W proch się przewrócisz - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

W proch się przewrócisz ebook

Wawrzyńska Monika

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Relacja matki i córki rzadko bywa łatwa i najwyraźniej w niektórych przypadkach nawet śmierć niewiele pomaga.

Matka Michaliny, spokojnej pracownicy biura rachunkowego Kwity i Pity, potrafi wywrócić jej życie do góry nogami nawet zza grobu. Najwyraźniej usatysfakcjonowanie Stefanii Poręby było tak samo niemożliwe za jej życia, jak i po śmierci. Aby wypełnić ostatnią wolę matki, Michalina wyrusza w szaloną eskapadę po cmentarzach w celu wybrania najlepszego miejsca pochówku. Podróż z urną na tylnym siedzeniu samochodu obfituje w liczne niespodzianki, a Michalina, gdyby tylko wiedziała, co ją czeka, od razu wysypałaby prochy rodzicielki do kanału Żerańskiego. W życiu jednak naprawdę pewne są tylko śmierć i podatki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 200

Oceny
4,6 (19 ocen)
15
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
panibodzia

Z braku laku…

Zawiodłam się bardzo. Wątek dot. samej matki i perypetii po jej śmierci jest ok, ale wplecenie w tę opowieść wątku kryminalnego kompletnie mnie nie przekonało. Owa kryminalna historia jest stworzona w mojej ocenie. na siłę i jest tak nieprawdopodobna, że to aż razi. Dodatkowo zbyt zalatuje mi Chmielewską. Nie. Poprzednie pozycje Pani Moniki wciàgnęły mnie i niejednokrotnie naprawdę się uśmiałam. Przy tej do koñca dobrnęłam z wysiłkiem.
00
elicea

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Magia00

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna , tak jak poprzednie.
00



Prolog. Epitafium dla zdradzającego

Pro­log

Epi­ta­fium dla zdra­dza­ją­cego1:

Przed wscho­dem słońcadoszedł do końca.

Moja matka nie zno­siła ludzi. Była mizan­tropką, która mani­fe­sto­wała ogólną nie­chęć do ludzi jako ogółu, pogar­dzała gatun­kiem męskim, ale szcze­gól­nie nie zno­siła kobiet. Zwłasz­cza swo­jej szwa­gierki, tej wywłoki Joli, albo takiej jed­nej z naprze­ciwka, widocz­nej prze­cież z daleka pato­lo­gii, oraz całej swo­jej zde­ge­ne­ro­wa­nej rodziny, zwłasz­cza tych konu­sów od strony ciotki Basi.

Widy­wała się z nimi jedy­nie na pogrze­bach, na które, uwa­żała, wypa­dało jej cho­dzić, ale moje pyta­nia, po co tam idzie, zby­wała pogar­dli­wym mil­cze­niem i wzno­sze­niem oczu ku niebu.

– Jak ty nic nie rozu­miesz – wzdy­chała i cmo­kała języ­kiem, czym dopro­wa­dzała mnie do szału.

Ja z kolei mia­łam zaawan­so­waną mizo­fo­nię, czyli nad­wraż­li­wość na nie­które powta­rzalne dźwięki. Mogły być nawet ciche, ale w mojej gło­wie wybu­chały z mocą wodo­spadu i wywo­ły­wały nie­ade­kwatną reak­cję. Wyjąt­kowo źle dzia­łało na mnie cmo­ka­nie, sior­ba­nie, mla­ska­nie, pstry­ka­nie dłu­go­pi­sem czy kapa­nie wody z kranu. W szkole musia­łam się powstrzy­my­wać, żeby nie wyrwać nauczy­cie­lowi dłu­go­pisu z ręki, czło­wieka sior­bią­cego gorącą her­batę byłam gotowa tą her­batą oblać, a kiedy ktoś przy mnie zaczy­nał gryźć jabłko, to po pro­stu wycho­dzi­łam z sie­bie, żeby mu tym jabł­kiem nie wybić przed­nich zębów.

Przy łóżku nie mogłam mieć zwy­kłego zegarka, ponie­waż jego mia­rowe tyka­nie odpa­lało bombę w mojej gło­wie. O tym, że jest to cho­roba, dowie­dzia­łam się dopiero, kiedy skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat i wtedy też zapra­gnę­łam udu­sić wła­sną matkę, że się ze mnie całe życie naśmie­wała.

– Księż­niczka na ziarnku gro­chu! Prze­szka­dza jej wody kapa­nie! Ofe­lio! Idź do klasz­toru! Tam sobie ciszę znaj­dziesz, tylko jeść będziesz musiała we wła­snej celi, bo w refek­ta­rzu zabije cię gla­ma­nie i mla­ska­nie!

Cza­sem spe­cjal­nie mla­skała, patrząc mi w oczy i cze­ka­jąc, aż wyjdę z sie­bie albo przy­naj­mniej z kuchni.

Jeśli ktoś z rodziny długo do niej nie dzwo­nił, wie­szała na nim stada psów, że taki owaki, nic go nie obcho­dzi, mogłaby leżeć w kałuży krwi, nikt by się nie zain­te­re­so­wał, aż by ją wła­sne psy zja­dły. Oczy­wi­ście fakt, iż nie posia­dała żad­nych zwie­rząt, w ogóle nie był prze­szkodą w snu­ciu tych opo­wie­ści.

Jeśli ktoś dzwo­nił regu­lar­nie i dopy­ty­wał tro­skli­wie o zdro­wie i o samo­po­czu­cie, podej­rze­wała go o jakieś nie­cne zamiary albo przy­naj­mniej o wyjąt­kowe wścib­stwo. Czego to o wszystko wypy­tuje, co go to w ogóle obcho­dzi, wszystko musi wie­dzieć, co ona, z poli­cji czy co? Zaraz wszystko roz­gada, roz­ple­cie po całej rodzi­nie, ni­gdy nie umiała języka za zębami trzy­mać, nic dziw­nego, że mąż ją rzu­cił, nikt by z nią nie wytrzy­mał.

Pro­wa­dziła też swój sekretny zeszy­cik, gdzie latami zapi­sy­wała, kto zadzwo­nił do niej z życze­niami na uro­dziny i imie­niny. I sama na Boże Naro­dze­nie dzwo­niła tylko do tych osób, które pamię­tały o obu jej świę­tach, co skru­pu­lat­nie zazna­czała na czer­wono. Ste­fa­nia obcho­dziła imie­niny czter­na­stego maja, dzień przed popu­larną Zośką, i biada temu, kto nie pamię­tał.

Ta Zuzka to tylko w imie­niny zadzwoni, tak to się cały rok nie odzywa, nic ją poza tym nie obcho­dzi, na co komu takie życze­nia, nie­szczere, na siłę takie! A ta wywłoka Jola oczy­wi­ście w tym roku nie zadzwo­niła, w ogóle o niczym nie pamięta, tylko żeby do fry­zjera pójść i pazury sobie zro­bić, to o tym nie zapo­mni. Nic ją rodzina wła­sna nie obcho­dzi, taka jest z niej i żona, i matka! A ta jej córka taka sama, w mamu­się się wdała, ledwo z klasy do klasy prze­cho­dzi. No ale co dziw­nego, kiedy inte­li­gen­cję to się po matce dzie­dzi­czy, prze­cież z pustego to i Salo­mon nie naleje. Ale co się dzi­wić, jak kie­dyś przy­szli, to ja kró­lika zro­bi­łam na obiad porząd­nego, po pol­sku, w śmie­ta­nie, a ona pyta, gdzie skrzy­dełko! To ja się okrop­nie zdzi­wię, jak to dziecko w ogóle skoń­czy szkołę!

Mój ojciec prze­stał słu­chać matki mniej wię­cej dwa lata po ślu­bie. Wypra­co­wał sobie sys­tem para­wa­nów, za któ­rymi się ukry­wał, kiwa­jąc pota­ku­jąco głową. Matka nie ocze­ki­wała od niego udziału w dys­ku­sji, potrze­bo­wała jedy­nie mniej wię­cej usta­lić kie­ru­nek, w któ­rym powinna mówić, żeby nie wyglą­dało to na mono­log. Ojciec czy­tał lub oglą­dał to, co go inte­re­so­wało, kiwa­jąc co jakiś czas głową, żeby wyglą­dało, że jej słu­cha. Po kilku latach prze­stali zwra­cać już nawet na to uwagę, więc matka mówiła do sie­bie, odpo­wia­dała, kłó­ciła się i godziła, dosko­nale radząc sobie bez udziału ojca. Tata z kolei prze­stał kiwać głową i w ogóle nie słu­chał, co mówiła, więc tak się mijali w życiu i w kory­ta­rzu.

Ale trzeba przy­znać, że matka jed­nak zauwa­żyła, kiedy się spa­ko­wał i wypro­wa­dził do tej zdziry z bloku obok. I cho­ciaż była na niego śmier­tel­nie obra­żona, to gdy kop­nął w kalen­darz trzy mie­siące póź­niej na zawał serca, zor­ga­ni­zo­wała mu z roz­ma­chem pogrzeb, bo prze­cież wypa­dało. Nie zwra­cała uwagi na sąsia­dów, któ­rzy zna­cząco się uśmie­chali i szep­tali o powo­dach zej­ścia, przy­wdziała czarną suk­nię jak na wdowę przy­stało i nawet wydu­siła z sie­bie ze dwie łezki. Robiła wokół sie­bie tyle zamie­sza­nia, że nie zauwa­żyła, że w pogrze­bie bie­rze udział rów­nież zdzira, i ujrzała ją dopiero, kiedy trumna została opusz­czona do grobu. Matka na jej widok wcią­gnęła gwał­tow­nie powie­trze, rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu jakiejś broni i osta­tecz­nie wyrwała z rąk wią­zankę jakie­muś kole­dze ojca z pracy. Rzu­ciła się na zdzirę, tłu­kąc ją bez opa­mię­ta­nia tą wią­zanką z goź­dzi­ków po gło­wie i ramio­nach, sycząc przy tym jak roz­wście­czony grze­chot­nik.

– Uspo­kój się, ty wariatko! – wrza­snęła zdzira, co, jak się można było domy­ślić, wcale matki nie uspo­ko­iło, tylko ją jesz­cze bar­dziej roz­ju­szyło. Dysząc żądzą zemsty, ponow­nie się rozej­rzała i chwy­ciła wła­sny wie­niec, który kazała (bo wypada) przy­go­to­wać w kształ­cie serca, dobie­ra­jąc do niego pięć­dzie­siąt róż. Wie­niec miał ste­laż z tyłu, więc nie był bar­dzo lekki, matka się zachwiała, ale wzięła potężny zamach i nasa­dziła go zdzi­rze na głowę i ramiona, unie­ru­cha­mia­jąc ją dość sku­tecz­nie. Wie­niec, jako się rze­kło, był dość ciężki, więc zasko­czona zdzira gib­nęła się nad gro­bem raz i drugi, po czym z okrzy­kiem: „Jezu­sma­ria!” wle­ciała do środka. Na co matka, na­dal żądna krwi zdziry, wyrwała gra­ba­rzowi łopatę i sap­nąw­szy: „Zasy­pu­jemy! Szybko!”, zaczęła sypać zie­mię na trumnę ojca, głowę zdziry i wie­niec w kształ­cie serca.

Dopiero przy­tomny gra­barz, mar­twiąc się praw­do­po­dob­nie moż­li­wo­ścią utraty roboty, sta­now­czo ode­brał jej łopatę. Wszy­scy zaczęli się prze­py­chać, żeby pomóc wycią­gnąć zdzirę z grobu, więc zie­mia w kółko się obsy­py­wała i osta­tecz­nie jesz­cze dwie osoby wpa­dły do środka, a ksiądz zaczął się mar­twić, czy w tym zamie­sza­niu na pewno wszyst­kich wycią­gnęli. Jeśli zaś cho­dzi o mnie, to uwa­żam, że nie­po­trzeb­nie się napra­co­wa­łam nad wysu­bli­mo­waną ścieżką muzyczną, bo wystar­czyło puścić muzyczkę z Benny’ego Hilla.

Epi­ta­fia inspi­ro­wane twór­czo­ścią Mariu­sza Par­lic­kiego ze zbioru Wesołe epi­ta­fia i inne śmier­tel­nie nie­po­ważne wier­sze. [wróć]

Rozdział pierwszy. Epitafium dla księgowej

Roz­dział pierw­szy

Epi­ta­fium dla księ­go­wej:

Nocami salda uzgad­niała,aż się doigrała.

Nazy­wam się Micha­lina Poręba i pra­cuję w biu­rze rachun­ko­wym Kwity i Pity, gdzie osiem godzin sie­dzę przy kom­pu­te­rze i wkle­puję dane. Ze względu na mizo­fo­nię wszyst­kie kla­wia­tury są spe­cjal­nie dla mnie wyci­szone, cho­ciaż i tak naj­czę­ściej pra­cuję w słu­chaw­kach. Życie w naszym biu­rze toczy się ści­śle według mie­sięcz­nego har­mo­no­gramu podat­ków i wypłaty wyna­gro­dzeń. Ostat­nie dni mie­siąca, do dzie­sią­tego, to czas na przy­go­to­wa­nie spraw kadrowo-pła­co­wych, potem pięt­na­stego pierw­sze podatki, dwu­dzie­stego kolejne i dwu­dzie­stego pią­tego VAT. I od nowa to samo. Praca księ­go­wej nie koń­czy się ni­gdy.

Lidka Grab­ska, moja kole­żanka z pracy, ma trzy­dzie­ści dwa lata, wła­sne miesz­ka­nie odzie­dzi­czone po babci, które wiecz­nie remon­tuje i do któ­rego od sze­ściu lat nie może się prze­pro­wa­dzić, a także rzadką umie­jęt­ność prze­krę­ca­nia słów oraz ogromne zami­ło­wa­nie do sło­dy­czy. W trak­cie ośmiu godzin pracy potrafi bez pro­blemu wtrząch­nąć pudełko pta­siego mleczka i opa­ko­wa­nie deli­cji, czym dopro­wa­dza mnie do szału. Nawet nie tym, że jej szczęki wydają nie­da­jące się znieść odgłosy, tylko tym, że jest cią­gle chuda jak szkapa.

– To geny! – mówiła Lidka mię­dzy jedną a drugą kostką pta­siego mleczka. – Moja matka jest taka sama. Może zjeść wia­dro lodów o pół­nocy i nic po niej nie widać.

Rzu­ca­łam Lidce zazdro­sne spoj­rze­nia, bo sama mam skłon­no­ści do tycia i wystar­czy, że zbyt długo popa­trzę na sło­dy­cze na biurku Lidki i już jestem grub­sza o pół­tora kilo­grama. A przy moim wzro­ście – metr pięć­dzie­siąt dzie­więć – muszę tej wagi bar­dzo pil­no­wać. Każdy dodat­kowy kilo­gram natych­miast wyraź­nie się odzna­cza i choć cią­gle jestem dość chuda, tylko ja wiem, ile mnie to naprawdę kosz­tuje.

Lidka poza uwiel­bie­niem do sło­dy­czy ma zwy­czaj dosła­dza­nia się. Ogląda fil­miki z kot­kami oraz innymi zwie­rząt­kami i wrzuca je na grupę na What­sAp­pie. Naj­czę­ściej kasuję je bez oglą­da­nia, bo słod­kie misiaczki wywo­łują u mnie głów­nie mdło­ści. Pamię­tam, jak pew­nego razu Lidka zachwy­cała się jakimś fil­mikiem z kaczusz­kami. Ktoś zako­chany w swo­ich maleń­kich kacząt­kach nale­wał im wody do zlewu w kuchni, a żół­ciut­kie i puchate kuleczki wska­ki­wały z rantu do środka.

Patrząc na ten fil­mik, wyobra­zi­łam sobie, że ktoś wyciąga korek ze zlewu, wir porywa kaczątka, włą­cza się mły­nek do mie­le­nia resz­tek…

– Prze­stań to pusz­czać, można się porzy­gać tęczą od tych two­ich słod­kich fil­mów – powie­dzia­łam, ale uśmiech­nę­łam się w myślach do oglą­da­nego w wyobraźni obrazu kaczą­tek mie­lo­nych w młynku.

– Ja mam wysoki poziom roz­ma­rynu, to dla­tego muszę się kar­mić takim słod­kim – poin­for­mo­wała wszyst­kich Lidka, paku­jąc do ust kolejną kostkę pta­siego mleczka.

– Chyba estro­genu – zdzi­wiła się pani Jadzia, nasza trze­cia kole­żanka z pracy.

– Wie­dzia­łam, że od jakie­goś zioła! – Ucie­szyła się nie wia­domo z czego Lidka, więc żeby jej nie słu­chać, posta­no­wi­łam zało­żyć słu­chawki, ale w tym momen­cie zadzwo­nił mój tele­fon.

– Mamo, jestem w pracy. Jak zwy­kle mię­dzy ósmą a szes­na­stą – rzu­ci­łam oschle, spoj­rzaw­szy na wyświe­tlacz.

– No oczy­wi­ście, mogła­bym umie­rać, dostać wylewu albo zawału, ale tylko w okre­ślo­nych godzi­nach, bo ina­czej nie mogę zadzwo­nić do córki!

– Nie masz zawału ani wylewu, jak sły­szę, a ja jestem w pracy i nie mogę roz­ma­wiać.

– Prze­cież ja ci dużo czasu nie zabiorę, chyba możesz powie­dzieć temu swo­jemu sze­fowi, że mama dzwoni. Ma chyba matkę? To powi­nien wie­dzieć, że tele­fony od sta­rej matki się odbiera.

– Mamo, czego chcesz, ja jestem w pracy, mów szybko albo zadzwoń póź­niej.

– Prze­cież wiem, że jesteś w pracy! Nie dajesz mi o tym zapo­mnieć! Praca jest waż­niej­sza od bied­nej, scho­ro­wa­nej matki…

– Nie jesteś scho­ro­wana i mów, o co cho­dzi, na miłość boską!

– Oczy­wi­ście, skoro nic cię nie obcho­dzi wła­sna rodzina, to sobie pra­cuj! Na łożu śmierci nikt jesz­cze nie żało­wał, że za mało pra­co­wał. Ale za to wielu się mar­twiło, że zbyt mało czasu poświę­cali rodzi­nie, a zwłasz­cza matce! – Matka rzu­ciła słu­chawką, a ja zaci­snę­łam zęby i zamknę­łam na chwilę oczy.

– Czego chciała? – Zain­te­re­so­wała się Lidka, nic sobie nie robiąc z kar­cą­cego spoj­rze­nia pani Jadzi.

– Powie­dzieć mi, czego będę żało­wała na łożu śmierci – mruk­nę­łam i wró­ci­łam do księ­go­wa­nej fak­tury, bo zapo­mnia­łam, w którą linię mia­łam ją wpi­sać.

– A czego byś żało­wała tak naprawdę? – oży­wiła się nagle pani Jadzia. – Bo ja to chyba tego, że ni­gdy nie byłam za gra­nicą.

– Ni­gdzie? Kom­plet­nie ni­gdzie? – Zdzi­wiła się nie­bo­tycz­nie Lidka.

– No jakoś się nie zło­żyło. Raz mia­łam jechać na jakiś zjazd do Cze­cho­sło­wa­cji, ale szczę­śli­wie wybuchł stan wojenny. – Lidka nie zro­zu­miała tej wypo­wie­dzi i z zasko­cze­nia wstrzy­mała się z ugry­zie­niem kolej­nej kostki pta­siego mleczka.

– Jakiej Cze­cho­sło­wa­cji? – zapy­tała ostroż­nie. – I który stan wojenny? To było przed pan­de­mią?

Pani Jadzia zachi­cho­tała i kiw­nęła głową.

– Ano przed pan­de­mią. Jakieś czter­dzie­ści lat.

– To były jakieś zamor­skie czasy! – Wzru­szyła ramio­nami Lidka i wepchnęła do ust całą kostkę naraz.

– A ty, Lidzia, czego byś żało­wała? – zapy­tała pani Jadzia.

– Że nie skoń­czy­łam remontu – mruk­nęła nie­wy­raź­nie Lidka, prze­ły­ka­jąc cze­ko­ladkę. Lidka, kobieta, która nie­usta­jąco wykań­czała miesz­ka­nie. W zeszłym roku już była bli­ska sfi­na­li­zo­wa­nia całego pro­cesu, ale sąsiad z góry ją zalał i szlag tra­fił nowiuś­kie panele i foto­ta­petę w naj­więk­szym pokoju.

– A ty, Micha­lina? Czego?

Zasta­no­wi­łam się. Co chcia­ła­bym zro­bić, ale cią­gle odkła­dam? Zało­żyć rodzinę? Podró­żo­wać dookoła świata? Wyna­leźć lekar­stwo na raka? Zabić matkę gołymi rękami? Nie umia­łam wybrać. Całe szczę­ście wszedł do nas Tomek, by się upew­nić, że pamię­tamy, że musimy przy­go­to­wać podatki od środ­ków trans­portu.

– Przy­po­mi­nam ci, Lidka, że kara­wan to też śro­dek trans­portu! Żebyś nie zapo­mniała, jak w zeszłym roku!

– O rety, jedwo leden raz mi się zda­rzyło, a szef nie może zapo­mnieć – foch­nęła się Lidka.

– Jedwo leden? Tfu! Co ja mówię! Ledwo jeden raz? – Lidka, mam ci przy­po­mnieć… – zaczął Tomek, ale Lidka zatkała sobie uszy pal­cami i zaczęła śpie­wać: „Lala­la­la­lala, nie sły­szę, nie sły­szę, lala­la­la­lala, nie sły­szę, nie sły­szę”, więc mach­nął ręką i wró­cił do swo­jego pokoju.

– Dwie rze­czy są pewne w życiu – wes­tchnęła pani Jadzia. – Śmierć i podatki. – Poki­wała głową i klik­nęła na kolejną firmę w sys­te­mie.

Rozdział drugi. Epitafium dla telewidzki

Roz­dział drugi

Epi­ta­fium dla tele­widzki:

Nie miała czasu wcale, bo oglą­dała seriale,i tak czas jej mijał, aż w końcu przy­szedł finał.

Dwie po szes­na­stej mój tele­fon zawi­bro­wał. Nawet nie musia­łam patrzeć na wyświe­tlacz, żeby wie­dzieć, że to znowu moja matka.

– Tak, mamo? – Ode­bra­łam zre­zy­gno­wana.

– No, dzię­kuję, że łaska­wie ode­bra­łaś – zaczęła matka, a ja wznio­słam oczy ku niebu.

– W czym mogę ci pomóc, mamo?

– Wystar­czy­łoby, żebyś się tro­chę zain­te­re­so­wała swoją starą matką, to byś wie­działa, a nie głu­pio pytała. Tobie się oczy dopiero otwo­rzą, jak mnie się zamkną!

– Mamo, na miłość boską! Coś ci kupić? Gdzieś cię zawieźć?

– Może od razu zawieź mnie na cmen­tarz, już się pew­nie nie możesz docze­kać, kiedy ducha wyzionę, może od razu mszę zamów, żeby długo nie cze­kać!

– Mamo, nie mam siły, jestem po całym dniu pracy, nie będę zga­dy­wać, czego ty aku­rat chcesz. Więc albo mi powiesz, albo sama sobie będziesz zała­twiać.

– No jasne, docze­ka­łam się, całe życie, czło­wieku, haruj, wszystko poświęć, a tak ci się dzieci odwdzię­czą. Niczego nie usza­nu­jesz! Żad­nej wdzięcz­no­ści, niczego nie doce­niasz, nic byś nie miała…

– Mamo! – Prze­rwa­łam te uża­la­nia. – Pro­szę cię, powiedz, o co cho­dzi.

– Kupi­łam komódkę. Na OLX – powie­działa szybko matka. – I trzeba ją ode­brać. I przy­wieźć do mnie. Ja bym ci dała tele­fon do tych ludzi i byś się z nimi umó­wiła.

– Dobrze – wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana.

Posta­no­wi­łam od razu zadzwo­nić do tych ludzi i o wszystko wypy­tać. Jak zna­łam moją matkę, to rze­czona komódka mogła być nawet wielką, trzy­drzwiową szafą. Miły pan poin­for­mo­wał mnie jed­nak, że mebel jest śred­nich roz­mia­rów, śmiało wej­dzie do mojego auta, jeśli tylko położy się fotele. Pan zapra­sza, pomoże w znie­sie­niu i zapa­ko­wa­niu do samo­chodu. Uspo­ko­jona, umó­wi­łam się na wie­czór i oddzwo­ni­łam do matki, że przy­wiozę jej komódkę mniej wię­cej koło dwu­dzie­stej pierw­szej.

– Ale jak koło dzie­wią­tej! Wtedy mam M jak miłość! O wpół do dzie­sią­tej dopiero, jak się Mosto­wia­ko­wie skoń­czą – sta­now­czo zażą­dała, a ja natu­ral­nie się zgo­dzi­łam.

Komódka była anty­kiem po babci, zupeł­nie nie paso­wała do pla­no­wa­nego nowego wystroju miesz­ka­nia i młode mał­żeń­stwo chciało się jej jak naj­szyb­ciej pozbyć.

– To ramota taka – wes­tchnęła dziew­czyna, trzy­ma­jąc w rękach wycią­gnięte dwie szu­flady.

– Moja mama lubi takie ramoty. – Uśmiech­nę­łam się do nich i zabra­łam szu­flady od dziew­czyny, żeby zapa­ko­wać do samo­chodu.

Pod­je­cha­łam pod klatkę w bloku matki i uda­łam się po pomoc w trans­por­cie komódki do dozorcy. Pomógł mi ją wycią­gnąć z auta, zaniósł do windy i zacze­kał, aż przy­niosę szu­flady.

– Ładny mebe­lek – powie­dział. – Ale chyba w wieku mamusi.

– Tylko niech jej pan tego nie powie! – prze­ra­zi­łam się.

– Samo­bójcą nie jestem – mruk­nął dozorca, otwo­rzył drzwi windy, zablo­ko­wał je nogą i spraw­nie prze­pchnął komódkę do środka. Po chwili powtó­rzył manewr, wycią­ga­jąc mebel na klatkę. Zadzwo­ni­łam do drzwi.

– No jesteś wresz­cie! – burk­nęła moja matka, otwie­ra­jąc, cho­ciaż z pokoju dobie­gały dopiero dźwięki pio­senki pod­czas napi­sów koń­co­wych.

– Gdzie posta­wić? – zapy­tał dozorca, prze­kra­cza­jąc próg.

– Tutaj – odparła sucho matka, wska­zu­jąc śro­dek przed­po­koju. Wie­dzia­łam, że ozna­cza to, że będę musiała sama prze­py­chać komódkę na różne miej­sca, żeby matka mogła spraw­dzić, gdzie naj­le­piej pasuje.

Dałam dozorcy dwa­dzie­ścia zło­tych i sta­nę­łam w ocze­ku­ją­cej pozie.

– Co tak sto­isz jak słup? – fuk­nęła na mnie.

– Gdzie ją posta­wić? – zapy­ta­łam zre­zy­gno­wana, a matka wzru­szyła ramio­nami.

– Sama nie wiem. Ona mi tu chyba w ogóle nie pasuje.

Nic nie powie­dzia­łam, cho­ciaż zna­la­zła­bym kilka słów pasu­ją­cych do tej sytu­acji.

– Czyli mam ją zabrać?

– Czego to się zaraz gorącz­ko­wać! – zde­ner­wo­wała się matka, cho­ciaż jako żywo aku­rat od gorącz­ko­wa­nia się byłam bar­dzo daleko. – Muszę się zasta­no­wić.

Prze­su­wa­łam komodę z pokoju do pokoju do dwu­dzie­stej trze­ciej, ale matka nie zna­la­zła dla niej odpo­wied­niego miej­sca.

– Musisz ją odwieźć – powie­działa, ale sta­now­czo odmó­wi­łam. – Nic nie możesz dla mnie zro­bić! – syk­nęła matka, mru­żąc oczy. – Ni­gdy cię o nic nie pro­szę, a jak już popro­szę, to się oka­zuje, że to wielki pro­blem!

– Kupi­łaś ją! Na OLX! Tam nie ma opcji zwrotu, to nie hiper­mar­ket. Po co ją w ogóle bra­łaś?

– Bo żal było nie brać – wyja­śniła matka. – Dwie stówy za taki antyk.

– To teraz ty sprze­daj – zapro­po­no­wa­łam. – Ktoś przy­je­dzie i ją zabie­rze.

– Oczy­wi­ście! – wrza­snęła i popu­kała się pal­cem w czoło. – Wpusz­czę do domu jakie­goś zbo­czeńca albo mor­dercę! Przyj­dzie po komodę i zostawi w kory­ta­rzu moje zwłoki!

Mimo wszystko powstrzy­ma­łam się, żeby nie powie­dzieć cze­goś, czego bym potem żało­wała.

– Dobrze – zgo­dzi­łam się. – Przy­jadę jutro po tę komodę z dozorcą, dzi­siaj już pew­nie śpi.

Matka coś tam zamru­czała o nie­ro­bach i wyle­gu­ją­cych się leniach, ale uda­łam, że nie sły­szę i wyszłam na klatkę.

– Tylko żebyś nie przy­szła, jak będzie Na wspól­nej. – Wychy­liła się jesz­cze zza drzwi.

Rozdział trzeci. Epitafium dla notariusza

Roz­dział trzeci

Epi­ta­fium dla nota­riu­sza:

Wiecz­nie pisał testa­menty,pozo­stały sen­ty­menty.

Nota­riusz wpa­try­wał się w Ste­fa­nię z nie­kła­ma­nym prze­ra­że­niem.

– Zdaje sobie pani sprawę, że po kre­ma­cji zwłok musi nastą­pić pochó­wek?

– A czy ja mówię, że nie? Ja tylko mówię, że nie ma, zdaje się, w pol­skim pra­wie prze­pisu, który mówi, jak szybko ten pochó­wek ma się odbyć?

– No w zasa­dzie… – zawa­hał się nota­riusz, zdjął oku­lary i prze­tarł je spe­cjalną ście­reczką.

– Wiem, bo spraw­dzi­łam. Ma się odbyć pochó­wek, ale ni­gdzie nie zostało zapi­sane, jak szybko. Tak czy nie? – Ste­fa­nia pochy­liła się do nota­riu­sza, a ten cof­nął się gwał­tow­nie.

– Tak – zgo­dził się po chwili z głę­bo­kim wes­tchnie­niem. – W rze­czy samej. – Zało­żył oku­lary i zaczął prze­kła­dać papiery z jed­nego brzegu biurka na drugi.

– Jest tylko jeden man­ka­ment, droga pani. Zgod­nie bowiem z prze­pi­sami ciało z zagra­nicy musi przy­je­chać w meta­lo­wej trum­nie.

– No i co z tego? – spy­tała Ste­fa­nia.

– I musi zostać pocho­wane bez otwie­ra­nia tej trumny. A to wyklu­cza kre­ma­cję.

– Niech to szlag – zde­ner­wo­wała się. – Czyli musia­ła­bym zostać skre­mo­wana na miej­scu?

– To jest jedyne wyj­ście – zgo­dził się nota­riusz i otarł sobie czoło chu­s­teczką do oku­la­rów. – Chyba że sza­nowna pani zde­cy­duje się na zej­ście, że tak powiem, na pol­skiej ziemi. Wtedy dopusz­cza się kre­ma­cję, jak naj­bar­dziej, i nie ma dokład­nego ter­minu na pochó­wek. Skre­mo­wane zwłoki nie sta­no­wią zagro­że­nia che­micz­nego dla śro­do­wi­ska, w związku z czym nie ma tu mowy o licz­bie dób, w cza­sie któ­rych pro­chy muszą zostać zło­żone w miej­scu spo­czynku. Cho­ciaż, muszę tutaj sza­nowną panią uprze­dzić, że niedopusz­czalne jest rów­nież prak­ty­ko­wa­nie roz­sy­py­wa­nia pro­chów zmar­łych. Czyn­ność ta potrak­to­wana być może jako bez­czesz­cze­nie zwłok, pro­chów lub miej­sca pochówku, a zatem czyn zabro­niony arty­ku­łem 262 para­graf 1 i 2 Kodeksu kar­nego i zagro­żony karą grzywny lub nawet pozba­wie­nia wol­no­ści do lat dwóch. – Nota­riusz wyrzu­cił z sie­bie te infor­ma­cje z szyb­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego, ale na Ste­fa­nii nie zro­biło to wra­że­nia.

– Krótko mówiąc – zaczęła i skrzy­wiła się lekko – gdy­bym kop­nęła w kalen­darz za gra­nicą, to muszą mnie spro­wa­dzić w meta­lo­wej puszce i nie mogą otwo­rzyć. Czyli z kre­ma­cji nici w takiej sytu­acji – dodała jakby do sie­bie. – Ale jak wykor­kuję patrio­tycz­nie, na pol­skiej ziemi, to mogę się skre­mo­wać, a potem jeź­dzić w poszu­ki­wa­niu naj­lep­szego miej­sca na pochó­wek?

Nota­riusz przy­tak­nął, kiwa­jąc głową.

– W rze­czy samej, sza­nowna pani, ist­nieje taka moż­li­wość. Ale, rzecz jasna, nie może pani pro­wa­dzić auta, gdyż zanika pani zdol­ność do czyn­no­ści praw­nych – dodał dla porządku.

– Ale mogę jeź­dzić na tyl­nym sie­dze­niu, prawda? – Upew­niła się Ste­fa­nia, która musiała nieco zwe­ry­fi­ko­wać plany swo­jego zgonu i pochówku.

– Na tyl­nym sie­dze­niu jak naj­bar­dziej. Nie jestem tylko pewien, czy musi sza­nowna pani zapi­nać pasy bez­pie­czeń­stwa – dodał nota­riusz, auten­tycz­nie zasta­na­wia­jąc się nad tym, czy zgod­nie z pra­wem urna powinna jeź­dzić odpo­wied­nio przy­pięta.

Pier­wotny plan Ste­fa­nii, że wyje­dzie na waka­cje śmierci w jakieś piękne miej­sce, gdzie osta­tecz­nie dokona żywota, przedaw­ko­wu­jąc leki prze­ciw­bó­lowe, oka­zał się zupeł­nie do niczego.

Po pierw­sze, ubez­pie­cze­nie na życie nie obej­muje przy­pad­ków samo­bój­stwa, z czym po głęb­szym namy­śle Ste­fa­nia nie­chęt­nie się zgo­dziła.

***

– Nie wiem, dla­czego wpro­wa­dzono takie prze­pisy – zrzę­dziła, mówiąc do sie­bie. – Prze­cież to byłoby nie­jed­no­krot­nie hono­rowe i naj­lep­sze wyj­ście dla wielu rodzin. Taki dar­mo­zjad jeden z dru­gim mogliby się wysoko ubez­pie­czyć i dla dobra rodziny spo­koj­nie się gdzieś powie­sić.

Nie­stety, ozna­czało to rów­nież, że ona sama nie może zejść z tego świata tak, jak zapla­no­wała. Pła­ciła składkę ubez­pie­cze­niową od lat i chyba by ją apo­plek­sja tra­fiła na miej­scu, gdyby się oka­zało, że odkła­dała na darmo. Prze­mknęło jej co prawda przez głowę, żeby się tym nie przej­mo­wać i mach­nąć ręką na to całe ubez­pie­cze­nie, ale prze­pisy doty­czące trans­portu zwłok z zagra­nicy w meta­lo­wej trum­nie i braku moż­li­wo­ści póź­niej­szej kre­ma­cji prze­wa­żyły.

– Ja bym się chyba w gro­bie prze­wró­ciła, gdy­byś mnie w trum­nie pocho­wała! – upo­mi­nała mnie wie­lo­krot­nie. – I bym cię do końca życia stra­szyła! Pamię­taj, żeby mnie spa­lić!

– Raczej nie zapo­mnę – mruk­nę­łam. – Co ty myślisz, że cię scho­wam do tap­czanu i zapo­mnę o ter­mi­nie kre­ma­cji?

– O kosme­tyczce zapo­mnia­łaś! – wytknęła mi matka.

– Ale ona nie leżała mar­twa w tap­cza­nie! Już prze­stań mi w kółko o tym przy­po­mi­nać. Obie­cuję solen­nie, że cię spalę. – Pod­nio­słam dwa palce jak har­cerka. Jak na praw­dziwą wiedźmę przy­stało, doda­łam w duchu, ale matka i tak spoj­rzała na mnie podejrz­li­wie. Wyraź­nie mi nie ufała.

– Ty o wszyst­kim zapo­mi­nasz – zaczęła po swo­jemu. – Gdy­bym ci nie przy­po­mi­nała, że masz matkę, to byś się w ogóle nie ode­zwała. Mogła­bym ducha wyzio­nąć i pies z kulawą nogą by się nie zain­te­re­so­wał. Ja to się nawet cie­szę, że ty nie masz dzieci, bo byś zapo­mniała je z przed­szkola ode­brać. Albo była­byś jak ta, co nie­dawno w upał dziecko w samo­cho­dzie zosta­wiła na cały dzień i poszła do pracy, a dzie­ciak się ugo­to­wał…

– Mamo! – jęk­nę­łam. – Spalę cię, obie­cuję, ale jak nie prze­sta­niesz tak gadać, to na pewno nie będziesz mar­twa, gdy zacznę ten pro­ces!

– Oczy­wi­ście, żad­nego sza­cunku, ja w twoim wieku to bym się ni­gdy w taki spo­sób do star­szej osoby nie ode­zwała, ale teraz to już nikt niczego nie sza­nuje na tym świe­cie. Tylko te inter­nety oglą­da­cie, same głu­poty w kółko, czas mar­no­wać to potra­fi­cie… – Dalej nie słu­cha­łam.

***

Ste­fa­nia stała przed oka­za­łym budyn­kiem i zbie­rała siły, żeby wejść. W końcu wes­tchnęła głę­boko i pchnęła drzwi domu pogrze­bo­wego Było – Minęło.

– Dzień dobry – powie­działa do pustego biurka.

– Dzień dobry – odpo­wie­działo biurko, a Ste­fa­nia unio­sła brwi. Po chwili spod biurka wychy­liła się kobieca głowa.

– Pro­szę usiąść. Już się panią zaj­muję, tylko kró­lika szu­kam.

Ste­fa­nia podra­pała się inten­syw­nie po skroni, zasta­na­wia­jąc się, czy nie ma już jakichś halu­cy­na­cji.

– Kró­lika? – zapy­tała ostroż­nie i pode­szła do krze­sła, waha­jąc się, czy sia­dać, czy raczej szyb­ciutko wyjść.

– Tak, kró­lika – odparła głowa. – Mie­li­śmy tu pokaz magii i ten kró­lik z kape­lu­sza wysko­czył i znik­nął.

– No tak! – zgo­dziła się Ste­fa­nia i zde­cy­do­wała, że chyba jed­nak nie ma co się roz­sia­dać.

– Jest! – Ucie­szyła się głowa i wyszła zza biurka. Miała nor­malne nogi i ręce i oka­zała się całą, kom­pletną kobietą. W prze­ko­na­niu Ste­fa­nii bra­ko­wało jej jedy­nie pią­tej klepki. Kobieta trzy­mała na rękach czar­nego kró­lika, pode­szła do jed­nej z tru­mien sto­ją­cych pod ścianą, pod­nio­sła wieko i wsa­dziła tam zwie­rzaka.

– Nie udusi się? – zapy­tała Ste­fa­nia.

– Ma wywier­cone dziurki. – Uspo­ka­ja­jąco mach­nęła ręką kobieta.

– W trum­nie?

– Dorian wywier­cił. Podobno wię­cej świa­tła wpada do środka.

– Ach tak? – Ste­fa­nii jakby zabra­kło słów, zwłasz­cza że z trumny zaczęły docho­dzić odgłosy chro­bo­ta­nia.

– Ale w czym możemy pomóc? – Zain­te­re­so­wała się kobieta.

– Chcia­łam zor­ga­ni­zo­wać pogrzeb.

– Czyj pogrzeb?

– Mój.

– Ach tak? Czy to mają być po pro­stu wytyczne do orga­ni­za­cji pogrzebu w bli­żej nie­da­ją­cej się okre­ślić przy­szło­ści?

– Nie. To nastąpi cał­kiem nie­długo, więc po pro­stu chcę wszystko usta­lić. Moja córka mi obie­cała, że mnie spali, ale wie pani, jakie są dzieci. Wszystko pomylą, jak przyj­dzie co do czego. – Jagna, wła­ści­cielka domu pogrze­bo­wego, poki­wała głową ze zro­zu­mie­niem.

– To od czego chce pani zacząć?

– Naj­pierw mi pani powie, jaki strój. Myśla­łam, żeby wło­żyć coś lnia­nego, ale len okrop­nie się gnie­cie. Jak ja będę wyglą­dała w takim pognie­ciu­chu?

– Może jedwab? Albo zwy­kła bawełna?

– Naj­pierw bra­łam pod uwagę jedwab, ale wie pani, on jest taki śli­ski. Ja już kie­dyś zje­cha­łam z kanapy na dywan w jedwab­nej pidża­mie. I powiem pani, że jak sobie pomy­śla­łam, że ubie­rze­cie mnie w ten jedwab, a ja się wam wyśli­zgnę…

Jagna otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale w wyobraźni już to zoba­czyła. Naj­pierw pani Ste­fa­nia ześli­zguje się ze stołu, nie mogą jej pod­nieść ani dobrze zła­pać, bo cią­gle im się wysmy­kuje, w końcu ktoś zakłada ręka­wice i pró­buje ją upa­ko­wać do trumny, ale kobieta wężo­wym ruchem cią­gle z tej trumny się wysuwa…

– Nie, jedwab odpada zde­cy­do­wa­nie – zgo­dziła się szybko.

– Czyli bawełna.

– Tylko bez syn­te­tycz­nych dodat­ków – uprze­dziła Jagna. – To musi być natu­ralny mate­riał.

– A buty?

– Jeśli pani chce, to mogą być buty. Może być też na bosaka, zawsze to mniej pla­stiku we wszech­świe­cie. Ma pani roz­rusz­nik serca?

– A wyglą­dam, jak­bym miała? – obu­rzyła się Ste­fa­nia. – Serce mam jak dzwon!

– Pytam, bo aku­rat roz­rusz­niki musimy wyj­mo­wać, bo wybu­chają.

– Mie­li­ście kie­dyś taki przy­pa­dek? – prze­ra­ziła się Ste­fa­nia, pora­żona moż­li­wo­ścią wybuch­nię­cia w piecu i roz­rzu­ce­nia swo­ich nie­spa­lo­nych do końca szcząt­ków po naj­bliż­szej oko­licy.

– My nie – wes­tchnęła Jagna. – Ale już się zda­rzało.

– Ależ tacy ludzie z roz­rusz­ni­kiem sta­no­wią zagro­że­nie dla innych! – Zde­ner­wo­wała się matka Micha­liny. – To jest nie­bez­pieczne dla oto­cze­nia! W upał powinni sie­dzieć w domu, a nie włó­czyć się na przy­kład po gale­riach han­dlo­wych, gdzie mogą wybuch­nąć w każ­dej chwili!

Jagna spoj­rzała na nią z nie­kła­ma­nym zdzi­wie­niem.

– Tak od upału to te roz­rusz­niki nie wybu­chają – powie­działa uspo­ka­ja­ją­cym tonem. – W piecu jest mniej wię­cej tysiąc stopni, taka nieco wyż­sza tem­pe­ra­tura…

– Ale mamy ocie­ple­nie kli­matu! Pandy wygi­nają! Zna­czy wygi­nują! Za chwilę będzie taka tem­pe­ra­tura na co dzień! – Ste­fa­nia histe­rycz­nie pod­nio­sła głos, a Jagna otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale nie zna­la­zła odpo­wied­nich słów i zamarła z nie­mym „o” na obli­czu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki