Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W latach osiemdziesiątych Magda Roztocka mieszkała w małym mieście na Mazurach i marzyła o tym, żeby kiedyś mieć własną restaurację. Pod okiem doświadczonej szefowej kuchni uczyła się fachu i projektowała swoją przyszłość. Czy plany osiemnastolatki mogły się spełnić, kiedy Polska wkraczała w szalony czas przemian lat dziewięćdziesiątych? Trzydzieści lat później jej córka Marianka także staje przed pierwszymi życiowymi wyborami. Czy miłość i przyzwoitość mają tylko jeden kolor skóry, a dopiero śmierci jest dokładnie wszystko jedno? Czy tolerancja maszeruje ulicami wyłącznie z kubkiem dyniowej latte w ręku, czy też może mieć smak kugla w piątkowy szabas? I w końcu, czy w ogóle istnieje przyjaźń i miłość do grobowej deski?
Trzecia i ostatnia cześć komedii funeralnej o szalonym konsorcjum domu pogrzebowego, kwiaciarni i firmy cateringowej. I tym razem zajrzycie do domu pogrzebowego od kuchni! Szef kuchni poleca!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Chociaż raz
warto umrzeć z miłości.
Chociaż raz.
A to choćby po to,
żeby się później chwalić znajomym,
że to bywa.
Że to jest.
…Umrzeć.
Leżeć w cmentarzu czyjejś szuflady
obok innych nieboszczyków listów
i nieboszczek pamiątek
i cierpieć…
Cierpieć tak bosko
i z takim patosem,
jakby się było Toscą
lub Witosem.
…I nie mieć już żadnych spraw
i do nikogo złości.
I tylko błagać Boga, by choć raz,
choć jeszcze jeden raz
umrzeć z miłości.
Agnieszka Osiecka Umrzeć z miłości
Moim Rodzicom
CZĘŚĆ PIERWSZA
APERITIF
(od łac. aperire – otwierać) – preludium do dania głównego, może być serwowany w formie alkoholu i przekąsek. Ulubiony aperitif Magdy to Aperol Spritz – na trzy części prosecco dodajemy dwie części aperolu i jedną wody gazowanej. Wlewamy do dużego kieliszka, wypełnionego lodem i udekorowanego plasterkiem soczystej pomarańczy. Do tego dodajemy świeże oliwki.
Rozdział pierwszy
– Poproszę drygin – długonoga brunetka zamknęła kartę i zdecydowanym ruchem podała ją Magdzie.
– Co takiego? Nie usłyszałam, przepraszam – zdziwiła się lekko Magda.
– Drygin – powtórzyła niecierpliwie klientka.
– A może mi to pani pokazać w karcie? – zapytała kelnerka niepewnie.
Brunetka przewróciła oczami, otworzyła kartę i stuknęła w nią długim czerwonym pazurem.
Magda nachyliła się nad stołem. Karta była otwarta na menu alkoholi, a pazur stukał w napis: Dry gin 50 ml. Magda tylko zamrugała szybko oczami i bez słowa zabrała kartę.
– Już podaję.
Podeszła do barmana, rzuciła kartę na stół kelnerski i uśmiechnęła się szeroko.
– Pani prosi o drygin – powiedziała, a barman, oparty łokciami o blat, drgnął.
– O co?
– O drygin. Pięćdziesiątkę.
– A skąd ja mam ci to wziąć? Co to jest w ogóle?
– Dżin. Wytrawny. Draj-dżin. Dry-gin – przesylabizowała.
– Dobry Boże – westchnął barman. – Ma być z tonikiem czy bez niczego?
– Jakby miał być z czymś, to nie byłby to drygin. Bardzo jestem ciekawa, czy wypije.
– Wątpię, żeby stała się zagorzałą fanką – mruknął barman i sięgnął po kieliszek do wódki. – Może jej chociaż cytryny dołożę.
Klientka umoczyła usta, skrzywiła się mimowolnie i odstawiła kieliszek na stół. Magda przypatrywała się, jak kobieta morduje się ze swoim dryginem dwadzieścia minut, sącząc napój i krzywiąc się przy każdym łyku. Pomyślała, że pewnie przyjechała do stolicy, tak jak ona kiedyś, z jakiejś małej miejscowości i próbuje po omacku korzystać z atrakcji wielkiego miasta.
Pewnej soboty, kiedy przyszła do pracy, menedżer restauracji właśnie rwał sobie włosy z głowy. Nie zjawił się pomocnik kucharza, a drugi leżał w szatni, pijany w sztok i nie docierało do niego żadne ludzkie słowo.
– Cała sala rezerwacji – jęknął menedżer. – Skąd ja mam wziąć człowieka na już?
– Sam nie dam rady – zastrzegł Igor, który pełnił funkcję kucharza zmianowego.
– A Jadzia? – zapytała o drugą kucharkę Magda.
– Ma wesele syna – jęknął menedżer. – A Jagoda i Krzysiek pojechali nad morze. Chyba sam stanę!
– Jeszcze czego – burknął Igor. – Szef nawet noża nie umie trzymać. Kiedyś szef miał tylko marchewkę pokroić, to pogotowie przyjechało.
– To co zrobić? – jęknął menedżer. – Wysłałem wiadomości do wszystkich na pejdżery, ale nikt nie oddzwania.
– Może ja pomogę ? – zapytała Magda nieśmiało.
– Ty? – zdziwili się unisono Igor i szef.
– No, coś tam potrafię, pracowałam jako pomoc – zaczęła niepewnie Magda.
– Idź – zdecydował szef. – Zastępstwo za ciebie szybciej znajdę.
Igor za to spojrzał na nią nieufnie i lekko się skrzywił.
– Znasz chociaż menu?
– No przecież muszę znać, skoro zachwalam je klientom. Wiem, jak danie powinno wyglądać. Daj mi szansę.
Igor, który i tak nie miał innego wyjścia, zrezygnowany kiwnął głową.
– Ale szef płaci trzy razy taką stawkę jak za kelnerowanie! Skoro nie mam napiwków!
Menedżer tylko jęknął i odesłał ich do kuchni. Nie musiał wiedzieć, że kucharze i pomoce mieli odpalany procent od kelnerów.
Magda była w siódmym niebie. Miała pracować w kuchni, w stolicy, w jednej z najbardziej znanych restauracji! Igor westchnął i kazał jej przygotować warzywa. Zerkał spod oka, jak sobie radzi, i z każdym ruchem jej noża nabierał otuchy, że ten plan może wypalić.
Tymczasem Magda umordowała się trzy razy bardziej niż podczas kelnerowania. Igor jej nie chwalił, ale wydawał coraz bardziej skomplikowane polecenia. Od pary włosy skręciły jej się w sprężynki, miała dwa poparzenia na nadgarstku, bo nie wiedziała, jak wyciągnąć ziemniaki z frytury, i jedno małe rozcięcie na palcu wskazującym, bo za szybko siekała natkę. O północy, kiedy zamykali kuchnię, była zgrzana, zmęczona i bardzo zadowolona.
– Dobra robota – mruknął Igor. – Może zamienisz na stałe salę na kuchnię?
Magda się uśmiechnęła.
– Pogadam z szefem.
Przybiła piątkę z Igorem i poszła się przebrać. Kiedy wracała do akademika, zastanawiała się, jak bardzo przejście do kuchni zmniejszy jej zarobki. Jako kelnerka dostawała całkiem przyzwoite napiwki. Najbardziej lubiła duże grupy cudzoziemców. Zwykle składali się na rachunek i każdy dorzucał nieco więcej niż powinien. Kiedyś dostała napiwek, który wystarczył jej na zapłacenie akademika za cały miesiąc. Doszła do wniosku, że może uda jej się ustalić z menedżerem, że będzie pracowała trzy dni w tygodniu jako pomoc kucharza i trzy dni jako kelnerka.
I tak zaczęła się uczyć, jak przygotować owoce morza, wołowinę, królika czy jagnięcinę. Pracowała z produktami, o których w Orzycu nikt nie słyszał. Kto by tam chciał jeść robaki albo rybie jaja? Ale robaki, a w zasadzie krewetki, małże i kalmary smakowały wspaniale. Co prawda, dopiero kiedy nauczyła się, że na patelnię wrzuca się je dosłownie na kilkadziesiąt sekund przed podaniem. Pierwsze krewetki smażyła dwadzieścia minut, aż się trzykrotnie skurczyły. Kiedy Igor to zobaczył, podszedł, wyrwał jej patelnię i wyrzucił wszystko do śmietnika.
– Zabójczyni – szepnął z wyrzutem, a potem wygrzebał jedną krewetkę ze śmietnika i kazał jej zjeść. Była ohydna, gumowata i sucha. Wziął nową patelnię, nalał troszkę oliwy z oliwek, dołożył klarowane masło, wrzucił drobno posiekane czosnek i chili. Po chwili dorzucił krewetki, smażył może z minutę, zdjął z ognia i posypał kolendrą. Podał jej patelnię i zachęcił, żeby spróbowała. Smak ją oszołomił.
– To jest… To jest obłędne! – wydukała, oblizując palce.
Igor wzruszył ramionami, rzucił znaczące spojrzenie w stronę kosza na śmieci i wrócił do pracy.
Magdalena Roztocka była wysoką, szczupłą blondynką z długimi włosami, które najczęściej wiązała w koński ogon. Miała duże niebieskie oczy w ciemnej oprawie i pokaźny biust. Nic dziwnego, że dobrze sprawdzała się w kelnerowaniu; jej fizyczne atuty były nie do przecenienia. Prawda bowiem jest taka, że im atrakcyjniejszy kelner, tym większe dostaje napiwki. Jest to naturalnie seksistowskie, ale dotyczy proporcjonalnie i sprawiedliwie obu płci. Chociaż najpiękniejszy nawet kelner nie otrzyma napiwku, jeśli będzie niemiły.
Magda przyjechała do Warszawy na studia w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na wydziale Technologii Żywności i Żywienia Człowieka. Od najmłodszych lat pasjonowała się gotowaniem i na każde pytanie, kim chce zostać w przyszłości, odpowiadała, że szefową kuchni.
Marzyła, że kiedyś będzie miała własną restaurację.
Do realizacji swoich planów podeszła bardzo poważnie. Pierwszym krokiem była przeprowadzka z mazurskiego Orzyca do stolicy, drugim – wybór studiów, najbliżej związanych z szeroko pojętym przygotowywaniem żywności. Pełne politowania komentarze, że po takiej szkole będzie pracowała albo w spółdzielni mleczarskiej, albo w zakładach rybnych, nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie zamierzała wracać po studiach do Orzyca, gdzie od zawsze królowała jedna restauracja, Mazurska, gdzie niezastąpiona szefowa kuchni, pani Jadzia, serwowała mięsa, których nazwy, nie wiadomo dlaczego, wywodziły się od średniowiecznych urzędników, czyli stek kasztelana, zraz sołtysa czy kotlet wojewody.
Mama Magdy pracowała tam jako kucharka.
Było to najbardziej eleganckie miejsce na kulinarnej mapie tego miasta, które nawet swego czasu biło się z sukcesem o Złotą Patelnię. Trofeum to wisiało wyraźnie wyeksponowane na ścianie i przyciągało pełne szacunku spojrzenia.
Magda często tam wpadała i – oczarowana nowocześnie wyposażoną kuchnią – pomagała, na ile potrafiła.
Stali bywalcy mogli spróbować kultowego kotleta belwederskiego, czyli schabu zawijanego z szynką i serem. Serwowano tam również nowinkę kulinarną, taką jak krem z pieczarek, ale mało kto się do tego dania przekonywał. Co to w końcu za zupa, przecierana taka, jak dla obłożnie chorego. Normalny, zdrowy człowiek ma zęby, to może pogryźć warzywa, nie trzeba ich miksować jak – nie przymierzając – dla niemowlaka albo babci staruszki.
Argumenty, że to przecież taka elegancka zupa krem, kwitowano pobłażliwymi uśmiechami.
– Już tam, elegancja wielka. Co to, panom hrabiom się gryźć nie chce? Krem to może być sułtański, a nie z pieczarek!
Wiadomo przecież, że elegancki obiad to porządny kotlet, nadziany szynką i serem oraz porządnie opanierowany i obsmażony w głębokim oleju. Do tego złote frytki. I nie jakieś tam z paczki, mrożone, ale z prawdziwych, świeżych ziemniaków. No i bukiet surówek. Już sama nazwa „bukiet” była elegancka.
Prowadzenie lokalu utrudniał system reglamentacji towaru, ale były specjalne przydziały dla restauracji. Kto pracował w takim miejscu, raczej biedy nie cierpiał. Magda w ogóle nie zastanawiała się, dlaczego w domu zawsze jest mięso, mleko, mąka czy cukier, skoro wszystko było na kartki.
Dziewczyna szybko stała się ulubienicą pani Jadzi, która burczała za każdym razem, kiedy ją widziała, udając, że tylko w kuchni przeszkadza i głowę zawraca. Ale ciągle miała dla niej jakąś robotę. Pokazywała, jak kroić mięso, jak robić dekoracje z marchewki, i zdradzała sekrety złota na kotletach.
Magda nigdy nie miała wątpliwości, że zostanie szefem kuchni. Chociaż pani Jadzia widziała ją w przyszłości jako swoją zastępczynię, to Magda nie wiązała przyszłości z Orzycem.
Widziała siebie raczej wśród gości we frakach i sukniach wieczorowych, których nieco brakowało w Mazurskiej. Goście siedzieli nad linem w śmietanie albo nad śledziem w oleju, w wełnianych czapkach, których z nieznanych przyczyn prawie nigdy nie zdejmowali z głów. Odbierało to nieco szyku tym kolacjom, chociaż bukiet surówek robił, co mógł, żeby to naprawić.
Kiedy Magda przyjechała do Warszawy, zamieszkała w akademiku, a że znała trochę angielski, zatrudniła się jako kelnerka w lokalu na Rynku Starego Miasta.
Tam odkryła, że jako przyszła właścicielka restauracji musi przede wszystkim poznać wszystkie triki kelnerów i kucharzy, którzy oprócz pensji i napiwków wyciągali co najmniej trzy razy tyle na różnego rodzaju przekrętach.
Królował wśród nich kelner Jurek, który nie miał żadnych oporów przed krojeniem klientów, zwłaszcza zagranicznych.
A kiedy dzięki szalonej inflacji nastąpiła w Polsce denominacja – zdarzało mu się zarobić w jeden dzień tyle, że mógł opłacić trzy czynsze za mieszkanie. Potrafił sprzedać w nocy paczkę papierosów za cenę dziesięć razy wyższą niż urzędowa, flaszkę za dwadzieścia razy więcej, rzadko kiedy nabijał cokolwiek na kasę, wystawiał lewe rachunki i przyjmował jedynie gotówkę. Nie gardził też walutą, przeliczając ją na zdenominowane złotówki po kosmicznych kursach.
Żeby właściciel knajpy się nie zorientował, że tyle rachunków idzie bokiem, cichaczem dokupowali w MAKRO towar i wstawiali go do magazynu, mając na nim przebitkę kilkuset procent. Jednak najważniejszą osobą w restauracji była pani Janeczka. Pracowała na zmywaku, a od jesieni do wiosny obstawiała szatnię. Znała się na wszystkich kelnerskich przekrętach i pobierała stosowny procent od każdej podejrzanej transakcji.
Magda, która studiowała dziennie, spędzała niemal każde popołudnie i wieczór w restauracji U Bohuna, której nazwę obcokrajowcy wymawiali „ju bocien” i która była otwarta do ostatniego klienta.
Kiedy należy zamykać, decydowała pani Janeczka, która wprawnym okiem oceniała stan trzeźwości klientów i potencjał zarobienia na nich grubszej kasy. Decyzja pani Janeczki była święta i ostateczna, więc ilekroć powiedziała, że pora zamykać, to wystarczało dziesięć minut, żeby z lokalu zniknęli wszyscy klienci.
Święte były też puste butelki po prawdziwym szampanie, których nigdy nie wyrzucano. Okazywano je upierdliwym klientom, którzy potrafili się awanturować, że trzecia kolejka była polana zwykłym winem musującym. Tak samo było z dwunastoletnią whisky, której używano bardzo oszczędnie, posiłkując się najczęściej czerwonym Jasiem Wędrowniczkiem, niezależnie od rodzaju zamówienia.
Barmani U Bohuna nie bawili się w żadne monety wklejane do miarek alkoholu, żeby nalać klientowi mniej do szklanki. Uczciwie nalewano tyle, ile trzeba, a że niekoniecznie to był zamówiony alkohol, to już naprawdę rzadko który klient się orientował. Pilnowano również, żeby pierwsza kolejka była zgodna z zamówieniem, tego wymagał w końcu etos barmana. Potem to już zwyczajnie szkoda było dobrego alkoholu na pijaków, którzy i tak nie rozróżniali smaków. Powszechnie zatem uważano, że U Bohuna pracują uczciwi barmani i restauracja niezmiennie cieszyła się znakomitą opinią.
Rozdział drugi
– To dwa steki poprosimy – klient popatrzył na nią z góry, co było niemałym osiągnięciem, bo siedział, a Magda stała.
– Jak mają być zrobione? – zapytała grzecznie.
– Mnie pani pyta, jak mają być zrobione? – facet zrobił wielkie oczy. – Pani zapyta kucharza!
– Oczywiście, przepraszam pana, nowa tu jestem – skłamała Magda. – A wolicie państwo, żeby były dobrze wysmażone czy może średnio?
– No chyba to jest dobra restauracja? – zapytała towarzysząca mu dziewczyna. – To wiadomo, że dobrze, a nie byle jak!
– Tak, słuszna uwaga, uczę się jeszcze – wymamrotała Magda. – Jakieś dodatki? Ziemniaki, frytki, warzywa?
– Ziemniaki to też warzywa – pouczyła ją dziewczyna, a Magda w duchu policzyła do siedmiu.
– To może najpierw zapytam o dodatek skrobiowy. Ziemniaki? Frytki?
– Dodajecie skrobię do posiłków? Jezu, myślałam, że to dobra restauracja. Chodź, skarbie, pójdziemy gdzie indziej, bo nas tutaj zatrują!
Dziewczyna zabrała torebkę i rzucając Magdzie oburzone spojrzenie, wyszła, a jej towarzysz podreptał za nią.
Zdarzali się też klienci, którzy byli namolni, a czasami wręcz agresywni, ale zwykle wtedy wchodziła do gry pani Janeczka. Była to osoba dość niska i korpulentna, więc jak się rozpędziła i nabrała prędkości, to nie można było jej zatrzymać. Wypadała z zaplecza na salę, lżyła napastującego niewyszukanymi słowy i bezceremonialnie kazała mu się wynosić. Klienci byli zazwyczaj tak zdziwieni interwencją czerwonej na obliczu, małej furii, że w pośpiechu opuszczali lokal, nie chcąc wdawać się z nią w pyskówkę. Zostawiali wtedy więcej gotówki, niż wymagał rachunek, i nigdy nie czekali na resztę. Pani Janeczka zabierała w takich sytuacjach pięćdziesiąt procent napiwku, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że zysk ten jest głównie zasługą jej zdecydowanych działań.
Z mniej namolnymi klientami Magda radziła sobie sama, odrzucając końskie zaloty, propozycje kolacji, wspólnej nocy lub możliwości zarobienia dodatkowych pieniędzy za rolę przewodnika po nocnej Warszawie. Kiedy jakiś oblech w wieku jej ojca zaczynał się ślinić na jej widok, pytała go zwykle o imię. I niezależnie od tego, jakie imię podawał, mówiła: „O! Tak ma na imię mój dziadek, pan nawet mi go trochę przypomina, chociaż on jest trochę młodszy!”.
Zwykle wystarczało.
Zdarzali się też klienci, którzy koniecznie chcieli pomóc. Tych Magda nie znosiła z całego serca. Każdy kelner wie, że noszenie ciężkiej tacy z kilkoma lub kilkunastoma szklankami to sztuka sama w sobie. Należy posiąść umiejętność balansowania tacy jedną ręką, żeby można było drugą po kolei zdejmować szklanki i stawiać przed klientem. Najgorsze, co można zrobić w takiej chwili, to próbować pomóc kelnerowi, zdejmując mu znienacka z jednej strony tacy ciężki kufel półlitrowego piwa. Cała wypracowana konstrukcja natychmiast traci równowagę i jeśli kelner nie zdąży złapać tacy obiema rękami, wszystko ląduje na podłodze.
Klientom Magdy dwukrotnie udała się sztuka wywalenia całej tacy z napojami, dopóki nie nauczyła się tego kontrolować. Za pierwszym razem potłukła zastawę, której wartość przekraczała jej dniówkę. Klient, który został oblany spadającym piwem, zażądał również zwrotu za rachunek z pralni.
Magda popłakała się wówczas na zapleczu, aż pani Janeczka kazała jej przestać się mazać, a nawet posunęła się do tego, że nie wzięła od niej tego dnia swojego świętego procentu.
W piątkowy wieczór cała restauracja była pełna. Przy wejściu, w szatni, królowała jak zwykle pani Janeczka, układająca pięciozłotówki od klientów w wysokie kominy. Szatnia generalnie była bezpłatna, tak jak toaleta, ale pani Janeczka kontestowała tę zasadę. Skrupulatnie egzekwowała piątaka za każdy płaszcz, a za futro nie wahała się przyjąć dyszki albo dwóch.
Magdzie też zdarzały się fuchy w szatni. Bardzo je lubiła. Człowiek siedział na tyłku cały wieczór, czytał książki albo się uczył, co jakiś czas brał lub wydawał płaszcz klienta, pobierając stosowną opłatę. Nic dziwnego, że pod koniec wieczoru pod szatniarskim blatem stało co najmniej sześć kominów, ułożonych z dziesięciu pięciozłotówek. Trzysta złotych, nieopodatkowanych, uczciwie zarobionych podczas czytania książek, to była naprawdę kupa forsy.
Pani Janeczka podniosła nagle czujnie głowę znad liczonych kominów, bo do restauracji weszła Gwiazda Kina. Gwiazdy mają to do siebie, że błyszczą światłem odbitym, potrzebują zatem odpowiedniej publiki, w której oczach mogą zobaczyć zachwyt. Gwiazda weszła, stanęła w drzwiach, rozłożyła ramiona i dźwięcznym głosem zawołała:
– Dzień dobry!
Pani Janeczka aż się wzdrygnęła i dwa kominy rozsypały się po podłodze.
– Żesz, twoja… – zaklęła.
Wszystkie oczy zwróciły się na Gwiazdę, która tanecznym krokiem podeszła do zarezerwowanego stolika, wyraźnie czekając, aż ktoś jej odsunie krzesło. Towarzysząca jej świta podreptała za nią. Magda podeszła, usadziła Gwiazdę wraz z towarzystwem, oddając im adekwatne do oczekiwań honory.
– Rozumiem, że pierwsze zamówienie gratis? – roześmiała się Gwiazda perliście i odrzuciła włosy do tyłu, tak że prawie wpadły do żurku osoby siedzącej przy sąsiednim stoliku.
– Lepiej! – zapewniła ją Magda, a Gwiazda obdarzyła ją aprobującym uśmiechem. – Dostaną państwo rabat na całe zamówienie!
Gwiazda zmroziła Magdę spojrzeniem. Pomysł na pierwsze zamówienie gratis był znacznie lepszy, bo chodzili tak od knajpy do knajpy, wszędzie zadowalając się pierwszą i jednocześnie ostatnią kolejką. Jej wzrok mówił wyraźnie, że przecież splendor, jaki wnosi Gwiazda ze sobą w momencie wejścia w skromne progi byle gównianej restauracji, jest chyba bezcenny. Magda klasnęła w dłonie i z radosnym uśmiechem zapytała:
– To co? Szampana? Najlepszego, rzecz jasna!
Gwieździe mina zrzedła i blask jakby nieco przygasł. Zastanawiała się chwilę i wykrzyknęła:
– Hej! Słuchajcie! A może pójdziemy tutaj obok, tam jest miejsce do tańczenia! Bo tutaj to sobie nie poszalejemy! – zrobiła srodze zawiedzioną minę i rzuciła Magdzie mordercze spojrzenie.
Świta przyklasnęła i wszyscy zaczęli się zbierać.
– Ach! Jaka szkoda! – westchnęła Magda, przykładając obie dłonie do policzków. – Taki splendor! Taka Gwiazda! Taki honor dla naszej restauracji! Może następnym razem!
Gwiazda rzuciła Magdzie spojrzenie wyraźnie mówiące, że następnego razu nie będzie, i całe towarzystwo opuściło lokal.
W poniedziałkowe popołudnia nie było za to zbyt dużego ruchu. Magda siedziała przy barze i czytała notatki z wykładu, kiedy do sali zajrzał jakiś turysta z dużym plecakiem.
– Dzień dobry! Czy można tu coś zjeść?
– Tak, oczywiście, zapraszam.
Turysta wyraźnie się ucieszył, zdjął plecak i postawił obok stolika. Magda zeskoczyła z barowego stołka i sięgnęła po kartę, kiedy pani Janeczka syknęła na nią.
– Ty, muszę dziś wcześniej wyjść, poradzicie sobie ze zmywaniem?
– Jasne – Magda kiwnęła głową. W poniedziałki zamykali najczęściej przed północą, bo lokal świecił pustkami. – Spoko, damy radę.
Odwróciła się, żeby zanieść kartę nowemu gościowi, i otworzyła usta ze zdumienia.
Gość wyciągnął z plecaka własne kanapki, rozłożył je na stoliku i pochłaniał je z wyraźnym zadowoleniem.
– Tak się cieszę – powiedział do niej turysta między jednym a drugim kęsem – że mogłem sobie przysiąść. Wszędzie mnie przeganiali. A pani taka miła i się zgodziła – uśmiechnął się szeroko, aż kawałek mortadeli wypadł mu z ust na stolik. – Oj, przepraszam!
Magdzie na chwilę odebrało głos, ale nie miała serca go wyrzucać.
– Może chociaż herbaty pan się napije? – zapytała słabo.
– Nie, nie, nie mam za dużo pieniędzy, wie pani. Zjem sobie i zaraz pójdę.
Magda podeszła do ekspresu i nalała wrzątku do kubka. Położyła na talerzyku torebkę herbaty English breakfast, plasterek cytryny i zaniosła mu do stolika.
– Na koszt firmy.
– O jejku! Bardzo dziękuję! Pani naprawdę taka miła! – ucieszył się turysta, otwierając kopertę z herbatą. – Herbatę to ja lubię, wie pani. Ale tych wymyślnych drinków to nie rozumiem. Wczoraj przyjechałem i wszyscy mnie namawiali, żebym jednego drinka chociaż spróbował, no to wziąłem. Taka dziwna nazwa… A wiem! Moczajto. Ale wie pani, nie bardzo mi to smakowało. Nie dość, że same takie niedojrzałe cytryny dostałem, nie to co tutaj, u pani, to jeszcze ta bułka tarta… w zębach okropnie chrzęściło! No czego to ludzie nie wymyślą, naprawdę! – pokręcił głową z niedowierzaniem, wrzucił cytrynę do herbaty i znowu uśmiechnął się do Magdy. – Bo ja tu z wycieczką przyjechałem. Ale już dziś wracamy, długa droga w autobusie, wie pani. Ale dziękuję, że mogłem sobie na chwilę usiąść. No i za herbatę z prawdziwą cytryną! Jeszcze raz bardzo dziękuję, będę leciał, bo jeszcze nie zdążę na zbiórkę.
Pomachał jej i wyszedł. Magda zachichotała i odmachała ze szczerą sympatią.
Kilka minut później weszła para. Ona, ubrana w obcisłe legginsy i bluzeczkę odsłaniającą pępek, miała może ze dwadzieścia lat. On był co najmniej dwa razy starszy od niej i nadzwyczaj z siebie zadowolony.
Usiedli przy tym samym stoliku, przy którym siedział przed chwilą przemiły turysta.
Facet pstryknął na Magdę palcami.
Podeszła do nich z kartami.
– Dzień dobry państwu.
– Ja chcem ekspresso z bejlejem – zaordynowała pewnym głosem dziewczyna.
– Jaką najdroższą whisky macie? – zapytał jej towarzysz, nie zaglądając do karty.
– Polecam piętnastoletniego single malta… – zaczęła Magda.
– Może być. Z colą i onderok.
– On the rocks? – upewniła się.
– No przecież mówię.
– Już podaję – Magda uśmiechnęła się grzecznie i wróciła do barmana.
– Czerwonego jasia mu nalej z colą i na lodzie – mruknęła i dodała szeptem, jak wyglądało prawdziwe zamówienie. Barman kiwnął głową, sięgnął po butelkę Highland Park i udał, że ją odkręca.
Para zaczęła się migdalić przy stoliku. Magda bez słowa zaniosła im zamówienie, zastanawiając się smutno nad przekrojem klienteli na warszawskiej Starówce. Dziewczyna wyginała się na krześle jak rosyjska gimnastyczka. Facet łyknął w amoku whisky, zakrztusił się i zaczął kaszleć, pokazując Magdzie, żeby go uderzyła w plecy. Zrobiła to z największą przyjemnością. Chętnie zdzieliłaby go kijem bejsbolowym, ale nie mając na podorędziu kija, włożyła w uderzenie ręką całe serce.
– Jezu! Co pani! – wycharczał facet, łapiąc się dramatycznie za bok. – Chce mnie pani zabić?
– Skąd taka myśl? – zdziwiła się teatralnie. – Chciałam tylko pomóc. I chyba pomogłam?
Facet rzucił jej urażone spojrzenie, ale jego kicia znowu zaczęła się gibać i giąć jak trzcina, więc wrócił do przerwanych przez whisky czynności. Para oderwała się od siebie, coś poszeptała i po chwili zeszła do toalety, ale Magdzie nie chciało się za nimi lecieć, a potem kłócić. Była pewna, że i tak za dziesięć minut będzie po robocie, i nie myliła się. Dziewczyna wróciła, poprawiając topik, a mina faceta świadczyła, że w jego przekonaniu spisał się znakomicie. Poprosili o rachunek, który wyniósł siedemdziesiąt złotych, facet rzucił na stół stówę i wyszli.
Rozdział trzeci
Magdzie brakowało czasu dla siebie. Od rana miała zajęcia na uczelni, po południu leciała do Bohuna na jedną ze swoich szycht jako kelnerka, pomoc kucharza lub szatniarka. Nie zdarzało się, żeby kończyli przed północą, a Magdę czekał jeszcze kurs nocnym autobusem do akademika. Którejś nocy wracała ze Starówki z bandą kompletnie zalanych studentów i kiedy jeden z nich narzygał jej na buty, zdecydowała, że oto nadszedł czas na zakup własnego auta.
– …szepraszam, siężniczko – wybełkotał pijak, starając się zetrzeć pawia rękawem kurtki.
Magda skrzywiła się i odwróciła głowę, obiecując sobie w duchu, że w ciągu najdalej dwóch tygodni zmieni środek lokomocji na własny.
Siedmioletniego malucha w kolorze yellow bahama kupiła od starszego pana, który zapewniał, że jeździł nim jedynie po zakupy w niedzielę, i wyglądało na to, że nie mijał się z prawdą. Autko było bardzo zadbane, zimowało pod pokrowcem, srebrne zderzaki były wypucowane i lśniące. Do tego miało wyciągane z deski rozdzielczej radio Safari, więc Magda nie posiadała się z radości. Wreszcie mogła pospać godzinę dłużej, bo po pracy szybciej wracała do domu i mogła później wstawać na zajęcia. Co prawda nadal nie miała czasu dla siebie, ale widziała w tym też dobre strony, bo oznaczało to również brak czasu na wydawanie pieniędzy.
Nigdzie nie wyjeżdżała, nie kupowała sobie nowych ciuchów, pieniądze szły jedynie na benzynę. Kominy gotówki rosły. Ulokowała je na wszelki wypadek w banku, obawiając się, że akademik to nie jest najbezpieczniejsze miejsce dla takiej ilości forsy. Pracowała całe studia, również w wakacje, wpadając jedynie na kilka dni w roku do Orzyca. Dyplom obroniła z wynikiem bardzo dobrym i jako świeżo upieczona magister inżynier technologii żywienia zaczęła się zastanawiać, co robić dalej.
Nie porzuciła marzenia o otwarciu własnej restauracji, ale czuła, że ma zdecydowanie za mało doświadczenia w zarządzaniu, żeby rzucać się na aż tak głęboką wodę. Bała się stracić z takim wysiłkiem zarobione pieniądze i zastanawiała się, czy na początek nie poszukać wspólnika, z którym mogłaby dzielić sukcesy i ryzyko. Przeglądała ogłoszenia o pracy, kiedy w oko wpadł jej anons wielkiej, międzynarodowej firmy, która szukała menedżerów w zarządzaniu siecią restauracji. To było to.
W latach dziewięćdziesiątych międzynarodowe korporacje pchały się na polski rynek niczym gołębie do chleba na krakowskim rynku. Nie było fachowców, którzy znali się na zarządzaniu, wszyscy uczyli się na własnych błędach, a korporacyjni menedżerowie szastali kasą na szkolenia i wyjazdy wszelkiej maści. Magda jeździła po całym świecie, oglądając stołówki i kuchnie we francuskich szkołach, amerykańskich szpitalach, irlandzkich fabrykach, a nawet kolumbijskich więzieniach. Uczyła się, jak wygląda zbiorowe żywienie, czym różni się restauracja w centrum biznesu od stołówki w fabryce papierosów. Poznawała nowe technologie, takie jak sous vide czy głębokie zamrażanie, systemy tacowe w szpitalach i live cook w hotelowych restauracjach. Chłonęła wiedzę jak gąbka.
Zrozumiała, że kelnerzy i kucharze mogli bezkarnie okradać właściciela restauracji U Bohuna, gdyż nie umiał on wprowadzić żadnych mechanizmów kontrolnych. Ale pojęła też, że wychodził z założenia, iż dopóki on przyzwoicie zarabia, to znaczy, że jego pracownicy znają pojęcie umiaru i nie przekraczają granic przyzwoitości.
Praca w korporacji dała jej ogromną wiedzę w zakresie administrowania kosztami, organizacji pracy, kontroli wydatków i pracy z ludźmi.
Z tymi ostatnimi było najgorzej.
– Witek jest nagrzany jak stodoła – syknęła Magda do kelnera Tośka. – Pójdę i go jakoś dyskretnie wyprowadzę od tyłu – westchnęła ciężko – I chyba go w końcu wyrzucę. Albo zabiję. Sama nie wiem.
Weszła do kuchni.
– Panie Witku, może pan pozwoli ze mną na sekundę na zewnątrz? – poprosiła, a Witek podniósł nieco mętny wzrok, kiwnął potakująco głową i ruszył za nią.
Stanęli na rampie dostawczej, tuż koło kontenerów na śmieci.
– Pan jest pijany – powiedziała spokojnie Magda do kucharza, który chwiał się lekko na nogach, ale nie wypuszczał z ręki wielkiego tasaka do mięsa. Biała czapka przekrzywiła mu się na głowie, kiedy pochylił się do szefowej, żeby lepiej słyszeć.
– Sze co? Sze niby ja? – prychnął i ręką, w której trzymał tasak, otarł ślinę z dolnej wargi, cudem tylko nie ucinając sobie nosa.
– Pan odłoży ten tasak – zaproponowała Magda, bo kucharz znowu się zachwiał. – I pójdzie do domu się wyspać.
– Wyszszszpać? Po co? Jestem bardzo, ale to bardzo wyszszpany.
Dla podkreślenia swoich słów machnął tasakiem, stracił równowagę i runął na kosze ze śmieciami. Kosze na śmieci, jak wiadomo, wykonane są ze sztucznego tworzywa, dość mocnego, ale jednak nie jest to pancerna korweta. Stęknęły pod ciężarem kucharza i z ogromnym hukiem przewróciły się na beton. Kucharz, ogromnie zdziwiony nagłą utratą pionu, złapał Magdę za ramię i pociągnął za sobą, nadal wymachując tasakiem jak Zorro szablą. Huknąwszy skronią w kant kontenera na śmieci, stracił kontakt z rzeczywistością i upadł bezwładnie, bezbłędnie trafiając głową w worek, w którym znajdowały się resztki surowej wątróbki. Worek pękł, wątróbka malowniczo rozbryzgała się dookoła, pokrywając krwistymi plamami kucharza, jego czapkę, oraz Magdę.
Niemal cały personel kuchenny oraz wszyscy kelnerzy wypadli na rampę zobaczyć, co się dzieje.
– Jednak go zabiłaś? – zapytał żałośnie Tosiek, patrząc na ciało kucharza, zakrwawioną Magdę i tasak, który leżał między nimi.
Magda spojrzała na niego ze złością, otarła twarz z krwawych resztek wątróbki i odwróciła się do pozostałego personelu.
– Tak jest. Taki koniec spotka każdego, kto przyjdzie do roboty pijany. Czy to jasne? – podniosła tasak, a gapie rozpierzchli się w popłochu.
Poszła do biura i zadzwoniła po pogotowie. Czekając na ratowników, ponuro zastanawiała się, skąd ma wziąć normalnych pracowników.
Od pewnego czasu bowiem nie było jakoś chętnych. Korzystała nawet z pomocy urzędu pracy, ale kierowano do niej głównie pijaków, ćpunów i złodziei, którzy nigdzie nie mogli zagrzać miejsca. Nierzadko zaś kandydaci jednocześnie i ćpali, i pili, następnie w transie robili burdy. A gdy troszkę przetrzeźwieli, to przychodzili coś ukraść, żeby mieć znowu na alkohol i narkotyki. Potrafili wynieść stalowy, stulitrowy garnek, wart mniej więcej osiemset pięćdziesiąt złotych i sprzedać na złomowisku za dwie dyszki. Magda odpalała co miesiąc dwie stówki pracownikowi złomowiska, który odkładał jej stalowy sprzęt kuchenny, przyniesiony przez zdesperowanych żuli. Kradli wszystko: chochle do zupy, stalowe pojemniki, blachy, dzbanki, bochenek chleba, puszkę groszku, gicz cielęcą, papier toaletowy i mydło w płynie. Przyłapani na gorącym uczynku, odgrywali sceny godne diwy operowej, zaklinając się na wszystko, że to dla chorej córki, umierającej matki albo niepełnosprawnego męża i, olaboga, to tylko ten jeden raz i na milion procent ostatni, niech nam pani da jeszcze szansę, bo córka, bo matka, bo niepełnosprawny brat.
Kobiety, jak zapiły i nie przyszły na swoją zmianę, to kolejnego dnia przybiegały, łapały się za głowę i urządzały przedstawienie, że to ten łajdak, knur cholerny, konkubent, zamknął w domu, klucze zabrał, bo powiada, że się puszczam. A gdzie ja tam się puszczam, pani kochana, ja nie mam czasu na puszczanie, ja pracować muszę, czasem tam może pójdę na materac z jednym czy z drugim, ale to zawsze po robocie, człowiek w końcu musi jakoś odetchnąć i jakiś leraks mieć, to normalne przecież, ale żeby się puszczać, to nigdy. Słowo honoru daję.
Magda doskonale wiedziała, że Witek, kiedy nie pił, gotował jak natchniony i tworzył kulinarne dzieła sztuki. Niestety, okresy, kiedy nie pił, robiły się coraz krótsze, aż doszło do tego, że nawet gdy przychodził trzeźwy i obwąchany przez Magdę zostawał dopuszczony do pracy, po dwóch godzinach już zaczynał odpływać. Miał kilka kryjówek, w których kitrał małpki i puszki z piwem. Choć Magda większość z nich znała i bezlitośnie czyściła, zawsze potrafił znaleźć jakąś mysią dziurę, w której chował swój mały zapasik.
– Ale co szefowa gada, jakie picie? Jedno piwo, żeby robota szła, to tak, ale żadnego picia nie ma, co szefowa wymyśla?
Kiedy korporacja zdecydowała się wejść z żywieniem w segment służby zdrowia, Magda zaczęła pracować po piętnaście godzin dziennie. Okazało się, że cała logistyka, związana z zamawianiem posiłków, ich produkcją, pakowaniem i dystrybucją, jest niezwykle skomplikowana. Kiedy musisz codziennie przygotować tysiąc śniadań, obiadów i kolacji, podzielonych na osiemdziesiąt różnych diet, zapakować i dostarczyć do trzech szpitali w okolicy, zlokalizowanych w siedmiu różnych budynkach, to musisz bardzo dokładnie wiedzieć, jak to zrobić. Każda pomyłka może być fatalna w skutkach. Magda nieraz rwała sobie włosy z głowy, bo kucharz używał jednej łyżki do mieszania zupy na diety podstawową i bezglutenową, przenosząc drobiny mąki do garnka, w którym nie miało prawa jej być wcale.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki