W proch się przewrócisz - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

W proch się przewrócisz ebook i audiobook

Wawrzyńska Monika

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Relacja matki i córki rzadko bywa łatwa i najwyraźniej w niektórych przypadkach nawet śmierć niewiele pomaga.

Matka Michaliny, spokojnej pracownicy biura rachunkowego Kwity i Pity, potrafi wywrócić jej życie do góry nogami nawet zza grobu. Najwyraźniej usatysfakcjonowanie Stefanii Poręby było tak samo niemożliwe za jej życia, jak i po śmierci. Aby wypełnić ostatnią wolę matki, Michalina wyrusza w szaloną eskapadę po cmentarzach w celu wybrania najlepszego miejsca pochówku. Podróż z urną na tylnym siedzeniu samochodu obfituje w liczne niespodzianki, a Michalina, gdyby tylko wiedziała, co ją czeka, od razu wysypałaby prochy rodzicielki do kanału Żerańskiego. W życiu jednak naprawdę pewne są tylko śmierć i podatki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 200

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 46 min

Lektor: Tomasz Urbański

Oceny
4,5 (43 oceny)
29
9
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
margit7

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Gosha41

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie, lekko napisana lektura. Śmiałam się przez większość czasu czytając ją. Czekam na kolejną część
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Zasta­no­wi­łam się. Co chcia­ła­bym zro­bić, ale cią­gle odkła­dam? Zało­żyć ro­dzi­nę? Podró­żo­wać do­oko­ła świa­ta? Wyna­leźć lekar­stwo na raka? Zabić matkę go­ły­mi rę­ka­mi? Nie umia­łam wy­brać." Codzienność Michaliny wydaje się prosta i uporządkowana: spokojna praca w biurze rachunkowym Kwity i Pity, własne mieszkanie oraz matka, której złośliwe uwagi stanowią jedną z nielicznych atrakcji w jej życiu. Niespodziewana nagła wiadomość o śmierci matki zmienia wszystko, zwłaszcza że Stefania w testamencie przygotowała dla córki precyzyjne wskazówki dotyczące pochówku. Aby wypełnić jej ostatnią wolę, Michalina musi wyruszyć z prochami matki na dwadzieścia cmentarzy, by wybrać ten najodpowiedniejszy. Podróż z urną na tylnym siedzeniu samochodu obfituje w liczne niespodzianki i przygody, a także pozwala zrozumieć to, co wcześniej przykrywała warstwa żalu i wzajemnych pretensji. Nie przypuszczałam, że tak lekko można połączyć trudny temat straty z czarnym humorem i wątkiem krymin...
00
Eosia

Całkiem niezła

Niestety kolejna przeciętna powieść autorki.
00
panibodzia

Z braku laku…

Zawiodłam się bardzo. Wątek dot. samej matki i perypetii po jej śmierci jest ok, ale wplecenie w tę opowieść wątku kryminalnego kompletnie mnie nie przekonało. Owa kryminalna historia jest stworzona w mojej ocenie. na siłę i jest tak nieprawdopodobna, że to aż razi. Dodatkowo zbyt zalatuje mi Chmielewską. Nie. Poprzednie pozycje Pani Moniki wciàgnęły mnie i niejednokrotnie naprawdę się uśmiałam. Przy tej do koñca dobrnęłam z wysiłkiem.
00

Popularność




Prolog. Epitafium dla zdradzającego

Pro­log

Epi­ta­fium dla zdra­dza­ją­cego1:

Przed wscho­dem słońcadoszedł do końca.

Moja matka nie zno­siła ludzi. Była mizan­tropką, która mani­fe­sto­wała ogólną nie­chęć do ludzi jako ogółu, pogar­dzała gatun­kiem męskim, ale szcze­gól­nie nie zno­siła kobiet. Zwłasz­cza swo­jej szwa­gierki, tej wywłoki Joli, albo takiej jed­nej z naprze­ciwka, widocz­nej prze­cież z daleka pato­lo­gii, oraz całej swo­jej zde­ge­ne­ro­wa­nej rodziny, zwłasz­cza tych konu­sów od strony ciotki Basi.

Widy­wała się z nimi jedy­nie na pogrze­bach, na które, uwa­żała, wypa­dało jej cho­dzić, ale moje pyta­nia, po co tam idzie, zby­wała pogar­dli­wym mil­cze­niem i wzno­sze­niem oczu ku niebu.

– Jak ty nic nie rozu­miesz – wzdy­chała i cmo­kała języ­kiem, czym dopro­wa­dzała mnie do szału.

Ja z kolei mia­łam zaawan­so­waną mizo­fo­nię, czyli nad­wraż­li­wość na nie­które powta­rzalne dźwięki. Mogły być nawet ciche, ale w mojej gło­wie wybu­chały z mocą wodo­spadu i wywo­ły­wały nie­ade­kwatną reak­cję. Wyjąt­kowo źle dzia­łało na mnie cmo­ka­nie, sior­ba­nie, mla­ska­nie, pstry­ka­nie dłu­go­pi­sem czy kapa­nie wody z kranu. W szkole musia­łam się powstrzy­my­wać, żeby nie wyrwać nauczy­cie­lowi dłu­go­pisu z ręki, czło­wieka sior­bią­cego gorącą her­batę byłam gotowa tą her­batą oblać, a kiedy ktoś przy mnie zaczy­nał gryźć jabłko, to po pro­stu wycho­dzi­łam z sie­bie, żeby mu tym jabł­kiem nie wybić przed­nich zębów.

Przy łóżku nie mogłam mieć zwy­kłego zegarka, ponie­waż jego mia­rowe tyka­nie odpa­lało bombę w mojej gło­wie. O tym, że jest to cho­roba, dowie­dzia­łam się dopiero, kiedy skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat i wtedy też zapra­gnę­łam udu­sić wła­sną matkę, że się ze mnie całe życie naśmie­wała.

– Księż­niczka na ziarnku gro­chu! Prze­szka­dza jej wody kapa­nie! Ofe­lio! Idź do klasz­toru! Tam sobie ciszę znaj­dziesz, tylko jeść będziesz musiała we wła­snej celi, bo w refek­ta­rzu zabije cię gla­ma­nie i mla­ska­nie!

Cza­sem spe­cjal­nie mla­skała, patrząc mi w oczy i cze­ka­jąc, aż wyjdę z sie­bie albo przy­naj­mniej z kuchni.

Jeśli ktoś z rodziny długo do niej nie dzwo­nił, wie­szała na nim stada psów, że taki owaki, nic go nie obcho­dzi, mogłaby leżeć w kałuży krwi, nikt by się nie zain­te­re­so­wał, aż by ją wła­sne psy zja­dły. Oczy­wi­ście fakt, iż nie posia­dała żad­nych zwie­rząt, w ogóle nie był prze­szkodą w snu­ciu tych opo­wie­ści.

Jeśli ktoś dzwo­nił regu­lar­nie i dopy­ty­wał tro­skli­wie o zdro­wie i o samo­po­czu­cie, podej­rze­wała go o jakieś nie­cne zamiary albo przy­naj­mniej o wyjąt­kowe wścib­stwo. Czego to o wszystko wypy­tuje, co go to w ogóle obcho­dzi, wszystko musi wie­dzieć, co ona, z poli­cji czy co? Zaraz wszystko roz­gada, roz­ple­cie po całej rodzi­nie, ni­gdy nie umiała języka za zębami trzy­mać, nic dziw­nego, że mąż ją rzu­cił, nikt by z nią nie wytrzy­mał.

Pro­wa­dziła też swój sekretny zeszy­cik, gdzie latami zapi­sy­wała, kto zadzwo­nił do niej z życze­niami na uro­dziny i imie­niny. I sama na Boże Naro­dze­nie dzwo­niła tylko do tych osób, które pamię­tały o obu jej świę­tach, co skru­pu­lat­nie zazna­czała na czer­wono. Ste­fa­nia obcho­dziła imie­niny czter­na­stego maja, dzień przed popu­larną Zośką, i biada temu, kto nie pamię­tał.

Ta Zuzka to tylko w imie­niny zadzwoni, tak to się cały rok nie odzywa, nic ją poza tym nie obcho­dzi, na co komu takie życze­nia, nie­szczere, na siłę takie! A ta wywłoka Jola oczy­wi­ście w tym roku nie zadzwo­niła, w ogóle o niczym nie pamięta, tylko żeby do fry­zjera pójść i pazury sobie zro­bić, to o tym nie zapo­mni. Nic ją rodzina wła­sna nie obcho­dzi, taka jest z niej i żona, i matka! A ta jej córka taka sama, w mamu­się się wdała, ledwo z klasy do klasy prze­cho­dzi. No ale co dziw­nego, kiedy inte­li­gen­cję to się po matce dzie­dzi­czy, prze­cież z pustego to i Salo­mon nie naleje. Ale co się dzi­wić, jak kie­dyś przy­szli, to ja kró­lika zro­bi­łam na obiad porząd­nego, po pol­sku, w śmie­ta­nie, a ona pyta, gdzie skrzy­dełko! To ja się okrop­nie zdzi­wię, jak to dziecko w ogóle skoń­czy szkołę!

Mój ojciec prze­stał słu­chać matki mniej wię­cej dwa lata po ślu­bie. Wypra­co­wał sobie sys­tem para­wa­nów, za któ­rymi się ukry­wał, kiwa­jąc pota­ku­jąco głową. Matka nie ocze­ki­wała od niego udziału w dys­ku­sji, potrze­bo­wała jedy­nie mniej wię­cej usta­lić kie­ru­nek, w któ­rym powinna mówić, żeby nie wyglą­dało to na mono­log. Ojciec czy­tał lub oglą­dał to, co go inte­re­so­wało, kiwa­jąc co jakiś czas głową, żeby wyglą­dało, że jej słu­cha. Po kilku latach prze­stali zwra­cać już nawet na to uwagę, więc matka mówiła do sie­bie, odpo­wia­dała, kłó­ciła się i godziła, dosko­nale radząc sobie bez udziału ojca. Tata z kolei prze­stał kiwać głową i w ogóle nie słu­chał, co mówiła, więc tak się mijali w życiu i w kory­ta­rzu.

Ale trzeba przy­znać, że matka jed­nak zauwa­żyła, kiedy się spa­ko­wał i wypro­wa­dził do tej zdziry z bloku obok. I cho­ciaż była na niego śmier­tel­nie obra­żona, to gdy kop­nął w kalen­darz trzy mie­siące póź­niej na zawał serca, zor­ga­ni­zo­wała mu z roz­ma­chem pogrzeb, bo prze­cież wypa­dało. Nie zwra­cała uwagi na sąsia­dów, któ­rzy zna­cząco się uśmie­chali i szep­tali o powo­dach zej­ścia, przy­wdziała czarną suk­nię jak na wdowę przy­stało i nawet wydu­siła z sie­bie ze dwie łezki. Robiła wokół sie­bie tyle zamie­sza­nia, że nie zauwa­żyła, że w pogrze­bie bie­rze udział rów­nież zdzira, i ujrzała ją dopiero, kiedy trumna została opusz­czona do grobu. Matka na jej widok wcią­gnęła gwał­tow­nie powie­trze, rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu jakiejś broni i osta­tecz­nie wyrwała z rąk wią­zankę jakie­muś kole­dze ojca z pracy. Rzu­ciła się na zdzirę, tłu­kąc ją bez opa­mię­ta­nia tą wią­zanką z goź­dzi­ków po gło­wie i ramio­nach, sycząc przy tym jak roz­wście­czony grze­chot­nik.

– Uspo­kój się, ty wariatko! – wrza­snęła zdzira, co, jak się można było domy­ślić, wcale matki nie uspo­ko­iło, tylko ją jesz­cze bar­dziej roz­ju­szyło. Dysząc żądzą zemsty, ponow­nie się rozej­rzała i chwy­ciła wła­sny wie­niec, który kazała (bo wypada) przy­go­to­wać w kształ­cie serca, dobie­ra­jąc do niego pięć­dzie­siąt róż. Wie­niec miał ste­laż z tyłu, więc nie był bar­dzo lekki, matka się zachwiała, ale wzięła potężny zamach i nasa­dziła go zdzi­rze na głowę i ramiona, unie­ru­cha­mia­jąc ją dość sku­tecz­nie. Wie­niec, jako się rze­kło, był dość ciężki, więc zasko­czona zdzira gib­nęła się nad gro­bem raz i drugi, po czym z okrzy­kiem: „Jezu­sma­ria!” wle­ciała do środka. Na co matka, na­dal żądna krwi zdziry, wyrwała gra­ba­rzowi łopatę i sap­nąw­szy: „Zasy­pu­jemy! Szybko!”, zaczęła sypać zie­mię na trumnę ojca, głowę zdziry i wie­niec w kształ­cie serca.

Dopiero przy­tomny gra­barz, mar­twiąc się praw­do­po­dob­nie moż­li­wo­ścią utraty roboty, sta­now­czo ode­brał jej łopatę. Wszy­scy zaczęli się prze­py­chać, żeby pomóc wycią­gnąć zdzirę z grobu, więc zie­mia w kółko się obsy­py­wała i osta­tecz­nie jesz­cze dwie osoby wpa­dły do środka, a ksiądz zaczął się mar­twić, czy w tym zamie­sza­niu na pewno wszyst­kich wycią­gnęli. Jeśli zaś cho­dzi o mnie, to uwa­żam, że nie­po­trzeb­nie się napra­co­wa­łam nad wysu­bli­mo­waną ścieżką muzyczną, bo wystar­czyło puścić muzyczkę z Benny’ego Hilla.

Epi­ta­fia inspi­ro­wane twór­czo­ścią Mariu­sza Par­lic­kiego ze zbioru Wesołe epi­ta­fia i inne śmier­tel­nie nie­po­ważne wier­sze. [wróć]

Rozdział pierwszy. Epitafium dla księgowej

Roz­dział pierw­szy

Epi­ta­fium dla księ­go­wej:

Nocami salda uzgad­niała,aż się doigrała.

Nazy­wam się Micha­lina Poręba i pra­cuję w biu­rze rachun­ko­wym Kwity i Pity, gdzie osiem godzin sie­dzę przy kom­pu­te­rze i wkle­puję dane. Ze względu na mizo­fo­nię wszyst­kie kla­wia­tury są spe­cjal­nie dla mnie wyci­szone, cho­ciaż i tak naj­czę­ściej pra­cuję w słu­chaw­kach. Życie w naszym biu­rze toczy się ści­śle według mie­sięcz­nego har­mo­no­gramu podat­ków i wypłaty wyna­gro­dzeń. Ostat­nie dni mie­siąca, do dzie­sią­tego, to czas na przy­go­to­wa­nie spraw kadrowo-pła­co­wych, potem pięt­na­stego pierw­sze podatki, dwu­dzie­stego kolejne i dwu­dzie­stego pią­tego VAT. I od nowa to samo. Praca księ­go­wej nie koń­czy się ni­gdy.

Lidka Grab­ska, moja kole­żanka z pracy, ma trzy­dzie­ści dwa lata, wła­sne miesz­ka­nie odzie­dzi­czone po babci, które wiecz­nie remon­tuje i do któ­rego od sze­ściu lat nie może się prze­pro­wa­dzić, a także rzadką umie­jęt­ność prze­krę­ca­nia słów oraz ogromne zami­ło­wa­nie do sło­dy­czy. W trak­cie ośmiu godzin pracy potrafi bez pro­blemu wtrząch­nąć pudełko pta­siego mleczka i opa­ko­wa­nie deli­cji, czym dopro­wa­dza mnie do szału. Nawet nie tym, że jej szczęki wydają nie­da­jące się znieść odgłosy, tylko tym, że jest cią­gle chuda jak szkapa.

– To geny! – mówiła Lidka mię­dzy jedną a drugą kostką pta­siego mleczka. – Moja matka jest taka sama. Może zjeść wia­dro lodów o pół­nocy i nic po niej nie widać.

Rzu­ca­łam Lidce zazdro­sne spoj­rze­nia, bo sama mam skłon­no­ści do tycia i wystar­czy, że zbyt długo popa­trzę na sło­dy­cze na biurku Lidki i już jestem grub­sza o pół­tora kilo­grama. A przy moim wzro­ście – metr pięć­dzie­siąt dzie­więć – muszę tej wagi bar­dzo pil­no­wać. Każdy dodat­kowy kilo­gram natych­miast wyraź­nie się odzna­cza i choć cią­gle jestem dość chuda, tylko ja wiem, ile mnie to naprawdę kosz­tuje.

Lidka poza uwiel­bie­niem do sło­dy­czy ma zwy­czaj dosła­dza­nia się. Ogląda fil­miki z kot­kami oraz innymi zwie­rząt­kami i wrzuca je na grupę na What­sAp­pie. Naj­czę­ściej kasuję je bez oglą­da­nia, bo słod­kie misiaczki wywo­łują u mnie głów­nie mdło­ści. Pamię­tam, jak pew­nego razu Lidka zachwy­cała się jakimś fil­mikiem z kaczusz­kami. Ktoś zako­chany w swo­ich maleń­kich kacząt­kach nale­wał im wody do zlewu w kuchni, a żół­ciut­kie i puchate kuleczki wska­ki­wały z rantu do środka.

Patrząc na ten fil­mik, wyobra­zi­łam sobie, że ktoś wyciąga korek ze zlewu, wir porywa kaczątka, włą­cza się mły­nek do mie­le­nia resz­tek…

– Prze­stań to pusz­czać, można się porzy­gać tęczą od tych two­ich słod­kich fil­mów – powie­dzia­łam, ale uśmiech­nę­łam się w myślach do oglą­da­nego w wyobraźni obrazu kaczą­tek mie­lo­nych w młynku.

– Ja mam wysoki poziom roz­ma­rynu, to dla­tego muszę się kar­mić takim słod­kim – poin­for­mo­wała wszyst­kich Lidka, paku­jąc do ust kolejną kostkę pta­siego mleczka.

– Chyba estro­genu – zdzi­wiła się pani Jadzia, nasza trze­cia kole­żanka z pracy.

– Wie­dzia­łam, że od jakie­goś zioła! – Ucie­szyła się nie wia­domo z czego Lidka, więc żeby jej nie słu­chać, posta­no­wi­łam zało­żyć słu­chawki, ale w tym momen­cie zadzwo­nił mój tele­fon.

– Mamo, jestem w pracy. Jak zwy­kle mię­dzy ósmą a szes­na­stą – rzu­ci­łam oschle, spoj­rzaw­szy na wyświe­tlacz.

– No oczy­wi­ście, mogła­bym umie­rać, dostać wylewu albo zawału, ale tylko w okre­ślo­nych godzi­nach, bo ina­czej nie mogę zadzwo­nić do córki!

– Nie masz zawału ani wylewu, jak sły­szę, a ja jestem w pracy i nie mogę roz­ma­wiać.

– Prze­cież ja ci dużo czasu nie zabiorę, chyba możesz powie­dzieć temu swo­jemu sze­fowi, że mama dzwoni. Ma chyba matkę? To powi­nien wie­dzieć, że tele­fony od sta­rej matki się odbiera.

– Mamo, czego chcesz, ja jestem w pracy, mów szybko albo zadzwoń póź­niej.

– Prze­cież wiem, że jesteś w pracy! Nie dajesz mi o tym zapo­mnieć! Praca jest waż­niej­sza od bied­nej, scho­ro­wa­nej matki…

– Nie jesteś scho­ro­wana i mów, o co cho­dzi, na miłość boską!

– Oczy­wi­ście, skoro nic cię nie obcho­dzi wła­sna rodzina, to sobie pra­cuj! Na łożu śmierci nikt jesz­cze nie żało­wał, że za mało pra­co­wał. Ale za to wielu się mar­twiło, że zbyt mało czasu poświę­cali rodzi­nie, a zwłasz­cza matce! – Matka rzu­ciła słu­chawką, a ja zaci­snę­łam zęby i zamknę­łam na chwilę oczy.

– Czego chciała? – Zain­te­re­so­wała się Lidka, nic sobie nie robiąc z kar­cą­cego spoj­rze­nia pani Jadzi.

– Powie­dzieć mi, czego będę żało­wała na łożu śmierci – mruk­nę­łam i wró­ci­łam do księ­go­wa­nej fak­tury, bo zapo­mnia­łam, w którą linię mia­łam ją wpi­sać.

– A czego byś żało­wała tak naprawdę? – oży­wiła się nagle pani Jadzia. – Bo ja to chyba tego, że ni­gdy nie byłam za gra­nicą.

– Ni­gdzie? Kom­plet­nie ni­gdzie? – Zdzi­wiła się nie­bo­tycz­nie Lidka.

– No jakoś się nie zło­żyło. Raz mia­łam jechać na jakiś zjazd do Cze­cho­sło­wa­cji, ale szczę­śli­wie wybuchł stan wojenny. – Lidka nie zro­zu­miała tej wypo­wie­dzi i z zasko­cze­nia wstrzy­mała się z ugry­zie­niem kolej­nej kostki pta­siego mleczka.

– Jakiej Cze­cho­sło­wa­cji? – zapy­tała ostroż­nie. – I który stan wojenny? To było przed pan­de­mią?

Pani Jadzia zachi­cho­tała i kiw­nęła głową.

– Ano przed pan­de­mią. Jakieś czter­dzie­ści lat.

– To były jakieś zamor­skie czasy! – Wzru­szyła ramio­nami Lidka i wepchnęła do ust całą kostkę naraz.

– A ty, Lidzia, czego byś żało­wała? – zapy­tała pani Jadzia.

– Że nie skoń­czy­łam remontu – mruk­nęła nie­wy­raź­nie Lidka, prze­ły­ka­jąc cze­ko­ladkę. Lidka, kobieta, która nie­usta­jąco wykań­czała miesz­ka­nie. W zeszłym roku już była bli­ska sfi­na­li­zo­wa­nia całego pro­cesu, ale sąsiad z góry ją zalał i szlag tra­fił nowiuś­kie panele i foto­ta­petę w naj­więk­szym pokoju.

– A ty, Micha­lina? Czego?

Zasta­no­wi­łam się. Co chcia­ła­bym zro­bić, ale cią­gle odkła­dam? Zało­żyć rodzinę? Podró­żo­wać dookoła świata? Wyna­leźć lekar­stwo na raka? Zabić matkę gołymi rękami? Nie umia­łam wybrać. Całe szczę­ście wszedł do nas Tomek, by się upew­nić, że pamię­tamy, że musimy przy­go­to­wać podatki od środ­ków trans­portu.

– Przy­po­mi­nam ci, Lidka, że kara­wan to też śro­dek trans­portu! Żebyś nie zapo­mniała, jak w zeszłym roku!

– O rety, jedwo leden raz mi się zda­rzyło, a szef nie może zapo­mnieć – foch­nęła się Lidka.

– Jedwo leden? Tfu! Co ja mówię! Ledwo jeden raz? – Lidka, mam ci przy­po­mnieć… – zaczął Tomek, ale Lidka zatkała sobie uszy pal­cami i zaczęła śpie­wać: „Lala­la­la­lala, nie sły­szę, nie sły­szę, lala­la­la­lala, nie sły­szę, nie sły­szę”, więc mach­nął ręką i wró­cił do swo­jego pokoju.

– Dwie rze­czy są pewne w życiu – wes­tchnęła pani Jadzia. – Śmierć i podatki. – Poki­wała głową i klik­nęła na kolejną firmę w sys­te­mie.

Rozdział drugi. Epitafium dla telewidzki

Roz­dział drugi

Epi­ta­fium dla tele­widzki:

Nie miała czasu wcale, bo oglą­dała seriale,i tak czas jej mijał, aż w końcu przy­szedł finał.

Dwie po szes­na­stej mój tele­fon zawi­bro­wał. Nawet nie musia­łam patrzeć na wyświe­tlacz, żeby wie­dzieć, że to znowu moja matka.

– Tak, mamo? – Ode­bra­łam zre­zy­gno­wana.

– No, dzię­kuję, że łaska­wie ode­bra­łaś – zaczęła matka, a ja wznio­słam oczy ku niebu.

– W czym mogę ci pomóc, mamo?

– Wystar­czy­łoby, żebyś się tro­chę zain­te­re­so­wała swoją starą matką, to byś wie­działa, a nie głu­pio pytała. Tobie się oczy dopiero otwo­rzą, jak mnie się zamkną!

– Mamo, na miłość boską! Coś ci kupić? Gdzieś cię zawieźć?

– Może od razu zawieź mnie na cmen­tarz, już się pew­nie nie możesz docze­kać, kiedy ducha wyzionę, może od razu mszę zamów, żeby długo nie cze­kać!

– Mamo, nie mam siły, jestem po całym dniu pracy, nie będę zga­dy­wać, czego ty aku­rat chcesz. Więc albo mi powiesz, albo sama sobie będziesz zała­twiać.

– No jasne, docze­ka­łam się, całe życie, czło­wieku, haruj, wszystko poświęć, a tak ci się dzieci odwdzię­czą. Niczego nie usza­nu­jesz! Żad­nej wdzięcz­no­ści, niczego nie doce­niasz, nic byś nie miała…

– Mamo! – Prze­rwa­łam te uża­la­nia. – Pro­szę cię, powiedz, o co cho­dzi.

– Kupi­łam komódkę. Na OLX – powie­działa szybko matka. – I trzeba ją ode­brać. I przy­wieźć do mnie. Ja bym ci dała tele­fon do tych ludzi i byś się z nimi umó­wiła.

– Dobrze – wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana.

Posta­no­wi­łam od razu zadzwo­nić do tych ludzi i o wszystko wypy­tać. Jak zna­łam moją matkę, to rze­czona komódka mogła być nawet wielką, trzy­drzwiową szafą. Miły pan poin­for­mo­wał mnie jed­nak, że mebel jest śred­nich roz­mia­rów, śmiało wej­dzie do mojego auta, jeśli tylko położy się fotele. Pan zapra­sza, pomoże w znie­sie­niu i zapa­ko­wa­niu do samo­chodu. Uspo­ko­jona, umó­wi­łam się na wie­czór i oddzwo­ni­łam do matki, że przy­wiozę jej komódkę mniej wię­cej koło dwu­dzie­stej pierw­szej.

– Ale jak koło dzie­wią­tej! Wtedy mam M jak miłość! O wpół do dzie­sią­tej dopiero, jak się Mosto­wia­ko­wie skoń­czą – sta­now­czo zażą­dała, a ja natu­ral­nie się zgo­dzi­łam.

Komódka była anty­kiem po babci, zupeł­nie nie paso­wała do pla­no­wa­nego nowego wystroju miesz­ka­nia i młode mał­żeń­stwo chciało się jej jak naj­szyb­ciej pozbyć.

– To ramota taka – wes­tchnęła dziew­czyna, trzy­ma­jąc w rękach wycią­gnięte dwie szu­flady.

– Moja mama lubi takie ramoty. – Uśmiech­nę­łam się do nich i zabra­łam szu­flady od dziew­czyny, żeby zapa­ko­wać do samo­chodu.

Pod­je­cha­łam pod klatkę w bloku matki i uda­łam się po pomoc w trans­por­cie komódki do dozorcy. Pomógł mi ją wycią­gnąć z auta, zaniósł do windy i zacze­kał, aż przy­niosę szu­flady.

– Ładny mebe­lek – powie­dział. – Ale chyba w wieku mamusi.

– Tylko niech jej pan tego nie powie! – prze­ra­zi­łam się.

– Samo­bójcą nie jestem – mruk­nął dozorca, otwo­rzył drzwi windy, zablo­ko­wał je nogą i spraw­nie prze­pchnął komódkę do środka. Po chwili powtó­rzył manewr, wycią­ga­jąc mebel na klatkę. Zadzwo­ni­łam do drzwi.

– No jesteś wresz­cie! – burk­nęła moja matka, otwie­ra­jąc, cho­ciaż z pokoju dobie­gały dopiero dźwięki pio­senki pod­czas napi­sów koń­co­wych.

– Gdzie posta­wić? – zapy­tał dozorca, prze­kra­cza­jąc próg.

– Tutaj – odparła sucho matka, wska­zu­jąc śro­dek przed­po­koju. Wie­dzia­łam, że ozna­cza to, że będę musiała sama prze­py­chać komódkę na różne miej­sca, żeby matka mogła spraw­dzić, gdzie naj­le­piej pasuje.

Dałam dozorcy dwa­dzie­ścia zło­tych i sta­nę­łam w ocze­ku­ją­cej pozie.

– Co tak sto­isz jak słup? – fuk­nęła na mnie.

– Gdzie ją posta­wić? – zapy­ta­łam zre­zy­gno­wana, a matka wzru­szyła ramio­nami.

– Sama nie wiem. Ona mi tu chyba w ogóle nie pasuje.

Nic nie powie­dzia­łam, cho­ciaż zna­la­zła­bym kilka słów pasu­ją­cych do tej sytu­acji.

– Czyli mam ją zabrać?

– Czego to się zaraz gorącz­ko­wać! – zde­ner­wo­wała się matka, cho­ciaż jako żywo aku­rat od gorącz­ko­wa­nia się byłam bar­dzo daleko. – Muszę się zasta­no­wić.

Prze­su­wa­łam komodę z pokoju do pokoju do dwu­dzie­stej trze­ciej, ale matka nie zna­la­zła dla niej odpo­wied­niego miej­sca.

– Musisz ją odwieźć – powie­działa, ale sta­now­czo odmó­wi­łam. – Nic nie możesz dla mnie zro­bić! – syk­nęła matka, mru­żąc oczy. – Ni­gdy cię o nic nie pro­szę, a jak już popro­szę, to się oka­zuje, że to wielki pro­blem!

– Kupi­łaś ją! Na OLX! Tam nie ma opcji zwrotu, to nie hiper­mar­ket. Po co ją w ogóle bra­łaś?

– Bo żal było nie brać – wyja­śniła matka. – Dwie stówy za taki antyk.

– To teraz ty sprze­daj – zapro­po­no­wa­łam. – Ktoś przy­je­dzie i ją zabie­rze.

– Oczy­wi­ście! – wrza­snęła i popu­kała się pal­cem w czoło. – Wpusz­czę do domu jakie­goś zbo­czeńca albo mor­dercę! Przyj­dzie po komodę i zostawi w kory­ta­rzu moje zwłoki!

Mimo wszystko powstrzy­ma­łam się, żeby nie powie­dzieć cze­goś, czego bym potem żało­wała.

– Dobrze – zgo­dzi­łam się. – Przy­jadę jutro po tę komodę z dozorcą, dzi­siaj już pew­nie śpi.

Matka coś tam zamru­czała o nie­ro­bach i wyle­gu­ją­cych się leniach, ale uda­łam, że nie sły­szę i wyszłam na klatkę.

– Tylko żebyś nie przy­szła, jak będzie Na wspól­nej. – Wychy­liła się jesz­cze zza drzwi.

Rozdział trzeci. Epitafium dla notariusza

Roz­dział trzeci

Epi­ta­fium dla nota­riu­sza:

Wiecz­nie pisał testa­menty,pozo­stały sen­ty­menty.

Nota­riusz wpa­try­wał się w Ste­fa­nię z nie­kła­ma­nym prze­ra­że­niem.

– Zdaje sobie pani sprawę, że po kre­ma­cji zwłok musi nastą­pić pochó­wek?

– A czy ja mówię, że nie? Ja tylko mówię, że nie ma, zdaje się, w pol­skim pra­wie prze­pisu, który mówi, jak szybko ten pochó­wek ma się odbyć?

– No w zasa­dzie… – zawa­hał się nota­riusz, zdjął oku­lary i prze­tarł je spe­cjalną ście­reczką.

– Wiem, bo spraw­dzi­łam. Ma się odbyć pochó­wek, ale ni­gdzie nie zostało zapi­sane, jak szybko. Tak czy nie? – Ste­fa­nia pochy­liła się do nota­riu­sza, a ten cof­nął się gwał­tow­nie.

– Tak – zgo­dził się po chwili z głę­bo­kim wes­tchnie­niem. – W rze­czy samej. – Zało­żył oku­lary i zaczął prze­kła­dać papiery z jed­nego brzegu biurka na drugi.

– Jest tylko jeden man­ka­ment, droga pani. Zgod­nie bowiem z prze­pi­sami ciało z zagra­nicy musi przy­je­chać w meta­lo­wej trum­nie.

– No i co z tego? – spy­tała Ste­fa­nia.

– I musi zostać pocho­wane bez otwie­ra­nia tej trumny. A to wyklu­cza kre­ma­cję.

– Niech to szlag – zde­ner­wo­wała się. – Czyli musia­ła­bym zostać skre­mo­wana na miej­scu?

– To jest jedyne wyj­ście – zgo­dził się nota­riusz i otarł sobie czoło chu­s­teczką do oku­la­rów. – Chyba że sza­nowna pani zde­cy­duje się na zej­ście, że tak powiem, na pol­skiej ziemi. Wtedy dopusz­cza się kre­ma­cję, jak naj­bar­dziej, i nie ma dokład­nego ter­minu na pochó­wek. Skre­mo­wane zwłoki nie sta­no­wią zagro­że­nia che­micz­nego dla śro­do­wi­ska, w związku z czym nie ma tu mowy o licz­bie dób, w cza­sie któ­rych pro­chy muszą zostać zło­żone w miej­scu spo­czynku. Cho­ciaż, muszę tutaj sza­nowną panią uprze­dzić, że niedopusz­czalne jest rów­nież prak­ty­ko­wa­nie roz­sy­py­wa­nia pro­chów zmar­łych. Czyn­ność ta potrak­to­wana być może jako bez­czesz­cze­nie zwłok, pro­chów lub miej­sca pochówku, a zatem czyn zabro­niony arty­ku­łem 262 para­graf 1 i 2 Kodeksu kar­nego i zagro­żony karą grzywny lub nawet pozba­wie­nia wol­no­ści do lat dwóch. – Nota­riusz wyrzu­cił z sie­bie te infor­ma­cje z szyb­ko­ścią kara­binu maszy­no­wego, ale na Ste­fa­nii nie zro­biło to wra­że­nia.

– Krótko mówiąc – zaczęła i skrzy­wiła się lekko – gdy­bym kop­nęła w kalen­darz za gra­nicą, to muszą mnie spro­wa­dzić w meta­lo­wej puszce i nie mogą otwo­rzyć. Czyli z kre­ma­cji nici w takiej sytu­acji – dodała jakby do sie­bie. – Ale jak wykor­kuję patrio­tycz­nie, na pol­skiej ziemi, to mogę się skre­mo­wać, a potem jeź­dzić w poszu­ki­wa­niu naj­lep­szego miej­sca na pochó­wek?

Nota­riusz przy­tak­nął, kiwa­jąc głową.

– W rze­czy samej, sza­nowna pani, ist­nieje taka moż­li­wość. Ale, rzecz jasna, nie może pani pro­wa­dzić auta, gdyż zanika pani zdol­ność do czyn­no­ści praw­nych – dodał dla porządku.

– Ale mogę jeź­dzić na tyl­nym sie­dze­niu, prawda? – Upew­niła się Ste­fa­nia, która musiała nieco zwe­ry­fi­ko­wać plany swo­jego zgonu i pochówku.

– Na tyl­nym sie­dze­niu jak naj­bar­dziej. Nie jestem tylko pewien, czy musi sza­nowna pani zapi­nać pasy bez­pie­czeń­stwa – dodał nota­riusz, auten­tycz­nie zasta­na­wia­jąc się nad tym, czy zgod­nie z pra­wem urna powinna jeź­dzić odpo­wied­nio przy­pięta.

Pier­wotny plan Ste­fa­nii, że wyje­dzie na waka­cje śmierci w jakieś piękne miej­sce, gdzie osta­tecz­nie dokona żywota, przedaw­ko­wu­jąc leki prze­ciw­bó­lowe, oka­zał się zupeł­nie do niczego.

Po pierw­sze, ubez­pie­cze­nie na życie nie obej­muje przy­pad­ków samo­bój­stwa, z czym po głęb­szym namy­śle Ste­fa­nia nie­chęt­nie się zgo­dziła.

***

– Nie wiem, dla­czego wpro­wa­dzono takie prze­pisy – zrzę­dziła, mówiąc do sie­bie. – Prze­cież to byłoby nie­jed­no­krot­nie hono­rowe i naj­lep­sze wyj­ście dla wielu rodzin. Taki dar­mo­zjad jeden z dru­gim mogliby się wysoko ubez­pie­czyć i dla dobra rodziny spo­koj­nie się gdzieś powie­sić.

Nie­stety, ozna­czało to rów­nież, że ona sama nie może zejść z tego świata tak, jak zapla­no­wała. Pła­ciła składkę ubez­pie­cze­niową od lat i chyba by ją apo­plek­sja tra­fiła na miej­scu, gdyby się oka­zało, że odkła­dała na darmo. Prze­mknęło jej co prawda przez głowę, żeby się tym nie przej­mo­wać i mach­nąć ręką na to całe ubez­pie­cze­nie, ale prze­pisy doty­czące trans­portu zwłok z zagra­nicy w meta­lo­wej trum­nie i braku moż­li­wo­ści póź­niej­szej kre­ma­cji prze­wa­żyły.

– Ja bym się chyba w gro­bie prze­wró­ciła, gdy­byś mnie w trum­nie pocho­wała! – upo­mi­nała mnie wie­lo­krot­nie. – I bym cię do końca życia stra­szyła! Pamię­taj, żeby mnie spa­lić!

– Raczej nie zapo­mnę – mruk­nę­łam. – Co ty myślisz, że cię scho­wam do tap­czanu i zapo­mnę o ter­mi­nie kre­ma­cji?

– O kosme­tyczce zapo­mnia­łaś! – wytknęła mi matka.

– Ale ona nie leżała mar­twa w tap­cza­nie! Już prze­stań mi w kółko o tym przy­po­mi­nać. Obie­cuję solen­nie, że cię spalę. – Pod­nio­słam dwa palce jak har­cerka. Jak na praw­dziwą wiedźmę przy­stało, doda­łam w duchu, ale matka i tak spoj­rzała na mnie podejrz­li­wie. Wyraź­nie mi nie ufała.

– Ty o wszyst­kim zapo­mi­nasz – zaczęła po swo­jemu. – Gdy­bym ci nie przy­po­mi­nała, że masz matkę, to byś się w ogóle nie ode­zwała. Mogła­bym ducha wyzio­nąć i pies z kulawą nogą by się nie zain­te­re­so­wał. Ja to się nawet cie­szę, że ty nie masz dzieci, bo byś zapo­mniała je z przed­szkola ode­brać. Albo była­byś jak ta, co nie­dawno w upał dziecko w samo­cho­dzie zosta­wiła na cały dzień i poszła do pracy, a dzie­ciak się ugo­to­wał…

– Mamo! – jęk­nę­łam. – Spalę cię, obie­cuję, ale jak nie prze­sta­niesz tak gadać, to na pewno nie będziesz mar­twa, gdy zacznę ten pro­ces!

– Oczy­wi­ście, żad­nego sza­cunku, ja w twoim wieku to bym się ni­gdy w taki spo­sób do star­szej osoby nie ode­zwała, ale teraz to już nikt niczego nie sza­nuje na tym świe­cie. Tylko te inter­nety oglą­da­cie, same głu­poty w kółko, czas mar­no­wać to potra­fi­cie… – Dalej nie słu­cha­łam.

***

Ste­fa­nia stała przed oka­za­łym budyn­kiem i zbie­rała siły, żeby wejść. W końcu wes­tchnęła głę­boko i pchnęła drzwi domu pogrze­bo­wego Było – Minęło.

– Dzień dobry – powie­działa do pustego biurka.

– Dzień dobry – odpo­wie­działo biurko, a Ste­fa­nia unio­sła brwi. Po chwili spod biurka wychy­liła się kobieca głowa.

– Pro­szę usiąść. Już się panią zaj­muję, tylko kró­lika szu­kam.

Ste­fa­nia podra­pała się inten­syw­nie po skroni, zasta­na­wia­jąc się, czy nie ma już jakichś halu­cy­na­cji.

– Kró­lika? – zapy­tała ostroż­nie i pode­szła do krze­sła, waha­jąc się, czy sia­dać, czy raczej szyb­ciutko wyjść.

– Tak, kró­lika – odparła głowa. – Mie­li­śmy tu pokaz magii i ten kró­lik z kape­lu­sza wysko­czył i znik­nął.

– No tak! – zgo­dziła się Ste­fa­nia i zde­cy­do­wała, że chyba jed­nak nie ma co się roz­sia­dać.

– Jest! – Ucie­szyła się głowa i wyszła zza biurka. Miała nor­malne nogi i ręce i oka­zała się całą, kom­pletną kobietą. W prze­ko­na­niu Ste­fa­nii bra­ko­wało jej jedy­nie pią­tej klepki. Kobieta trzy­mała na rękach czar­nego kró­lika, pode­szła do jed­nej z tru­mien sto­ją­cych pod ścianą, pod­nio­sła wieko i wsa­dziła tam zwie­rzaka.

– Nie udusi się? – zapy­tała Ste­fa­nia.

– Ma wywier­cone dziurki. – Uspo­ka­ja­jąco mach­nęła ręką kobieta.

– W trum­nie?

– Dorian wywier­cił. Podobno wię­cej świa­tła wpada do środka.

– Ach tak? – Ste­fa­nii jakby zabra­kło słów, zwłasz­cza że z trumny zaczęły docho­dzić odgłosy chro­bo­ta­nia.

– Ale w czym możemy pomóc? – Zain­te­re­so­wała się kobieta.

– Chcia­łam zor­ga­ni­zo­wać pogrzeb.

– Czyj pogrzeb?

– Mój.

– Ach tak? Czy to mają być po pro­stu wytyczne do orga­ni­za­cji pogrzebu w bli­żej nie­da­ją­cej się okre­ślić przy­szło­ści?

– Nie. To nastąpi cał­kiem nie­długo, więc po pro­stu chcę wszystko usta­lić. Moja córka mi obie­cała, że mnie spali, ale wie pani, jakie są dzieci. Wszystko pomylą, jak przyj­dzie co do czego. – Jagna, wła­ści­cielka domu pogrze­bo­wego, poki­wała głową ze zro­zu­mie­niem.

– To od czego chce pani zacząć?

– Naj­pierw mi pani powie, jaki strój. Myśla­łam, żeby wło­żyć coś lnia­nego, ale len okrop­nie się gnie­cie. Jak ja będę wyglą­dała w takim pognie­ciu­chu?

– Może jedwab? Albo zwy­kła bawełna?

– Naj­pierw bra­łam pod uwagę jedwab, ale wie pani, on jest taki śli­ski. Ja już kie­dyś zje­cha­łam z kanapy na dywan w jedwab­nej pidża­mie. I powiem pani, że jak sobie pomy­śla­łam, że ubie­rze­cie mnie w ten jedwab, a ja się wam wyśli­zgnę…

Jagna otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale w wyobraźni już to zoba­czyła. Naj­pierw pani Ste­fa­nia ześli­zguje się ze stołu, nie mogą jej pod­nieść ani dobrze zła­pać, bo cią­gle im się wysmy­kuje, w końcu ktoś zakłada ręka­wice i pró­buje ją upa­ko­wać do trumny, ale kobieta wężo­wym ruchem cią­gle z tej trumny się wysuwa…

– Nie, jedwab odpada zde­cy­do­wa­nie – zgo­dziła się szybko.

– Czyli bawełna.

– Tylko bez syn­te­tycz­nych dodat­ków – uprze­dziła Jagna. – To musi być natu­ralny mate­riał.

– A buty?

– Jeśli pani chce, to mogą być buty. Może być też na bosaka, zawsze to mniej pla­stiku we wszech­świe­cie. Ma pani roz­rusz­nik serca?

– A wyglą­dam, jak­bym miała? – obu­rzyła się Ste­fa­nia. – Serce mam jak dzwon!

– Pytam, bo aku­rat roz­rusz­niki musimy wyj­mo­wać, bo wybu­chają.

– Mie­li­ście kie­dyś taki przy­pa­dek? – prze­ra­ziła się Ste­fa­nia, pora­żona moż­li­wo­ścią wybuch­nię­cia w piecu i roz­rzu­ce­nia swo­ich nie­spa­lo­nych do końca szcząt­ków po naj­bliż­szej oko­licy.

– My nie – wes­tchnęła Jagna. – Ale już się zda­rzało.

– Ależ tacy ludzie z roz­rusz­ni­kiem sta­no­wią zagro­że­nie dla innych! – Zde­ner­wo­wała się matka Micha­liny. – To jest nie­bez­pieczne dla oto­cze­nia! W upał powinni sie­dzieć w domu, a nie włó­czyć się na przy­kład po gale­riach han­dlo­wych, gdzie mogą wybuch­nąć w każ­dej chwili!

Jagna spoj­rzała na nią z nie­kła­ma­nym zdzi­wie­niem.

– Tak od upału to te roz­rusz­niki nie wybu­chają – powie­działa uspo­ka­ja­ją­cym tonem. – W piecu jest mniej wię­cej tysiąc stopni, taka nieco wyż­sza tem­pe­ra­tura…

– Ale mamy ocie­ple­nie kli­matu! Pandy wygi­nają! Zna­czy wygi­nują! Za chwilę będzie taka tem­pe­ra­tura na co dzień! – Ste­fa­nia histe­rycz­nie pod­nio­sła głos, a Jagna otwo­rzyła usta, żeby coś powie­dzieć, ale nie zna­la­zła odpo­wied­nich słów i zamarła z nie­mym „o” na obli­czu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki