Dni śmiertelnego strachu - Graham Masterton, Dawn G. Harris - ebook

Dni śmiertelnego strachu ebook

Graham Masterton, , Dawn G. Harris

3,3

Opis

Dziesięć najnowszych opowiadań mistrza horroru Grahama Mastertona, w tym dwa napisane wraz ze wschodzącą gwiazdą literatury grozy, Dawn G. Harris.

Angielski malarz romansuje w snach z piękną Polką brutalnie traktowaną przez męża. Pewna kobieta postanawia się okaleczyć, żeby upodobnić się do zmasakrowanego w wypadku samochodowym kochanka. Amerykański reżyser horrorów, który kręci film we Wrocławiu, odkrywa, że jego córkę porwał legendarny Czerwony Rzeźnik.

W tych mrożących krew w żyłach opowiadaniach autorzy ukazują ciemną stronę natury ludzkiej – od przemocy i wyuzdanego seksu, poprzez kanibalizm i pedofilię, do przerażających zjawisk nadprzyrodzonych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (13 ocen)
2
3
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Rzeczywiście całkiem niezłe,ale wolę powieść niż opowiadania.
00

Popularność




Polecamy

Tego autora nakła­dem

Domu Wydaw­ni­czego REBIS

uka­zały się m.in.

Bazy­li­szek

Czer­wony Hotel

Dzieci zapo­mniane przez Boga

Dzie­dzic­two

Dżinn

Festi­wal stra­chu

Kost­nica

Ludzie cie­nia

Mani­tou

Noc gar­gul­ców

Noc skor­piona

Panika

Rytuał

Trans śmierci

Wirus

Wojow­nicy nocy

Wybryk natury

Zemsta mani­tou

Dedykacja

Pamięci przy­ja­ciół, któ­rych utra­ci­li­śmy,

Jamesa Her­berta i Jeffa R. Mil­charda

To są dni, gdy po prze­bu­dze­niu zda­jemy sobie sprawę, że jeste­śmy o jeden dzień bli­żej chwili, w któ­rej zamknie się nad nami wieko trumny, na zawsze odci­na­jąc nas od świa­tła.

To są dni, gdy sobie uświa­da­miamy, że jeste­śmy zale­d­wie zbio­rem przy­pad­ko­wych ato­mów, które tym­cza­sowo się spo­tkały, aby stać się nami.

To są dni, gdy boimy się myśli o tym, że bar­dzo łatwo jest nas roze­rwać na strzępy o wiele wcze­śniej, nim zdą­żymy nacie­szyć się cza­sem, który powi­nien nale­żeć do nas, co wzbu­dza w nas nie­opi­sane prze­ra­że­nie i zgrozę.

To są dni śmier­tel­nego stra­chu.

Man­fred Waf­fen­me­ister, Das Buch der Angst, 1934

OSTRZEŻENIE

Książka zawiera tre­ści prze­zna­czone dla osób doro­słych oraz poru­sza tematy, które nie przy­padną do gustu wszyst­kim czy­tel­ni­kom.

MORDERCZY UŚCISK

z Dawn G. Harris

Przyj­mu­je­cie odzież po zmar­łych? – zapy­tała dziew­czyna, zer­ka­jąc oczami krót­ko­wi­dza ku zagra­co­nemu pomiesz­cze­niu biu­ro­wemu na tyłach sklepu orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej dla zwie­rząt.

Lil­lian uważ­nie popa­trzyła na chudą i tro­chę zbyt ner­wową młodą kobietę. Jej twarz w poło­wie zakry­wały dłu­gie, ciemne włosy, a jej ręka drżała, z tru­dem przy­trzy­mu­jąc wypeł­niony w poło­wie foliowy worek na śmieci.

– Umarł mój wujek. Miał kota. Pomy­śla­łam, że chciałby, żebym to wszystko przy­nio­sła wła­śnie tutaj.

Gdy to mówiła, Lil­lian nagle poczuła dreszcz prze­bie­ga­jący wzdłuż jej ple­ców i ramion, ale uśmiech­nęła się do dziew­czyny i wstała, żeby ode­brać od niej worek. Włosy dziew­czyny prze­su­nęły się do tyłu i wtedy Lil­lian zoba­czyła, że lewa strona jej twa­rzy jest poskrę­cana i pełna blizn, jakby spa­liła się parę­na­ście lat temu. Cho­ciaż prawe oko miało kolor ciem­no­brą­zowy, lewe było zupeł­nie inne – czarne i szkli­ste.

– Dzię­kuję – powie­działa. – Jestem pewna, że wszystko, co jest w środku, przy­nie­sie tro­chę pie­nię­dzy na rzecz naszych zwie­rząt.

Odbie­ra­jąc worek, zauwa­żyła, że dło­nie dziew­czyny są brudne, a pod jej paznok­ciami wid­nieją ciemne pół­księ­życe błota i zaschnię­tej krwi. Worek wydał się jej dziw­nie cie­pły i zala­ty­wał brud­nymi ubra­niami, ale tego nie sko­men­to­wała. Zarzą­dzała skle­pem od nie­mal trzech lat i przyj­mo­wała już bar­dziej odra­ża­jące dary. Spoj­rzała cie­pło w zdrowe oko dziew­czyny i przy­jęła worek z taką wdzięcz­no­ścią, jakby w środku był sam kot wujka.

– Pro­szę, dobrze się tym zaopie­kuj­cie – powie­działa dziew­czyna.

Jej włosy znowu opa­dły na nad­pa­loną część twa­rzy. Odwró­ciła się i wyszła ze sklepu.

Lil­lian prze­nio­sła foliowy worek na zaple­cze i wło­żyła nie­bie­skie nitry­lowe ręka­wiczki. Zazwy­czaj, w tro­sce o zdro­wie i bez­pie­czeń­stwo, powoli wysy­py­wała zawar­tość wor­ków na stół do sor­to­wa­nia, ale dziwny wygląd dziew­czyny oraz ton, jakim wypo­wie­działa zda­nie „pro­szę, dobrze się tym zaopie­kuj­cie”, naka­zały jej zacho­wać szcze­gólną ostroż­ność. Kiedy otwo­rzyła worek, odwró­ciła go i wyrzu­ciła całą jego zawar­tość na blat.

Wypa­dło z niego kilka par śmier­dzą­cych weł­nia­nych skar­pet, potem wybla­kła nie­bie­ska koszula, stara elek­tryczna maszynka do gole­nia, pomięty słom­kowy kape­lusz, ciężki zro­lo­wany pulo­wer, kilka koszu­lek baweł­nia­nych i w końcu gruby, brą­zowy, skó­rzany pasek. Pasek był poprze­cie­rany, a jego ciężka sprzączka miała kształt głowy pytona. Kiedy pasek był zapięty, sprzączka wyglą­dała tak, jakby wąż poły­kał wła­sny ogon. Po wewnętrz­nej stro­nie paska wid­niały oso­bliwe zawi­jasy wypa­lone w brą­zo­wej skó­rze – XxXxXxXxXxXx – co jej zda­niem było jakąś ozdobą. Zaczęła sor­to­wać rze­czy. Wrzu­ciła skar­pety do kosza z łach­ma­nami prze­zna­czo­nymi do sprze­daży we wto­rek.

Chwy­ciła pulo­wer za rękawy i odnio­sła wra­że­nie, że jest ciężki, jakby coś nim owi­nięto. Kiedy już chciała go wrzu­cić do kosza, tak jak przed chwilą skar­pety, z pulo­weru wypadł czarny kot. Mar­twy czarny kot z wytrzesz­czo­nymi żół­tymi oczami i języ­kiem wysta­ją­cym spo­mię­dzy ostrych, drob­nych zębów.

Lil­lian krzyk­nęła i się cof­nęła. Była znie­sma­czona tym, że dziew­czyna z popa­rzoną twa­rzą przy­nio­sła tutaj coś tak odra­ża­ją­cego.

– O Boże!

– Co się stało? – zawo­łała Joyce, jedna z wolon­ta­riu­szek, i szybko wybie­gła z poko­iku na zaple­czu.

– Kot! – powie­działa Lil­lian. – Do dzi­siej­szego dnia wyda­wało mi się, że wszystko już tutaj widzia­łam – brudną bie­li­znę, wypa­lone deski do pra­so­wa­nia, noc­niki z uła­ma­nymi uchwy­tami – ale mar­twy kot? Nie mogę w to uwie­rzyć!

– Czy czarne koty przy­pad­kiem nie przy­no­szą pecha? – zapy­tała Joyce, zer­ka­jąc na zna­le­zi­sko ponad opraw­kami oku­la­rów. – A może szczę­ście? Ni­gdy nie mogę tego zapa­mię­tać. Ale tylko wtedy, gdy prze­bie­gną komuś drogę, prawda? A nie kiedy leżą mar­twe na pod­ło­dze.

Po otwar­ciu sklepu następ­nego dnia, Lil­lian zdzi­wiła się na widok panu­ją­cego w nim porządku. Kiedy wczo­raj wycho­dziła, wszyst­kie dopiero co poda­ro­wane ubra­nia były poroz­rzu­cane byle jak, ale teraz wszyst­kie płasz­cze i suk­nie były sta­ran­nie poroz­wie­szane, a dodatki, takie jak kra­waty, szale i paski, pose­gre­go­wane osobno. Tylko jeden pasek pozo­stał na stole do sor­to­wa­nia – ten z głową pytona, przy­nie­siony przez dziew­czynę o ciem­nych wło­sach i popa­rzo­nej twa­rzy. Leżał wycią­gnięty na całą dłu­gość.

Nie mogła sobie przy­po­mnieć, czy naprawdę pozo­sta­wiła w skle­pie taki porzą­dek, ale wczo­raj przez pra­wie dwa­dzie­ścia minut roz­ma­wiała przez tele­fon z ratu­szem w spra­wie wywozu mar­twego kota, a póź­niej długo spo­rzą­dzała w biu­rze na zaple­czu raport kasowy, więc praw­do­po­dob­nie to Joyce wszystko posprzą­tała, a ona była zbyt zmę­czona, żeby to zauwa­żyć.

Popa­trzyła na pasek, po czym przy­po­mniała sobie dziew­czynę o popa­rzo­nej poło­wie twa­rzy i jej słowa „dobrze się tym zaopie­kuj­cie”. Z nie­wia­do­mego powodu pozo­sta­wiła pasek na miej­scu, nie chciała go doty­kać.

Wraz z upły­wem godzin do sklepu przy­cho­dziło coraz wię­cej osób. Kil­korgu klien­tom spodo­bała się szara koszula w paski, przy­nie­siona przez dziew­czynę. Gdy pewna kobieta unio­sła ją, żeby poka­zać kole­żance, towa­rzy­sząca jej mała dziew­czynka roz­pła­kała się i zawo­łała:

– Mamo, pro­szę, odłóż to!

– Na miłość boską, co w cie­bie wstą­piło? – wark­nęła matka i wypro­wa­dziła wciąż pła­czącą dziew­czynkę ze sklepu.

Pewien męż­czy­zna w śred­nim wieku, z wiel­kim brzu­chem i wło­sami zacze­sa­nymi do tyłu, gme­rał w męskich akce­so­riach, ale teraz pod­szedł do Lil­lian i rzu­cił:

– Macie dzi­siaj kiep­ski wybór, co?

– Nie­stety, sprze­da­jemy tylko to, co wcze­śniej ktoś nam przy­niósł – odparła Lil­lian. Jej spoj­rze­nie padło na skó­rzany pasek ze sprzączką w kształ­cie głowy pytona. – Ale… co pan powie na ten uro­czy skó­rzany pasek? Jest nie­zwy­kły, prawda?

Lil­lian wzięła pasek do ręki i poma­chała nim przed nosem męż­czy­zny. Jego oczy natych­miast roz­bły­sły i nie­mal wyrwał pasek z jej ręki. Następ­nie popa­trzył na sprzączkę w taki spo­sób, jakby głowa pytona go zahip­no­ty­zo­wała. Lil­lian była pewna, że białka jego oczu nabie­gają krwią.

– Wezmę go – powie­dział i nie odry­wa­jąc wzroku od paska, się­gnął do kie­szeni po port­fel.

Tego wie­czoru Lil­lian posta­no­wiła przy­go­to­wać sobie porządną kola­cję: pie­czoną pierś kur­czaka z bro­ku­łami i ziem­nia­kami. Ostat­nio zbyt czę­sto jadła tanie dania na wynos i przy­brała na wadze. Kiedy wyle­wała wodę z garnka, w któ­rym ugo­to­wała ziem­niaki, zer­k­nęła na ekran małego tele­wi­zora w kuchni i zamarła. Odsta­wiła gar­nek na ocie­kacz, ścią­gnęła ręka­wiczkę żaro­od­porną i się­gnęła po pilota, żeby pod­gło­śnić wie­czorne wia­do­mo­ści.

Zwłoki czter­dzie­sto­ośmio­let­niego męż­czy­zny zna­le­ziono po połu­dniu w kuchni jego miesz­ka­nia w Ban­stead. Nazy­wał się Geof­frey Per­kins i był wła­ści­cie­lem sklepu z dywa­nami, miesz­czą­cego się przy głów­nej ulicy. Poli­cja ujaw­niła, że męż­czy­zna został udu­szony nie­ty­po­wym skó­rza­nym paskiem. Wydaje się, że Geof­frey Per­kins popeł­nił samo­bój­stwo, ponie­waż był sam w miesz­ka­niu zary­glo­wa­nym od wewnątrz. Nie jest to jed­nak pewne, gdyż tej śmierci towa­rzy­szy kilka nie­ja­snych oko­licz­no­ści, któ­rych na tym eta­pie poli­cjanci nie wyja­wiają. A teraz prze­cho­dzimy do pro­gnozy pogody.

Lil­lian wyłą­czyła dźwięk. Poczuła mro­wie­nie na skó­rze, jakby prze­biegł przez nią prąd elek­tryczny, i przez ponad pół minuty stała pośrodku kuchni, bez­myśl­nie gapiąc się na ekran tele­wi­zora. W wia­do­mo­ściach poka­zano zdję­cie Geof­freya Per­kinsa – uśmiech­nię­tego, sto­ją­cego gdzieś nad brze­giem morza. To był ten męż­czy­zna, który kupił od niej pasek z głową pytona zale­d­wie dzi­siaj rano.

„Dobrze się tym zaopie­kuj­cie” – powie­działa do niej dziew­czyna o nad­pa­lo­nej twa­rzy. Może to było jakieś ostrze­że­nie? Dla­czego tamta dziew­czynka w skle­pie wybu­chła pła­czem, kiedy jej matka wzięła tę szarą koszulę w paski? Może coś jest nie tak ze wszyst­kim, co ta dziew­czyna zebrała po zmar­łym wujku i przy­nio­sła do sklepu?

Lil­lian prze­szła do salonu i wzięła tele­fon komór­kowy. Zatele­fonowała do Joyce, ale usły­szała jedy­nie komu­ni­kat poczty gło­so­wej.

– Joyce? To ja, Lil­lian. Posłu­chaj, stało się coś strasz­nego. Jutro z samego rana musimy przej­rzeć część rze­czy, które przy­nie­siono nam wczo­raj – i praw­do­po­dob­nie wyrzu­cić je na śmiet­nik. Zadzwoń do mnie, kiedy tylko odsłu­chasz moją wia­do­mość.

Usia­dła na kana­pie. Już nie czuła głodu. Zaczęła się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie popada w histe­rię. Pomy­ślała o wła­snej reak­cji na pasek z pyto­nem, o swo­jej instynk­tow­nej nie­chęci do tego przed­miotu – prze­cież nie chciała go nawet dotknąć – i o tym, jak oczy Geof­freya Per­kinsa poczer­wie­niały, gdy wpa­try­wał się w pasek.

Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu ubo­le­wała nad tym, że zerwała z Jimem. Jim by ją wyśmiał i powie­działby, że jej odbiło. Ale mię­dzy innymi z takich powo­dów się roz­stali. Dla Jima zja­wi­skiem nie z tej ziemi byłoby zwy­cię­stwo West Brom­wich Albion w meczu fina­ło­wym o Puchar Anglii.

Kiedy zabrzę­czał dzwo­nek przy drzwiach skle­po­wych, Lil­lian wła­śnie koń­czyła jeść kanapkę z serem i pomi­do­rem, którą przy­go­to­wała sobie na lunch. Znów przy­szła dziew­czyna o nad­pa­lo­nej twa­rzy, tym razem z foliową torbą na zakupy. Miała roz­wiane włosy i była zdy­szana, ale zapewne tutaj nie przy­bie­gła, bo Lil­lian zauwa­żyła na jej nogach zamszowe buty na szpil­kach.

– Przy­nio­słaś dla nas coś wię­cej, kochana? – zapy­tała Joyce, która robiła aku­rat porzą­dek na pół­kach ze sta­rymi książ­kami z oślimi uszami.

Dziew­czyna ją zigno­ro­wała i mija­jąc wie­szaki z ubra­niami, skie­ro­wała się pro­sto do Lil­lian.

– Byłam pewna, że już to wam dałam – powie­działa, uno­sząc torbę na zakupy. – Sama nie wiem… praw­do­po­dob­nie go zgu­bi­łam. Zna­la­złam go dzi­siaj rano na ścieżce w ogro­dzie.

Lil­lian ostroż­nie ode­brała torbę i zaj­rzała do środka. Na dnie leżał skó­rzany pasek ze sprzączką w kształ­cie głowy pytona. Dość nie­zgrab­nie wyrzu­ciła go z torby na stół do sor­to­wa­nia. Bez wąt­pie­nia był to ten sam pasek, który dziew­czyna przy­nio­sła przed dwoma dniami. Roz­po­znała go po ozdob­nych zawi­ja­sach.

W pierw­szej chwili nie wie­działa, jak zare­ago­wać. Czuła się tak, jakby leżała w łóżku, a to wszystko było tylko snem.

– Rze­czy­wi­ście już mi to dałaś – powie­działa w końcu. – Zosta­wi­łaś pasek w skle­pie, a my go sprze­da­ły­śmy.

Dziew­czyna popa­trzyła na nią jedy­nym ciem­no­brą­zo­wym okiem.

– Jezu – powie­działa. – Jesteś pewna?

– Oczy­wi­ście. Mogę ci poka­zać pokwi­to­wa­nie. Sprze­da­li­śmy ten pasek męż­czyź­nie o nazwi­sku Geof­frey Per­kins. Nie oglą­da­łaś wia­do­mo­ści wczo­raj wie­czo­rem? Zna­le­ziono go mar­twego – udu­szo­nego. Nie wia­domo, czy popeł­nił samo­bój­stwo, czy nie, ale poin­for­mo­wano, że został udu­szony „nie­ty­po­wym skó­rza­nym paskiem”. Jestem pewna, że cho­dzi wła­śnie o ten pasek.

Dziew­czyna w mil­cze­niu wpa­try­wała się w Lil­lian. Ani przez moment nie popa­trzyła na pasek, który tym­cza­sem sam się roz­wi­nął i leżał teraz pła­sko na stole.

– Nie wiem, co o tym sądzić, a ty? – pod­jęła Lil­lian. – Skoro zna­la­złaś go dzi­siaj rano w ogro­dzie… Prze­cież poli­cja powinna go zabez­pie­czyć jako dowód rze­czowy, prawda?

– Tak, gdyby to był nor­malny pasek – odparła dziew­czyna gło­sem tak cichym, że z tru­dem się prze­bił przez muzykę roz­brzmie­wa­jącą w skle­pie. Aku­rat Julie Bri­ght śpie­wała I’m Not an Angel. – Ale on nie jest nor­malny.

– Co masz na myśli? A przy oka­zji chcia­ła­bym cię zapy­tać o inną sprawę. Wśród rze­czy, które nam prze­ka­za­łaś, był mar­twy kot. Mam nadzieję, że nie wrzu­ci­łaś go do worka celowo. Musia­łam zadzwo­nić do ratu­sza, żeby go zabrali.

– Ördög.

– Słu­cham?

– Ördög. Tak się nazy­wał ten kot. Nale­żał do mojego wujka. Po węgier­sku Ördög zna­czy „dia­beł”. Mój wujek był pół-Węgrem. Nie, oczy­wi­ście nie wrzu­ci­łam Ördöga do worka. Sam musiał do niego wejść, kie­ru­jąc się zapa­chem wujka. Był strasz­nie do niego przy­wią­zany, a kiedy wujek zmarł, Ördög prze­stał jeść. Zapewne umarł z głodu.

– A co jest nie­nor­mal­nego w tym pasku?

Dziew­czyna wahała się przez chwilę i zlu­stro­wała wzro­kiem cały sklep. Wresz­cie spy­tała:

– Jest tu jakieś miej­sce, w któ­rym mogły­by­śmy poroz­ma­wiać na osob­no­ści?

– Tak. Chodźmy do mojego biura na zaple­czu. Joyce! Możesz przez chwilę popil­no­wać inte­resu?

Popro­wa­dziła dziew­czynę do zagra­co­nego pomiesz­cze­nia na tyłach sklepu. Usia­dły po dwóch stro­nach biurka zarzu­co­nego ster­tami doku­men­tów, pustymi kub­kami po kawie, dłu­go­pi­sami, guzi­kami, gum­kami recep­tur­kami i parą met­kow­nic.

– Do tej pory powie­dzia­łam o tym tylko jed­nej oso­bie – ode­zwała się dziew­czyna. – Nauczy­cielce z mojej szkoły, ponie­waż uzna­łam ją za osobę godną zaufa­nia. Ale chyba mi nie uwie­rzyła, ponie­waż na moje opo­wia­da­nie w ogóle nie zare­ago­wała.

– Zanim zaczniemy, może mi powiesz, jak masz na imię?

– Grace. Moja mama nadała mi imię po Grace Kelly, ponie­waż uwa­żała ją za prze­śliczną kobietę. Przy­naj­mniej tak mi powie­działa cio­cia. Mama i tata zgi­nęli w wypadku samo­cho­do­wym, kiedy mia­łam trzy lata, i to wtedy przy­gar­nęli mnie cio­cia i wujek.

– Przy­kro mi.

– Cóż, Grace Kelly rów­nież zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym, prawda? W każ­dym razie cio­cia była dla mnie bar­dzo miła, bo była prze­cież sio­strą mojej mamy. Wuj­kowi jed­nak wcale nie było w smak, że musi się mną opie­ko­wać. Czę­sto krzy­czał i mnie bił. Pew­nej nocy, nie­długo po śmierci mamy i taty, w domu cioci przy­śniło mi się, że oni wciąż żyją, a kiedy się obu­dzi­łam i zda­łam sobie sprawę, że ich nie ma, zaczę­łam pła­kać i nie mogłam się uspo­koić. Wtedy do mojego pokoju wszedł wujek i krzy­czał, żebym się zamknęła, ale było mi tak smutno, że nie uci­chłam. Wtedy wró­cił z czaj­ni­kiem peł­nym gotu­ją­cej się wody i wylał mi ją na głowę.

– O Boże, Grace. Dla­czego potem zosta­łaś w tym domu?

– Bo wujek powie­dział leka­rzom, że poszłam do kuchni i sama przy­pad­kowo prze­wró­ci­łam czaj­nik na sie­bie. Moja cio­cia nic nie powie­działa. Mogę tylko przy­pusz­czać, że jej czymś zagro­ził i bała się wyja­wić prawdę.

Grace odwró­ciła się i popa­trzyła za plecy, jakby oba­wiała się kon­ty­nu­ować opo­wieść, zanim nie uzy­ska pew­no­ści, że nikt nie­po­wo­łany jej nie pod­słu­chuje. Wresz­cie pod­jęła:

– Wujek ni­gdy nie oka­zał skru­chy. Zawsze trak­to­wał mnie w taki spo­sób, jak­bym sama była winna temu, że się opa­rzy­łam. Był wobec mnie nie­miły, wręcz bru­talny. W szkole prze­śla­do­wały mnie wszyst­kie dzieci. Nazy­wały mnie Szka­radną Buzią. Kiedy skoń­czy­łam trzy­na­ście lat, wujek zaczął mnie mole­sto­wać. Pró­bo­wał się do mnie dobie­rać. Wcho­dził do łazienki, kiedy się kąpa­łam, zada­wał mi krę­pu­jące pyta­nia i mnie doty­kał. Dwa razy ucie­ka­łam z domu, ale nie mia­łam dokąd pójść, więc odpro­wa­dzano mnie tam z powro­tem. Ale kiedy pew­nego dnia wra­ca­łam ze szkoły, wstą­pi­łam do małego sklepu przy głów­nej ulicy. Nazy­wał się Magiczne Lustro.

– Znam ten sklep – powie­działa Lil­lian. – Sprze­dają tam tali­zmany, amu­lety, karty do tarota, krysz­ta­łowe kule i tym podobne rze­czy, prawda?

– Chcia­łam kupić bran­so­letę z kora­li­kami, ponie­waż wszyst­kie dziew­czynki w szkole miały takie bran­so­letki. Ale kiedy oglą­da­łam jedną z nich, ode­zwała się do mnie kobieta, która stała za ladą. Nie­spo­dzie­wa­nie zapy­tała, czy ktoś mnie krzyw­dzi. Nie wiem, skąd jej to przy­szło do głowy, ale odpar­łam, że tak, cho­ciaż nie wspo­mnia­łam ani sło­wem o wujku. Zbyt się bałam.

Oko Grace zaszkliło się i po jej policzku pocie­kła łza.

– Kobieta poszła na zaple­cze i wró­ciła z paskiem. Powie­działa, że mogę go poży­czyć, ponie­waż i tak nikt ni­gdy nie chciał go kupić, i mogę go mieć, dopóki będzie mi potrzebny. Wyja­śniła, że pasek pocho­dzi ze Sri Lanki i że tam ludzie nazy­wają go Kaluttu Nerik­kum. Wła­śnie te słowa, w języku tamil­skim, są na nim wypa­lone. To zna­czy „mor­der­czy uścisk”.

– Mów dalej – popro­siła Lil­lian.

Zaczy­nał ją ogar­niać nie­po­kój i wychy­liła się z krze­sła, żeby zoba­czyć, czy pasek na pewno leży na stole do sor­to­wa­nia.

– Kobieta powie­działa, że dopóki będę miała ten pasek, on zawsze będzie mnie chro­nił, a jeśli ktoś zechce mnie skrzyw­dzić, pasek dopil­nuje, żeby nie spró­bo­wał tego już ni­gdy wię­cej. Prawdę mówiąc, nie uwie­rzy­łam jej i nie chcia­łam wziąć od niej paska, ale w końcu ule­głam, tym bar­dziej że dodała mi za darmo dwie bran­so­letki z kora­li­kami. Scho­wa­łam go na dnie szafy z ubra­niami i w grun­cie rze­czy prze­sta­łam o nim myśleć. Moja cio­cia cho­ro­wała wtedy na bia­łaczkę, więc wujek opie­ko­wał się nią i nie miał czasu, żeby mi się naprzy­krzać.

Grace wytarła oko zmiętą chu­s­teczką, po czym opo­wia­dała dalej.

– Przed dwoma mie­sią­cami moja cio­cia ode­szła z tego świata. Wujek przez jakiś czas nie zbli­żał się do mnie i pra­wie w ogóle ze mną nie roz­ma­wiał, ale przed dwoma tygo­dniami wszedł do mojej sypialni w środku nocy, nagi i pijany. Poło­żył się w moim łóżku. Pró­bo­wa­łam go ode­pchnąć, a on nie­spo­dzie­wa­nie zaczął wyda­wać takie odgłosy, jakby się dusił. Spadł z łóżka na pod­łogę, a kiedy włą­czy­łam świa­tło, zoba­czy­łam, że drzwi mojej szafy są otwarte, a mój zapo­mniany pasek jest zaci­śnięty na jego szyi. Wujek wpa­try­wał się we mnie, a jego twarz była pur­pu­rowa. Przy­znam się, że nawet nie spró­bo­wa­łam zerwać paska z jego szyi. Powin­nam to zro­bić, ale nie wydaje mi się, żebym miała dość siły. Po pro­stu sie­dzia­łam i patrzy­łam, jak wujek się dusi. Kiedy prze­stał oddy­chać, zadzwo­ni­łam po pogo­to­wie. Wkrótce przy­je­chał ambu­lans, a póź­niej także poli­cja.

– Dla­czego poli­cjanci nie zabrali wów­czas paska?

– Ponie­waż znik­nął.

– Nie rozu­miem.

– Sani­ta­riu­sze zdo­łali zerwać go z szyi wujka i odrzu­cili pasek na pod­łogę przy łóżku. Ale kiedy poja­wili się poli­cjanci, paska już nie było. Poli­cjanci wszę­dzie go szu­kali, ale go nie zna­leźli.

– A pytali cię, co się wyda­rzyło? Bo prze­cież zna­leźli wujka w two­jej sypialni, nagiego i udu­szo­nego.

– Powie­dzia­łam im, że pró­bo­wał mnie zgwał­cić, i chyba uznali, że sam owi­nął sobie pasek dookoła szyi. Nie­któ­rzy ludzie tak robią, pod­du­szają się, kiedy upra­wiają seks, prawda?

Lil­lian przez minutę sie­działa w mil­cze­niu. Dla­czego, na Boga, Grace wła­śnie tutaj przy­nio­sła stare ubra­nia wujka, a przy oka­zji także mar­twego kota i pasek ze sprzączką w kształ­cie głowy pytona?

– Bar­dzo dzię­kuję, że mnie wysłu­cha­łaś – powie­działa Grace, jakby czy­tała w myślach Lil­lian. – Byłam w tym skle­pie w ubie­głym tygo­dniu, sły­sza­łam, jak roz­ma­wiasz z jedną sta­ruszką i przy­szło mi do głowy, że wła­śnie ty jesteś osobą, która mnie zro­zu­mie, wysłu­cha, a przy tym nie osą­dzi.

– Grace, jest mi bar­dzo przy­kro z powodu tego, co się tobie przy­da­rzyło, ale naprawdę nie potrze­buję sta­rych ubrań two­jego wujka. Nie mam poję­cia dla­czego, ale nikt nie chce ich kupo­wać. I przede wszyst­kim nie chcę tego paska. Nie wie­rzę w czarną magię, ale jestem pra­wie gotowa uznać, że on żyje wła­snym życiem. A jeśli udu­sił bied­nego Geof­freya Per­kinsa, to kto zagwa­ran­tuje, że nie udusi kolej­nej osoby, która go kupi?

– Musisz go przy­jąć. To pre­zent ode mnie. Nie rozu­miesz? Założę się o wszystko, że ten pasek udu­sił go, ponie­waż chciał do mnie wró­cić. On ma wielką moc i potrafi zapew­niać bez­pie­czeń­stwo oso­bom bez­bron­nym. Per­kins praw­do­po­dob­nie pró­bo­wał mu unie­moż­li­wić ucieczkę.

– Grace, ja go nie chcę. Zabierz go z mojego sklepu i pozbądź się go w jakiś inny spo­sób. Potnij go na kawałki. Spal go. Spłucz z wodą w muszli klo­ze­to­wej. Mało mnie obcho­dzi, co z nim zro­bisz. I zabierz stąd rów­nież resztę rze­czy po twoim wujku.

Grace wstała.

– Za późno – powie­działa. Wska­zała pal­cem Lil­lian i oznaj­miła: – Kaluttu Nerik­kum jest teraz twój. Unakku en paricu. Kobieta z Magicz­nego Lustra powie­działa mi, że wła­śnie te słowa mam wypo­wie­dzieć, kiedy znajdę kogoś, komu będę chciała prze­ka­zać pasek. One zna­czą: „To jest mój pre­zent dla cie­bie”.

– Grace… – zaczęła Lil­lian i rów­nież wstała.

Grace jed­nak odwró­ciła się i szybko poszła ku drzwiom.

– Joyce, zatrzy­maj ją! – krzyk­nęła Lil­lian.

Joyce upu­ściła płyty kom­pak­towe, które ukła­dała na pół­kach i spró­bo­wała zła­pać Grace za rękaw, ale ta ode­pchnęła ją z taką siłą, że wolon­ta­riuszka stra­ciła rów­no­wagę i zato­czyła się na wie­szak z płasz­czami. Zanim zdo­łała odzy­skać pion, Grace wyszła ze sklepu i znik­nęła na ulicy.

Lil­lian pobie­gła za nią, ale chod­ni­kiem prze­cho­dziło teraz tak dużo osób robią­cych zakupy, że nie mogła się nawet zorien­to­wać, w któ­rym kie­runku dziew­czyna poszła.

Powoli wró­ciła do sklepu. Skoro Grace nie chciała pozbyć się paska, Lil­lian musi to zro­bić sama. Może przyj­mie go z powro­tem kobieta z Magicz­nego Lustra. Jeśli nie, oso­bi­ście potnie go na drobne kawałki.

– Co się wła­ści­wie stało? – zapy­tała Joyce, lekko zaczer­wie­niona.

Lil­lian nie odpo­wie­działa jej, ale pode­szła do stołu. Paska już na nim nie było. Czy powinno ją to ucie­szyć czy zmar­twić? Pochy­liła się i zaczęła szu­kać pod sto­łem, pod wie­sza­kami peł­nymi ubrań i na pół­kach, ni­gdzie go jed­nak nie zna­la­zła.

Jakie słowa nale­żało wypo­wie­dzieć przy prze­ka­zy­wa­niu paska komuś innemu? Unakku en paricu. Posta­no­wiła je zapa­mię­tać, tak na wszelki wypa­dek.

Tego wie­czoru Lil­lian musiała spo­rzą­dzić tygo­dniowy bilans sprze­daży, więc została w skle­pie do póź­nych godzin. Kiedy zamy­kała księgi, Joyce już od dawna była w domu, a za oknami pano­wały ciem­no­ści. Ulica była pra­wie pusta, prze­jeż­dżały tylko nie­liczne samo­chody.

Wyłą­czyła świa­tła, uru­cho­miła alarm i po raz ostatni zlu­stro­wała wzro­kiem sklep. Następ­nie wyszła na zewnątrz i sta­ran­nie zamknęła drzwi na oba zamki.

Kiedy się odwró­ciła, zaata­ko­wał ją zwa­li­sty, łysy męż­czy­zna w czar­nej pucho­wej kurtce. Z taką siłą pchnął ją na drzwi sklepu, że usły­szała trzask szkła. Nie zoba­czyła wyraź­nie jego twa­rzy, ponie­waż lampa uliczna była za jego ple­cami, ale dostrze­gła błysz­czące oczy i wyczuła w jego odde­chu odór piwa i tyto­niu z tanich papie­ro­sów.

– Zostaw mnie! – zawo­łała i zaczęła ude­rzać pię­ściami w jego kurtkę.

On jed­nak zaci­snął lewą dłoń na ustach Lil­lian, wsu­nął palce pomię­dzy jej wargi aż pod zęby i prawą ręką roze­rwał zapię­cie płasz­cza. Chciała osu­nąć się na kolana, ale napast­nik ją uprze­dził i zadarł rąbek weł­nia­nej sukienki, a potem wsu­nął palce pod wszy­wany pasek jej raj­stop.

Ugry­zła go w palce.

– Suka! – wark­nął i ude­rzył jej głową w drzwi, przez co Lil­lian nie­mal doznała wstrzą­śnie­nia mózgu. – Milcz i uwa­żaj się za szczę­ściarę! – powie­dział, try­ska­jąc śliną na jej twarz.

Zdo­łał do połowy uda roze­rwać raj­stopy na jej nodze. Jed­no­cze­śnie moc­niej przy­ci­snął się do Lil­lian i zło­żył mokry poca­łu­nek na jej policzku, bole­śnie kłu­jąc ją twar­dym zaro­stem.

Nie­mal w tym samym momen­cie gwał­tow­nie zadrżał, jakby dopadł go napad padacz­kowy. Przez uła­mek sekundy był sztywny, od stóp po czu­bek głowy, a potem gwał­tow­nie zakasz­lał, jakby w ustach miał gęstą flegmę. Nie­zgrab­nie wycią­gnął palce z jej ust, prze­stał naci­skać na uda i cof­nął rękę spod sukienki. Char­cząc, zro­bił dwa chwiejne kroki do tyłu.

Lil­lian natych­miast odbie­gła od drzwi, ale męż­czy­zna nawet nie pró­bo­wał jej zatrzy­mać. Obiema rękami doty­kał swo­jej szyi, chry­piał i popi­ski­wał, co przy­po­mi­nało odgłosy, które można usły­szeć w warsz­ta­cie, kiedy ślu­sarz dora­bia klu­cze. Z ust męż­czy­zny wysu­nął się biały język, a jego oczy zaczęły pęcz­nieć, jakby za chwilę miały wystrze­lić z oczo­do­łów.

Cały czas się cofa­jąc, Lil­lian dostrze­gła na jego szyi coś sre­brzy­stego. To była sprzączka z pyto­nem. Męż­czy­znę dusił pasek, Kaluttu Nerik­kum.

Po chwili upadł z łosko­tem na chod­nik i jesz­cze przez kil­ka­na­ście sekund kopał pię­tami w beto­nowe płytki. Widziało go kil­koro nasto­lat­ków prze­cho­dzą­cych po dru­giej stro­nie ulicy, ale szybko odwró­cili głowy, ponie­waż doszli chyba do wnio­sku, że to po pro­stu pijak.

Męż­czy­zna uniósł dłoń ku Lil­lian i zdo­łał wychar­czeć:

– Pomóż mi! Pro­szę! Pomóż mi!

Stała zale­d­wie pięć metrów od niego, ale nie reago­wała. Teraz już wie­działa, co musiała czuć Grace, kiedy patrzyła, jak pasek dusi jej wujka. Była zimna i bez­li­to­sna. Ni­gdy wcze­śniej tak się nie czuła i była ogrom­nie zasko­czona wła­sną bez­dusz­no­ścią.

Męż­czy­zna jesz­cze raz zachar­czał, a potem odrzu­cił głowę do tyłu. Jego ręce spo­częły bez ruchu na chod­niku. Było oczy­wi­ste, że nie żyje.

Lil­lian wycią­gnęła z kie­szeni iPhone’a, zamie­rza­jąc zadzwo­nić na numer alar­mowy. W tej samej chwili jed­nak pasek roz­wi­nął się z szyi męż­czy­zny i zaczął peł­znąć po chod­niku w jej kie­runku.

„Dopóki będę miała ten pasek, on zawsze będzie mnie chro­nił, a jeżeli ktoś zechce mnie skrzyw­dzić, pasek dopil­nuje, żeby nie spró­bo­wał tego już ni­gdy wię­cej”.

Sprzączka o kształ­cie głowy pytona dotknęła jej buta. Lil­lian wahała się przez chwilę, lecz potem pochy­liła się i go pod­nio­sła. Ema­no­wała z niego dziwna sprę­ży­stość i siła, jakby był wężem.

Sze­roko roz­pięła płaszcz i owi­nęła pasek wokół talii. Pyton znów jakby zja­dał wła­sny ogon. Lil­lian wciąż drżała po gwał­tow­nej napa­ści, szu­miało jej w gło­wie, bo prze­cież przed chwilą ude­rzyła nią w drzwi, ale dzięki paskowi ogar­nęły ją poczu­cie siły i zara­zem spo­kój połą­czony z pew­no­ścią, że nic złego już ni­gdy nie może się jej przy­da­rzyć. Wsu­nęła tele­fon z powro­tem do kie­szeni.

– „Pew­nego dnia zostanę anio­łem, tylko pocze­kaj!” – zaśpie­wała cicho, wyłącz­nie dla sie­bie, zmie­rza­jąc szyb­kim kro­kiem na sta­cję, żeby zła­pać ostatni pociąg do domu. – „Ale teraz wciąż żyję i cie­szę się życiem!”

Prze­ło­żył Piotr Kuś

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Days of Utter Dread

Copy­ri­ght © GRA­HAM MASTER­TON (Stran­gle­hold, Half Sick of Sha­dows, On Gra­cious Pond, Natio­nal Balance, Cut­ting the Mustard, A Por­trait of Kasia, The Gre­atest Gift, Epi­phany, The Red But­cher of Wroc­law, Che­ese­boy) 2024

Copy­ri­ght © DAWN G. HAR­RIS (Stran­gle­hold, Cut­ting the Mustard) 2024

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book trans­la­tion and edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Opra­co­wa­nie gra­ficzne serii: Iza­bella Mar­ci­now­ska

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Krzysz­tof Rych­ter

Foto­gra­fia na okładce

© Abi Symons/Arcan­gel

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dni śmier­tel­nego stra­chu, wyd. I, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-886-1

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer