnie ich prze­strzen­na po­zy­cja. To, co od­ci­snę­ło się w moim umy­śle, to fakt, że wszyst­kie one roz­bły­ski­wa­ły ży­wym świa­tłem i że blask nie­któ­rych ma­ni­fe­sto­wał się moc­niej. W tym kon­tek­ście po­zy­cja oraz trzy wy­mia­ry nie mia­ły nic do rze­czy. Nie cho­dzi­ło oczy­wi­ście o to, że ka­te­go­ria prze­strze­ni zo­sta­ła za­wie­szo­na. Kie­dy wsta­łem tro­chę się przejść, mo­głem to zro­bić nor­mal­nie, nie prze­li­cza­jąc się co do umiej­sco­wie­nia obiek­tów. Prze­strzeń wciąż tam była, ale stra­ci­ła swo­je nad­rzęd­ne zna­cze­nie. Umysł za­ję­ty był nie od­le­gło­ścia­mi i miej­sca­mi a by­ciem i zna­cze­niem.

Ra­zem z obo­jęt­no­ścią w sto­sun­ku do prze­strze­ni przy­szła cał­ko­wi­ta obo­jęt­ność w sto­sun­ku do cza­su.

„Wy­da­je się być go całe mnó­stwo” – było moją je­dy­ną od­po­wie­dzią, kie­dy eks­pe­ry­men­ta­tor za­py­tał mnie, co są­dzę o cza­sie.

Mnó­stwo, ale ile do­kład­nie było zu­peł­nie nie­istot­ne. Oczy­wi­ście mo­głem spoj­rzeć na swój ze­ga­rek, ale wie­dzia­łem, że był on w in­nym wszech­świe­cie. Moim praw­dzi­wym do­świad­cze­niem było nie­usta­ją­ce po­czu­cie nie­skoń­czo­ne­go trwa­nia lub, mó­wiąc ina­czej, cią­głej te­raź­niej­szo­ści skła­da­ją­cej się z jed­nej wciąż zmie­nia­ją­cej się apo­ka­lip­sy.

Eks­pe­ry­men­ta­tor skie­ro­wał moją uwa­gę z ksią­żek na me­ble. Mały sto­lik na ma­szy­nę do pi­sa­nia stał po­środ­ku po­ko­ju, za nim, z mo­je­go punk­tu wi­dze­nia, znaj­do­wa­ło się wi­kli­no­we krze­sło, a w głę­bi biur­ko. Te trzy me­ble two­rzy­ły za­wi­ły wzór po­zio­mów, pio­nów i prze­kąt­nych – wzór tym bar­dziej in­te­re­su­ją­cy, że nie­in­ter­pre­to­wa­ny pod ką­tem re­la­cji prze­strzen­nych. Sto­lik, krze­sło i biur­ko ja­wi­ły się ra­zem ni­czym ja­kaś kom­po­zy­cja Ba­rqu­eʼa lub Ju­ana Gri­sa, mar­twa na­tu­ra do­strze­gal­nie po­wią­za­na ze świa­tem obiek­tyw­nym, ale uka­za­na bez głę­bi, bez ja­kiej­kol­wiek pró­by za­cho­wa­nia fo­to­gra­ficz­ne­go re­ali­zmu. Pa­trzy­łem na swo­je me­ble nie jak uty­li­ta­ry­sta, któ­ry musi sia­dać na krze­słach, pi­sać przy sto­łach i biur­kach, ani jak fo­to­re­por­ter czy uczo­ny ob­ser­wa­tor, ale jak praw­dzi­wy es­te­ta, któ­ry in­te­re­su­je się je­dy­nie for­ma­mi i ich re­la­cja­mi w polu wzro­ku lub w prze­strze­ni ob­ra­zu. Jed­nak­że kie­dy tak się przy­glą­da­łem, ten czy­sto es­te­tycz­ny wy­twór ku­bi­stycz­ne­go oka ustą­pił miej­sca temu, co mogę opi­sać je­dy­nie jako sa­kra­men­tal­na wi­zja rze­czy­wi­sto­ści. Znów zna­la­złem się tam, gdzie by­łem, pa­trząc na kwia­ty – z po­wro­tem w świe­cie, gdzie wszyst­ko świe­ci­ło We­wnętrz­nym Świa­tłem i było nie­skoń­czo­ne w swo­jej do­nio­sło­ści. Na przy­kład nogi krze­sła – cóż za cu­dow­na rur­ko­wa­tość, cóż za nad­zwy­czaj­na wy­po­le­ro­wa­na gład­kość! Spę­dzi­łem kil­ka­na­ście mi­nut – czy może kil­ka­na­ście stu­le­ci? – nie tyl­ko wpa­tru­jąc się w te bam­bu­so­we nogi, ale wła­ści­wie bę­dąc nimi – czy ra­czej bę­dąc sobą w nich lub, by być jesz­cze do­kład­niej­szym (po­nie­waż „ja” nie uczest­ni­czy­ło w tym pro­ce­sie ani w pe­wien spo­sób nie było „ich”), bę­dąc swo­ją nie-Jaź­nią w nie-Jaź­ni, któ­ra była krze­słem.

Za­sta­na­wia­jąc się nad swo­im do­świad­cze­niem, mu­szę się zgo­dzić z wy­bit­nym fi­lo­zo­fem z Cam­brid­ge, dr. C.D. Bro­adem, że „uczy­ni­li­by­śmy do­brze, roz­wa­ża­jąc uważ­niej niż do­tąd teo­rię wy­su­nię­tą przez Berg­so­na do­ty­czą­cą pa­mię­ci i po­strze­ga­nia zmy­sło­we­go. Su­ge­ro­wał on, że funk­cją mó­zgu, sys­te­mu ner­wo­we­go oraz or­ga­nów zmy­słu jest przede wszyst­kim eli­mi­na­cja, a nie two­rze­nie. Każ­dy czło­wiek w każ­dym mo­men­cie ma zdol­ność pa­mię­ta­nia wszyst­kie­go, co kie­dy­kol­wiek się mu przy­tra­fi­ło i po­strze­ga­nia wszyst­kie­go, co dzie­je się wszę­dzie we wszech­świe­cie. Funk­cją mó­zgu oraz sys­te­mu ner­wo­we­go jest chro­nie­nie nas przed przy­tło­cze­niem i dez­orien­ta­cją przez tę masę w więk­szo­ści nie­przy­dat­nej i nie­waż­nej wie­dzy po­przez od­cię­cie więk­szo­ści tego, co w prze­ciw­nym ra­zie nie­ustan­nie by­śmy po­strze­ga­li lub za­pa­mię­ty­wa­li, i po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie nie­wiel­ki i szcze­gól­ny wy­bór, któ­ry praw­do­po­dob­nie oka­że się mieć prak­tycz­ne za­sto­so­wa­nie”. Zgod­nie z tą teo­rią, każ­dy z nas jest po­ten­cjal­nym Wol­nym Umy­słem. Jed­nak w stop­niu, w ja­kim je­ste­śmy zwie­rzę­ta­mi, na­szym za­da­niem jest prze­trwa­nie za wszel­ką cenę. By umoż­li­wić bio­lo­gicz­ne prze­trwa­nie, Wol­ny Umysł musi zo­stać prze­pusz­czo­ny przez re­du­ku­ją­cy za­wór mó­zgu i ukła­du ner­wo­we­go. To, co wy­cho­dzi z dru­giej stro­ny, jest je­dy­nie nędz­ną stróż­ką tego ro­dza­ju świa­do­mo­ści, któ­ra po­mo­że nam po­zo­stać przy ży­ciu na po­wierzch­ni tej szcze­gól­nej pla­ne­ty. By for­mu­ło­wać i wy­ra­żać za­war­tość tej ogra­ni­czo­nej świa­do­mo­ści, czło­wiek wy­my­ślił i roz­wi­jał w nie­skoń­czo­ność sys­tem sym­bo­li oraz za­war­tej w nich fi­lo­zo­fii, któ­re na­zy­wa­my ję­zy­ka­mi. Każ­da jed­nost­ka jest za­ra­zem be­ne­fi­cjen­tem i ofia­rą tra­dy­cji ję­zy­ko­wej, w któ­rej się ro­dzi; be­ne­fi­cjen­tem, jako że ję­zyk daje do­stęp do ze­bra­nej wie­dzy i do­świad­czeń in­nych lu­dzi, ofia­rą, po­nie­waż utwier­dza ją to w prze­ko­na­niu, że ogra­ni­czo­na świa­do­mość jest je­dy­ną świa­do­mo­ścią i znie­kształ­ca jej zmysł rze­czy­wi­sto­ści, tak, że jest aż zbyt chęt­na, by uznać swo­je kon­cep­cje jako dane, swo­je sło­wa jako praw­dzi­we zja­wi­ska. To, co w ję­zy­ku re­li­gii na­zy­wa­ne jest „tym świa­tem”, jest wszech­świa­tem zre­du­ko­wa­nej świa­do­mo­ści, wy­ra­ża­nej i, jak by nie było, spe­try­fi­ko­wa­nej przez ję­zyk. Róż­ne „inne świa­ty”, z któ­ry­mi isto­ty ludz­kie nie­re­gu­lar­nie na­wią­zu­ją kon­takt, są wie­lo­ma ele­men­ta­mi peł­nej świa­do­mo­ści przy­na­leż­nej Wol­ne­mu Umy­sło­wi. Więk­szość lu­dzi, przez więk­szość cza­su, wie tyl­ko o tym, co prze­cho­dzi przez re­du­ku­ją­cy za­wór i jest uświę­co­ne jako na­praw­dę praw­dzi­we przez lo­kal­ny ję­zyk. Jed­nak nie­któ­re oso­by zda­ją się być uro­dzo­ne z pew­ne­go ro­dza­ju ukła­dem, któ­ry omi­ja ten re­du­ku­ją­cy za­wór. U in­nych tym­cza­so­we ukła­dy tego typu mogą zo­stać uzy­ska­ne albo spon­ta­nicz­nie, albo jako re­zul­tat za­mie­rzo­nych „ćwi­czeń du­cho­wych” lub po­przez hip­no­zę czy środ­ki nar­ko­tycz­ne. Po­przez te sta­łe lub tym­cza­so­we ukła­dy prze­pły­wa nie sama per­cep­cja „wszyst­kie­go, co dzie­je się wszę­dzie we wszech­świe­cie” (po­nie­waż układ nie zno­si dzia­ła­nia re­du­ku­ją­ce­go za­wo­ru, któ­ry wciąż fil­tru­je całą za­war­tość Wol­ne­go Umy­słu), ale cze­goś wię­cej, a przede wszyst­kim cze­goś zu­peł­nie od­mien­ne­go od ostroż­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ne­go pod ką­tem uty­li­ta­ry­stycz­nym ma­te­ria­łu, któ­ry na­sze ogra­ni­czo­ne, jed­nost­ko­we umy­sły po­strze­ga­ją jako kom­plet­ny lub przy­naj­mniej wy­star­cza­ją­cy ob­raz rze­czy­wi­sto­ści.

Mózg wy­po­sa­żo­ny jest w pew­ną licz­bę sys­te­mów en­zy­ma­tycz­nych, któ­re ko­or­dy­nu­ją jego pra­cę. Nie­któ­re z tych en­zy­mów re­gu­lu­ją do­sta­wy glu­ko­zy do ko­mó­rek mó­zgo­wych. Me­ska­li­na ha­mu­je pro­duk­cję tych en­zy­mów i tym sa­mym ob­ni­ża po­ziom glu­ko­zy do­stęp­nej or­ga­no­wi, któ­ry sta­le po­trze­bu­je cu­kru. Co się dzie­je, kie­dy me­ska­li­na re­du­ku­je nor­mal­ną ra­cję cu­kru w mó­zgu? Zbyt mało przy­pad­ków zo­sta­ło pod­da­nych ob­ser­wa­cji i tym sa­mym nie moż­na jesz­cze udzie­lić wy­czer­pu­ją­cej od­po­wie­dzi. Ale to, co się przy­da­rzy­ło więk­szo­ści z tych nie­licz­nych, któ­rzy wzię­li me­ska­li­nę pod nad­zo­rem, może zo­stać stresz­czo­ne na­stę­pu­ją­co.

1. Umie­jęt­ność za­pa­mię­ty­wa­nia i „nor­mal­ne­go my­śle­nia” jest nie­znacz­nie, je­śli w ogó­le, zmniej­szo­na. (Słu­cha­jąc na­grań mo­jej roz­mo­wy pod wpły­wem nar­ko­ty­ku, nie stwier­dzi­łem, że­bym był wte­dy głup­szy niż zwy­kle.)

2. Wra­że­nia wi­zu­al­ne są znacz­nie zin­ten­sy­fi­ko­wa­ne, a oko od­zy­sku­je część swo­jej dzie­cin­nej nie­win­no­ści w po­strze­ga­niu, kie­dy to apa­rat sen­so­rycz­ny nie był na­tych­miast i au­to­ma­tycz­nie pod­po­rząd­ko­wy­wa­ny kon­cep­to­wi. Za­in­te­re­so­wa­nie prze­strze­nią jest zmniej­szo­ne, a za­in­te­re­so­wa­nie cza­sem spa­da nie­mal do zera.

3. Mimo że in­te­lekt jest nie­usz­ko­dzo­ny, a po­strze­ga­nie wy­jąt­ko­wo po­pra­wio­ne, wola cier­pi na istot­ną zmia­nę na gor­sze. Oso­ba, któ­ra wzię­ła me­ska­li­nę, nie wi­dzi po­wo­du, by za­jąć się czym­kol­wiek w szcze­gól­no­ści i uzna­je więk­szość po­wo­dów, dla któ­rych w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach była go­to­wa dzia­łać i cier­pieć, za nie­zmier­nie nie­in­te­re­su­ją­ce. Nie może się nimi przej­mo­wać, po­nie­waż ma waż­niej­sze spra­wy do prze­my­śle­nia.

4. Te waż­niej­sze spra­wy mogą być do­świad­czo­ne (tak jak ja ich do­świad­czy­łem) „tam” lub „tu­taj”, lub w obu tych świa­tach, we­wnętrz­nym i ze­wnętrz­nym, na­raz, lub je­den po dru­gim. To, że są waż­niej­sze, wy­da­je się oczy­wi­ste dla osób bio­rą­cych me­ska­li­nę, któ­rzy pod­cho­dzą do niej ze zdro­wą wą­tro­bą i spo­koj­nym umy­słem.

Te efek­ty me­ska­li­ny są ta­kie, ja­kich moż­na ocze­ki­wać w na­stęp­stwie za­ży­cia środ­ka ma­ją­ce­go moc uszka­dza­nia efek­tyw­no­ści dzia­ła­nia mó­zgo­we­go re­du­ku­ją­ce­go za­wo­ru. Kie­dy w mó­zgu koń­czy się cu­kier, nie­do­ży­wio­ne ego słab­nie, nie może zaj­mo­wać się po­dej­mo­wa­niem ko­niecz­nych za­dań i tra­ci wszel­kie za­in­te­re­so­wa­nie tymi prze­strzen­ny­mi i tym­cza­so­wy­mi re­la­cja­mi, któ­re tyle zna­czą dla or­ga­ni­zmu na­sta­wio­ne­go na prze­trwa­nie w świe­cie. Kie­dy Wol­ny Umysł są­czy się po­przez już nie tak szczel­ny za­wór, za­czy­na­ją się dziać wszel­kie­go ro­dza­ju bio­lo­gicz­nie nie­przy­dat­ne zja­wi­ska. W nie­któ­rych przy­pad­kach może na­stą­pić po­strze­ga­nie po­za­zmy­sło­we. Inne oso­by od­kry­wa­ją świat wi­zyj­ne­go pięk­na. In­nym z ko­lei ob­ja­wio­na zo­sta­je wspa­nia­łość, nie­skoń­czo­na war­tość i zna­cze­nie czy­stej eg­zy­sten­cji, nie­pod­da­nej kon­cep­tu­ali­za­cji zda­rze­nia. W fi­nal­nym sta­nie by­cia bez ego po­ja­wia się „nie­ja­sna wie­dza”, że Wszyst­ko jest we wszyst­kim – że Wszyst­ko jest tak na­praw­dę każ­dym. Przyj­mu­ję, że jest to tak bli­sko, jak tyl­ko skoń­czo­ny umysł jest w sta­nie zbli­żyć się do „po­strze­że­nia wszyst­kie­go, co dzie­je się wszę­dzie we wszech­świe­cie”.

W tym kon­tek­ście jak­że waż­na jest nie­zmier­nie zwięk­szo­na pod wpły­wem me­ska­li­ny per­cep­cja ko­lo­rów! Dla nie­któ­rych zwie­rząt umie­jęt­ność roz­róż­nie­nia pew­nych barw jest bio­lo­gicz­nie bar­dzo waż­na. Ale poza gra­ni­ca­mi ich uty­li­ta­ry­stycz­ne­go spek­trum więk­szość stwo­rzeń jest kom­plet­nie śle­pa na ko­lo­ry. Na przy­kład psz­czo­ły spę­dza­ją więk­szość swo­je­go cza­su „de­flo­ru­jąc świe­że dzie­wi­ce wio­sny”6