Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzydziestoletnia pisarka Anna jest w dwunastym tygodniu swojej pierwszej ciąży, kiedy jej mieszkająca po drugiej stronie kraju siostra Margot w trakcie rozmowy telefonicznej wyznaje, że niedawno poroniła. Ta strata oraz dramatyczne wydarzenia w życiu narratorki zmieniają relacje obu bohaterek, a świadkami niepewnych kroków Anny w stronę macierzyństwa stają się napotkane po drodze kobiety, które opowiadają kolejne przejmujące historie o dzieciach – upragnionych, urodzonych i straconych.
Długa odpowiedź to wspaniała powieść o skrywanych i wspólnych tajemnicach, niewypowiadanych na głos obawach i pragnieniach matek oraz przyszłych matek. Głęboko empatyczna i ogromnie wciągająca, ukazuje intymną dynamikę kobiecej przyjaźni, macierzyństwa i żałoby oraz to, jak kobiety budują relacje wystawiane na próbę przez podobne lub całkiem odmienne doświadczenia ciąży, aborcji, poronienia i bezpłodności.
"W tej głębokiej, skłaniającej do refleksji powieści młoda kobieta zbiera rozmaite intymne zwierzenia kobiet o ciąży, macierzyństwie i siostrzeństwie. Te narracje – zasłyszane, wyszeptane, wpisane w jednostkowe opowieści – nieustająco pokazują, jak cenne jest życie, że kobiety potrafią wszystko przetrwać… to niezwykle istotne historie."
„New York Times”
"Wciągająca, a czasem poruszająca opowieść o przynależności, utracie i odrodzeniu. Sięgając poza fizyczne transformacje związane z ciążą, Hogeland analizuje, jak to jest, gdy zostaje się rodzicem, gdy uznaje się, że to nowe życie jest ważniejsze niż własne, i co czuje kobieta, jeśli straci ten cenny dar. Długa odpowiedź to płynący z głębi serca opis wspaniałej podróży."
„Booklist”
"Instrospekcyjny, wnikliwy psychologicznie i ciekawy debiut. Chwytająca za serce opowieść zamazująca granicę między fikcją i rzeczywistością. Zaskakujące rozmyślania o żałobie, rodzinie, zdradzie i historiach, które o sobie opowiadamy."
„Kirkus”
"Przejmujące przedstawienie tego, na jak wiele sposobów kobiety mogą doświadczać ciąży i przeżywać utratę dziecka, jak wiele jest możliwych i niemożliwych do podjęcia decyzji, jak wiele kapitulacji i wymuszeń, które trzeba przetrwać. Wszystkie historie zawarte w tej powieści ukazują wyraźnie, że jedyne, co pozwala znieść tę sytuację, to sprawczość, której poczucie każda kobieta powinna mieć. To narracje wyjątkowo istotne."
„The New York Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału The Long Answer
Przekład Dobromiła Jankowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
Projekt okładki Lauren Peters-Collaer
THE LONG ANSWER
Copyright © 2022 by Anna Hogeland
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2023
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2023
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Shelby Kinney-Lang
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-968023-0-9 (EPUB); 978-83-968023-0-9 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2023
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Telefon od mojej starszej siostry Margot:
– Nie musisz nic mówić, chciałam ci tylko dać znać, że poroniłam. Dość wcześnie – dodała szybko. – Czuję się dobrze.
Bardziej mnie zdziwiła, niż zasmuciła. Nie wiedziałam, że w ogóle była w ciąży czy że próbowała w nią zajść.
– Najgorsze już za mną – ciągnęła. – Ulżyło mi, że straciłam je akurat teraz, a nie w późniejszym okresie. Tylko przez tydzień wiedziałam, że w ogóle jestem w ciąży. Jeśli więc chodzi o poronienia, nie mogło pójść łatwiej.
Margot i Nick szybko poczęli pierwsze dziecko, syna Alexa, który teraz miał trochę ponad rok, i wszyscy sądzili, że moja siostra wkrótce ponownie zajdzie w ciążę. Było też mało prawdopodobne, że poroni po raz drugi – choć szanse na to się zwiększyły – wiedziała zresztą, że jest płodna, a jej ciało da radę donosić zdrową ciążę. Musieli tylko odczekać jeden cykl i spróbować ponownie.
Tylko tyle chciała mi powiedzieć, po prostu wolała, bym dowiedziała się bezpośrednio od niej, a nie od naszej matki. I musiała się upewnić, że dalej będę chciała rozmawiać z nią o mojej ciąży – byłam w dziewiątym tygodniu, kiedy zadzwoniła – dlatego wahała się, czy w ogóle dzwonić, z obawy, że odseparuję ją od informacji o moim obecnym stanie, a właśnie tego próbowała uniknąć.
– Naprawdę – zapewniała – bardzo się cieszę, że jesteś w ciąży. Pamiętaj o tym. No i jak się czujesz? Trochę lepiej?
Nie byłam pewna, czy powinnam się potem do niej odzywać, czy może chciałaby porozmawiać o poronieniu, choć twierdziła, że nie. Zdziwiłam się, że w ogóle powiedziała mi o tym. Nigdy nie byłyśmy z sobą tak zżyte, by zdradzać sobie najbardziej intymne sekrety, a że taki układ zawsze wydawał się bardziej wyborem Margot niż moim, postanowiłam go uszanować.
W kolejnych dniach wysyłałam jej esemesy w rodzaju „Jak się czujesz?”, „Proszę, daj znać, czy mogę jakoś pomóc”, kupiliśmy jej też z Isaakiem bon na pięćdziesiąt dolarów do wykorzystania w pizzerii Moose’s Tooth. Odpowiadała zwięźle: „Dziś okej, dzięki” albo „To miłe, ale nic mi nie jest”. Wkrótce zaczęła odpowiadać samym emotikonem bukietu kwiatów albo żółtym sercem. Kiedy mój ostatni esemes – „Myślę o tobie” – pozostał bez odpowiedzi, uznałam, że teraz poczekam, aż to siostra zainicjuje kontakt, kiedy będzie tego chciała.
Minęły trzy tygodnie, zanim zadzwoniła znowu. Wracałam akurat pieszo z biblioteki do domu, kiedy na ekranie telefonu wyskoczyło jej imię, i poczułam przelotną, intensywną nadzieję, że Margot odzywa się, by powiedzieć, że jest w ciąży, ale zdałam sobie sprawę, że to nie ten czas, jeszcze nie powinna próbować. Zadzwoniła, by obgadać ze mną problemy, jakie miała z przyjaciółką, Elizabeth, która ją ostatnio zdenerwowała; w kolejnych kilku dniach to, czego się dowiedziałam, zaczęło zajmować także moje myśli.
– Jesteś zasapana – skomentowała. – Dobrze się czujesz?
– Nieustannie jestem zasapana – odparłam, zwalniając krok. – Widzę górki tam, gdzie nigdy przedtem ich nie było.
– Tylko poczekaj, aż dziecko zacznie uciskać ci płuca. I pęcherz.
Jechała odebrać Alexa ze żłobka i chciała porozmawiać, bo miała akurat chwilę spokoju. „Wszystko dobrze” – powiedziałyśmy obie. Ja niewiele piszę, trudno mi skoncentrować się na powieści w tym wymęczonym i zamroczonym stanie, ale z wykładami nawet nieźle sobie radzę. Margot właśnie skończyła serię długich dyżurów w szpitalu i przez następnych kilka dni miała mniej napięty grafik. U mężów wszystko dobrze, u Alexa także – stoi już sam, ale jeszcze boi się zrobić pierwszy krok, ma fazę na banany i zamki błyskawiczne. W Anchorage, gdzie mieszkają, pada i jest zimno, a tu, gdzie mieszkam ja – w Irvine w Kalifornii – ciepło i pogodnie.
