Dlaczego ogórek nie świeci - Mirosław Kulisz - ebook
NOWOŚĆ

Dlaczego ogórek nie świeci ebook

Mirosław Kulisz

0,0

15 osób interesuje się tą książką

Opis

To są historie o ludziach, którzy mają nierealne oczekiwania wobec życia. Powtarzają sobie w duchu: czemu nic nie jest takie, jak miało być? Przecież wszystko miało pójść inaczej…

 

 

Bohaterami tych opowiadań są dzikie dzieci, dzieci polne, łąkowe, trochę nawiedzone, trochę opętane, często nielubiane, brzydkie i dziwne, borykające się z odrzuceniem. Różnej maści odklejeńcy, małe dziwaczki, świruski, nieudacznicy i ich psy, które zupełnie nie umieją̨ chodzić przy nodze. Z tych dzieci wyrastają potem niezgrabni dorośli, którzy próbują żyć jak należy, ale bez przerwy nadeptują komuś na odcisk.

 

 

„Dlaczego ogórek nie świeci” to spacer przez pasmo nieuchronnych rozczarowań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2025

ISBN: 978-83-68342-32-1

DZIECKO KUKURYDZY

— Oczy czarne, życie marne — wołały za nią ciotki.

— Patrzaj to, latawica jaka — wzdychała babka.

— Oczajdusza! — pojękiwał dziadek.

Bo oni wszyscy by chcieli Lidkę zatrzymać. Zamknąć. Zakneblować. Uczesać by ją chcieli w jakieś warkocze durne. Jakieś kłosy czy inne przekładańce. W sukieneczkę błękitną przyoblec. Jak do zdjęcia usadzić, na zydelku. I siedź mi tu. Ani mru-mru.

Takiego wała!

Bo Liwki w życiu nie dogonią. Bo Liwka biegnie. Liwka biegnie tak, jakby stale na rowerze jechała — nie wolno za bardzo zwalniać, żeby się nagle nie wywrócić.

Lipiec pachniał rozgrzaną karoserią zielonego fiata. Na stacji benzynowej mieli lizaki o smaku coca-coli. Parę kropel benzyny rozprysnęło się wokół wlewu paliwa. Ojciec starł plamę wierzchem dłoni. Potem wszystko, czego dotknął, znaczył benzynowym śladem. Jak sikający benzyną kocur.

Co roku ta sama droga. Mokre, Hubale, Wychody. Liwka znała to na pamięć. Powtarzała sobie pod nosem:

— Mokre Hubale, Mokre Hubale…

— Co tam znowu dziamolisz? — Ojciec odwrócił się od kierownicy i próbował potargać jej włosy. Ale Liwka uchyliła się zręcznie. — Dzikus!

Paula spała z policzkiem rozpłaszczonym na szybie.

Za Kosobudami zjazd w dziurawkę i dalej już telepali się powoli, prosto na Czarny Wygon.

Po obu stronach drogi ciągnął się nieprzebyty gąszcz kukurydzy. Grube strzeliste łodygi stały zbite ciasno, jedna w drugą, wyprężone niczym kukurydziane wojsko. Wietrzyk smyrał leciutko jasnozielone liście.

Dom stał pod samym lasem. Fiat doturlał się, zadygotał i ucichł.

— No! — sapnął ojciec i przeciągnął się, aż trzasnęły kości.

Liwka otworzyła drzwi i krzywiąc się, ruszyła w swoich granatowych baletkach przez rozjeżdżone traktorem podwórko. Środkiem płynęła cienka strużka gnojówki. Liwka zawsze potrzebowała paru dni, żeby przywyknąć do tych wszystkich smrodów. „Panienka z gówienka”, śmiała się tamtego lata Ceśka od sąsiadów.

— Ale to wyrosła! — Dziadek wylazł z obory i szedł, wycierając ręce w sztywną od brudu, kraciastą koszulę. — Chodźże no, dziadka uściskaj!

Podeszła z oporami, uchyliła się od krowiastego buziaka.

Cieszyło ją wyłącznie, że uwolni się od starych na te trzy tygodnie. To było na plus. Bez dwóch zdań. Jasne, że wolałaby wakacje spędzać z najlepszymi przyjaciółkami.

Liwka, Gunia i Misia w szkole trzymały się razem. Na przerwie chodziły we trzy pod rękę, a jako wyraz najwyższego zaufania zdradziły sobie nawzajem tajemne kody do swoich zamykanych na szyfr pamiętników. Co nie przeszkadzało im pisać jedna na drugą oskarżycielskich listów.

L. do G.: „Zauważyłam, że spacerujesz z Miśką już drugą przerwę beze mnie. Smuci mnie to ogromnie”.

M. do L.: „Czy to prawda, żeś jej wszystko o Maćku wypaplała, paplo jedna niemyta? To był nas obu największy sekret!”.

To wszystko nic. I tak wolałaby z nimi, a nie tu. Ech.

Co innego Paula; starsza siostra ruszyła pędem przez błocko. Dziadek, babka. Cmok, cmok. Kury, kaczki — taś, taś. Już do obórki z wujem zaglądała. Już mleko ciepłe z cebra podpijała i z wąsem białym hycnęła do dzieciarów w pole.

„Wieśniara!”, podsumowała ją w duchu Liwka z niekłamaną wyższością.

— Gonić ją trochę do roboty! — Ojciec mrugał okiem do dziadka, wskazując na Liwkę. — Niech zobaczy, co to prawdziwe życie.

***

Wyjechał następnego ranka.

Jakaś krowa ryczała w oborze tak głośno, jakby ją zarzynali. Liwka przycisnęła głowę poduszką.

Kiedy wstała, Pauli już nie było. Izba stała pusta. Na kaflowej kuchni stygł rondelek z mlekiem. Liwka nalała trochę do białego garnuszka i podniosła do ust. Błe, kożuch! Próbowała przez chwilę zdjąć go widelcem, w końcu dała za wygraną. Wylała wszystko z powrotem do garnka.

Najpierw, jak co roku, zrobiła przegląd w izbie. Plastikowe maki kurzyły się w ciężkim kryształowym wazonie. Żółty dmuchany łabędź przysiadł cicho na szafie i wyginał smukłą szyję. Obejrzała, jeden po drugim, delikatne kieliszki marki Bohemia z barwionego szkła, od zawsze stojące bezczynnie w babcinym kredensie. Jeden był trochę uszczerbiony. To Liwka go kiedyś uszczerbiła; zdaje się, że nikt oprócz niej po te szkiełka nie sięgał. Kiedy się spojrzało przez nie pod słońce, można było zobaczyć cuda. Teraz Liwka obracała kieliszek powoli, podziwiając migocące, wężowe pałace. Połyskliwe mury zapadały się naraz w siebie i odradzały po chwili — nowe, piękniejsze — wystarczał drobny ruch jej nadgarstka. Wyobrażała sobie, jak tańczy po wielkich kryształowych salach. W anielsko kryształowej sukni. Ach, walc. Co za walc! Książę w ciemnozielonym wojskowym mundurze wita się z nią skinieniem głowy. Zaraz poprosi ją do tańca.

Wtem w sieni rozległo się ciężkie człapanie. Liwka pośpiesznie odstawiła kieliszek na miejsce, zasunęła szybkę. „Po co im w ogóle pałacowe kieliszki?!”, żachnęła się. „Na bal i tak by ich nie zaprosili”.

Do izby zajrzała babcia w nieśmiertelnym stylonowym fartuchu. Nalała sobie mleka.

— No? Wstałaś to już, dziewucha? — zadudniła do Liwki z wnętrza obtłuczonego metalowego kubka.

Zaprowadziła ją do ogródka za domem i kazała pielić grządki z marchwią. Perz, perz, perz, nuda. Jeszcze słońce takie!

Szła Liwce ta robota byle jak.

Wtem aż podskoczyła. Pecyna ziemi, niczym nieduży granat, rozprysnęła się tuż przed nią, aż garść drobinek sypnęła jej w oczy. Odruchowo zasłoniła twarz.

— Odwaliło ci?! — wrzasnęła do Pauli, której czubek głowy wyłonił się znienacka zza grządki z kapustą.

Paula rżała przez chwilę.

Liwka zdusiła w sobie chęć zemsty. Jeszcze załatwi tę kretynkę. Jeszcze jej pokaże.

Ruszyła w kucki przez grządkę, ze wściekłą dokładnością wyrywając każdy najmniejszy zielony chwostek, co rwał się z ziemi na świat. Stop! Gdzie mi tu? Tu Liwka porządku pilnuje! I tu też. Poszedł stąd!

Na tej złości grządkę całą w trymiga przeleciała. Na koniec wyciągnęła się wreszcie na miedzy i sapiąc, patrzyła na chmurki. Takie o, mgiełki-srełki. Bo niebo jak dzwon. Aż dudnią te błękity.

Liwka sięgnęła do majtek. Pogrzebała chwilę. Był!

Pomiędliła w palcach wygniecionego fajka. Zapałki zwędziła z kuchni; cholera, jedna tylko? Dobra, w imię ojca! Trzask. Liwka nabrała dymu w usta. Na chwilę wstrzymała oddech. Przymknęła oczy. Świerszcze dudniły jak oszalałe. Spod lasu terkał sennie traktor.

Z jej ust wyfrunęła chmura.

— Skąd masz, gówniaro? — Paula przyczołgała się nie wiadomo kiedy i wyjęła siostrze z ust szluga. Zaciągnęła się jak stara.

— Nie twój interes! — warknęła Liwka. — Oddawaj!

Paula zrobiła zeza. Zaczęła sztachać się szybko, raz za razem, dychając i kopcąc jak stary parowóz.

Liwka zacisnęła pięści i ruszyła do niej z bojową miną.

Naraz ta małpa zielona przechyliła głowę do tyłu, puściła z dymu koślawe kółko i wyszczerzyła się od ucha do ucha. Liwka odwróciła się na pięcie.

Na ścieżce stał chłopak z mokrymi włosami. Wituś? Witek od Drybałów? Tak. To był on. Ależ wyrósł! Musi mieć już ze trzynaście lat. Albo i lepiej.

— Cześć, dziewczyny! Dacie zapalić? — Szparą między zębami błysnął po cwaniacku. Ale oczy mu się śmiały.

— Może i damy. — Wykrzywiła się Paula.

Ruszyła ku niemu nieśpiesznie. Zdmuchnęła z oczu grzywkę. Zerkając spod oka na Witka, podała mu żarzącego się fajka.

— Twój, że się tak rządzisz? — burknęła rozzłoszczona Liwka.

Witek zaciągnął się z lubością, aż do dna, po czym uśmiechnął się szeroko. Cienka wstążeczka dymu wyfrunęła przez szczelinę w jego białych zębach i zakołysała się w gęstym od upału powietrzu.

— Zawsze tak po pływaniu — mruknął — chce się zaraz palić.

Wziął jeszcze dwa szybkie machy.

Paula wyciągnęła rękę, ale Witek zrobił krok. Ominął ją zręcznie i podał szluga Liwce.

— Dzięki, młoda.

— Liwka!

— Dzięki, Liwka.

Liwka zmrużyła oczy jak mała Chinka.

— Co jutro robicie? — zapytał Witek.

— Jutro? Niech pomyślę… — Paula włożyła palec do ust. — Jutro idziemy na szoping, potem solarka i pazury.

— Wpadnijcie na stawy, na żwirownię. Popływamy, popalimy… — Witek mrugnął do Liwki porozumiewawczo.

I już go nie było.

Zjawiła się za to babka. Liwka ledwie zdążyła ćmika na ziemię cisnąć i bucikiem przydusić. Babka rzuciła okiem na grządki i z miejsca zaczęła pomstować.

— Jezu, co za psiajucha! Coś ty wzięła i narobiła! Gdzie ty oczy masz, dziewczyno!

Babka wertowała stertę chwastów i tylko załamywała ręce.

Okazało się, że te małe zielone knypki to była właśnie marchew. Liwka wyrwała prawie całą. Zostało tylko trochę perzu. Upsik.

W sumie, może i dobrze się stało?, pomyślała Liwka. Babka przegnała ją precz. Może teraz da jej spokój i do roboty już gonić nie będzie.

***

No to siup! Cały dzień przed nią. Cztery światy. Ene, due…, baks!, wypadło na las.

Ruszyła za miedzę, na przełaj.

— A gdzie to się nasza panienka wypuszcza?

Przyturlała się do niej Ceśka. Rozdęta i na oko tępawa. Gdzie jej tam do Guni czy Misi! Świdrowała Liwkę tym swoim bezczelnym, pasztetowym spojrzeniem.

— Nigdzie. — Wzruszyła ramionami Liwka.

— To niech ze mną pójdzie!

— Gdzie i po co?

— Tam, gdzie psy dupami wodę piją! — zapluła się Ceśka aż po pachy.

Babka zabraniała Liwce się z Ceśką bawić. Że to ladaco. Że na złą drogę za uszy pociągnie.

Liwka niby Ceśki unikała, ale jakoś tak zawsze się na nią napatoczyła. Jakby ją samo co pchało do tej baloniary. Wiedziało się, że z Ceśką lepiej nie zadzierać. Bo zostaniesz sam, jak ten palec na betonie.

A z palcem tak było:

Chłopaczysków stado dnia jednego na furtce się bujało. Cetniaki, Bojarskie, Chabały. W te i we w tę. Furtka otwarta. Rozbieg. Hop i już jedziesz z piskiem przed siebie. Bam. Furtka z ciężkim kłapnięciem się domyka, aż brama cała dygoce. I następny. I zabawa taka.

Naraz Ceśka idzie.

— Daj się pyrgnąć — woła i do furtki się ciśnie.

Ale Darek, bo Chabałów to furtka była, drogę jej zastawia.

— Ty, Ceśka, nie! Tyś za gruba. Ty furtkę nam rozpiździsz!

Rechot się ponosi. A Ceśka nic. Po niej jak woda. Śmieje się ze wszystkimi.

I dalej — czeski film. Znaczy: nikt nic nie wie. Wszyscy stali. Nikt nie widział. Jak i co. Popchnęła, nie popchnęła?

Dość, że Darek na tej furtce frunie. Hopaj, siupaj! Wiatr we włosy. Jazda, panie gwiazda! I naraz przyśpieszenia dostaje. I łubudu! Wali furtka z całych sił.

I cisza.

W sekundę się wszyscy rozpierzchają.

I tylko ten palec. Leży na betonie. Krwią ciurka. Nie wiadomo czyj.

Dopiero za czas jakiś Darek wraca. Że to jednak jego. Palec w łapę chwyta. W chustkę zawija. I tą drugą łapą, w szmatę obwiązaną, zawiniątko podtrzymuje. A szmata cała czarna. I kap. I kap. Krwią czarną przesiąka.

Darek z tym palcem lata. Palec w ręce ściska. Matki po polu szuka. Ale wołać, nie woła. Nic a nic nie gada. Jakby go zatkało. Jakby to język, a nie palec, furtka obcięła.

Dopiero matka za niego krzyczy. Oj, krzyczy, a krzyczy!

Rower! Na bagażnik! I biegiem! Jezu, mój Jezu!

Zanim się na tym składaczku na pogotowie dotelepali, palec już był czarny.

Nie przyszyli. Za gorąco, pani. Do lodu trza było.

Nikt nie widział. Nikt nic nie wie. Rok już cały minął. Darek do kikuta przywyknął.

Wylazły obie z Ceśką wysoko na topolę. Ceśka garść słonecznika wyjęła.

— Na! — Podsunęła Liwce.

Pluły, która dalej.

— Ty, Pauli to już cycki nieźle wywaliło, co nie? — Plunęła Ceśka podwójnie, raz za razem.

Liwka wzruszyła ramionami.

— A ty z którym byś się całowała? Z Bojarskim? A może z Edkiem Kowalikiem? — zachrumkała Ceśka.

— Weź, bo się porzygam. — Liwka udała, że wkłada w gardło dwa palce.

— Ja to bym Witka brała.

— Drybałę?

— Mhm. — Ceśka wydęła swoje grube wargi podobne do dżdżownicy drgającej na haczyku.

— Aleś ty jest głupia. — Liwka wzdrygnęła się leciutko.

Od rechotu Ceśki trzęsły się gałęzie topoli.

W nocy śniło się Liwce, że księgę grubą czyta. Co i raz palec ślini i kartkę przewraca. Strony cienkie, żółtawe. Książka jakby telefoniczna. Czegoś Liwka szuka. Wertuje. Ślup! I dalej. I dalej. I znowuż palec ślini. I nagle… Co jest? Fuja! Palec odkleić się nie chce. Do jęzora się przylepił. I ani go rusz. Szarpie Liwka z całych sił. E, e! Prędzej język wyrwie, niż palec odlepi. Dławi się. Krztusi. Charczy.

Aż się z tego wszystkiego zbudziła.

— Do miednicy idź rzygać, rzygulo! — Paula szarpie ją za piżamę. — Czereśniami się pewnie przeżarłaś.

Noc jeszcze czarna. Poduszka cała mokra. Liwka ciska ją na ziemię. Palce czarne ogląda. Mrówki niewidoczne strzepuje z dłoni.

***

A z tej całej wolności, jak zwykle, wyszły nici. Wszystko zabronione!

Na drzewo Liwka weszła, czereśnie skubała. Zaraz dziad z batem przyleciał.

— Już cię ręce świerzbią? Zostaw! To na przetwory!

Do krów — nie. Bo ją jeszcze rozdepczą.

Prosiątka wuj z targu przywiózł. Ojejcia! Świnki wy moje! Kulgały się jedna przez drugą po betonowej posadzce chlewika. Jak małe różowe pieski. Chce Liwka wejść, pogłaskać — a gdzie tam! Toż zaraz jej pouciekają!

I tak w koło Macieju. Tego nie, tamtego nie. Nie rusz. Nie gadaj. Nie oddychaj.

Co za ludzie!

Paula też miewała humorki. Raz dobra siostrunia, tulunia, kiedy indziej tylko czekała, żeby Liwce nawiać. Chłopaki już jej w głowie. Znalazła się dorosła. Phi.

Tęskniła Liwka za Tadzikiem. Jaki był, taki był, ale zawsze to braciszek.

Pierwszy raz go ujrzała, jak miała dwa lata. Pod kościołem to było, w jakąś letnią niedzielę. Pojechali wszyscy dziadkowym wozem. Była też i matka. Korsun szedł sobie nieśpiesznie. Kto wie, może i dał dziadek nawet Liwce lejce na chwilę potrzymać?

W kościele gorąco, kwękała, wyszły więc z matką na powietrze. Matka papieroska cyk, a Liwka dalejże biegać wokół tego drzewa, co jedyne przed kościołem wyrastało.

— Nie biegaj tak, bo się zganiasz — wołała matka.

Ale gdzie tam! Liwka hyc, hyc. Jedno kółko, drugie.

Za którymś razem zza drzewka chłopiec na nią wygląda. Roześmiany, a cały jakby czerwony. To Liwka za nim. Ona hyc. On hyc. I tak się ganiają wesoło. Wreszcie Liwka zziajana przystaje. A chłopczyk, niezziajany ani troszeczkę, stoi i do niej mruga.

— Kto ty jesteś? — pyta Liwka.

Chłopczyk nic. Tylko się śmieje.

— Będziesz moim braciszkiem?

Chłopczyk nie odpowiada. Ale się zgadza. Od razu to widać.

Ksiądz niepotrzebny. Liwka sama chrzest mu daje.

— Nadaję tobie imię: braciszek Tadzik!

— Z kim ty tam gadasz, Liwka?

— Z braciszkiem.

Matka pod brodę ją wzięła. W oczka surowo zajrzała.

— Z jakim znowu braciszkiem?

— Z czerwonym!

— Matce kłamać będziesz?!

Liwka długo jej tamtego klapsa wybaczyć nie mogła. No bo co ona winna, że matka Tadzika nie widzi?

Odtąd nikomu pary z ust.

Całe lata się razem trzymali. Z tym, że Liwka rosła, a Tadzik jaki był, taki został.

Mały czerwony braciszek do psot był zawsze skory. Zawsze pierwszy. A jak on — to i Liwka za nim. Niegorsza przecież!

Z Tadzikiem nie było nudy.

To on raz wujkowy adapter na stryszku wygrzebał. Pocztówki dźwiękowe sobie z Liwką wysyłali. „Kalifornia, mon amour, śmieszne niebo, co nie zna chmur!”

To Tadzik dziadkowe mundury z szafy powyciągał. Z Liwką się poprzebierali. Trata-ta. Generały dwa. Wojsko ustanowili. Marsz, marsz! Trąby grają, na wojenkę zapraszają!

Ach, jak to dziadek zobaczył! Wściekł się jak stado os. Biegał po całym podwórku i wrzeszczał, że Liwce dupę spierze, ale to spierze! Mundur splugawiła!

Siedzieli cicho z Tadzikiem skryci w koronie topoli i patrzyli z góry, jak dziadkowie pół dnia Liwki szukają. Jak strach ich brać zaczyna. Jak wieczór już idzie, a oni z lustrem na kiju wokół studni tańcują. Liwki w ciemnej wodzie wypatrują. Tak długo jej kazał Tadzik na topoli siedzieć, że po zejściu już nie lanie, ale szloch babki tylko, ciepłe mleko i do łóżka niesienie.

Głupio się wszystko skończyło. I to z Liwki winy.

Zła była o coś na Paulę. Ośmieszyła ją ta małpa przy wszystkich. Liwka aż gulgotała.

Jak się Tadzik zjawił, Liwka tapczan otwarła i mówi mu:

— Właź do kopalni! Skarbu mi poszukaj!

Tadzik latarki nie miał. Nosem zaczął kręcić. Bał się. Ale go siłą zamknęła. Ona już lat sześć pannica, on ciągle taki maluch. Klapą go przytrzasnęła i na niej usiadła.

Z początku stukał. Wypuść, siostra!

Potem już nic.

Po co to zrobiła? Z durnoty.

Leżała tak, aż zasnęła.

Naraz pobudka! Liwka skacze, tapczan otwiera, w ciemność woła:

— To żarty takie. Wyłaź już, Tadzik!

Nikt nie odpowiada. Cisza głucha.

Braciszka już tam nie ma.

Dwa lata minęły. Co zrobisz, głupia? Nic nie zrobisz.

***

To Paula gdzieś na strychu ten namiot wygrzebała. Brązowy, wypłowiały, podjeżdżał trochę mokrym psem, szczynami, wilgotnym mchem, grzybem jakimś może. Kiedy go rozbiły w cieniu spsiałych jabłonek tuż za płotem, sam wyglądał trochę jak koślawy grzyb.

— Mało to w chacie izb? — Wuj Stefan kręcił trochę nosem.

Ale wuja się dało uprosić.

— Chrzestny pozwoli! — przymiliła się Paula.

Teraz leżały sobie we dwie w tym swoim grzybie. Tam gorąc, a tu u nich cień, chłodek, przytulnie.

— Dzisiaj tu będę spała — zawyrokowała Paula.

— I ja też.

— Ty?! — Paula spojrzała na siostrę zezem. — Ty jesteś za mała.

— A ty to co? Tak sama tu będziesz spać? Nie strach?

— Pff! — Zbyła Liwkę prychnięciem.

Liwka przywarła czołem do stalowego masztu, na którym rozpinał się namiot, i patrzyła w górę spod przymkniętych powiek. Maszt się wydłużał powoli, powoli, sunął w górę, daleko, coraz dalej. Aż do chmur już sięgał. Jakby w cyrku podniebnym leżała. Gdzieś tam wysoko, wysoko rozpięta była cienka lina. Smukła baletnica o wyniosłej twarzy i długich białych palcach, nie zważając na oklaski, zsunęła się z podestu na linę. A tak była leciuteńka, że lina wcale się pod nią nie ugięła. Zajęczała tylko podrażniona szorstkim bucikiem baletnicy, całkiem jak struna. Zyg, zzzyggg, zzzyyy… Sunęła sobie baletnica po tej strunie srebrnej, jakby na łyżwach się ślizgała. Ani na chwilę nie otwierała oczu. Gdzieś w oddali lód jęczał cicho.

Ocknęła się Liwka. Palce u stóp zgrabiałe. Pomacała za skarpetkami. Nic. Nogi bose z namiotu na dwór wystawiła. Do słoneczka, do ciepełka!

Otworzyła oczy. Paulę, oczywiście, już gdzieś wcięło.

Liwka ruszyła przed siebie. Jeszcze ze snu cała. Słyszała jakieś głosy, śmiechy, nawoływania.

No jasne! Wszyscy już nad stawy pobiegli. Pluskają się tam w najlepsze. A jej, jak zwykle, nikt nie powiedział. Łaski bez!

Wiatr zaszeleścił w kukurydzy. Liwka chwyciła za grubą łodygę i szarpnęła gniewnie. Weszła w kukurydziany las gęsty, odłamanym badylem torowała sobie drogę. Waliła na oślep na lewo i prawo. A masz. A masz!

Naraz ktoś złapał za koniec badyla. Przytrzymał niemocno. Ręka chuda, żylasta.

— Witek?

— Ćśśś…

Witek wynurzył się bezszelestnie spomiędzy badyli. W koszuli rozpiętej, z trawą w jasną czuprynę zaplątaną. Po brzuchu opalonym się czochrał. Spojrzenie jakby nieobecne, blisko, ale daleko. Nachylił się do Liwki, jakby jej chciał coś szepnąć na ucho, choć nikogo tu przecież nie było. Pachniał stawami, rżyskiem, tytoniem. I czymś jeszcze. Czego Liwka nie umiała nazwać.

— Dzieciątko chcesz mieć, Liwka? — Mrugnął do niej Witek i szparką w zębach zaświecił.

— Dzieciątko? — spłoszyła się Liwka.

— Córunię. A może syneczka?

— Bo ja wiem?

— Chodź. — Pociągnął ją za ramię.

Ruszyła posłusznie.

Szli, nie mówiąc nic do siebie, między długimi rzędami sterczących rozgrzanych łodyg. Kukurydziane liście muskały odsłonięte ramiona Liwki, łaskocząc ją leciutko. Słońce stało wysoko. Żar lał się z nieba. Liwka czuła pod pachami wilgoć. Pociła się i znów się jej chciało spać.

Ale Witek nie pozwolił się jej położyć.

Stanęli.

— O! Tutaj się rodzą…

Słońce raziło. Mrużyła oczy przez chwilę, zanim je zobaczyła.

Włosy.

Z niektórych kolb kukurydzy sterczały gęste pukle włosów. Jak na głowach laleczek.

Jedne zwyczajne, blond. Uczesane równo, z przedziałkiem przez środek. Opadały miękko, jakby dziewczyna przed lustrem siedziała i włosów swoich szal rozczesywała długimi pociągnięciami kościanego grzebienia. Puszyste. Ach. Zielonkawe.

— To córeczka jest.

Ale były i włosy czarne, obleśne, jakby wąsy gęste. Z końca badyla wyrastały.

— A to chłop.

Były też włosy ciemnofioletowe. Jakby farbą farbowane. Dorosłe. Maleńkie damy o smutnym spojrzeniu.

Ale Liwce najbardziej się podobały włosy całkiem różowe. Falujące pukle najmiększego na świecie różu. Jakby znużona upałem Barbie zasnęła sobie słodko w wannie pełnej różowej piany.

— Ta? — Witek zerknął. Spoważniał nagle. — Bo wolno ci wziąć tylko jedną.

Liwka kiwnęła głową.

Witek zrobił pół kroku w przód, po czym jednym wprawnym ruchem wyrwał z objęć kukurydzy różową laleczkę. Podał ją Liwce.

— Masz ci córunię!

Różowe włosy córeczki zmierzwiły się trochę i musiała teraz Liwka gładzić je i układać palcami skołtunione pasemka. Kołysała laleczkę na rękach, żeby się mała zaraz nie rozpłakała. A—a—a. A—a—a!

Odwróciła się, żeby Witka jeszcze o coś spytać. Ale jego już wcale nie było. Zniknął tak samo cicho, jak się pojawił. I znów tylko wietrzyk w kukurydzy szeleścił.

***

Następnego ranka zbudziły Liwkę męskie głosy dobiegające z podwórza. Jezu, a która to godzina? Ziewnęła. Szarówka jeszcze.

Słychać było strzępki rozmów.

— Znaleźli go?

— Nie znaleźli. Szukają.

— Halina niech do niej idzie…

— …żeby sama tera nie była.

— Trzeba bosakami…

Liwka próbowała przez dłuższą chwilę zbudzić Paulę, ale siostra, mamrocząc coś, nakryła się kołdrą aż po same uszy.

Głosy z dworu ucichły. Liwka upewniła się, że w chałupie nie ma nikogo, po czym ubrała się i wymknęła na pole. Żeby nie iść sama, wzięła ze sobą różową laleczkę.

Niebo błękitniało. Skowronek w górze podzwaniał. Liwka zamknęła oczy i słuchała. Zza miedzy, od strony stawów słychać było miarowy plusk. Jakby kto czółnem pływał. Ale o tej porze? Ruszyła w tamtą stronę.

Mgła nad stawami wciąż gęsta była. Nad wodą zebrało się kupa luda. Byli dziadek i babka, Grzebalscy, Steleblaki i różni inni. A pośrodku tego zgromadzenia stała niewysoka zgarbiona kobiecina i głośno wydmuchiwała nos w chusteczkę. Liwka poznała ją nie od razu. Hanka Drybała, matka Wicia. Oczy miała czerwone. Któraś sąsiadka, Bojarska chyba, pod rękę ją trzymała i coś jej półgłosem klarowała. Hanka kiwała głową, ale jakby wcale nie słuchała.

Faceci palili, popluwali.

Wszyscy stali w milczeniu wpatrzeni w zieloną pychówkę, która wolno sunęła po wodzie. W niej wuj Stefan i Kaziu Drybała długimi czarnymi drągami nakłuwali raz za razem zieloną wodę. W toń zaglądali. Wypatrywali. Czółno trzeszczało co i rusz.

— „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze”… — zaintonowała przeciągle któraś z kobiet, jakby nie mogąc znieść dłużej ciężaru tej ciszy

Kula słońca wyturlała się wreszcie zza łąk i szybko bardzo pięła się w górę.

A Liwkę naraz dreszcz przeszedł. Witek.

Ścisnęła mocno różową laleczkę.

— Módl się, córeczko najsłodsza, żeby twój tatuś cało do domu wrócił!

A córeczka nic, tylko wystawiała ku słońcu swoje śliczne różowe loki.

PIERWSZY RAZ

— „I kocha bardzo mnie, dziecię swe”.

A jak nie?

Oliwka poczuła na sobie badawcze spojrzenie siostry Felicyty. Zaczęła szerzej otwierać usta, żarliwiej intonować pieśń. Jej wzrok poszybował w kierunku ołtarza, który aż kipiał od gałązek białego, świeżo ściętego bzu. Ciemnozłote figury świętych i biskupów, miękko otulone kwieciem, niczym świeżym śniegiem, zdawały się unosić w powietrzu, ponad głowami księdza proboszcza i stadka chudych ministrantów. Pośrodku siedział baranek i nie patrzył na nikogo.

Jeszcze nigdy w życiu nie wyglądała tak pięknie. Suknia z delikatnej bielusieńkiej organtyny, efektownie odcięta w pasie, z rozkloszowanym dołem i gorsecikiem elegancko dopasowanym do sylwetki. No i wianek.

Wianek był najlepszy ze wszystkiego.

Z tyłu wyglądał jak inne; z ciasnego splotu maleńkich białych różyczek opadały miękko na plecy girlandy anielskich warkoczy. Za to z przodu… Z przodu biło po oczach cudne, ulepione z błyszczących perełek serce.

— Ten to bardziej dla panny młodej — żartowała mama.

Ale Oliwia się uparła. Ten albo żaden.

Tego wianka to jej wszystkie zazdrościły. Jak tylko przyszła, od razu poczuła na sobie spojrzenia koleżanek. Maryśka z Agatą przez całą mszę szeptały coś za jej plecami. Pewnie ją obgadywały, larwy jedne obślizgłe. Próbowała coś podsłuchać, ale organy piszczały do wtóru księdzu proboszczowi. W górę serca!

Nie szkodzi, larwy. Pan Jezus i tak wszystko słyszy!

Kiedy się do nich odwróciła, Marysia wykrzywiła buzię w nieszczerym uśmieszku. Oliwka pokazała jej zeza i w tej samej chwili poczuła na ramieniu surową kościstą dłoń. Siostra Felicyta nawet nie musiała na nią patrzeć. Zmieszana Oliwka spuściła wzrok i zaczęła kartkować pośpiesznie książeczkę do nabożeństwa.

Naraz przeleciało jej przez głowę, że może śmierdzi. To pewno przez te flaki. Wsadziła nos w kołnierzyk i wwąchiwała się w zimną gładką tkaninę. Wszystko musiało przesiąknąć! Czuć było w całym domu. Wielki gar z flakami pyrkał na kuchni całą sobotę.

Wuj Stefan nie chciał od matki ani grosza.

— Mam to daję, szwagierka. Tobie teraz i tak… — odchrząknął i spojrzał na Oliwkę. — Flaczki jak ta lala. Czyściutkie, no, cymes. Bier i gotuj!

Błe. Jak można to w ogóle jeść? Mama nawrzucała do wywaru liści laurowych, pieprzu, majeranku, nie wiadomo czego, a i tak. Kupa flaków. Na samą myśl Oliwce robiło się niedobrze.

„Baranku Boży…”. Zadzwoniły dzwonki.

Czy oni wszyscy wiedzą?

Nie, no Miśka przysięgała. Że nikomu. Ani słóweczka.

— „Panie, nie jestem godna, abyś przyszedł do mnie…” — Oliwka padła na kolana i waliła się z całej siły w pierś. Aż dudniło. Jej własna dłoń w białej rękawiczce z siatki wyglądała jakoś dziwnie obco. Jak mała, wyrzucona na brzeg rozgwiazda.

Pan Jezus już się zbliżał.

Podchodzili dwójkami, chłopiec i dziewczynka. Przystawali na chwilę w radosnym oczekiwaniu, wystawiając różowe, kocie języczki. Plamiasta dłoń księdza proboszcza nurkowała we wnętrzu złotego kielicha i powracała niczym pożółkły, na wpół wyschnięty motyl niosący w pyszczku białe odłamki nieba. Potem skłaniali głowy, niektórzy kładli rękę na sercu, i odchodzili, cisi naraz i opromieniali. Słońce wpadało do środka przez kolorowe szkiełka witraża i stroiło ściany żółto-niebieskimi kalejdoskopowymi wzorami.

Oliwka stała w parze z Maćkiem Malickim, który był tak przejęty, że się potknął i prawie że przewrócił o zawinięty brzeg dywanu przy ołtarzu. Błysnął jakiś flesz, chociaż było mówione, że ma nie być.

— Ciało Chrystusa — zakasłał ksiądz proboszcz.

Naraz Oliwka poczuła na sobie spojrzenia wszystkich ludzi w całym kościele. Zamknęła oczy i czekała. Czy to już? Cieniuteńki płatek śniegu wylądował na jej suchym języku, ale zamiast się rozpuścić, przywarł do niego przyczajony. Zamknęła usta. Śnieg był całkiem bez smaku. Odchodząc od ołtarza, przesunęła go językiem tak, by przywarł do górnego podniebienia.

Zaraz po mszy dyskretnie wypluła go do torebki. Wyglądał jak mały biały strupek.

***

W całym domu pachniało liliami, które przyniosła ciocia Wandzia. Stały pośrodku stołu w wysokim wazonie i roztaczały wokół siebie senną atmosferę zwątpienia. Dorośli kładli Oliwce ręce na głowie albo na ramieniu, mówili, że teraz jest już duża, że musi być dzielna i pomagać mamie. Potem przyciskali ją do piersi i wsuwali w jej dłoń białe kartki ze słomkowymi hostiami i lśniącymi kielichami z pozłotki. Oliwka macała je dyskretnie, sprawdzając ich grubość.

— To twój radosny dzień. — Ciocie wycierały załzawione oczy końcem wskazującego palca. — Pan dziś nawiedził Ciebie.

Potem odchodziły i rozmawiały z matką półgłosem, paląc papierosy, za półprzymkniętymi drzwiami do kuchni. Niektórzy goście z roztargnieniem siorbali flaki.

Słowa „ojciec” nikt przy Oliwce ani razu nie powiedział na głos. Zupełnie jakby umarł, a teraz właśnie odbywała się po nim stypa. Jakby nie wypadało, bo o zmarłych przecież nie wypada inaczej niż dobrze. Ojciec wasz, który jest w niebie…

Nie w niebie, tylko w pierdlu.

— Ile masz? — Paula wparowała do pokoju i od razu zajrzała siostrze przez ramię.

— Właśnie mi pomyliłaś — westchnęła Oliwka i z powrotem zsunęła banknoty z kopert na jedną pokaźną kupkę.

— Patol czy więcej?

— A co ciebie to obchodzi?

— Stówkę byś pożyczyła…

— Po moim trupie.

— Pan Jezus się kazał dzielić. — Uśmiechnęła się krzywo Paula.

Złapała żółtego górala, którego przyniósł chrzestny, i zaczęła się sadzić na siodełko.

— Pozwoliłam ci? — warknęła do niej Oliwka.

Paula ostentacyjnie powoli zsunęła się z siodełka i bez słowa wyszła z pokoju.

W tej rodzinie wszystko, co ważne, działo się bez słowa.

Kiedy ojciec zniknął, to abrakadabra, gęba na kłódkę. Nie mówiło się o tym wcale.

Jak kocur Edek nie wracał czasem na wieczór, zaraz ktoś pytał na głos:

— Edka widziałaś? Edek! Okno zostawcie uchylone, pewnie wróci łachmyta nad ranem.

— Mamo, co to łachmyta?

— No, łazęga taka.

— A.

A z ojcem nic. Pary z ust. Był i nie ma. Ojciec? Jaki znów ojciec?

W sumie to nawet i lepiej, że go nie ma. Tak sobie Oliwka myślała. Spokój przynajmniej. Żadnych awantur, żadnych wstydów. Najlepiej, żeby faktycznie umarł. Chodziłaby sobie na czarno. W czarnym jej dobrze. Wyszczupla. Koleżanki wpisywałyby w jej pamiętnik smutne wiersze zakapane szczerymi łzami. Nauczycielki nie brałyby jej do odpowiedzi przynajmniej ze dwa tygodnie po. Zamiast tego głaskałyby ją po głowie, wzdychały i pozwalały się zwalniać z wuefu. Ech.

W szkole wiedzieli.

Dwie ręce mają dziesięć palców. Ile palców ma jedenaście rąk? Oliwka stała przy tablicy i międliła w dłoniach kredę.

— Dwadzieścia jeden?

Matematyczka spojrzała na nią z obrzydzeniem, jak na rozdeptaną żabę.

— Od razu widać, że brak ci w domu męskiej ręki.

„Z tym listem gończym to na serio?”, nabazgrała Gunia. Oliwka podarła liścik na drobne kawałki i jednym pacnięciem strzepnęła z ławki.

Przekopała cały dom i znalazła. Prokurator przy sądzie okręgowym, na podstawie artykułu, poszukuje zbiegłego. Wysoki, barczysty brunet, wąsy, grube rysy.

Gruba akcja.

A może, gdyby nie Paula… Gdyby się wtedy nie zerwała z lekcji. Gdyby ich nie nakryła.

Gdyby-ryby.

***

A przecież, myślała Oliwka, mama mogła wtedy zostać sobie gdzieś tam, w tych całych Czechach. U Pepików, tak zwykle mówiła, uśmiechając się przy tym leciutko. I widać było w tym uśmiechu wszystko to, co próbowała dyskretnie przemilczeć. Ale Oliwka i tak się domyślała.

Czasem mama coś chlapnęła. Zostały jakieś zdjęcia.

Wyszczerzona czarnulka w pasiastych dzwonach i okularach wielkich jak oczy muchy maszeruje ulicami czeskiego miasteczka w majowym pochodzie, machając olbrzymią gerberą z jasnożółtej krepiny. Razem z nią stado dziewuch. Same babki. Kudłate i przylizane. Idą równo i równo się śmieją. Jakby ktoś przed chwilą opowiedział im prześmieszny kawał. Wiatr tarmosi poły cienkich płaszczyków i podwiewa bistorowe sukienki w malwy.

Mijają witrynę z prostokątnym szyldem „Hospoda Moravanka”. Trawa wokół asfaltu wygląda na wygniecioną. Jakby już wcześniej polegiwały na skwerku z kuflami złocistego piwka wyniesionymi cichaczem z knajpy. Teraz należy trochę pomaszerować, ale już strzela jedna z drugą tęsknym oczkiem w stronę tej trawy, żeby zaraz hyc! I znów się tam walnąć, i gruchać, jak podchmielone, uchachane synogarlice.

I przechodziłby tamtędy chłopak, może jakiś Jiři. I spojrzałby na jej mamę Bożenkę pozłoconą od słoneczka majowego, i przystanąłby oczarowany, můj bože! I drepcząc w miejscu swoimi pantofelkami na wysoki połysk, które być może mamine ręce specjalnie dla niego uszyły w miejscowej fabryce Baty, zawołałby wreszcie ten Jiři: Ahoj!

Odwróciłyby się naraz wszystkie trzy. Aneska i Dana odkrzyknęłyby zaraz: Ahoj chlapec!, i śmiejąc się, zamachałyby kuflami. Mama nie. Mama by nic nie odpowiedziała, spłoszona, jak nie ona, bo czułaby, że ten chlapec w nią się tylko wpatruje. Do niej tylko się zwraca.

I mieliby wesele jak się patrzy. W domu kultury albo w Moravance. Pełno ludzi, zastawione stoły, orkiestra po raz dziesiąty gra Malovaný džbánku, ktoś strąca kieliszek, ciągnąc wystrojoną Bożenkę na parkiet, brzęk tłuczonego szkła, to na szczęście, niech żyją, niech żyją!

A po roku z obłoków spadłaby ona, Olivka. Mała Pepiczka. Urocza łobuziara w dżinsowych ogrodniczkach. Cudeńko, serdeńko, żywe sreberko. I szast-prast umiałaby chodzić, Jezu, jaka to ona sprytna!, i włożyłaby pepegi, i ze swoim jamnikiem Honzą pobiegłaby na podwórko, gdzie jej tata Jiři zamachałby do niej w pozycji leżącej, bo leżałby sobie na asfalcie i naprawiał właśnie ich czerwoną škodę.

Szkoda. Z Jiřim nie wypaliło. Może nie umiał tańczyć albo śmierdziało mu z ust? No i Oliwka nie została Pepiczką.

Napatoczył się za to ojciec. Tańczył jak szatan.

I to by było na tyle.

Przysiadł się do mamy na imieninach cioci Wiesi albo wuja Janka. Podsunął jej na talerzyku gruby kawał tortu marengo i gładząc swój cienki wąsik, zaczął szeptać jej do ucha jakieś sprośne żarciki. I chwycił ją pod stołem za kolanko. A mama, zamiast z miejsca dać mu w pysk, rżała jak głupiutkie źrebiątko, nieświadome, że właśnie prowadzą je na rzeź, a ten uśmiechnięty pan, to rzeźnik.

I jak ją wtedy złapał, tak już nigdy nie puścił.

Chciał, żeby wróciła do Polski. Ojczyzna ją wzywa! Ale zapomniał wyjaśnić dlaczego. A chodziło przecież o to, żeby on sam mógł dalej skakać sobie z kwiatka na kwiatek, jak ten marynarz czy inny włóczęga.

W życiu nie miał normalnej pracy. Mówił: jest robota. Tu albo tam. Wyruszył zaraz po ślubie.

Zjawiał się od wielkiego dzwonu, nagle, któregoś ranka. Budził je zapach czekolady, pomarańczy, wody po goleniu. Ojciec wraca z tournée. Ojciec jak ruchome święto. Biegły do kuchni w piżamach. Brał je na kolana, śmiał się na całe gardło i czarował, żonglując od niechcenia egzotycznymi nazwami. Liege, Trewir, Besançon. Tankstelle, autobany.

Kolejne zwrotki jego piosenki.

Niebieskie dżinsy i słomiane kapelusze. Gabloty z Niemiec. Szroty, lawety, ciemne dunhille. Bombonierki dla celniczek. Sukienki dla matki, z niemieckich wystawek. No, włóż, Bozia! I usta szminką. Grubiej! Ja, fantastisch tempo!

Miała być jak Orlovsky, z tej kasety VHS, co ją schował w szafie pod ubraniami.

Holenderskie tulipany. Szwedzkie truskawki. Francuskie winogrona.

Znikał po angielsku.

A mama tymczasem rodziła, pracowała na dwie zmiany, latała z językiem na brodzie i wiecznymi siatami w rozciągniętych do ziemi rękach. On dansingowy bajerancik, całuję rączki, tancerz w spodniach w eurocekiny, iluzjonista wyjmujący z kapelusza batony o smaku raju. Ona — garderobiana, bufetowa, pion techniczny. Taki los. Ktoś musi. Taki los.

W sumie to Oliwka nawet wolała, jak ojca nie było. Nikt jej nie mówił: zrób to, zrób tamto, nie dyskutuj, nie wierzgaj, nie oddychaj. Bo on zaraz chciał wszystkich stawiać do pionu. W te dwa tygodnie, co akurat miał lukę w grafiku.

Pewnie, cieszyła się, jak wracał. Ale to jak z zimnym ogniem — ładnie, pięknie, ale tylko na chwilę. Nie możesz trzymać za długo, bo ci w końcu paluchy poparzy.

***

To się nie stało nagle.