Dni, gdy kochałem cię najbardziej - Neff Amy - ebook + książka
NOWOŚĆ

Dni, gdy kochałem cię najbardziej ebook

Neff Amy

5,0

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Po sześćdziesięciu latach małżeństwa chcą odejść na własnych warunkach.

Evelyn i Joseph właśnie podjęli decyzję, że najbliższy rok będzie ostatnim w ich życiu. Evelyn ma szybko postępującą chorobę Parkinsona, Joseph jak na 79-latka jest zdrowy, ale nie chce spędzić ani dnia bez swojej żony. Po sześćdziesięciu latach małżeństwa chcą odejść razem i na swoich warunkach.

Dla trójki ich dorosłych dzieci to szokująca wiadomość, której nie są w stanie przyjąć. Rodzice, zanim odejdą, chcą dodać każdemu z nich otuchy. Wspólnie wspominają swoją historię, która rozpoczyna się tuż przed wybuchem II wojny światowej i podąża przez kolejne dekady, naznaczone wydarzeniami takimi jak zamach na Johna F. Kennedy’ego, lądowanie na Księżycu, budowa muru berlińskiego czy pamiętny 11 września. To podróż śladami własnej przeszłości, pełnej radości i żalów, śmiechów i smutków, które przywiodły ich aż do tej chwili.

Ta ponadczasowa opowieść o niezachwianym oddaniu stanowi poruszający hołd dla potęgi miłości i przypomnienie, że nawet w najtrudniejszych chwilach zawsze można odnaleźć nadzieję i piękno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Nie oderwiesz się od lektury

Ona, zmagająca się z chorobą Parkinsona, nie chce być obciążeniem dla rodziny, nie chce, nie pamiętać. On, nie wyobrażający sobie życia bez niej, gotowy zrobić wszystko. Oboje podjęli decyzję,że za rok razem umrą, ich dzieci są w szoku i nie chcą o tym nawet słyszeć... Do czytania tej opowieści przygotujcie się emocjonalnie i najlepiej zaopatrzcie w chusteczki. Akcja przebiega dwutorowo, na przemian. Mamy rok przed wyznaczoną datą śmierci, oraz rok 1940 kiedy Joseph zaczyna dostrzegać w Evelyn nie tylko towarzyszkę zabaw. Poznajemy zmagania związane z podjętą decyzją, a w międzyczasie odkrywamy,że to jak teraz wygląda ich życie wcale usłane różami nie było. Jak w każdym małżeństwie, nie zabrakło poczucia straty, żalu za straconymi marzeniami, poświęcenia dla drugiej osoby, niedomówień, trudnych relacji z dziećmi czy innymi bliskimi... Znajdziecie tu mnóstwo miłości ale i złości czy niezrozumienia. Odkryjecie jak ważny okazuje się czas, który przeminął, że na pewne rzeczy jest już ...
10



Tytuł oryginału: The Days I Loved You Most

Pierwsze wydanie: Park Row Books, 2024

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media Pamela Magierowska Kobus

Projekt okładki oryginalnej: Design – Magen McCullum; Art Direction – Erin Craig, Sean Kapitain

Ilustracja na okładce: Clair Bremner; fot. Sylvie Rosokoff

Redaktor prowadząca: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Hanna Adamkowska

Korekta: Magdalena Jabłonowska – Przecinek i spółka

Copyright © 2024 by Amy Neff

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2024

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN: 978-83-8342-487-3

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Dla Jonathana i ogrodu,

który wspólnie stworzyliśmy

Gdyby za każdym razem, gdy o tobie myślę, wyrastał kwiat,

mój świat byłby nieskończonym ogrodem.

Alfred Tennyson

PIERWSZY

Evelyn

CZERWIEC 2001

Czekam na słowa Josepha, które mają nieuchronnie paść. Biorę go za rękę, czerpiąc spokój z badania dotykiem mapy odcisków i skórek wokół paznokci wciąż utytłanych ziemią po sadzeniu kwiatowych cebulek dzisiejszego popołudnia. Moje palce drżą w jego uścisku. Miejsca spotkań naszych dłoni naznaczają się wilgocią potu.

Dzieci siedzą naprzeciwko nas na zapadniętej kanapie. Milczą. Dwie najbliżej stojące lampy rzucają łagodny żółty blask spod abażurów. Joseph zapalił je, gdy w pokoju zapadł półmrok, bo nikomu nie chciało się przerwać rozmowy, by wstać i włączyć żyrandole. Światło księżyca pada na dwa fortepiany gabinetowe i przegląda się w klawiszach z kości słoniowej. Okna są otwarte na noc, która zapadła, podczas gdy rozmawialiśmy. Powietrze jest zatęchłe, gęste i wyjątkowo upalne jak na późną wiosnę w Connecticut. Słychać jedynie ciche pomrukiwania wentylatora sufitowego i echo fal z Bernard Beach, plaży, która znajduje się tuż za zakrętem.