Zapadła między nami cisza. Słyszałam migający kierunkowskaz jej samochodu, który po chwili się wyłączył.
– Przepraszam – powiedziała, choć nie wiedziałam dlaczego.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, tylko... to właściwie nic konkretnego. Nie chciałam zawracać ci głowy, ale nie mam z kim o tym porozmawiać. Chodzi o Elizabeth. Pamiętasz moją przyjaciółkę Elizabeth?
Spotkałam Elizabeth tylko raz, poprzedniego lata na grillu w domu Margot na Alasce, gdzie pojechaliśmy z Isaakiem na miesiąc miodowy. Kiedy siostra dowiedziała się od naszej matki, że rozważamy wyjazd akurat tam, nalegała, byśmy na kilka dni zatrzymali się u nich. Mają pokój gościnny w suterenie i osobną łazienkę. To zaproszenie mnie zdziwiło, nie wiedziałam, jak zareagować; w ciągu poprzednich kilku lat rzadko rozmawiałyśmy, poza krótkimi obowiązkowymi telefonami w urodziny i najważniejsze święta.
– Żyjesz ze stypendium doktoranckiego – powiedziała wtedy, by mnie przekonać. – Nie stać cię, by odmówić darmowego noclegu.
Na tamtej imprezie niewiele rozmawiałam z Elizabeth; było tam również kilka innych par, wszystkie z małymi dziećmi, a Elizabeth z mężem Patrickiem większość czasu spędzili na bezowocnych próbach uspokajania swojego czteromiesięcznego syna. Przyszli ostatni i pierwsi wyszli.
Margot opowiadała mi jednak sporo o Elizabeth. Podczas naszego pobytu w Anchorage często o niej wspominała, dużo częściej niż o innych znajomych. Zdradzała intymne szczegóły życia Elizabeth, które nie były przeznaczone dla moich uszu, lecz słuchałam uważnie. Stało się jasne, że zbudowały ten rodzaj kobiecej przyjaźni, o której czytałam w powieściach i pamiętnikach, i której sama pragnęłam przez całe dzieciństwo, czasy nastoletnie, a nawet obecnie, jednak nigdy nie znalazłam, nawet na chwilę – przyjaźni podobnej do siostrzeństwa, lecz nie takiej, jaka łączyła mnie i Margot, przez większość życia odległych od siebie i powściągliwych.
Margot była niemal cztery lata starsza ode mnie, weszła w wiek nastoletni, gdy ja byłam dzieckiem, a potem wyjechała na studia daleko od domu i już rzadko wpadała w odwiedziny. W tych latach, kiedy wspólnie dorastałyśmy na spokojnym bostońskim przedmieściu, często czułam się zraniona drobnymi przykrościami, które starsza siostra bez zastanowienia robi młodszej: przewracanie oczami, uszczypliwy komentarz lub milcząca obojętność sprawiały, że cierpiałam potem przez wiele dni – i lat, jeśli sobie któreś przypominałam. Gdybyśmy były bliźniaczkami, może wcale nie byłoby inaczej. Margot uważała świat za poukładane i łatwe do ogarnięcia miejsce, życie – za zbiór niewielkich przeszkód, które bez trudu pokonywała. Ja zawsze miałam wrażenie, że coś wciąga mnie pod wodę, i nie byłam pewna, czy płynę w stronę piachu, czy powierzchni, walcząc o oddech. Obsadzałam się więc w roli słuchaczki, chcąc się dowiedzieć, jak żyją inni, z nadzieją, że nauczę się tego samego.
– Nie bądź taka milcząca – powiedziała kiedyś Margot, wtedy licealistka, kiedy jej znajomi przyszli obejrzeć finałowy odcinek Pogody na miłość. Oglądałam z nimi, ale nie na kanapie, tylko na poduszce, siedząc na podłodze. – Ludziom się wydaje, że jesteś głupia.
Nie zasypałyśmy tej szczeliny między nami, by lepiej się poznać, gdy dorosłyśmy, kiedy cztery lata różnicy już niewiele znaczyły. Czekałam, aż Margot zrobi pierwszy krok – uważałam to za jej zadanie, miałam bowiem pewność, że nigdy nie wpłynęłam na nią tak, jak ona na mnie – krok mający pokazać, że nie traktuje mnie już jak dziecka, że jestem jej siostrą i moje życie jest ciekawe. Nigdy go nie zrobiła, mijały więc kolejne lata, aż stałyśmy się dorosłymi kobietami mieszkającymi w innych stanach i łączyło nas niewiele więcej niż orzechowe oczy i rodzinny dom.
Margot uwielbiała Elizabeth, to było oczywiste, choć nie miała pewności, jak dobrze tak naprawdę ją zna. Podczas tamtego wyjazdu zrodziła się we mnie intensywna zazdrość i coś bliskiego fiksacji na punkcie kobiety, której nie znałam, a która tak szybko zajęła w życiu Margot puste do tamtego momentu miejsce. A jeśli ktoś miał je wypełnić, zakładałam, że powinnam to być ja.
Wtedy na Alasce zdałam sobie sprawę – a później ponownie, gdy Margot zadzwoniła – że siostra potrzebowała mnie tylko wtedy, gdy Elizabeth zajmowała jej myśli.
– Poznałam ją na tamtym grillu – powiedziałam. – Patricka i ich dziecko też.
– Phina.
– Tak, Phina.
– Tak właśnie myślałam. Elizabeth nie pamięta, by poznała ciebie i Isaaca, ale mogłabym przysiąc, że tam wtedy była.
Margot znowu urwała. Wokół niej zapadła cisza. Wyobraziłam sobie, jak wjeżdża na parking przy żłobku, spogląda na ośnieżone szczyty gór, nie wyłącza silnika, przyciska dłonie do nawiewu. Zawsze wyobrażałam sobie, że jest tam zimno, ale w połowie października wczesnym popołudniem może wcale nie miała włączonego ogrzewania. Przekroczyłam skrzyżowanie oddzielające akademiki dla magistrantów i doktorantów, próbując osłonić oczy przed słońcem i komórkę przed wiatrem.
– Przepraszam, że zawracam ci tym głowę – powtórzyła. – Wydaje mi się, że to głupota, ale nie mogę przestać o tym myśleć.
– O co chodzi?
– Elizabeth jest w drugiej ciąży. Dwunasty tydzień.
– O. – Czekałam, aż powie więcej, ale milczała. – Ja też jestem w dwunastym.
– Już? Rany, myślałam, że w dziesiątym albo jedenastym.
– No, prawie w dwunastym. Będę za trzy dni.
Westchnęła do słuchawki.
– Więc tak, znowu jest w ciąży.
– To wspaniale, to znaczy zakładam, że wspaniale dla niej. Ale tobie na pewno nie jest łatwo, tak szybko po tym, jak...
– Nie, nie chodzi o to – przerwała mi Margot. – Jej ciąża mi nie przeszkadza. Naprawdę cieszę się ze szczęścia Elizabeth, tak samo jak z twojego. Ona wszystko zaplanowała. Wyjęła wkładkę domaciczną tydzień po pierwszych urodzinach Phina i od razu zaszła w ciążę. Nie miała nawet jednego okresu.
– Wie, co ci się przydarzyło?
– Tak. Właściwie to nie zamierzałam mówić, ale czułam się tak bardzo zmęczona, że odwołałam wspólny spacer. Elizabeth zaprosiła mnie i Nicka na kolację, lecz na to też nie miałam siły. Nie chciałam, by pomyślała, że jestem na nią zła, dlatego jej powiedziałam. Okazała zaskakujące współczucie. Następnego dnia zostawiła nawet na naszym progu zupę z soczewicy. Nie spodziewałabym się, że zrobi coś podobnego. Cieszę się, że jej powiedziałam – ciągnęła. – Więc nie o to chodzi. Problem w tym, w jaki sposób przekazała mi informację o swojej ciąży. To mnie dręczy bardziej, niż chyba powinno.
– Co ci powiedziała?
Gdzieś obok zapłakało dziecko, potem ucichło.
– Nie chodzi nawet o coś, co powiedziała. Raczej o to, czego nie powiedziała, to jest dziwniejsze.
Skinęłam tylko głową, czekając, aż powie coś więcej, i zapominając, że przecież mnie nie widzi. Próbowałam sobie przypomnieć, w smudze obrazów i wspomnień, wszystko to, co Margot kiedykolwiek opowiadała mi o Elizabeth, zdążyłam już jednak zapomnieć, co dokładnie powiedziała Elizabeth bezpośrednio Margot, co Margot wydedukowała z tego, co powiedziała – lub nie – Elizabeth, a co ubarwiłam sama.
Oto co mi się wydawało, że wiem o Elizabeth tego dnia, kiedy Margot zadzwoniła, pytając: „Pamiętasz moją przyjaciółkę Elizabeth?”, choć wszystko to miało zmienić się w nadchodzących tygodniach (kiedy Margot dowiedziała się więcej o przyjaciółce i podzieliła się ze mną tą wiedzą), nie w kłamstwa – nie, nie było to aż takie proste i zwodnicze – ale w zręcznie skomponowany zbiór słabych punktów, faktów i przeinaczeń składających się na iluzję całkowitej prawdy, takiej zastrzeżonej wyłącznie dla bliskiej osoby.
Margot i Elizabeth poznały się po tym, jak Claire, koleżanka ze studiów Margot, przysłała esemesa z informacją, że jej znajoma ze szkoły medycznej przeprowadza się do Anchorage, gdzie kilka miesięcy wcześniej zamieszkali Margot i Nick. „Mogę was skontaktować!” – napisała Claire, a Margot przyjęła tę propozycję bez wahania. Myśl o potencjalnej koleżance w Anchorage okazała się tak ekscytująca, że boleśnie uświadomiła Margot, jak samotna i odizolowana zdążyła się już poczuć w tym małym mieście otoczonym lasami i zimną słoną wodą. W przeszłości zawsze, gdy się przeprowadzała – z powodu studiów (Hanover), szkoły medycznej (Ann Arbor) czy rezydentury (Filadelfia) – od razu i bez wysiłku znajdowała w swoim otoczeniu podobnie myślących ludzi w podobnym wieku, również nowych w okolicy i szukających towarzystwa. I choć nie oczekiwała, że zbierze równie dużą grupę znajomych w podobnej co ona sytuacji, którzy przenieśli się do Anchorage – przecież wybrała przeprowadzkę akurat tutaj właśnie dlatego, że miejsce było tak bardzo oddalone od wszystkiego, co dotąd znała, prawda? – poczuła rozczarowanie, gdy nie zdobyła od razu nowych przyjaciół.
Claire niedługo potem wysłała zbiorowego esemesa, przedstawiając sobie Margot i Elizabeth, a następnie drugiego, tylko do Margot, o treści: „Elizabeth nie jest specjalnie serdeczna i ciepła. Nie wiem, czy się dogadacie. Ale musicie się spotkać, może się uda”.
Margot poczuła irytację. Szkoda, że Claire nie wysłała najpierw tej drugiej wiadomości, wtedy mogłaby dopytać, o co właściwie chodzi, i zdecydować, czy ta nieznajoma kobieta to ktoś, z kim w ogóle chciałaby zawierać bliższą znajomość. Claire – przypomniała sobie z niepokojem Margot – była naiwna w swoich uczuciach, zarówno w romantycznych, jak i w platonicznych relacjach. Na ostatnim roku postanowiła zamieszkać poza kampusem z grupką dziewczyn, które Margot uważała za dużo bardziej nijakie i wredne niż sama Claire. Ale grupowy esemes został wysłany i Margot poczuła się zobligowana do kontynuowania kontaktu, ponieważ dłużej mieszkała w Anchorage. Dlatego zanim zdążyła zmienić zdanie, napisała do Elizabeth, witając ją w mieście i zapraszając z mężem na kolację.
Elizabeth odpowiedziała zaskakująco szybko, dodając dwa wykrzykniki oraz uśmiechnięty emotikon, i w następny piątek tuż po siódmej wieczorem stała z Patrickiem na progu, trzymając bukiet różowych tulipanów i butelkę malbeca.
Chwilę po tym, jak weszli, a Elizabeth bez pytania zdjęła chodaki (Margot miała takie same, tylko w kolorze kawowym, nie kasztanowym, i pewnie ze dwa rozmiary mniejsze), powiedziała:
– W waszym domu już pachnie domem, a nawet pachnie tak, jakby naprawdę mieszkali tu ludzie. W tym pozytywnym sensie oczywiście. U nas pachnie taśmą do pakowania.
– Dzięki – odparła Margot. – Sama nie wiem, dużo tu jeszcze do zrobienia.
Dom wciąż wydawał jej się pusty, a zabrane z college’u kanapa, regały na książki i lampy przypominały meble z pokoju nastolatki przeniesione do mieszkania dorosłych.
– To prawda – odezwał się Patrick. – U nas wciąż karton robi za stolik kawowy.
Słaby żart, choć może zgodny z prawdą, pozwolił Margot odrobinę się rozchmurzyć. Niedługo potem usiedli do kolacji – podała szakszukę z fetą i chlebkiem czosnkowym. Talerze stały już na materiałowych podkładkach, które Margot ledwie kilka godzin wcześniej kupiła w Targecie. Zamienili kilka zdań o Claire. Elizabeth wyznała, że nie znają się dobrze, chodziły tylko na kilka tych samych kursów, przez co Margot jednocześnie poczuła ulgę i zaczęła bardziej uważać na słowa. Potem Elizabeth zamilkła i przez resztę wieczoru mówiła najmniej z całej czwórki, często mając zagadkowy wyraz twarzy, którego Margot nie potrafiła zinterpretować. Elizabeth była ładna, może nawet piękna, miała mocną sylwetkę, wyraziste rysy, zielone oczy, czarne włosy i jasnobrązową skórę, ciemnooliwkową cerę. Margot czuła się blada, niska i nijaka, wyczuwała też, że Elizabeth jej nie polubiła. Podczas kolacji Margot przyglądała się rysom nowej znajomej, jej skórze w świetle kuchennych LED-ów, i ogarniały ją jednocześnie frustracja oraz wstyd, że próbuje i nie potrafi określić jednoznacznie jej rasy.
Za to Patrick czuł się swobodnie, przedłużał opowiadanie kolejnych anegdot, Margot zaś była wdzięczna za jego niezobowiązujący konwersacyjny ton i fakt, że zwracał się jednocześnie do Margot i Nicka, a nie tylko do Nicka. Gdy Patrick opowiadał o dniu, w którym się wprowadzali – najzimniejszym dniu w roku, minus dwadzieścia sześć stopni Celsjusza; zobaczył wtedy w ciemności trzy postacie przypominające potwory i pomyślał, że traci rozum, ale zdał sobie sprawę, ze to tylko łoś – Elizabeth delikatnie się wtrąciła:
– To były dwie klępy i łoszak, bez samca, a przynajmniej ja go nie widziałam.
I Margot pomyślała, że może Elizabeth po prostu jest nieśmiała, a nie wyniosła.
Od tego momentu wieczoru, zawsze gdy Elizabeth się odzywała, Margot wyczuwała, że nowa znajoma nie jest pewna, o ile może zapytać i jak dużo wypada mówić o sobie, więc często rozwijała opowieści męża, zamiast rozpoczynać własne. Jej uprzejme uwagi na temat domu i jedzenia („Jak ci się udało upiec chleb z taką chrupiącą skórką i wilgotnym miąższem?”) zdawały się inspirowane niepokojem, jakby Elizabeth nagle przychodziło do głowy, że zbyt długo się nie odzywała. Margot nie miała więc pewności, czy komplementy są szczere, czy nie, ale tak naprawdę jej to nie obchodziło.
Nowa teoria Margot o nieśmiałości Elizabeth upadła, kiedy nastąpiła krótka smutna pauza po tym, jak Nick opowiedział o topnieniu wiecznej zmarzliny. Elizabeth przerwała wówczas ciszę, pytając: „Czy macie ocieplone podłogi?”. Margot i Nick potrząsnęli głowami, a Elizabeth westchnęła, nie próbując ukryć niezadowolenia.
– Jeśli stosujesz izolację podłogową, mniej ciepła przenika w ziemię. Ja z pewnością nie kupiłabym domu bez ocieplonych podłóg, nie tutaj. To droga rzecz, ale można ją zrobić samemu. Powinniście się nad tym poważnie zastanowić.
Kolacja dobiegła końca, a Margot dalej nie była pewna, co myśleć o Elizabeth, i nie miała zielonego pojęcia, jakie zrobiła wrażenie na swoim gościu. W kolejnych dniach często sprawdzała telefon, spodziewając się przynajmniej esemesa z podziękowaniem za kolację, a może zaproszenia zwrotnego. Gdy ani jedno, ani drugie nie przyszło, poczuła się lekko zdołowana.
Trzy tygodnie po kolacji, gdy Margot nie oczekiwała już żadnego kontaktu ze strony Elizabeth, ta zaprosiła ją na spacer. Samą. „Jesteś jutro wolna? – napisała esemesa. – Chciałam sprawdzić jeden ze szlaków”. Margot przyjęła zaproszenie, ucieszona i zdenerwowana, że spotkają się tylko we dwie. Minęło kilka lat, odkąd miała przyjaciółkę, z którą spotykałaby się solo, a nie na kolacjach z Nickiem. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo potrzebuje relacji tylko dla siebie. Nie miała co prawda małżeńskich problemów, które chciałaby omawiać z kimś obcym, ale podobała jej się myśl, że może rozmawiać z Elizabeth tak, jak gdyby takowe istniały. Jakby to było ukradkowe spotkanie, a jednocześnie zupełnie niewinne, jakby Margot znowu była małą dziewczynką.
Na szlaku poza miastem, gdzie zaczynała się dzika przyroda, wpatrywały się w stromą kamienistą ścieżkę, nie w siebie nawzajem, co pozwoliło im rozmawiać swobodniej. Elizabeth szczerze opowiadała o tym, że nie jest pewna, czy podobają jej się nowy dom i współpracownicy w rodzinnej przychodni w centrum, a kiedy wspinały się na wzgórze, napawając się złudzeniem, że ostre szczyty Chugach Forest wznoszą się razem z nimi, Margot mówiła o samotności, którą odczuwała teraz, gdy adrenalina po przeprowadzce już opadła, i o poczuciu niekompetencji, jakie się pojawiało, gdy w szpitalu leczyła dzieci cierpiące na schorzenia, o których wcześniej nawet nie słyszała. Pod koniec wycieczki, kiedy mięśnie się rozgrzały i rozluźniły, rozmawiały już dużo swobodniej i spoglądały na siebie dłużej, jeśli na ścieżce nie było akurat korzeni i skał do pokonania. Choć Margot wciąż nie miała pewności, jak interpretować komentarze czy chwile milczenia Elizabeth, nabrała pewności, że ją lubi, i to z wzajemnością.
Tamtej wiosny zaszła w ciążę Margot, a dwa miesiące później – Elizabeth. Margot i Nick poczęli dziecko za drugim razem, ale Elizabeth i Patrick starali się przez osiem miesięcy. Elizabeth zaczęła już sprawdzać koszty terapii zwiększającej płodność; pierwszą wizytę miała zaplanowaną następnego dnia po tym, jak test wyszedł pozytywnie. Gdy koleżanki ze szkoły medycznej kończyły rezydentury oraz trzydzieści kilka lat i ogłaszały swoje ciąże lub narodziny potomków na Facebooku albo w grupowym mailu z „UDW” – niemal co tydzień pojawiała się wiadomość, niedawno od Claire – Elizabeth i Margot hipotetycznie rozmawiały o tym, że chcą zacząć się starać, raczej szybciej niż później. Żadna jednak nie przyznała, że już od jakiegoś czasu próbuje.
Kiedy brzuch Margot zaczął być widoczny, poszły z Elizabeth na wspólne zakupy do 5th Avenue Mall, jedynego na całej Alasce centrum handlowego z działem dla przyszłych matek. Kupiły na spółkę ładną czarną sukienkę z satyny, którą mogły wkładać na świąteczne imprezy w pracy. Elizabeth była o siedem centymetrów wyższa, miała szersze biodra i ramiona, ale sukienka okazała się na tyle luźna w wiązanej talii, że dobrze wyglądała na nich obu.
Margot opowiadała, że Elizabeth gorzej znosiła ciążę. Przez pierwszych dwadzieścia tygodni niemal całymi dniami dręczyły ją mdłości. Była wyczerpana, popołudniami nie potrafiła drzemać, a nocą uspokoić umysłu i zasnąć, więc rankiem w kuchni próbowała jeść płatki Cheerios i prostym ściegiem robiła na drutach żółty kocyk dla dziecka. Latem i wczesną jesienią tylko rano mogła odpocząć od słońca, które zdawało się nigdy w pełni nie wschodzić ani nie zachodzić. Nie spała aż do nocy. Koło siódmej rano budziła ją dłoń Patricka na ramieniu – choć myślała, że zdrzemnęła się zaledwie na chwilę.
Czuła się lepiej tylko na spacerach. Późną jesienią i na początku zimy, gdy słabe dzienne światło pojawiało się ledwie na kilka godzin, Margot często szła piechotą do domu Elizabeth, skąd robiły sobie przechadzkę nad staw. Obie ciężarne, unikały stromych szlaków poza miastem, jak kiedyś. Wolały ten staw, wybrukowaną ścieżkę, skąd również było widać góry i czuć zapach słonej wody, choć miały nie więcej niż dwadzieścia minut od obu domów i od szpitala. Elizabeth zabierała torebkę krakersów, na wypadek gdyby żołądek znów zaczął się buntować. Spacer, zimno i rozmowa pozwalały jej na chwilę zapomnieć o mdłościach i o tym, ile dni zostało do kolejnego USG.
– Może nie powinnam teraz rodzić dziecka – często powtarzała Elizabeth. – Może w ogóle nie powinnam rodzić dziecka. To chyba najgłupsze, na co w życiu się zdecydowałam.
Margot nigdy nie wiedziała do końca, co odpowiedzieć, gdy Elizabeth mówiła w ten sposób, więc reagowała półsłówkami, choć czasami dzieliła się niepokojami na temat własnej ciąży i odrobinę wyolbrzymiała dystans, jaki pojawił się między nią a Nickiem, oraz swoje obawy, że po narodzinach dziecka mąż będzie ją mniej kochał.
Podczas tych miesięcy, gdy obie były w ciąży i spacerowały wokół stawu, Elizabeth często opowiadała o swojej przeszłości z Patrickiem, jakby szukała odpowiedzi na pytanie, którego sama nie potrafiła sformułować. Elizabeth i Patrick wydawali się Margot szczęśliwi – a przynajmniej nie nieszczęśliwi. Patrick nie przerywał żonie, gdy się odzywała. Elizabeth delikatnie poprawiała lub uzupełniała opowieści Patricka, nigdy nie kwestionowała jego wersji. Zanim dolali sobie wina, dopełniali kieliszek partnera. Margot słuchała, czekając na dowody pęknięć, których nie zauważała, lecz Elizabeth nigdy nie ujawniła niczego choćby odrobinę obciążającego Patricka czy ich małżeństwo.
Mimo to kiedy Margot zadzwoniła do mnie tamtego dnia z pytaniem: „Czy pamiętasz moją przyjaciółkę Elizabeth?”, natychmiast pomyślałam, że Patrick porzucił Elizabeth z dzieckiem, bo wcale nie jest takim przyzwoitym człowiekiem, za jakiego uważa go moja siostra. Ale gdyby Margot zadzwoniła z tą informacją, mówiłaby przecież innym głosem. Mniej pospiesznym, smutniejszym, pełnym troski o kogoś innego, nie o siebie.
Większą część związku spędzili osobno – opowiadała Elizabeth – bo przyjęto ich na różne rezydentury: Patricka do Chicago, a Elizabeth do San Francisco. Spotykali się od niedawna, gdy zostali zmuszeni do podjęcia decyzji, czy chcą pozostać parą, ale kiedy nadszedł czas wyjazdu, postanowili, że przynajmniej spróbują być razem, doskonale wiedząc, że mają niewielkie szanse na przetrwanie trzech lat związku na odległość.
Odwiedzali się podczas każdej dłuższej przerwy, a czasami przyjeżdżali choćby na długi weekend, latając na zmianę i dzieląc się kosztami podróży. Podczas pierwszych kilku dni takiej wizyty odczuwali jednocześnie wielkie napięcie i ekscytację. Rozmowy twarzą w twarz, nie przez telefon, poznawanie swoich przyzwyczajeń, zapachów, gustów, ciała, sarkazmu, odgłosów wydawanych przez sen – wszystko to sprawiało, że Elizabeth zaczęła dostrzegać, ile może się wydarzyć w tym krótkim czasie, który spędzali osobno. Czasami Patrick wydawał się innym człowiekiem – po rozstaniu nawet jego nos i linia włosów się zmieniały – i Elizabeth walczyła z impulsem, by od razu zakończyć ten związek. Później zaś czuła przerażenie na myśl, że on uważa tak samo, i musiała się powstrzymywać, by się nie oświadczyć albo nie przerwać rezydentury i przeprowadzić do Chicago na dobre, by pokochał ją tak, jak ona kochała jego. Patrick pochodził z bogatej rodziny osiadłej na Upper East Side, ona – z klasy średniej z Orono w Maine, martwiła się więc, że mężczyzna zda sobie sprawę, że wcale nie z nią pragnie budować trwały związek, gdy tymczasem Elizabeth zrozumie, że to jej marzenie. Kiedy więc ukrywali się przed współlokatorami w małych pokojach, ona próbowała odgadnąć, co o niej myśli Patrick, ze sposobu, w jaki jej dotykał, jak do niej mówił, jak ją całował i leżał obok po seksie.
Po kilku dniach, kiedy znów zaczynali czuć się swobodnie, a Elizabeth przyzwyczajała się do porannego widoku Patricka, gdy cieszyli się wspólnie spędzanym czasem, a nie go kradli, wizyta dobiegała końca. Jechali na lotnisko, ona zostawiała samochód na krótkoterminowym parkingu, całowała i przytulała go przed kontrolą bezpieczeństwa, czasami bliska płaczu, kiedy Patrick odwracał się do niej plecami i odchodził.
W ostatnim roku rezydentury oświadczył się podczas niespodziewanej wizyty w weekend z Dniem Pamięci Narodowej. Położył pierścionek na stole w zatłoczonej tajskiej knajpie, w której bywali wiele razy wcześniej. Brylant z dwoma szafirami po bokach. Zbyt drogi, zbyt krzykliwy – pomyślała w pierwszej chwili. Wyobrażała sobie, jak wybierał pierścionek, który jej się nie podoba, jak by się zawstydził, gdyby o tym wiedział – na tę myśl rozpłakała się, a potem się zgodziła. Tamte odwiedziny były niespodziewane, zaręczyny – już nie. Od wielu miesięcy rozmawiali o małżeństwie – przez Skype’a, telefon i późną nocą w łóżku, podczas krótkich odwiedzin – oboje wiedzieli, że ona powie „tak”, gdy on poprosi, kiedykolwiek się to zdarzy. Elizabeth już zaproponowano pracę w Anchorage, Patrick również miał poszukać posady. Tym razem planowali przenieść się wspólnie.
Pierścionek nie był ciężki, ale haczył o nitki swetrów i szali Elizabeth. Kiedy trzymała dłonie na kierownicy albo pisała coś na telefonie, odbijał promienie słońca. Zaczęła nosić starą srebrną bransoletę, prezent od wuja z okazji zakończenia studiów, by pierścionek nie wyglądał tak dziwnie na nagich dłoniach. (Bransoleta – co zauważyła Margot, słuchając opowieści – wciąż tkwiła na nadgarstku przyjaciółki). Kiedy ze starości i od potu zerwał się skórzany pasek od zegarka, zastąpiła go srebrną bransoletą panelową. Bardziej dbała o paznokcie, częściej je opiłowywała i delikatnie odsuwała skórki. Mniej więcej tydzień po tym, jak Patrick zostawił ją z pierścionkiem i miała wolny dzień, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, poszła do Essence Nails, maleńkiego salonu w pasażu handlowym, który mijała wiele razy w drodze do szpitala, i pozwoliła sobie na pierwszy manikiur od dnia licealnego balu. Wypróbowała kilka kolorów na kciuku, zanim w końcu zdecydowała się na lśniącą czerwień o nazwie „Tra-La-La!”, i patrzyła, jak kosmetyczka obcina, opiłowuje i poleruje paznokcie, przycina skórki wokół, a potem maluje ze skupieniem i z precyzją chirurga.
Dłonie Elizabeth wyglądały pięknie. Zaskakiwały ją, gdy na nie patrzyła. Nie do końca rozumiała, dlaczego wstydzi się, kiedy koledzy z pracy i pacjenci komplementują lakier. Zostawiła później w zlewie brudne talerze na całe dwa dni i popołudnie, bojąc się, że płyn do naczyń zbyt szybko zepsuje perfekcyjną pracę manikiurzystki.
Spoglądając na swoje paznokcie, dłonie i pierścionek na palcu, Elizabeth zastanawiała się, czy przypadkiem nie stała się – pod względami, których nie do końca jest świadoma – kobietą, która nosi właśnie takie pierścionki. Ten proces zdawał się prostszy niż powiedzenie Patrickowi, że prezent się nie udał, a Elizabeth wcale nie jest taką kobietą. Nigdy nie zapytała, w jaki sposób wybrał pierścionek, martwiła się bowiem, że tak naprawdę znalazł go sam i miał pewność, że Elizabeth się spodoba. Uznała, że lepiej byłoby nie wiedzieć na pewno i wyobrażać sobie raczej, że poszedł do sklepu z matką, która wybrała biżuterię ze szklanej gabloty u ekskluzywnego jubilera gdzieś po drugiej stronie Central Parku, a sprzedawca przekonał ją, że jest idealny, przymierzyła go więc, by przekonać Patricka. On zaś, choć sądził, że to przesada, dał się przekonać. W tych okolicznościach niespecjalnie miał wybór.
Elizabeth wkrótce postanowiła polubić pierścionek, a potem właściwie przestała go zauważać.
Ślub wzięli kilka miesięcy później na Manhattanie. Niewielka ceremonia odbyła się w ratuszu, pojawili się oboje rodzice, dwóch młodszych braci i starsza siostra Patricka, później poszli razem na siedmiodaniowy obiad w półmroku francuskiej restauracji na rogu Amsterdam Avenue i Siedemdziesiątej Dziewiątej. Elizabeth miała na sobie kremową koktajlową sukienkę, którą tydzień wcześniej kupiła na wyprzedaży w Macy’s. Żadne z młodych nie chciało wielkiego wesela, dzięki czemu rodzice Elizabeth odetchnęli z ulgą, ale zirytowało to rodziców Patricka. Ci jednak zorganizowali już wcześniej dwa wystawne przyjęcia weselne dla swoich dzieci, a najmłodszy brat miał wkrótce oświadczyć się swojej dziewczynie, więc nie protestowali zbyt głośno.
Elizabeth zdawało się, że to wszystko działo się bardzo dawno temu, choć przecież nie minęło dużo czasu. Gdy przeprowadzili się do Anchorage, byli małżeństwem zaledwie od kilku miesięcy, w niecały rok Elizabeth zaszła w ciążę, a w kolejnym byli już rodzicami. To mój mąż – często myślała Elizabeth, budząc się i widząc śpiącego obok Patricka, choć we śnie zapominała, że dzielą teraz łóżko, dom, życie. – Ten mężczyzna jest ojcem mojego dziecka.
– Co masz na myśli? Co chciałaś, żeby powiedziała? – zapytałam Margot. Połączenie przerywały trzaski, uświadamiając mi, jak daleko od siebie jesteśmy, ile znajduje się między nami lądu i wody. – Co się wydarzyło?
– Powiedziała tylko: „Jestem w dwunastym tygodniu”.
Spacerowały wokół stawu i Elizabeth powiedziała jej o tym w krótkiej przerwie w rozmowie, bez związku z tematem.
– Mój Boże – odparła wtedy Margot. Elizabeth mówiła tak swobodnie, bez chwili zawahania, że Margot dopiero po chwili zarejestrowała znaczenie jej słów. – Elizabeth! To wspaniale! Gratulacje!
– Nienawidzę być w ciąży – powiedziała Elizabeth. – Czuję się koszmarnie. Czułam się koszmarnie cały czas, jeszcze zanim zrobiłam test. A jest gorzej niż z Phinem, choć z nim też było koszmarnie. Jedyne, na co mam ochotę, to rzygać, ale nie mogę.
Spała i śniło jej się, że wymiotuje, budziła się i biegła do łazienki, ale nie mogła wydusić z siebie nic poza żółcią. Trawiła tak powoli, że czuła się jak wieloryb. Nie miała ochoty na nic do jedzenia, lecz głód jeszcze pogarszał sprawę, więc zmuszała się, by co pół godziny zjeść kawałek suchego tosta albo krakersy. Tym razem nic nie pomagało, nawet spacery. Jadła, miała odruch wymiotny, liczyła kęsy pozostałe na talerzu niczym dziecko, którego nie chciała wychowywać.
Kiedy była w ciąży z Phinem, powiedziała o niej Margot znacznie wcześniej, tuż przed szóstym tygodniem. I to pierwszej – przed choćby własną matką. Dlatego tym razem, gdy wyznała wszystko dopiero w dwunastym tygodniu, Margot zaczęła się zastanawiać, dlaczego przyjaciółka czekała tak długo. Może Margot powinna była zacząć coś podejrzewać, może Elizabeth założyła, że Margot się domyśliła. Rzeczywiście ostatnio, kiedy poszły z mężami do Moose’s Tooth, czyli trzy tygodnie wcześniej, Elizabeth nie zamówiła piwa i wyglądała na zmęczoną, może lekko podenerwowaną, ale Margot zrzuciła to na karb ostatnich problemów Phina ze snem i tego, że chłopiec nagle nie chce już być karmiony piersią. Ta zmiana zabolała Elizabeth bardziej, niż mogłaby przypuszczać, jakby to była pierwsza z wielu rzeczy, które ona daje synowi, a których on odmawia, aż w końcu nie będzie mogła mu niczego zaoferować i przestanie mu być potrzebna.
– Po prostu nie potrafię się cieszyć tak jak z Phinem – mówiła Elizabeth. – Teraz wiem, co oznacza ciąża. Wiem, jaki to obowiązek. Dwoje dzieci poniżej drugiego roku życia to okrutna i nienormalna kara.
Margot powstrzymała się przed przypomnieniem Elizabeth, że to dziecko jest planowane, kolejność jest planowana, a przyjaciółka ma szczęście, że w wieku trzydziestu siedmiu lat udało jej się tak szybko zajść w ciążę i bez komplikacji dobić do dwunastego tygodnia. Była szczęściarą, mając kochającego męża, ubezpieczenie zdrowotne i stabilne, wysokie wynagrodzenie, z którego mogła opłacić wszystko, czego potrzebowali, żłobek i opiekunki, a także mnóstwo rzeczy, których nie potrzebowali, w przeciwieństwie do rodziców wielu małych pacjentów Margot. Mimo to słuchała i milczała, pozwalając przyjaciółce wygadać strach i złość, z którymi nie zdradziłaby się wobec nikogo innego.
Gdy tylko Margot wróciła po tym spacerze do domu, zaczęła szlochać. Wyjęła Alexa z wózka, położyła go w łóżeczku, a on litościwie szybko zasnął, obserwując matkę bardziej z zaciekawieniem niż ze współczuciem, kiedy tak płakała i całowała go w mokre policzki. Okazał się grzecznym, uroczym chłopcem, jak jego ojciec – już było to widać. Margot nie płakała często, nawet w sytuacjach, w których wypadało. Teraz pozwoliła sobie na płacz. Szlochała, aż rozbolały ją mięśnie brzucha. Skronie pulsowały, nos się zatkał. Płacz wkrótce przestał być przesadzoną emocją, a stał się fizyczną przypadłością, której nie mogła powstrzymać, jak czkawki. Obmyła twarz zimną wodą. Wzięła gorący prysznic. Zrobiła ser z makaronem z pudełka, na co pozwalała sobie tylko wtedy, gdy była chora i sama.
Zasnęła na kanapie, a kiedy Nick wrócił do domu, znalazł ją tam z powiekami spuchniętymi jak po reakcji alergicznej. Alex w mokrej pieluszce płakał w łóżeczku. Nick zabrał go, przewinął i przyniósł matce, a Margot powiedziała mężowi, że Elizabeth znowu jest w ciąży, w dwunastym tygodniu.
– Aha, rozumiem, to cię zasmuciło – powiedział mąż, a ona odparła, że nie, nie o to chodzi, i naprawdę tak sądziła.
Wtedy już przestała płakać. Teraz była zła. Dokuczał jej nowy ból głowy, tak silny, że położyła na czole gorący kompres, połknęła trzy tylenole, ale i tak jej nie przeszło. Wolałaby dalej spać i złościła się na Nicka, że ją obudził.
Opowiadała mi przez telefon:
– Nick wciąż pytał, dlaczego jestem taka nieszczęśliwa i zła, powtarzał, że to normalne emocje i tak dalej, ale ja nie byłam wcale pewna, o co chodzi i co naprawdę czuję. Wydawało mi się nie fair, że tak reaguję, ale to się działo wbrew mojej woli. Kiedy powiedział, że skończył się kurczak i co zjemy na kolację, chciałam krzyknąć: „Zamknij się, kurwa, i zostaw mnie w spokoju, sam wymyśl, co ugotować, nie pytaj ciągle, jakby to była tylko moja robota, jakbym nie pracowała tyle co ty, jakbyś nie był dorosły – myślałam, że nie chcesz żony takiej jak matka, ale może chcesz, więc proszę bardzo, idź i sobie taką znajdź”. Miałam wielką ochotę rzucić o ścianę czymś cennym – wazonem, kieliszkiem, prezentami ślubnymi. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej miała taką potrzebę. Chciałam patrzeć, jak się to wszystko roztrzaskuje. Chyba chciałabym po prostu, by Elizabeth powiedziała: „Przykro mi, że poroniłaś”. A może już nawet nic o mnie konkretnie, lecz coś w stylu: „Wiem, że będzie ci trudno, i czuję się parszywie, ale cieszę się, że zaszłam w ciążę”. Przecież nic by jej to nie kosztowało. Wydaje mi się, że ja powiedziałabym coś podobnego w odwrotnej sytuacji, by pokazać, że o niej myślę. Czuję się jak egoistka, bo pomyślałam, jaka ona jest samolubna.
Margot zapytała, co, moim zdaniem, powinna zrobić, o ile cokolwiek. Zaproponowałam, żeby porozmawiały, kiedy emocje opadną. Dodałam, że na miejscu Elizabeth raczej chciałabym wiedzieć, że jest jakiś problem.
– Sama nie wiem – odparła Margot. – Może najlepiej odpuścić. Na pewno będzie łatwiej, kiedy ja znów zajdę w ciążę. Może z nią porozmawiam. Muszę się zastanowić.
– Powiedz mi jeszcze, jak się czujesz – dodała, ciężko westchnąwszy. – Cieszysz się na drugi trymestr?
Kilka dni później w niewielkim gabinecie lekarskim położyłam się na czymś w rodzaju fotela dentystycznego, a Isaac usiadł na składanym krześle obok mnie – nie widziałam go, ale mogłam trzymać za rękę. Na ścianie przede mną wisiał panoramiczny telewizor, a mająca okrągłą miłą twarz techniczka, nie starsza od nas, roztarła głowicą ultrasonografu ciepły żel na moim lekko uniesionym brzuchu.
Zastanawiałam się, czy Elizabeth ma dziś to samo badanie, dokładnie w tej chwili, w podobnym gabinecie.
Podczas pierwszego USG, cztery tygodnie wcześniej, dziecko przypominało raczej plamę gdzieś w kosmosie. Zdążyłam już nabrać przekonania, że w moim środku nic nie ma. Wydawało się, że to zbyt dobre, traf zbyt szczęśliwy, bym zaszła w ciążę podczas pierwszej próby. Ale oto było – plamka w odpowiednim miejscu, z bijącym sercem. Powiesiliśmy wydruki na lodówce i uważaliśmy, by nie pobrudzić ich jedzeniem i tłustymi palcami. Teraz na ekranie telewizora zobaczyliśmy rączki, nóżki, podbródek i leciutki zarys nosa. Serce szybko biło w maleńkiej piersi. Dziecko kopało jednocześnie obiema nogami. Próbowałam poczuć, jak się rusza, ale jeszcze nie mogłam.
Pomyślałam, zwracając się do niego: Hej, maleństwo, tak dobrze widzieć cię znowu.
– Ma długie nogi? – zapytałam techniczkę. – Wydają mi się takie długie.
– Może trochę – powiedziała nieprzekonana.
Wiedziałam, że jeśli nie są długie teraz, to wkrótce się takie staną, będą przypominać nogi Isaaca. Jego dziecko nie mogłoby mieć krótkich kończyn.
– Odmawia współpracy – powiedziała techniczka. – Chcę, by przewrócił się na bok.
– To chłopiec?
– Jeszcze za wcześnie, by to stwierdzić.
Jej twarz wydała mi się wtedy mniej przyjemna, bardziej niezadowolona i pusta, powstrzymałam się więc przed komentarzem, że użyła formy męskiej, i przed zadawaniem kolejnych pytań, myśląc – absurdalnie – że jeśli ona mnie polubi, to nasze dziecko będzie zdrowe. To USG w połączeniu z badaniami krwi miało wykazać, czy dziecko nie ma zespołu Downa, zespołu Edwardsa lub jednej z wielu innych wad wrodzonych, których nie potrafiłam nazwać i nie rozumiałam. Isaac ściskał moją dłoń tak mocno, że niemal bolało. Pozwoliłam mu na to.
Poprzedniego wieczoru, było już późno i nie mogłam zasnąć, powiedział:
– Wiesz, nie ma sensu martwić się na zapas. To przed niczym nas nie chroni. Spróbuj po prostu odpocząć, skarbie, spróbuj się przespać.
Ale on również nie mógł zasnąć i kiedy ja odpływałam, dalej nie spał. Delikatnie rysował kółka palcem na moich plecach.
Zastanawiałam się, co zrobiłaby Elizabeth, gdyby jej dziecko było chore.
Z parkingu przed przychodnią wysłałam wiadomość tekstową do grupy rodzinnej, przekazując wyniki badań. Moja matka: „Co za ulga!”, mój ojciec: „Superwieści. Dzięki za info”. Zadzwoniła Margot, przełączyłam na pocztę głosową – trzeci jej telefon w ciągu miesiąca. Pomyślałam, że coś się stało Elizabeth i o tym chce porozmawiać. Oddzwoniłam dopiero wtedy, gdy wróciliśmy do domu. Powiedziałam Isaacowi, że chwilę porozmawiam z siostrą, a potem pomogę mu z kolacją, i wyszłam na zewnątrz, gdzie był lepszy zasięg. Chodziłam wokół kompleksu akademików, otynkowanych na brzoskwiniowo i dzielonych szerokimi betonowymi ścieżkami. O takiej porze, wczesnym wieczorem, powietrze zawsze pachniało smażonym czosnkiem i przypalonym sosem sojowym, słyszało się dziecięce krzyki, ale nigdy nie odróżniałam, o co chodziło.
– Anno? Dobrze mnie słyszysz? – zapytała Margot. – Próbuję włączyć tryb głośnomówiący.
Słyszałam ją, ale dodatkowo również odgłosy ulicy gdzieś blisko. Jechała z pracy do domu. Myślała o mnie i zastanawiała się, kiedy mam badanie.
– Cudowne wieści, naprawdę. To USG mnie przerażało. Nie spałam przed nim całą noc. Naprawdę nie wiedziałam, co bym zrobiła.
– Elizabeth już miała USG? – zapytałam.
– Nie wiem. Zakładam, że tak. Zakładam, że powiedziałaby mi, gdyby coś było nie tak. Ale może się mylę. – Zaśmiała się, choć słyszałam w jej głosie nerwowość. – Naprawdę nie mam pojęcia, czyby mi powiedziała. Okazuje się, że nie znam jej tak dobrze, jak mi się wydawało.
– Co masz na myśli?
Usłyszałam dźwięk uruchamiania wycieraczek samochodowych, ale deszcz padał bezgłośnie. Nie odpowiedziała od razu.
– Któregoś dnia wyznała mi różne rzeczy, o których nigdy wcześniej nie wspominała. To sprawiło, że przemyślałam wszystko na nowo.
– Zatem w końcu z nią porozmawiałaś?
– Po tym, jak pogadałam z tobą, wiedziałam, że masz rację, powinnam się do niej odezwać. Uznałam, że przynajmniej wszystko z siebie wyrzucę. Elizabeth czasami nie jest po prostu zbyt troskliwa czy raczej ma dziwny sposób okazywania troski, nie chciałam więc mieć do niej pretensji, nie dając wcześniej szansy na wytłumaczenie się. Przećwiczyłam nawet, co chciałabym jej powiedzieć – opowiadała ze śmiechem – ale nie potrafiłam znaleźć odpowiedniego tonu, by nie wyjść na zrzędliwą albo wredną babę, w końcu postanowiłam powiedzieć jej po prostu, że od czasu poronienia jest mi trudno, martwię się, że z wiekiem rośnie ryzyko powikłań, i tak dalej. W ten sposób chciałam sprawdzić, czy może wtedy Elizabeth powie mi więcej o tym, co myślała, albo nie myślała, tamtego dnia podczas rozmowy. I sprawdzę, dokąd nas to zaprowadzi.
Dzień wcześniej, podczas spaceru z synkami wokół stawu, w blasku nisko wiszącego popołudniowego słońca i po pracy, Margot powiedziała wszystko, co chciała, zdenerwowana, czy nie wyda się to wyćwiczonym wcześniej tekstem. Gdy skończyła, czekała na reakcję Elizabeth. Przyjaciółka zdawała się słuchać, i to ze współczuciem, ale gdy Margot zamilkła, nic nie powiedziała. To chyba była najdłuższa cisza, jaka kiedykolwiek między nimi zapadła. Margot nie wiedziała, czy powinna przerwać milczenie. Minęło jeszcze kilka chwil i w końcu zaśmiała się, pytając:
– A tak w ogóle, jak się czujesz?
– W porządku – odparła Elizabeth i szły dalej. Dzieci były milczące i spokojne, może zasnęły. Elizabeth nie powiedziała już nic więcej, spoglądała tylko przed siebie, na ścieżkę. Miała spokojną, niezatroskaną twarz, jakby spacerowała samotnie. Margot szła obok, również milcząc. Minęli ich jakiś starszy mężczyzna i para nastolatków, a potem ścieżka opustoszała, aż doszły do placu zabaw kilkanaście metrów dalej. Bawiło się tam mnóstwo dzieci, krzyczały i biegały w kółko, oszalałe od jasnych wieczorów, być może świadome, że wkrótce nadejdą długie noce. Ich matki obserwowały swoje pociechy z ławek nieopodal; niektóre z sobą rozmawiały, inne siedziały samotnie. Niewielu ojców. Kiedy doszły do drabinek, Elizabeth, nie spoglądając na Margot, powiedziała nagle:
– Nigdy nie opowiadałam ci o swoim dawnym życiu.
Zanim wyszła za mąż za Patricka, była żoną kogoś innego.
Kiedy spacerowały wokół stawu, Elizabeth zaczęła najpierw opowiadać o faktach ze swojej przeszłości, o których Margot wiedziała już wcześniej. Dorastała jako jedynaczka w Orono w stanie Maine. Jej matka była profesorką geologii na University of Maine, ojciec – dziennikarzem w lokalnej gazecie, dopóki nie splajtowała kilka lat wcześniej. Elizabeth nie nienawidziła Orono tak jak większość jej znajomych. Pod pewnymi względami miasto było piękne; stare ceglane budynki, na wschodzie rzeka Penobscot, na zachodzie jezioro Pushaw, w lecie całe zielone, zimą szare, białe i błękitne. Ciężarówki z Florydy, Alabamy i New Jersey przejeżdżały tędy autostradą międzystanową I-95 w drodze do Nowego Brunszwiku, czasami kierowcy zatrzymywali się w mieście, by zatankować i odpocząć. Orono znajdowało się niedaleko od oceanu, ale przez większość roku było tu zbyt wietrznie i surowo, by jeździć na plażę, a w jeden dzień nie dało się pojechać do Portland i wrócić, dlatego Elizabeth i jej znajomi spędzali weekendy na tanich seansach kinowych w niedzielne poranki albo jedli chińszczyznę w galerii handlowej, podczas gdy rodzice robili zakupy z młodszym rodzeństwem. Potem, gdy Elizabeth i jej rówieśnicy dorastali, latem rozpalali w lesie ogniska, a zimą urządzali w piwnicach konkursy w piciu alkoholu.
W niewielkiej publicznej szkole Elizabeth była wzorową uczennicą i świetną sportsmenką – wyróżniała się w biegach przełajowych, narciarstwie biegowym i lekkoatletyce. Była dobra, nawet jak na standardy stanowe, szczególnie na osiemset metrów, miała wręcz nadzieję, że w college’u będzie startowała w zawodach biegowych, gdziekolwiek pójdzie na studia. Znajomi, którzy nienawidzili Orono, nie zamierzali aplikować do tych samych co Elizabeth uczelni – którejś z konferencji NESCAC, Ligi Bluszczowej, może kilku w Kalifornii lub w Chicago. Strach przed odrzuceniem wydawał się zniechęcać ich przed aplikowaniem w ogóle, choć Elizabeth zastanawiała się, czy niektórzy potajemnie nie składali papierów, może nawet nie mówiąc o tym rodzicom. Zaledwie kilkoro jej przyjaciół – synowie i córki innych profesorów University of Maine, którzy nie poszli do Gould Academy czy szkoły z internatem w Massachusetts lub Connecticut – chodziło do dobrych drogich prywatnych szkół i przyjeżdżali do domu do Orono tylko na ferie lub wakacje, aż w końcu brali ślub z kimś z innego miasta i tam zostawali. Przyjęło się, choć rzadko się o tym mówiło, że większość uczniów z Orono High School pójdzie na University of Maine lub Eastern Maine Community College, młodo znajdzie męża lub żonę, kupi dom z trzema sypialniami, obłożony sidingiem z deski szalunkowej, zacznie pracować w jakiejś małej miejscowej firmie i wychowa dwoje czy troje dzieci, podczas gdy kilka ulic dalej zestarzeją się ich rodzice, a wszyscy będą żyć w miarę szczęśliwie.
Elizabeth lubiła Orono, wiedziała bowiem, że stąd wyjedzie i nigdy już tu nie wróci.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Długa odpowiedź to sześćdziesiąta druga książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý