Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwaj gracze w golfa znajdują na brzegu urwiska umierającego człowieka, który wygłasza tytułowe zdanie. Z kieszeni wypada mu fotografia tajemniczej piękności. Okazuje się, że śmierć mężczyzny nie jest przypadkowa. Do akcji ruszają oficer marynarki Bobby Jones i jego przyjaciółka lady Frances Derwent. Czyha na nich wiele niebezpieczeństw, ale w końcu odkrywają tożsamość kobiety z fotografii oraz sens pytania.
Powieść może być tym, co czytelnik lubi: powieścią awanturniczą, romansem, kryminałem – więc właściwie: „Dlaczego nie Evans?”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 313
Bobby Jones starannie przymierzył się do uderzenia. Kilka razy przestąpił z nogi na nogę, powoli uniósł kij, a chwilę później machnął nim z szybkością błyskawicy.
Czy piłeczka poleciała idealnym, wysokim łukiem i wylądowała na gładko strzyżonej trawie, tuż obok czternastego dołka? W żadnym razie. Źle trafiona, poszybowała co prawda z zawrotną prędkością, ale wpadła prosto w bunkier i zaryła w piach!
Ten nieoczekiwany efekt nie wywołał bynajmniej jęku zawodu tłumów. Natomiast jedyny świadek owego wydarzenia nie okazał choćby cienia zdumienia – z tego prostego powodu, że zagrywającym nie był urodzony w Stanach mistrz golfa, ale zaledwie czwarty syn proboszcza z Marchbolt, sennego miasteczka na walijskim wybrzeżu.
Bobby, niepomny na pouczenia wielebnego, zaklął szpetnie pod nosem. Był miłym młodzieńcem liczącym sobie dwadzieścia osiem lat. Co prawda nawet najserdeczniejszy przyjaciel nie mógłby go nazwać zniewalająco przystojnym, miał jednak bardzo ujmującą fizjonomię i rozbrajająco uczciwe spojrzenie brązowych oczu wiernego owczarka.
– Z każdym dniem idzie mi gorzej – mruknął przygnębiony.
– Bo za bardzo się starasz – orzekł jego towarzysz.
Doktor Thomas, mężczyzna w średnim wieku, miał posiwiałe skronie i rumianą, pogodną twarz. Sam nigdy nie porywał się na śmiałe, wysokie odbicia. Grał prostymi, krótkimi uderzeniami, którymi jednak często pokonywał bardziej błyskotliwych, za to mniej precyzyjnych przeciwników.
– Punkty dla pana – powiedział Bobby, po czym zabrali się do kolejnego dołka.
Lekarz rozpoczął pierwszy celnym, choć niewyrafinowanym uderzeniem.
Bobby westchnął ciężko i ustawił piłeczkę. Przymierzał się długo, po czym odchylił się sztywno, zadarł głowę, zamknął oczy i rozluźnił prawe ramię – a więc zrobił wszystko, czego nie powinien robić – i uderzył.
Piłka poleciała idealnym kursem, a gdy opadła, Bobby aż sapnął z zadowolenia. Dobrze znana wszystkim golfistom frustracja ustąpiła miejsca równie im bliskiemu uniesieniu.
– Teraz wreszcie wiem, gdzie popełniałem błąd – skłamał Bobby.
Jeszcze jedna krótka zagrywka, drobna poprawka odpowiednio dobranym kijem i piłeczka Bobby’ego już była w dołku. Osiągnął cel mniejszą liczbą uderzeń niż określona przepisami na tym odcinku pola i w ten sposób znacznie zmniejszył przewagę doktora Thomasa.
Pełen nowej wiary w siebie, przypuścił atak na szesnasty dołek. Znowu zrobił wszystko, czego nie powinien robić, ale tym razem cud nie nastąpił. Zamach i wybicie okazały się wprawdzie nadludzko doskonałe, tyle że piłeczka poleciała pod złym kątem.
– Gdyby tylko pofrunęła prosto, to ho, ho... – skomentował doktor Thomas.
– No właśnie. Gdyby... – rzucił gorzko Bobby, po czym pilnie nadstawił ucha. – Doktorze, zdaje mi się, że usłyszałem krzyk! Mam nadzieję, że nie znokautowałem nikogo swoją piłką.
Spojrzał w prawo, ale niewiele mógł zobaczyć. Słońce chyliło się ku zachodowi i świeciło mu prosto w oczy. Na dodatek znad oddalonego zaledwie o kilkaset kroków klifu zaczęła unosić się mgła.
– Tamtędy biegnie ścieżka – zauważył Bobby. – Ale przecież piłka nie mogła dolecieć aż tak daleko. Niemniej jestem niemal pewien, że ktoś krzyknął. A pan nic nie słyszał?
Doktor zdecydowanie zaprzeczył.
Uspokojony Bobby ruszył na poszukiwanie piłeczki. Znalazł ją po dłuższej chwili, jednak – wplątana w krzew janowca – okazała się niemożliwa do wybicia. Kilkakrotnie dźgnął ją kijem, ale w końcu musiał dać za wygraną. Wyciągnął piłkę ręką i stracił prawo do dołka.
Doktor wkrótce pojawił się u jego boku, następne rozegranie bowiem należało rozpocząć na skraju klifu.
Siedemnasty dołek zawsze stanowił dla Bobby’ego nie lada wyzwanie. Żeby do niego trafić w przepisowej liczbie uderzeń, należało posłać piłeczkę ponad przepaścią. Nie była to szczególnie imponująca odległość, ale owa otchłań miała jakąś niezwykłą moc przyciągania piłek.
Obaj przeszli przez ścieżkę, która tuż nad urwiskiem ostro i niespodziewanie skręcała w lewo.
Doktor chwycił stosowny kij i bez trudu osiągnął zamierzony cel.
Bobby wziął głęboki oddech i również uderzył. Piłka opadła w dół klifu.
– Do diabła! Za każdym razem popełniam ten idiotyczny błąd – rzucił Bobby z goryczą w głosie.
Ruszył przed siebie i zerknął w dół. W oddali połyskiwało morze, ale nie każda piłeczka kończyła w jego falach. Co prawda na samej górze klif opadał bardzo stromo, lecz potem schodził ku wodzie dużo łagodniej, układając się w liczne skalne półki.
Bobby skierował się ku miejscu, skąd stosunkowo łatwo można było opuścić się niżej. Z tego przesmyku często korzystali chłopcy noszący za graczami kije – rzucali się w przepaść, po czym pojawiali zdyszani, ale triumfujący, dzierżąc w dłoni już spisaną na straty piłkę.
Nagle Bobby znieruchomiał i wykrzyknął:
– Doktorze, czy mógłby pan tu podejść?! Chyba powinien pan na to spojrzeć.
Jakieś czterdzieści stóp niżej leżało coś, co przypominało stertę używanych ubrań.
Lekarz z wrażenia aż wstrzymał dech.
– Na Boga! – odezwał się, gdy już odzyskał głos. – Ktoś spadł z urwiska! Musimy do niego zejść.
Ramię w ramię zaczęli zsuwać się po skałach. Bardziej wysportowany Bobby pomagał towarzyszowi i tak wspólnymi siłami dotarli do złowieszczego ciemnego kształtu. Mężczyzna, mniej więcej czterdziestoletni, wciąż jeszcze oddychał, był jednak nieprzytomny.
Lekarz przyklęknął, zbadał rannemu puls, uniósł powieki, by zajrzeć w oczy, zaczął dotykać rąk i nóg. W końcu zerknął na Bobby’ego – który tymczasem dzielnie próbował zwalczyć mdłości – i z rezygnacją pokręcił głową.
– Nic już nie można zrobić. Przyszedł kres na nieszczęśnika. Skręcił kark. Zapewne nie znał tej ścieżki i kiedy znad morza znienacka uniosła się mgła, wpadł w przepaść. Wielokrotnie powtarzałem naszym radnym, że w tym miejscu należy zainstalować barierkę. – Doktor podniósł się z klęczek. – Pójdę po pomoc. Trzeba będzie wciągnąć biedaka na górę, i to najlepiej przed zapadnięciem zmroku. Zostaniesz przy nim?
Bobby potaknął skinieniem głowy.
– Czy już na pewno w żaden sposób nie można mu pomóc? – zapytał jeszcze z nutą nadziei w głosie.
– Niestety. To już zresztą nie potrwa długo. Tętno gwałtownie spada. Zostało mu najwyżej dwadzieścia minut życia. Niewykluczone, że przed śmiercią odzyska jeszcze świadomość, choć raczej bym na to nie liczył. Mimo to...
– Nie ma o czym mówić. Zostanę przy nim. Pan niech rusza po pomoc. Jeżeli jednak się ocknie, czy nie ma jakiegoś środka uśmierzającego... – urwał z wahaniem.
– Nie będzie czuł bólu – zapewnił Bobby’ego doktor Thomas. – Najmniejszego bólu.
Odwrócił się i raźno podjął wspinaczkę. Chwilę później zamachał ręką znad skraju klifu i zniknął z zasięgu wzroku.
Bobby odszedł na parę kroków od nieznajomego, usiadł na występie skalnym i zapalił papierosa. Był głęboko wstrząśnięty. Nigdy do tej pory nie zetknął się choćby z poważną chorobą, nie wspominając już o śmierci.
Jakże parszywie podstępny bywa los! Tuman mgły w skądinąd piękne popołudnie, jeden fałszywy krok – i po człowieku. A ten nieszczęśnik, o ironio, zdawał się istnym okazem zdrowia – zapewne nie przechorował ani jednego dnia w życiu. Pomimo bladości wywołanej nadchodzącą śmiercią wyraźnie widać było opaleniznę na jego twarzy. Pewnie wiódł aktywne życie i spędzał wiele czasu na świeżym powietrzu – najprawdopodobniej zagranicą. Bobby zaczął przyglądać mu się uważniej. Starannie przystrzyżone kasztanowe włosy lekko przyprószone siwizną na skroniach, wydatny nos, mocno zarysowana, kwadratowa szczęka i śnieżnobiałe zęby połyskujące spomiędzy rozchylonych warg. Do tego szerokie ramiona i kształtne, silne dłonie. Nogi mężczyzny były rozrzucone pod bardzo dziwnym kątem i na ten widok Bobby’ego aż przeszył dreszcz, szybko więc przeniósł wzrok z powrotem na twarz nieznajomego. Była to twarz wyjątkowo atrakcyjna – zdradzała poczucie humoru, a także determinację i inteligencję. Biedak miał zapewne niebieskie oczy, pomyślał Bobby.
W tym samym momencie owe oczy otworzyły się gwałtownie.
Były rzeczywiście niebieskie – w odcieniu czystego, głębokiego błękitu – i teraz patrzyły wprost na Bobby’ego. Do tego uważnie i przytomnie.
Bobby poderwał się i ruszył w kierunku mężczyzny. Ale jeszcze zanim do niego doszedł, usłyszał niski głos, brzmiący czysto i wyraźnie.
– Dlaczego nie Evans? – zapytał umierający.
A chwilę później przez jego ciało przebiegł drobny skurcz, powieki przesłoniły oczy, szczęka lekko opadła...
I tak wyzionął ducha.
Bobby z niedowierzaniem opadł na kolana, choć tak naprawdę nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten człowiek nie żyje. Ostatni, przedśmiertny przebłysk jasności umysłu, gorączkowo rzucone pytanie, a zaraz potem – smutny koniec.
Z niejakim poczuciem winy Bobby wsunął rękę do kieszeni nieznajomego i wyjął jedwabną chusteczkę, którą w pełnym szacunku geście rozpostarł na twarzy zmarłego. Teraz już nic innego nie mógł dla niego zrobić.
W tej samej chwili zauważył, że wyciągając chustkę, wyszarpnął coś jeszcze. Była to fotografia i Bobby zerknął na nią mimowolnie.
Zobaczył twarz kobiety niezwykłej urody, blondynki o szeroko rozstawionych oczach. Zdawała się bardzo młoda, z pewnością jeszcze nie przekroczyła trzydziestki, jednak nie jej świeżość, ale oryginalność i klasa pobudziły jego wyobraźnię. Tego rodzaju twarzy nie zapomina się nigdy w życiu.
Delikatnie i z należytą rewerencją umieścił fotografię w kieszeni zmarłego, a potem wrócił na swoje miejsce na skalnym występie, by czekać na powrót lekarza.
To czekanie ciągnęło się w nieskończoność – przynajmniej tak się zdawało zniecierpliwionemu Bobby’emu. Na dodatek właśnie przypomniał sobie coś ważnego. Obiecał ojcu, że będzie przygrywał na organach do mszy o szóstej, do której zostało już tylko dziesięć minut. Naturalnie ojciec zrozumie powagę okoliczności, które zatrzymały syna, niemniej Bobby bardzo teraz żałował, że nie poprosił doktora, by zawiadomił ojca o zaistniałej sytuacji. Wielebny Thomas Jones należał bowiem do ludzi o słabej konstytucji nerwowej. A właściwie – mówiąc bez ogródek – zazwyczaj robił z igły widły. Kiedy zaś popadał w niezdrowe podniecenie, jego system trawienny odmawiał posłuszeństwa i przyprawiał wielebnego o niewysłowione cierpienia. Bobby uważał swego rodziciela za żałosnego starego osła, niemniej kochał go gorąco. Proboszcz natomiast nazywał w myślach swojego czwartego syna żałosnym młodym osłem i nie odznaczając się równie dużą tolerancją jak Bobby, nieustannie usiłował zreformować najmłodszą latorośl.
Biedny staruszek, pomyślał chłopak. Zacznie się miotać jak szalony. Nie będzie wiedział, czy rozpocząć mszę, czy raczej przełożyć ją na późniejszą godzinę. Tak bardzo się przy tym zdenerwuje, że dostanie kataru żołądka i nie zdoła nic przełknąć na kolację. Oczywiście nie wykaże dość rozsądku i nie dojdzie do wniosku, że syn nigdy by go nie zawiódł, jeśli nie miałby ku temu istotnych powodów – a poza tym, co to w gruncie rzeczy miało za znaczenie? Nie, ojciec nigdy nie zdoła spojrzeć na życie z podobnej perspektywy. Ostatecznie nikt, kto przekroczył pięćdziesiątkę, nie jest zdolny do logicznego rozumowania – wszyscy zadręczają się na śmierć zupełnie nieistotnymi błahostkami. Cóż, po prostu zostali nieodpowiednio wychowani i teraz już nic nie mogą na to poradzić. Nieszczęsny stary papcio! Brak mu zdrowego rozsądku!
Tak oto Bobby rozmyślał o swoim ojcu – z mieszaniną miłości i irytacji. Życie w rodzinnym domu zdawało mu się niekończącym pasmem poświęceń i wyrzeczeń wobec ojca. Wielebny Jones natomiast był przekonany, że to on się poświęca, a w zamian spotyka się jedynie z niezrozumieniem i niewdzięcznością ze strony młodego pokolenia.
Ależ ten doktor się guzdrze! Doprawdy, już najwyższy czas, żeby się zjawił.
Bobby wstał i niecierpliwie tupnął nogą. W tej samej chwili dobiegł go odgłos kroków. Spojrzał w górę, wdzięczny losowi, że wreszcie zostanie zwolniony ze smutnego obowiązku.
Nie ujrzał jednak lekarza, lecz nieznajomego w pumpach.
– Rety, czyżby doszło do wypadku? – zainteresował się przybysz. – Mógłbym w czymś pomóc?
Był to wysoki mężczyzna o przyjemnym głosie. Bobby nie mógł mu się jednak dobrze przyjrzeć, bo już zapadał zmierzch.
Zaczął opowiadać, co się wydarzyło, a nieznajomy od czasu do czasu wydawał okrzyki pełne zgrozy. Zdawał się wstrząśnięty.
– Czy na pewno nie mógłbym nic zrobić? – odezwał się w końcu. – Może przynajmniej sprowadzę pomoc?
Bobby wyjaśnił, że pomoc jest już w drodze, i zapytał, czy nie widać nikogo na horyzoncie.
– Jak na razie ani śladu żywej duszy.
– To fatalnie – jęknął Bobby. – Jestem umówiony na szóstą.
– A jednocześnie nie chciałby pan zostawić...
– Właśnie. To znaczy, nieborak jest już martwy i tak dalej, no i oczywiście nic nie można na to poradzić, mimo to...
Bobby miał zawsze kłopoty z wyrażaniem skomplikowanych uczuć, jednak nieznajomy pojął wszystko w lot.
– Wiem, jak to jest. Proszę posłuchać. Zejdę na dół, o ile tylko uda mi się dostrzec przejście, i zostanę tutaj, dopóki nie nadciągną posiłki.
– Doprawdy? – Bobby nie posiadał się z wdzięczności. – Bo widzi pan, chodzi o mojego ojca. Jest w gruncie rzeczy bardzo poczciwy, ale byle co wyprowadza go z równowagi. Z nim właśnie się umówiłem. Widzi pan już ścieżkę? Odrobinę bardziej w lewo... a teraz w prawo... tak, doskonale. To w zasadzie całkiem proste, prawda?
Udzielał mężczyźnie wskazówek, póki nie stanęli twarzą w twarz na wąskiej półce skalnej. Nieznajomy okazał się trzydziestoparoletnim mężczyzną o zdumiewająco pozbawionej wyrazu twarzy, aż proszącej się o jakiś zdecydowany wyróżnik – monokl czy może wąsy.
– Jestem obcy w tych stronach – wyznał. – A tak przy okazji, nazywam się Bassington-ffrench. Przyjechałem, żeby poszukać jakiegoś domu w okolicy. A tu niespodziewanie taka historia! Cóż za nieszczęście. Myśli pan, że nie zauważył tego ostrego zakrętu i dlatego runął w przepaść?
Bobby skinął głową.
– Akurat znad morza podniosła się mgła – wyjaśnił. – Choć i bez tego to bardzo niebezpieczny odcinek drogi. Cóż, ja w takim razie już się pożegnam. Gorąco panu dziękuję. To niesłychanie uprzejmie z pana strony.
– Ależ nie ma o czym mówić. Ostatecznie każdy by tak postąpił na moim miejscu. Nie można przecież zostawić nieszczęśnika samego. Byłoby to... nieprzyzwoite.
Bobby wspiął się w górę stromą ścieżką. Gdy dotarł na szczyt, pomachał jeszcze nieznajomemu na pożegnanie, po czym puścił się biegiem na przełaj. By zaoszczędzić parę cennych minut, nie pofatygował się do bramy przy drodze, ale przeskoczył przykościelny mur, wzbudzając tym głębokie zgorszenie wielebnego, obserwującego owe akrobacje z okna zakrystii.
Było już pięć po szóstej, nadal jednak niski dźwięk dzwonu zwoływał wiernych na modlitwę.
[...]