Gdy dzieci dorastały, a zajazd Oyster Shell nadal był naszym wspólnym domem, stolik kawowy często był zasłany na wpół ukończonymi puzzlami przedstawiającymi latarnie morskie w Nowej Anglii. Dziś wieczorem jego blat tonie w przekąskach, kostkach sera, które zaczęły już nabierać połyskliwego blasku i mięknąć, talerzach, na których walają się łodyżki oskubane z winogron i kilka samotnych krakersów. Joseph nalegał, żebym nie zadawała sobie tyle trudu, lecz Thomas przyjechał do nas aż z Manhattanu i nie widzieliśmy go od świąt Bożego Narodzenia. Ta rzadka wizyta naszego syna dała mi pretekst do odwiedzenia nowego sklepu z winami i serami w mieście. Tego naprzeciwko restauracji Vic’s Grinders, która istniała już wtedy, gdy nasze wnuki były jeszcze małe, a Joseph wtykał im w ręce kilka jednodolarówek i wysyłał po zawinięte w pergamin kanapki na lunch na plaży. Joseph próbował odwieść mnie od tego pomysłu, ale choć poruszam się wolniej niż kiedyś, nogi wciąż jakoś mnie niosą. Poczucie misji pomogło mi się skupić i uniknąć błądzących myśli.

Nikt się nie odzywa; wszyscy czekają, aż Joseph rozwinie wątek złowrogiej preambuły, która stała się powodem tego spotkania. Chcemy omówić z waszą trójką coś ważnego.

Violet, pupilka rodziny, a obecnie dorosła kobieta z mężem i czwórką dzieci, siedzi między bratem a siostrą na podniszczonej kanapie. Sama wymieniałam tapicerkę, gdy dzieci wyfrunęły z gniazda, a zajazd został zamknięty dla gości, ale od tego czasu pojawiły się na niej ślady dokazywania naszych wnuków, a wypełnienia pośrodku siedzisk ponownie utraciły swoją sprężystość.

Nasze dzieci wychowały się w Oyster Shell, tak samo jak Joseph. I tak jak ja, przynajmniej w pewnym sensie. Ja, mój brat Tommy i Joseph byliśmy nierozłączni i co rusz wpadaliśmy do zajazdu przez drzwi osłonięte moskitierami, dopóki matka Josepha, machając fartuchem, ze śmiechem nie wygoniła nas na werandę, żebyśmy nie przeszkadzali gościom. Minęły lata i zanim się zorientowaliśmy, to nasze dzieci zapisywały rezerwacje w upstrzonym notatkami kalendarzu, zamiatały podłogi i pomagały kleić i kroić ciastka na śniadanie. Potem do akcji wkroczyły wnuki, które wskazywały gościom pokoje, zdejmowały ze sznurka wyblakłe od słońca prześcieradła i spłukiwały piasek ze sterty leżaków wodą tryskającą z węża ogrodowego. Zajazd zawsze był pełen ludzi, lecz twarze pojawiały się i znikały jak szum w analogowym radiu; szum w tle życia, które zbudowaliśmy. Nawet teraz, gdy zbieramy się w sobie, by zwierzyć się z naszych planów, nie mieści mi się w głowie, że możemy zostawić to wszystko za sobą. Pragnę jedynie tego, by zacząć jeszcze raz razem, od nowa.

– Trudno nam to ubrać w słowa. Nawet nie wiem, jak zacząć… – duka Joseph, mocno ściskając moją dłoń.

Jane, nasza najstarsza córka, spogląda na mnie uważnie z trudnym do odczytania wyrazem twarzy. Zwykle skrywała emocje pod dziką grzywą włosów. Teraz, ucywilizowana i przystrzyżona do ramion, bardziej przypomina stylem swoje koleżanki, prezenterki telewizyjnych wiadomości. Jej smukłe kończyny i długa szyja okazały się atutem; porusza się z wyuczonym wdziękiem, którego próżno było u niej szukać, gdy była patykowatą nastolatką. Muszę odwrócić wzrok w obawie, że moja twarz zdradzi wszystko, czego jej nie powiedziałam.

Thomas z kolei spogląda na Josepha z zaciśniętymi ustami. Ich sylwetki są ulepione z jednej gliny – metr osiemdziesiąt i muskulatura pływaka z szerokimi ramionami oraz wąską talią. Ale w przeciwieństwie do Josepha, który zachował ciemną czuprynę do sześćdziesiątki – dopiero wtedy włosy zaczęły mu się przerzedzać na skroniach i bieleć – Thomas zaczął siwieć w młodym wieku. Już na ceremonii ukończenia studiów na Uniwersytecie Nowojorskim srebrne nitki w jego włosach błyszczały w świetle pod biretem. Ależ był wtedy poważny, nawet w tak uroczystym dniu uśmiechał się tylko do zdjęć. Jego twarz wygląda teraz na szczuplejszą niż podczas ubiegłych świąt Bożego Narodzenia i nie wiem, czy razem z Ann gotuje wieczorami, czy je kolację samotnie przy biurku. Przyjechał w garniturze, po długim dniu spotkań z innymi menedżerami. Zdjął marynarkę tylko ze względu na panujący upał. Wydaje się, że ma pod kontrolą nawet krople potu, które uchwycone na linii włosów nie śmią spłynąć po czole.

– Wasza matka i ja… – Joseph urywa, a jego oczy napełniają się łzami. Nie wiem, czy będzie w stanie zmusić się do wypowiedzenia kolejnych słów. – Wiecie, że bardzo się kochamy i zawsze byliśmy dla siebie podporą. Was także bardzo kochamy, pamiętajcie o tym, proszę… po prostu w tej chwili żadne z nas nie umie sobie wyobrazić życia bez drugiego… – Prawie się wtrącam, by wziąć na siebie brzemię winy i uchronić go przed złamaniem ich serc. Nasze dzieci, nasze maleństwa, już takie dorosłe, te same, które przepełnione miłością i pragnieniem bliskości łapały mnie za nogi, wdrapywały się na kolana, bo przecież nigdy dość blisko, które potem poszły do szkoły, wyjechały i zaczęły prowadzić życie niemające nic wspólnego z nami, zawierały przyjaźnie, dokonywały wyborów, popełniały błędy, zakochiwały się i odkochiwały… Nasza krew i kości są na zawsze wpisane w ich ciała, lecz nie określają ich życiowych perypetii, na które we dwoje wraz z Josephem z perspektywy naszej samotnej wyspy patrzymy oszołomieni i zdumieni upływem lat.

Joseph bierze głęboki wdech, zbiera siły.

– Nie chcemy pozostawiać ostatniego rozdziału naszego życia przypadkowi, który każdemu z nas zgotuje jakiś żałosny, przeciągający się koniec. Zdaję sobie sprawę, że to, co powiem, będzie dla was szokiem, mnie samego to szokuje, choć minęło już trochę czasu, odkąd się z tym pogodziliśmy, ale czujemy, że to najlepszy wybór…

– Co to za wybór? – pyta Thomas, zniecierpliwiony kluczeniem Josepha.

– Zamierzamy zakończyć nasze życia za rok od tej chwili. W czerwcu – głos Josepha się łamie.

– Że… że co proszę? – Violet robi wielkie oczy.

– Nie chcemy, żeby jedno z nas umarło przed drugim. Nie chcemy żyć bez siebie… wolimy sami zadecydować o końcu naszej historii. – To wyjaśnienie brzmi łagodniej, ale po bólu w jego głosie wiem, jak bardzo się stara, by nie obciążać ich za bardzo i ubrać sprawę w formę miłosnego listu.

– Co?! – woła Thomas.

– Właśnie, o czym ty w ogóle mówisz? – Jane prycha, odkładając drinka na stół takim gestem, jakby chciała uwolnić ręce.

– To będzie nasz ostatni rok. – Słowa Josepha brzmią w moich uszach niemal abstrakcyjnie, choć to ja pierwsza je wypowiedziałam. To będzie mój ostatni rok.

– Żartujecie. – Jane spogląda to na mnie, to na Josepha, szukając puenty tego, co wzięła za żart.

– Nie żartujemy – wtrącam, z całego serca żałując, że tak nie jest.

– Nie rozumiem – stwierdza ponuro Violet.

– Pozwólcie, że wam to wyjaśnimy. – Pochylam się w ich stronę i opieram na boku kanapy.

– Wyjaśnijcie, proszę, bo to jest jakieś chore. – Thomas opada na oparcie, odsuwając się ode mnie.

– Starzejemy się…

– Przecież nie macie stu lat! Jezu. Nie macie nawet osiemdziesiątki – woła Jane. – Ile skończysz w przyszłym roku, siedemdziesiąt sześć?

Za rok o tej porze będę mieć prawie siedemdziesiąt siedem lat, a Joseph siedemdziesiąt dziewięć, ale nie czepiam się szczegółów.

– Nie powiedziałam, że jesteśmy starzy, tylko że się starzejemy. Daj mi dokończyć, proszę. – Opanowuję nerwy, ale wszystkie starannie przećwiczone usprawiedliwienia uwięzły gdzieś w krtani, a gardło ściska mi poczucie nadciągającej straty, tęsknoty za wszystkim, z czym przyjdzie się nam pożegnać, i smutku, który sami zapraszamy do naszej spokojnej przystani. Rozgniewany Thomas nerwowo mości się na kanapie. – Zdajemy sobie sprawę, że nastanie moment bez odwrotu, kiedy jedno z nas może przestać poznawać drugie, gdy nie będziemy w stanie się sobą zaopiekować albo nawet siebie nawzajem pamiętać. Nie da się przewidzieć, kiedy ten dzień nadejdzie, i nie da się żyć wiecznie tak, jak żyjemy teraz. Przeżyliśmy już lata wszystkich naszych rodziców, z wyjątkiem mojej matki… a wszyscy pamiętacie, jak długo ciągnął się jej koszmar. Nie chcemy być takim ciężarem ani dla was, ani dla siebie nawzajem.

– Właśnie z tego powodu wymyślono domy opieki! Istnieją racjonalne rozwiązania… – mówi Jane, ale ja nie daję się zbić z tropu.

– Nie chcemy takiego życia. Nie chcemy półtrwania. Nie chcemy żyć bez siebie – ciągnę, czując, że uchodzi ze mnie powietrze.

– Co w takim razie, do diabła, proponujecie, ale tak na poważnie? – Thomas krzyżuje ramiona.

– Proponujemy ostatni rok – mówi Joseph. – Ostatni rok, w którym możemy żyć pełną piersią, zostawić po sobie pogodne wspomnienia dla was i dla wnuków, i zejść ze sceny z przytupem, zamiast obarczać waszą pamięć jakimiś przywiędłymi wersjami rodziców.

– Och, czyli pamiętacie, że macie wnuki – odzywa się kpiąco Jane.

– Oczywiście, że pamiętamy – dukam, próbując powstrzymać łzy. – Długo się nad tym zastanawialiśmy.

Thomas wypuszcza powietrze przez nos, co brzmi prawie jak parsknięcie.

– A co z nami? Jak mamy sobie poradzić bez was? – pyta Violet, lecz pozostaje osamotniona w swoim wołaniu, za którym nie idą w sukurs jej brat i siostra, i jej słowa zastygają w wilgotnym wieczornym powietrzu między nami.

Jane spogląda to na Josepha, to na mnie, by wreszcie utkwić wzrok w desce serów, jakby przekąski skrywały jakąś cenną informację. Widzę, jak mieli w głowie to, co powiedzieliśmy, jak analizuje fakty, próbując zestawić je z tym, czego jest pewna, i nie dochodzi do żadnych wniosków, które pozwoliłyby jej sensownie odpowiedzieć na pytanie „dlaczego?”.

Joseph stara się przywołać resztki siły i pewności siebie, a jego najsmutniejszy z uśmiechów rozdziera mi serce.

– Kochamy was wszystkich. Chcemy, żeby ten rok był naszym świętem, wypełnionym wspólnie spędzonym, rodzinnym czasem.

– Świętem? – pyta z niedowierzaniem Thomas. – Jasne. Pewnie. Pomijając milion innych pytań, które cisną mi się na usta, czy któreś z was jest umierające albo coś w tym rodzaju?

Uśmiecham się ciepło.

– Wszyscy jesteśmy umierający, Thomasie.

– Bardzo śmieszne, mamo.

– Pytamy poważnie. Umieracie? – Jane podchwytuje jego słowa czujnie jak pies myśliwski, nadstawiający uszu na każdy dobiegający z trawy szelest.

Obiecałam sobie, że im nie powiem. Jeszcze nie teraz.

– Mamo. – Jane patrzy na mnie z uwagą, od której przechodzą mnie ciarki; mam wrażenie, że w pokoju zrobiło się zbyt jasno.

– Mamo – powtarza jak echo Violet, wietrząc trop.

Moją chorobę, moją cichą, sekretną walkę zdiagnozowano po niekończącej się serii badań. To nasz powód. Złodziej pamięci, sprawności, umiejętności rozpoznawania samej siebie i tych, których kocham. Źródło wszystkich strachów zaklęte w dwóch słowach. Choroba Parkinsona. Leki, które powinny pomagać, nie działają. Schorzenie postępuje z agresywnością, której lekarze nie przewidzieli i nie umieją wyjaśnić. Należę do pechowej jednej trzeciej takich pacjentów i już wyczuwam oznaki nadchodzącej demencji, koszmaru, który znam aż za dobrze. Smród zgnilizny i środków dezynfekcyjnych w domu opieki mojej matki, to, jak krzyczała, przeskakując między dekadami, ciskała przedmiotami, to, jak mnie nie poznawała. A mnie czekałby kres znacznie boleśniejszy niż jej.

– Dlaczego nas okłamujecie? – Czuję na gardle ostrze oskarżenia Jane.

– Nie okłamujemy. – Chwytam się brzytwy, zaciskając drżące palce między kolanami.

– Ale na pewno nie mówicie całej prawdy.

– Evelyn – mówi zrezygnowany Joseph. – Może wtedy zrozumieją…

– Co zrozumiemy? – Violet w jednej chwili skupia wzrok na ojcu.

– Josephie…

– Przecież i tak się dowiedzą. – Jego ramiona opadają pod ciężarem niewypowiedzianego, jakby do ostatka wyczerpał siły, by doprowadzić rozmowę do tego etapu.

– Omówiliśmy to. – Powstrzymuję chęć uciszenia go i zaciągnięcia do innego pokoju.

– Co omówiliście? – Oczy Violet błądzą między nami jak u dziecka, które bardzo chce zostać wtajemniczone w sprawę.

– Wiedziałam – woła Jane, unosząc ręce.

– Przecież nie powiedziałam, że…

– To niewiarygodne. – Thomas wstaje, podchodzi do kominka i opiera na nim łokieć.

– Powiedz. Szczerze. – Jane podkreśla każde słowo, jakby próbowała wetknąć klucz w zamknięte na amen drzwi.

– Evelyn…

– Nie chciałam…

– Chyba żartujesz, że to kupimy – mówi Thomas.

– Mamo, co się dzieje? – W głosie Violet pobrzmiewa nutka strachu.

– Co mogłoby być gorszego od informacji, że ty i tato zamierzacie ze sobą skończyć w ciągu roku? – pyta Jane, a ja wbrew samej sobie i abstrakcji tej rozmowy, a może właśnie z tego powodu, tłumię parsknięcie śmiechu, który pęcznieje mi w gardle jak szloch.

– To, że przez najbliższy rok będziecie chodzić wokół mnie na paluszkach. Tak, to byłoby gorsze. – Słowa nabierają kształtu, zanim jestem w stanie je powstrzymać, i są częściowym przyznaniem się do prawdy; pierwszej pełnej prawdy w tej rozmowie.

– Czyli umierasz – stwierdza Jane.

– Dokładnie za rok. – Zgadzam się, próbując jakoś wrócić do punktu wyjścia. Za ten jeden, ostatni rok. W czerwcu.

– Przecież to jest pojebane – orzeka Thomas.

– Mamo, daj spokój. – Słowa Jane są niczym wyciągnięta dłoń zachęcająca do wejścia na szalupę ratunkową. Bardziej niż ktokolwiek inny wie, jakie to uczucie, stąpać po niepewnych wodach, być gotowym na niebezpieczeństwo. – Naprawdę myślałaś, że to po nas spłynie?

Wzdycham ciężko, trzymając się mojej rezygnacji niczym kotwicy. Drugie stadium. Dobiło mnie już pierwsze, pół roku temu. Choroba postępuje szybko… Kolejne stadia zwykle dzielą miesiące, czasami nawet lata, tego nie da się przewidzieć, ale w tym przypadku… Oddałabym wszystko, by wrócić do poprzedniego stadium. Joseph, rzecz jasna, ma rację. Twierdza, w jakiej się okopałam, to w gruncie rzeczy czysta prowizorka. Zdemontują ją nawet bez mojego pozwolenia.

– Mam parkinsona. Postępuje szybciej, niż przewidywali lekarze. Chciałam zachować pozory normalności jak najdłużej, ale w tym tempie… – Odkrywam karty z drżeniem głosu, którego nie byłby w stanie ukryć nawet najlepszy pokerzysta.

– Mamo… – zaczyna Violet.

– Jezu – mówi Thomas.

– Mamo, rany boskie! Tak mi przykro. Szkoda, że nie powiedziałaś wcześniej… A czy to trochę nie tak jak z parkinsonem u Michaela J. Foxa? Przecież on żyje, funkcjonuje i wcale nie umiera! – woła Jane.

– U każdego wygląda to inaczej. Mój lekarz mówi, że jestem rzadkim przypadkiem…

– To idźmy do innego lekarza – proponuje Thomas. – Zasięgnęłaś drugiej opinii?

– Właśnie dlatego nie chciałam wam o tym mówić. Przez kilka ostatnich lat bez przerwy kłuli mnie i badali, próbując odmienić pierwszą diagnozę, ale na próżno. – Mój głos się łamie, bo przecież ze wszystkich sił broniłam się przed nagimi faktami i nieuniknioną koleją rzeczy, żeby w końcu się poddać, jakbym nigdy nie próbowała walczyć. – Nie chcę marnować pozostałego mi czasu w szpitalach, klinikach i poczekalniach, ani angażować was troje w badania i bezowocne poszukiwania wyimaginowanego remedium. To moja decyzja. A diagnoza nie podlega dyskusji.

– Powinnaś nam była powiedzieć… może udałoby się nam jakoś pomóc – wtrąca Thomas. – Przecież nie chodzi tylko o ciebie…

– Co możemy zrobić? Przecież musi być coś… – zaczyna Violet.

– Chwila, moment – przerywa Jane. – Rozumiem, masz parkinsona. Mamo, to straszne, nawet nie wiem, jak to powiedzieć… potworne, ale powiedziałaś, że oboje… Czekaj. Tato, a co tobie jest?

– O Boże… – Przerażenie na twarzy Violet wykwita od nowa. – Co ci jest?

Zdezorientowany Joseph mruży oczy.

– Mnie?

– Powiedzieliście, że oboje chcecie skończyć z życiem – mówi Jane, próbując trzymać emocje na wodzy, jakby lekarz oglądał właśnie jej EKG. – Tak, tobie.

– Ja nie mam…

– Wasz ojciec osobiście zadecydował, że moja śmierć pociąga za sobą jego odejście. Będę wam głęboko wdzięczna, jeśli w trójkę zdołacie go odwieść od tego pomysłu. Wierzcie mi, ja już próbowałam.

– Evelyn… – wtrąca Joseph.

– Co!? – rzuca pytaniem Thomas, pocierając czoło. – Nie, no oboje jesteście stuknięci.

– Czyli jesteś zdrowy? – pyta Jane oschle.

– O ile wiem, tak.

– I chcesz się zabić ze względu na mamę?

– Wolałbym, żebyśmy dalej żyli oboje, lecz dała mi jasno do zrozumienia, że to nie wchodzi w rachubę – odpowiada Joseph urażonym, szorstkim głosem. Nie ma już nic do ukrycia, wszystkie karty wyłożono na stół, a sztuczka została przejrzana.

– Prowadzicie jakąś pokręconą grę na zasadzie, kto pierwszy stchórzy? – pyta Thomas. – Bo jeśli to blef, to może pora powiedzieć „sprawdzam”?

– Nie blefuję – odpowiadam, z całego serca pragnąc przestawić wskazówki zegara i zakończyć ten wieczór, mocno ich przytulając i zapewniając, że nigdy ich nie opuścimy. Co jest kłamstwem, w które mogłabym spróbować uwierzyć samą siłą woli. Cholernie chciałabym, aby stało się ono prawdą.

– Ani ja, niestety – dodaje Joseph.

Zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście da radę. Czy którekolwiek z nas temu sprosta. Powiedzieć o tym, podźwignąć ciężar ich bólu, wściekłości i żalu, jakie wywołały nasze słowa, to jedno. Ale zrobić to?

– Nawet nie wiem, od czego zacząć – mówi Jane.

– Myślałem, że masz więcej rozsądku, tato – mówi wyzywająco Thomas, wpatrując się w Josepha.

– Thomasie – uciszam go stanowczo, ale bez zbędnej ostrości w głosie. Wiedzieliśmy, że zareaguje w ten sposób. Przygotowaliśmy się na to.

– Ty mi tu nie thomasuj. – Thomas prycha. – To czysty egoizm. Jak waszym zdaniem Violet i Jane mają to wytłumaczyć dzieciom?

– Myśleliśmy o tym. – Moje drżenie, teraz wyraźnie już widoczne, odwraca uwagę wszystkich od dalszych wyjaśnień. Joseph raz jeszcze mocno ściska moją dłoń, dodając mi otuchy, za co jestem mu bardzo wdzięczna.

– A mnie się wydaje, że wcale nie myśleliście – protestuje Thomas. – Zachowujecie się jak para zakochanych szczeniaków…

– Thomasie, uspokój się. Daj mi pomyśleć – przerywa mu Jane, a autorytet starszej siostry bierze górę nad jego pozycją w świecie finansów. Nasza pierworodna… aż trudno uwierzyć, że choć nigdy nie wyszła za mąż, niedługo sama może zostać babcią; Rain, jej córka, wyznała, że stara się o dziecko. Dziecko, którego być może nigdy nie będzie mi dane wziąć na ręce. Czuję się oszołomiona poczuciem dojmującej straty, gdy wyobrażam sobie Rain siedzącą na szpitalnym łóżku, z zaróżowionym, dopiero co przybyłym na świat maleństwem przy piersi. I stojące obok krzesło, które powinnam przysunąć do łóżka, by wziąć od niej moją prawnuczkę… tyle że mnie tam nie ma. Nigdy nie ujrzę tego rozkwitającego życia, nigdy nie poczuję drobnych paluszków owiniętych wokół mojego palca i nigdy nie będę świadkiem dziedziczenia przez prawnuczkę tajemnic macierzyństwa i związanego z nim misterium, które łączy nas wszystkie. Troszczyłam się o moje dzieci tak samo jak ona o swoje i powinnam być przy niej, by jej to okazać; by dać jej zmęczonym oczom chwilę na przymknięcie powiek; by powiedzieć: „Daj mi ją, proszę” – daj mi tę, którą kocham tak samo jak ciebie, od zawsze, przez całe moje życie i na wieki.

Thomas spogląda na młodszą siostrę.

– Violet, nie powiesz mi chyba, że się z tym godzisz.

Drobniejsza od rosłego rodzeństwa Violet odziedziczyła po mnie sylwetkę. Podczas gdy Jane i Thomas są wzrostu Josepha, Violet, z jej falującymi włosami, pełnymi wargami i oczami błyszczącymi od łez, cudownie krucha, przypomina mi porcelanowe lalki, które uwielbiała jako dziewczynka.

– Nie umiem sobie tego wyobrazić – odzywa się Violet cichym, niepewnym głosem. – Ale nie sądzę, żeby chodziło o egoizm. Choć serce mi pęka na samą myśl o tym, w jakimś sensie wydaje mi się to… romantyczne.

Thomas ściska palcami nasadę nosa, zwiesza głowę i zamyka oczy.

– Wiesz, że to chore? – Podnosi wzrok i spogląda na starszą siostrę. – Jane, bądź głosem rozsądku.

– Nawet nie zaczęłam układać sobie tego w głowie. – Jane obraca w palcach łodyżkę winogrona. Skubie ją, odsłaniając jasną zieleń kryjącą się pod skórką.

Nie płacze i nie jest zła. Próbuje zrozumieć, lecz żadne wyjaśnienia jej w tym nie pomogą. Nasza decyzja brzmi dla niej zbyt obco, jest niewyobrażalna. Czuje się przerażona samą perspektywą faktu, że można kochać kogoś tak mocno.

– Oboje postradaliście zmysły. – Thomas kręci głową z pochmurną miną.

Joseph otwiera usta, jakby chciał udzielić dalszych wyjaśnień, lecz nie daję mu dojść do słowa, próbując wrócić na właściwe tory.

– Gniewasz się, a my to rozumiemy. – Mówiąc to, czuję, że nie umiem dobrać właściwych słów, ale nie potrafię ich odnaleźć we mgle własnego umysłu; choć je planowaliśmy, nie umiem przytoczyć krzepiącego wytłumaczenia, które ukoiłoby ich smutek.

– Gniewam?! To jest chore. Nie możecie tego zrobić. – Głos Thomasa się załamuje.

Mówię dalej, wyczuwając, jak mój głos stopniowo opada z sił.

– Zdaję sobie sprawę, że daliśmy wam twardy orzech do zgryzienia. Potrzebujecie czasu. Po prostu chcieliśmy wam o tym powiedzieć. Na tę chwilę sprawa skończona.

Joseph kiwa głową. Wyczuwam na sobie jego wzrok. Zawsze reagował na nawet najdrobniejsze zmiany moich nastrojów. Widzę, jak napięte miejsce między jego brwiami delikatnie się rozluźnia, gdy odczytuje to, czego nie jestem w stanie ukryć. Czuję ucisk w żołądku. To, co jeszcze zaledwie kilka dni temu majaczyło jako niejasna perspektywa, teraz zostało wprawione w ruch, wskazówki zegarka ruszyły, klepsydra odwrócona. Niewiele więcej mogę z siebie dać, a stalowe nerwy, które sposobiłam do tej chwili, opuszczą mnie, gdy szarpnę je zbyt mocno. Kiedy spojrzę w oczy moich dzieci, cała moja pewność siebie ujawni swój fałsz i runie niczym domek z kart. Dzisiejszy wieczór jest kolejną odsłoną tego samego, o czym Joseph doskonale wie. Nie musi pytać.

– Mamy nadzieję, że któregoś dnia nas zrozumiecie, a do tego czasu zaufacie nam i naszej decyzji. – Puszcza moją dłoń i wstaje, sygnalizując koniec rozmowy.

– I to już? Nie ma o czym mówić? Mamy wam zaufać? – piekli się Thomas. Zerka na siostry w poszukiwaniu wsparcia, lecz przynajmniej na tę chwilę nie znajduje w nich już posiłków do szturmowania naszej twierdzy. Violet sprawia wrażenie oniemiałej. Jane jest niczym lód.

– Spóźnicie się na pociąg – mówi Joseph łagodnie.

Thomas otwiera, a potem zamyka usta. Mija chwila, która mogłaby zwiastować dalszą sprzeczkę lub kolejne słowa. W pomieszczeniu unosi się delikatna mgiełka, jakbyśmy wszyscy śnili ten sam świadomy sen. Thomas zakłada marynarkę na ramię i wychodzi do holu. Joseph podąża za nim. Gdy wstają Jane i Violet, wydaje się, jakby otaczające nas zaklęcie opadło. Nagle pora zdaje się bardzo późna. Echa naszych słów toczą się bez końca; znów je słychać w przestrzeni wypełnionej protestami naszych dzieci. Nie mogę się obrazić, jeśli Thomas nie da mi buziaka w policzek ani się nie pożegna. Sami na to zasłużyliśmy. Mimo to jego apatyczne odejście boli. Jane zaczyna zbierać naczynia, a ja daję jej znak, żeby się nimi nie przejmowała. Ignoruje mnie i zanosi je do kuchni.

Violet opada na kanapę obok mnie i podciąga nogi pod siebie jak małe dziecko.

– Bardzo mi smutno, mamo. Z powodu tego, przez co przechodzisz i jak się czujesz. To straszne. Szkoda, że nie powiedziałaś wcześniej… ale nie rób tego, proszę.

Czuję, jak w jej smutek wkrada się panika, a tłumione przeze mnie dotąd poczucie winy nabrzmiewa. Jak mam im wytłumaczyć, że śmierć jest ostatnią rzeczą na mojej liście życzeń?

– Chciałabym, żeby to było takie proste. – Łzy ciekną po moich policzkach. Tulę ją, chowając emocje w jej lokach.

Słyszę, jak Joseph po raz ostatni apeluje do naszego syna.

– Nie prosimy cię o zgodę. Wiem, że jej nam nie udzielisz. Ale nie znikaj ot tak, proszę.

Thomas odpowiada gniewnym spojrzeniem i wychodzi bez słowa. Słychać tylko trzask zamykających się za nim drzwi.

– To nie jest koniec rozmowy na ten temat – mówi Jane, sięgając po torebkę. Nie patrzy mi w oczy, ale pochyla się nade mną i obejmuje mnie, po czym idzie w ślad za bratem. Umówili się, że podrzuci go na stację, żeby złapał ostatni pociąg do Nowego Jorku, i dopiero potem pojedzie do domu. Martwię się, czy zdąży na czas albo czy nie będzie zbyt zdenerwowany, by znaleźć właściwy peron. Powinien był zostać u nas, ale zawsze wraca do siebie przed północą.

Joseph odprowadza Violet, a ona obejmuje go ramieniem i zastyga w drzwiach, omiatając wzrokiem salon tak, jakby chciała go dobrze zapamiętać, zanim zniknie. Potem pójdzie przez ogród do sąsiedniego domu; tego, w którym się wychowałam. Umierając, moja matka zostawiła ten kryty cedrowym gontem dom Josephowi i mnie. Zastanawiam się, kiedy Violet przekaże Connorowi naszą decyzję. To dobry człowiek i jest w niej zakochany, lecz nigdy nie nauczył się pytać o powody smutku malujące się na jej twarzy.

Joseph wraca sam i dołącza do mnie na kanapie. Salon opustoszał, tylko echa wszystkiego, co zostało powiedziane, odbijają się między jego ścianami.

– W sumie dobrze poszło. – Ma głos napięty od mówienia, jakby chciał odkaszlnąć. – A może nie powinniśmy im niczego zdradzać?

Siedzę z ciężkim sercem; wracam myślami do łodyżki, którą Jane obracała między palcami, do łez Violet i gniewu Thomasa. Razem z Josephem zastanawiałam się, czy im o tym powiedzieć, bo czy humanitarnym jest dawać komuś czas na przygotowanie się, jeśli oznacza to rok gehenny? Znam jednak cenę utrzymywania spraw w tajemnicy, a tej nie byłabym w stanie dotrzymać. – Mają wiele do przemyślenia. Potrzebują czasu.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz – odpowiada nieprzekonującym głosem.

– Szybko mnie wydałeś. – Ocieram policzki, nie chcąc się przyznać do cienia ulgi we własnym gniewie; do tego, że nie muszę się już ukrywać, szukać wymówek ani bać się chwil upokorzenia.

– Wiem, przepraszam… Ale wydawało mi się to niewłaściwe, bezsensowne, żeby nie wiedzieli, o czym jest mowa.

– Nie byłam gotowa – odpowiadam rozdrażniona, lecz nie mam nic więcej do dodania.

– A ja nie byłem gotowy na nic z tego, co się wydarzyło. – Joseph przygląda się opustoszałej kanapie, jakby chciał złożyć swój ból na ołtarzu pozostawionych na niej śladów.

– To jest nas dwoje.

Siedzimy w milczeniu, choć nie jest to owa pełna napięcia cisza sprzed kilku chwil, tylko inna, naznaczona świadomością wspólnego dźwigania wielkiego ciężaru i współwiną za podjęte decyzje. Być może zakłada, że zmienię zdanie albo że cała ta rozmowa i decyzja znikną wraz z okruchami mojej ulatującej pamięci.

– Co teraz? – pytam.

– Teraz spędzimy najbliższy rok razem. Ty, ja i rodzina. Podążymy śladami naszego życia… raz jeszcze przeżyjemy wspólne wspomnienia. I tylko tego pragnę.

– Wiedziałam, że to powiesz – droczę się, a jego przewidywalność jednocześnie irytuje mnie i koi.

– Czy to najgorsze, czego można pragnąć?

Ulga w moim głosie zanika.

– Nie, w żadnym razie. Ale ty jesteś zdrowy… masz więcej czasu.

– I tak już przeżyłem zbyt wiele dni bez ciebie.

Opieram się o niego najlżejszym z gestów. Moje lata w Bostonie, jego lata za granicą, wspomnienia tak odległe, że zdają się należeć do kogoś innego.

– To było dawno temu. Z pewnością zdążyliśmy je nadrobić od tamtego czasu.

– Nigdy nie przestanę marzyć o kolejnych spędzanych z tobą chwilach. – Jego oczy znów napełniają się łzami i oboje czujemy, jak rozgaszcza się w nas poczucie krótkości zaledwie jednego roku.

– I nigdy nie będziesz miał ich dość, prawda? – Mój podbródek drży, a on bierze mnie w ramiona.

– A ty? – szepcze mi do ucha. – Wiem, że to przemyślałaś. Wiem, że marzyłaś o tym, co jeszcze moglibyśmy zrobić razem.

– Oprócz nakłonienia cię do zmiany zdania? – Odsuwam się i patrzę na niego uważnie zaczerwienionymi od płaczu oczami. Ostateczność jednego roku odbija się echem w całym moim ciele. Dopóki chodziło tylko o mnie, wydawało mi się to mniej straszne. Jakbym mogła zniknąć, odpłynąć, pozostawiając jedynie krąg zmarszczek na wodzie rozchodzący się od miejsca, w którym byłam. Teraz ciężar jest dwukrotnie większy. Dwa kamienie tonące w otchłani, opadające w czeluść nieznanego.

– Evelyn, proszę… ten wieczór był wystarczająco trudny.

Wycofuję się, rozsądek poddaje się zmęczeniu. Kapituluję, przynajmniej na tę chwilę.

– Znasz odpowiedź… – Kręcę głową. – Ale to głupie. I niemożliwe, nie wiem, jak i czy mogłabym…

Ponieważ milknę, kończy za mnie.

– Dać koncert?

Zerkam do rozświetlonego jedną lampą gabinetu, gdzie stoją nasze dwa fortepiany. Błyszczący czarny steinway, na którym rzadko już grywam. Eksponat, który mój ojciec kupił w latach dwudziestych. Błagałam, by móc na nim grać, lecz pod krytycznym okiem matki zawsze czułam się tak, jakbym tańczyła swinga w muzeum, niestosownie, lekkomyślnie nawet. Wolę baldwina, którego Joseph kupił z drugiej ręki, wykończonego ciepłym miodowym drewnem, z pożółkłymi klawiszami, ławeczką ze schowkiem na nuty pod odchylanym siedziskiem i zapadającą się pośrodku poduszką. Fortepian, na którym nauczyłam grać Jane i próbowałam uczyć Thomasa i Violet, choć akurat to nie bardzo mi się udało. To na nim dawałam lekcje gry początkującym i grając, bawiłam gości, kiedy dzieci były małe, pokoje w Oyster Shell pękały w szwach od przyjezdnych, a w naszym salonie odbywały się improwizowane imprezy pełne muzyki, kołyszących się par i śmiechu.

Największe marzenie na mojej liście: zagrać z Bostońską Orkiestrą Symfoniczną. Ćwiczyłam przez całe życie powodowana tym marzeniem, pod którym biła tęsknota serca. Tęsknota niepraktyczna i nierealna, która kwitła we mnie nawet wtedy, gdy z nadzieją wkraczałam na inną drogę, i której nigdy nie udało mi się uciszyć mimo głosu rozsądku, logiki i toru, jakim podążało moje życie. Nawet teraz, gdy stoję w obliczu jego kresu, nie przyjmuję do wiadomości tego, jak nieziszczalne zawsze było to marzenie i jak śmieszne jawi się zwłaszcza teraz. Wobec gniewu malującego się na twarzach dzieci mój pomysł wydaje mi się mały i samolubny. A jednak wciąż żyje; ba, tętni życiem, świadomy upływających minut.

Zamiast tego wszystkiego mówię jednak:

– Będziemy musieli znaleźć jakiś sposób, żeby się pożegnać.

DRUGI

Joseph

CZERWIEC 1940

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

OKŁADKA
STRONA TYTUŁOWA
PIERWSZY
DRUGI
TRZECI
CZWARTY
PIĄTY
SZÓSTY
SIÓDMY
ÓSMY
DZIEWIĄTY
DZIESIĄTY
JEDENASTY
DWUNASTY
TRZYNASTY
CZTERNASTY
PIĘTNASTY
SZESNASTY
SIEDEMNASTY
OSIEMNASTY
DZIEWIĘTNASTY
DWUDZIESTY
DWUDZIESTY PIERWSZY