Kopnij w kalendarz - Monika Wawrzyńska - ebook + audiobook + książka

Kopnij w kalendarz ebook

Wawrzyńska Monika

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja książki Gwóźdź do trumny. Druga część trylogii funeralnej.

Trzy przyjaciółki – Jagna, Marta i Magda – tworzą funeralne konsorcjum, złożone z zakładu pogrzebowego, kwiaciarni i firmy cateringowej. Marta Bandurska – właścicielka kwiaciarni Cuda-Wianki – czuje, że życie przecieka jej między palcami, blednie i traci barwy, mąż jej chyba nie kocha, a najgorsze, że starość czeka z rogiem, śmiejąc się urągliwie. Czy kobieta w kwiecie wieku powinna już szykować się do trumny? Marta postanawia odzyskać intensywność kolorów, odnaleźć miłość i udowodnić sobie, że to najlepszy wiek na zmiany. Jej syn, Kocio, tanatokosmetolog w domu pogrzebowym Jagny, dorabiając klientowi stracone w wypadku ucho, zastanawia się, czy jego rodzice na starość zwariowali i obiecuje sobie solennie nie popełniać ich błędów. Dlatego też nagminne popełnia swoje. Absurdalny czarny humor, szalona właścicielka kwiaciarni i zakład pogrzebowy w tle. To się w grobie nie mieści!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 253

Oceny
4,6 (629 ocen)
434
139
44
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewawaj75

Nie oderwiesz się od lektury

czułe, śmieszne i napawające nadzieją
20
Quantaga

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka jest niesamowita. Jeszcze cudowniejsza niż 1 część. I daje nadzieję i trochę żalu, że moje życie jest takie inne. To warto przeczytać bo potem staje się lepszym człowiekiem. Już samo czytanie budzi lepsze uczucia w człowieku. Jestem oczarowana, zauroczona i czekam na następne książki pani Moniki. Tylko nie zaczynajcie czytać jeśli macie coś ważnego do zrobienia, bo od niej nie da się oderwać. Chciałabym żeby taka magia działa się również w moim życiu. Czytajcie i niech dobro się rozprzestrzenia.
10
Warmia55

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem napis na okładce "Przerażająco śmieszne!" jest mniej zasadny niż w tomie I, ale spokojnie, dawka humoru w książce jest mniej więcej taka sama, Jest też ten sam niepodrabialny styl pisania, bez dwóch zdań jest to komedia funeralna (nie kryminalna!) i są ci sami główni bohaterowie, a treścią książki są ich dalsze losy - jednak ta książka jest zupełnie inna niż tom I. Więcej tu spraw poważnych, nawet takich przy których policja ma co robić - oszustwa, zastraszenia, chuligaństwo; pojawia się kilka nowych osób dobrych i złych; akcja trwa tylko rok: od stycznia do grudnia i koncentruje się, tym razem, na życiu Marty Bandurskiej, właścicielki kwiaciarni Cuda-Wianki, matki Kocia. Marta, widząc jak szczęśliwa jest jej przyjaciółka z nowym partnerem zapragnęła podobnych emocji i szczęścia. Była mężatką od blisko 25 lat i stwierdziła, że oboje z mężem praktycznie się nie znają, żyją tylko obok siebie, bez namiętności i bliskości, a łączy ich tylko syn. Że jej mąż jest kochającym ojc...
10
mblegimi

Nie oderwiesz się od lektury

Płakałam że śmiechu
00
Tofilk1

Nie oderwiesz się od lektury

Miło się słucha. Lektor robi świetną robotę 💪 pierwsza część wydawała mi się zabawniejsza. Ale i w tej można sporo się pośmiać. Brawa dla autorki za wyjątkowy styl ✍️
00

Popularność




Styczeń

Sezon na róże, hia­cynty, cie­mier­niki, ama­ry­lisy, ger­bery, goź­dziki, stor­czyki i fre­zje

Rozdział pierwszy

Marta Ban­dur­ska, drobna, obcięta na pazia blon­dynka, patrzyła na roz­bity wazon i czuła, że zaraz trafi ją potężny szlag. Od rana nic nie szło tak, jak powinno. Naj­pierw nie doje­chała zamó­wiona dostawa róż, bo kie­rowca miał wypa­dek na auto­stra­dzie. Wje­chała w niego cysterna cze­ko­lady i stra­żacy pró­bo­wali jakoś pora­dzić sobie z wypad­kiem, w któ­rym główną rolę odgry­wały setki róż, topiące się w mlecz­nej mazi. Usu­nię­cie wycieku wyma­gało nad­ludz­kich sił, mróz powo­do­wał, że cze­ko­lada zama­rzała, róże w niej zanu­rzone, choć wyglą­dały malow­ni­czo, nie uła­twiały zada­nia. Ranny kie­rowca cysterny odje­chał do szpi­tala, a kie­rowca cię­ża­rówki z kwia­tami sie­dział na pobo­czu, trzy­ma­jąc się za głowę i jęcząc:

– Co ja zro­bię, co ja zro­bię teraz, co ja zro­bię, co ja zro­bię teraz…

– Panie! Weź pan się uspo­kój! – wark­nął na niego stra­żak, który, przy­kle­ja­jąc się do asfaltu, cze­kał na instruk­cje od spe­cja­li­sty bry­gady che­micz­nej. Spe­cja­li­sta bry­gady che­micz­nej dra­pał się w tym cza­sie w głowę i szu­kał roz­wią­za­nia. Wie­dział, jak sobie pora­dzić z ben­ze­nem, tolu­enem, chlo­ro­for­mem, ter­pen­tyną, wodo­ro­tlen­kiem potasu, piry­dyną czy nawet gli­ce­ryną. Ale z cze­ko­ladą? Zde­cy­do­wał w końcu, że naj­lep­szym roz­wią­za­niem będzie zasto­so­wa­nie spe­cjal­nych myjek z cie­płą wodą pod ciśnie­niem, ale wie­dział, że samo spłu­ka­nie cze­ko­lady na pobo­cze nie roz­wiąże sprawy. Akcję utrud­niały zama­rza­jące w cze­ko­la­dzie róże, całość spra­wiała wra­że­nie sce­no­gra­fii do tele­dy­sku Guns N’ Roses i gene­ral­nie pano­wało pan­de­mo­nium. Marta ode­brała tele­fon, że zamó­wione na trzy pogrzeby i dwa wiel­kie wesela róże nie dojadą, i wła­śnie zasta­na­wiała się, co tu zro­bić, kiedy do kwia­ciarni wpadł Kocio, jej pier­wo­rodny i jedyny syn, z kolej­nym pro­ble­mem.

– Matko! – jęk­nął. – Ja nie mogę ci poje­chać po te ger­bery, bo Jagna ma sześć pogrze­bów, a pani Dolecka musi być zro­biona na już, ja cię bar­dzo prze­pra­szam, ale ja się nie wyro­bię!

Kocio był tana­to­ko­sme­to­lo­giem w zakła­dzie pogrze­bo­wym Było – Minęło, pro­wa­dzo­nym przez przy­ja­ciółkę Marty, i odpo­wia­dał za przy­go­to­wy­wa­nie zwłok do pogrzebu. Marta wie­działa, że jego praca nie może cze­kać, więc tylko wes­tchnęła i mach­nęła ręką, żeby leciał do Jagny. Mach­nęła tak nie­szczę­śli­wie, że wazon z gip­sówką wie­cho­watą zle­ciał na pod­łogę. Pró­bu­jąc posprzą­tać bała­gan, ska­le­czyła się odłam­kiem wazonu, pod­nio­sła dłoń do ust, żeby zata­mo­wać krew, czu­jąc, że jesz­cze chwila, a trafi ją tym razem jasna cho­lera. Kolejną przy­czyną jej złego humoru była poranna roz­mowa z dziew­czyną, która pra­co­wała u niej już kilka lat. Dobrze się doga­dy­wały i Marta była też zado­wo­lona z efek­tów jej pracy. Aldona miała zmysł arty­styczny, kochała kwiaty i umiała two­rzyć piękne kom­po­zy­cje. Nie­stety, dziś rano powie­działa Mar­cie, że jej mąż dostał świet­nie płatną pracę w Lon­dy­nie, w samym City. Decy­zja została pod­jęta zatem nie­jako auto­ma­tycz­nie, ona jako flo­rystka wszę­dzie znaj­dzie pracę, a męża nie puści samego, bo wia­domo, że zaraz jakaś lon­dyń­ska har­pia zatopi w nim kły i pazury. Marta nie­chęt­nie musiała przy­znać jej rację, ale na samą myśl, że będzie musiała prze­pro­wa­dzić jakieś roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyjne i testy z two­rze­nia bukie­tów, robiło jej się słabo. Stała pogrą­żona w ponu­rych myślach, ssąc ska­le­czony palec, kiedy zadzwo­nił dzwo­nek u drzwi i do kwia­ciarni wszedł star­szy pan z rudym jam­ni­kiem.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się grzecz­nie.

– Nie taki dobry – burk­nęła Marta, oglą­da­jąc palec. – W czym mogę pomóc?

– Może nie w porę? – zapy­tał grzecz­nie star­szy pan, czym zawsty­dził Martę.

– Prze­pra­szam pana, dzi­siaj dzień sza­lony, nic mi się nie układa, nie powin­nam odzy­wać się takim tonem. Pro­szę powie­dzieć, co pana do nas spro­wa­dza?

Metr i sześć cen­ty­me­trów jam­nika prze­szło się po kwia­ciarni, po czym wsko­czyło na fotel przy­go­to­wany dla ocze­ku­ją­cych na bukiety klien­tów – mla­snęło, ziew­nęło i zwi­nęło się w kłę­bek.

– Pro­szę się nie przej­mo­wać – odparł star­szy pan. – Każdy z nas ma takie dni. Widzę, że Dudu­siowi się u pani spodo­bało. Może tam leżeć czy mam go zrzu­cić?

– Bar­dzo mi miło – ucie­szyła się Marta, wrzu­ca­jąc kawałki wazonu do kosza. – Jeśli mu się tam podoba, to niech odpo­czywa w spo­koju. Zna­czy, niech sobie leży – popra­wiła się natych­miast.

Star­szy pan ukło­nił się grzecz­nie w podzię­ko­wa­niu.

– Nazy­wam się Adolf Dobra­niecki. Moja żona zmarła w zeszłym mie­siącu, a ja cią­gle chciał­bym kupo­wać jej piękne kwiaty – wes­tchnął. – Zawsze dosta­wała ode mnie dużo kwia­tów, wie pani. Jestem sta­rej daty, zawsze uwa­ża­łem, że o kobietę trzeba dbać. A już zwłasz­cza o żonę. Pani Jagna mi panią pole­ciła. Kor­ne­lia miała takie piękne kwiaty na pogrze­bie, pani Jagna powie­działa, że to od pani.

– Marta Ban­dur­ska – przed­sta­wiła się Marta. – Bar­dzo mi przy­kro z powodu pań­skiej straty, ale będę zachwy­cona, jeśli będzie pan chciał wybie­rać bukiety u nas. Jakie kwiaty lubiła pani Kor­ne­lia?

– Naj­bar­dziej lubiła sło­necz­niki, to takie rado­sne kwiaty, ale prze­pa­dała też za mar­ge­ryt­kami. W ogóle lubiła wszyst­kie kwiaty – zadu­mał się i ponow­nie wes­tchnął.

– Przy­go­tuję panu bukiet, a tym­cza­sem pro­szę usiąść w tym dru­gim fotelu. Napije się pan her­baty? Sobie też będę robiła – dodała, widząc, że pan Adolf chce odmó­wić. – Mam świetną zimową her­batę, pach­nie poma­rań­czami i goź­dzi­kami, dodaję do niej też odro­binę imbiru, miodu i mojego sekret­nego skład­nika, czyli roz­ma­rynu – zago­to­wała wodę i wycią­gnęła spe­cjalny czaj­ni­czek do parze­nia her­baty. – Za pięć minut będzie gotowa, a ja tym­cza­sem będę przy­go­to­wy­wać kwiaty dla pani Kor­ne­lii. Mar­ge­rytki to piękne kwiaty, sym­bo­li­zują pozy­tywne emo­cje i szep­czą, że obda­ro­wana kobieta jest piękna – się­gnęła po eustomę. – Świet­nie się z nią kom­po­nują, tak samo jak z takimi paste­lo­wymi goź­dzi­kami – wycią­gnęła z wazonu bla­do­ró­żowe. – I z gip­sówką. Zaraz panu pokażę.

Pan Adolf patrzył przez chwilę, w jaki spo­sób Marta przy­go­to­wuje kre­mowo-różowy bukiet, w końcu się­gnął po kubek i nalał sobie her­baty.

– Jakie piękne! Lubi pani malar­stwo? – oba kubki przed­sta­wiały obrazy Claude’a Moneta. Jeden nenu­fary, a drugi pole maków.

– Nie bar­dzo znam się na malar­stwie, ale lubię impre­sjo­ni­stów – Marta przy­ło­żyła jesz­cze jedną gałązkę gip­sówki do bukietu, ale roz­my­śliła się i wsta­wiła ją z powro­tem do wazonu. – Moneta, Sisleya, Reno­ira, Degasa. Podoba mi się ta ulot­ność na ich obra­zach. Chwila zła­pana pędz­lem, te kolory, świa­tło, taka, bo ja wiem, psz­czoła zatrzy­mana w locie, ale widać jesz­cze drże­nie skrzy­deł, czuć zapach gryki, sły­chać brzę­cze­nie…

– Pięk­nie to pani opi­sała. I her­bata z takiego kubka rze­czy­wi­ście wspa­niale sma­kuje. Pach­nie zimą i Bożym Naro­dze­niem. I dobrymi emo­cjami – zamy­ślił się. Marta zer­k­nęła na niego, sta­wia­jąc na bla­cie gotowy bukiet. Pan Adolf trzy­mał kubek obiema dłońmi, roz­ko­szu­jąc się cie­płem. Ock­nął się z zamy­śle­nia po chwili i dopił her­batę. – Och! Prze­piękny! – zachwy­cił się, kiedy zoba­czył kwiaty. – Pani Jagna miała rację, mówiąc, że pani jest dosko­nała w tym, co robi.

Marta uśmiech­nęła się i wrę­czyła bukiet panu Adol­fowi.

– Może będzie pan chciał, żeby następny przy­go­to­wać na gąbce? Będzie dłu­żej stał i wiatr go nie prze­wróci.

– Zasta­no­wię się, dobrze? Zapy­tam Kor­ne­lię, co będzie wolała. Bar­dzo dzię­ku­jemy za kwiaty i zimową her­batę. Duduś! Idziemy – cmok­nął na psa, który zaczął powoli zła­zić z fotela, prze­cią­ga­jąc się i zie­wa­jąc.

Pierw­sza na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną przy­szła wielka i zwa­li­sta kobieta w burym płasz­czu, zie­lo­nej gar­sonce i wyso­kich brą­zo­wych butach. Wyglą­dała jak omszałe drzewo. Marta, choć pełna nie­po­koju, jak taka osoba będzie poru­szać się po kwia­ciarni peł­nej deli­kat­nych wazo­nów, posta­no­wiła nie ule­gać ste­reo­ty­pom i dać jej szansę. Nie­stety, kobieta miała mniej wię­cej tyle fine­zji co hut­ni­czy piec, a jej bukiet był tak prze­ra­ża­jąco ponury, że na sam widok czło­wiek wybu­chał nie­opa­no­wa­nym łka­niem. Kolejna kan­dy­datka nie miała żad­nego doświad­cze­nia w pracy z kwia­tami, ale podobno szybko się uczyła i podo­bała się męż­czy­znom, co na pewno pod­nio­słoby kwia­ciarni obroty. Marta odpra­wiła ją, czu­jąc, że pod­nio­sło się jej lekko jedy­nie ciśnie­nie. Kolejne trzy kan­dy­datki były prze­ciętne, przy­go­to­wane przez nie bukiety nie były brzyd­kie, ale po pro­stu zwy­czajne, nie zapa­dały w pamięć i nie wzbu­dzały żad­nych emo­cji. Mijały kolejne dni, zbli­żał się ter­min wyjazdu Aldony, a Marta na­dal nie zna­la­zła zastęp­stwa. Jedyny facet, który poja­wił się jako kan­dy­dat, ukłuł się w palec kol­cem róży pod­czas skła­da­nia bukietu i urzą­dził taki dra­mat, że Marta myślała, że obciął sobie dłoń seka­to­rem. Kiedy się go wresz­cie pozbyła, zużyw­szy uprzed­nio cały zapas pla­strów i ban­daży z apteczki, miała ser­decz­nie dosyć roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych i wszyst­kich kan­dy­datów świata.

Na tę wła­śnie chwilę tra­fił pan Adolf z Dudu­siem.

– Dzień dobry, pani Marto! Przy­nie­śli­śmy faworki do her­baty i mamy nadzieję, że pani z nami usią­dzie.

– A dzień dobry panom, bar­dzo pro­szę, już wsta­wiam wodę, usiądę z ogromną przy­jem­no­ścią. Zawsze jak pan przy­cho­dzi, to od rana dzieją się u mnie jakieś dziwne i nie­spo­dzie­wane rze­czy – opo­wie­działa o poszu­ki­wa­niach zastęp­stwa za Aldonę i o prze­biegu naj­cie­kaw­szych roz­mów. – Mam, wie pan, taką ekipę pomoc­ni­ków na week­endy, na jakieś więk­sze imprezy, to zna­jomi naszych synów, mojego i Jagny. Oni nam poma­gają z trans­por­tem, z dosta­wami, ale bukiety i wieńce to ja jed­nak sama robię. Aldona mogła mnie zastą­pić, ale jak ja teraz nie znajdę nikogo, to prze­cież sama nie dam rady. Muszę cza­sem spać – dodała z żalem i zalała her­batę, która dzi­siaj pach­niała man­da­ryn­kami, any­żem i cyna­mo­nem.

Pan Adolf wcią­gnął ten zapach z lubo­ścią i podał jej opa­ko­wa­nie fawor­ków, bogato opró­szo­nych cukrem pudrem. Marta wyło­żyła je na świą­teczny czer­wony talerz w kształ­cie gwiazdy i podała małe tale­rzyki.

– Dosko­nale się składa, że mam tutaj trzy fotele. Wie pan, dosta­wi­łam trzeci, bo czę­sto przy­cho­dzą do mnie pary po wybór kwia­tów lub wią­zanki ślub­nej, i pro­szę sobie wyobra­zić, oni czę­sto przy­cho­dzą z czy­jąś matką. Jej albo jego. Ale jak już te matki przyjdą, to zawsze mają naj­wię­cej do powie­dze­nia, każą sobie poka­zy­wać zdję­cia, kwiaty, odcie­nie… No i ten trzeci fotel oka­zał się nie­zbędny. Cie­kawa rzecz, że wybór kwia­tów na ślub tak się cele­bruje, a na pogrzeb kwiaty wybiera się szybko, na łapu-capu, bez zasta­no­wie­nia. Z kata­logu, krót­kiej listy dzie­się­ciu rodza­jów wień­ców lub wią­za­nek. O rety! Ja pana prze­pra­szam, ja jestem bez­myślna, że tak powie­dzia­łam…

– Nie, nic – pan Adolf uniósł rękę w uspo­ka­ja­ją­cym geście. – Ma pani rację. Chyba nikt nie lubi tych wizyt w domu pogrze­bo­wym. Naj­le­piej zała­twić wszystko za jed­nym zama­chem, dopiero potem przy­cho­dzi tro­chę spo­koju, reflek­sja, kilka trzeź­wiej­szych myśli – machi­nal­nie pogła­skał Dudu­sia po gło­wie. Ten tylko mla­snął sma­ko­wi­cie, bo śnił aku­rat o woło­wej kości. – Widzi pani, ja dopiero teraz pomy­śla­łem o tych kwia­tach, czło­wiek jed­nak musi się na sta­rość mie­rzyć z wła­snymi sła­bo­ściami i ogra­ni­cze­niami. Wie pani, byłem pewny, że to ja odejdę pierw­szy. Nie żebym cho­ro­wał czy coś, po pro­stu tak to naj­czę­ściej wygląda. Ja – zawa­hał się – ja przy­go­to­wa­łem Kor­ne­lii taki prze­wod­nik, jak mnie zabrak­nie. Gdzie dzwo­nić, co opła­cać, o czym pamię­tać. Żeby nie musiała się stre­so­wać, męczyć, szu­kać – znowu głę­boko wes­tchnął. – O zwią­zek, pani Marto, trzeba dbać całe życie. A nawet po śmierci. Tak myślę. Miłość powo­duje, że chcemy uła­twić, uprzy­jem­nić uko­cha­nej oso­bie życie. I jak dwie takie osoby się spo­tkają, to mnó­stwo rze­czy robią razem, a to spra­wia, że wszystko staje się prost­sze… – napił się her­baty. – Od dia­gnozy do odej­ścia Kor­ne­lii minęły trzy mie­siące. Bar­dzo krót­kie trzy mie­siące. Cią­gle mia­łem irra­cjo­nalną nadzieję, wie pani. A to prze­cież rak trzustki, pod­stępny, zło­śliwy gad, który pod­pełza nie­zau­wa­że­nie i nagle śmier­tel­nie kąsa – trzy­mał obiema rękami kubek w sło­necz­niki, tym razem przed­sta­wia­jący obraz van Gogha. – O rety! Ja tu panią zanu­dzam, a pani ma pew­nie mnó­stwo pracy! – zerwał się z fotela. – Bar­dzo dzię­kuję za pyszną her­batę, ten deli­katny smak anyżu prze­niósł mnie na chwilę do Fran­cji! Duduś, zbie­ramy się. Do zoba­cze­nia, pani Marto.

I zanim Marta zdą­żyła wypo­wie­dzieć choćby słowo, wyszedł z kwia­ciarni, a za nim podrep­tał rudy jam­nik, nie cał­kiem jesz­cze dobu­dzony, więc zie­wa­jący na potęgę. Marta dopiła her­batę i posprzą­tała kubki, wpa­tru­jąc się przez chwilę w wyma­lo­wane na nich kwiaty.

Po połu­dniu do kwia­ciarni wpa­dła Jagna.

Z Jagną Marta przy­jaź­niła się od lat, od kiedy ich jedyni syno­wie wpa­dli w szkolne tara­paty ze względu na fakt, iż podobno stra­szyli inne dzieci śmier­cią. Jako żywo, nikogo nie stra­szyli. Miko­łaj, wycho­wy­wany w domu pogrze­bo­wym, i Kocio, który marzył, żeby mu rodzice kupili choćby naj­mniej­szą trumnę, w któ­rej pra­gnął sypiać, mieli po pro­stu nieco inne spoj­rze­nie na kwe­stie śmierci niż reszta dzieci. Nie prze­ra­żała ich, trak­to­wali ją jako coś natu­ral­nego i nie bar­dzo rozu­mieli, dla­czego nie powinno się o niej roz­ma­wiać. Nie spo­tkało się to zbyt­nio z apro­batą grona peda­go­gicz­nego, zwłasz­cza dyrek­torki szkoły, która żądała od rodzi­ców chłop­ców, aby prze­stali opo­wia­dać na prawo i lewo, że ludzie umie­rają. Nie­śmiałe uwagi Jagny i Marty, że prze­cież ludzie naprawdę umie­rają i w zasa­dzie nie ma od tego wyjąt­ków, sta­now­czo uci­nała, twier­dząc, że ta wie­dza nie jest dzie­ciom do niczego potrzebna w prze­ci­wień­stwie do nie­zbęd­nych w jej prze­ko­na­niu infor­ma­cji o ukła­dzie tra­wien­nym pan­to­felka oraz wzo­rze che­micz­nym siar­czanu mie­dzi. Uwagę Jagny, że jeśli cho­dzi o pan­to­felki, to ona pre­fe­ruje skó­rzane i naj­le­piej w czer­wo­nym odcie­niu, lito­ści­wie prze­mil­czała. Skąd bowiem taka kobieta, która zamyka syna za karę w trum­nie, może mieć jakie­kol­wiek poję­cie o wła­ści­wym sys­te­mie edu­ka­cji i wycho­wa­niu mło­dych oby­wa­teli. Oczy­wi­ście Jagna nie sto­so­wała takich kar, choć może i kie­dyś zda­rzyło się, że Miko­łaj sam tam wlazł i się zatrza­snął, ale próby tłu­ma­cze­nia matki dyrek­cja zbyła mach­nię­ciem dłoni i wznie­sie­niem oczu ku niebu.

Chłopcy natych­miast się zaprzy­jaź­nili, takoż jak ich matki, które, doko­op­to­waw­szy jesz­cze Magdę, wła­ści­cielkę firmy cate­rin­go­wej Zamie­szane, stwo­rzyły kon­sor­cjum fune­ralno-ślubne. Zakład pogrze­bowy Jagny, kwia­ciar­nia Cuda-Wianki Marty oraz restau­ra­cja Magdy uzu­peł­niały się zna­ko­mi­cie. Jagna nieco ubo­le­wała, że Magda nie żywi pacjen­tów w szpi­ta­lach oraz domach pomocy spo­łecz­nej, bo można byłoby nieco pod­krę­cić obroty, ale przy­ja­ciółka sta­now­czo odma­wiała roz­sze­rze­nia dzia­łal­no­ści o ten zakres.

– Żywie­nie w szpi­talu? Osza­la­łaś? To naj­gor­szy biz­nes cate­rin­gowy, jaki ist­nieje! Pań­stwo nie dopłaca do tego, prze­zna­cza na dobę na żywie­nie dzie­sięć zło­tych!

– Jak dzie­sięć zło­tych? – nie zro­zu­miała Jagna.

– Nor­mal­nie. Masz dzie­sięć zło­tych na jed­nego czło­wieka na cały dzień i za to masz kupić pro­dukty i dać pacjen­towi śnia­da­nie, obiad i kola­cję. Oraz pod­wie­czo­rek i dru­gie śnia­da­nie.

– Za dzie­sięć zło­tych??? To co oni jedzą? Tek­turę?

– Nie no, można coś tam już wymy­ślić za tę dyszkę. Ale szału raczej nie ma, rozu­miesz. A potem i tak wszy­scy narze­kają.

– A nie można prze­zna­czyć cho­ciaż z pięt­na­ście zło­tych?

– Można, ja bym chęt­nie prze­zna­czyła i czter­dzie­ści. Ale ktoś musiałby za to zapła­cić. A szpi­tale nie zapłacą ani czter­dzie­ści, ani pięt­na­ście, tylko dzie­sięć.

Tym spo­so­bem pomysł szpi­tal­nego żywie­nia zbio­ro­wego, ku roz­cza­ro­wa­niu Jagny, upadł. Musiały zado­wo­lić się restau­ra­cją i to na cał­kiem nie­złym pozio­mie. Ale jak się nie ma, co się lubi…

Jagna weszła i od razu usia­dła w fotelu.

– No cześć! Znowu mia­łam jakiś sza­lony dzień, a ten ostatni pogrzeb to mnie już dobił.

– A co się wyda­rzyło? – zacie­ka­wiła się Marta i zaczęła przy­go­to­wy­wać swoją popi­sową zimową her­batę.

– Dziś był pogrzeb tej pani Bożeny. Takiej naprawdę potęż­nej kobiety… Możesz tam wię­cej imbiru wrzu­cić, bo coś mnie bie­rze chyba.

– A no wiem, robi­łam dla niej cztery wieńce.

– No wiesz, ja kilka razy im mówi­łam, żeby ją skre­mo­wać, ale nie, bo podobno panicz­nie bała się ognia.

– Jak ognia – zachi­cho­tała Marta i posta­wiła dzba­nek do parze­nia her­baty na stole.

– Jak ognia – zgo­dziła się Jagna. – I natu­ral­nie jej nie skre­mo­wali. Ale jak przy­szło dźwi­gnąć trumnę sprzed ołta­rza, to rzecz jasna, nie mogli pora­dzić. Bo chcieli sami, syno­wie i wnuki, ją odpro­wa­dzić. I tak się szar­pali, szar­pali, to w końcu mówię do moich chło­pa­ków: no idź­cie pomóc, na co cze­ka­cie? Na to jedna z tych jej sta­rych cio­tek odzywa się takim filo­zo­ficz­nym gło­sem, ale wiesz, na cały kościół: „Bożena zawsze była dla wszyst­kich cię­ża­rem”. No i zaraz tam się pół kościoła obra­ziło. Ale powiem ci, że stra­cha mia­łam, że chło­paki nie wytrzy­mają i ta trumna runie na dno grobu. I się prze­bije do środka ziemi. No jakoś dali radę na szczę­ście, na takich wzmac­nia­nych pasach. Ale dla­czego ludzie nie słu­chają, jak im się tłu­ma­czy, to ja nie wiem.

– No wła­śnie, a ja cią­gle szu­kam flo­rystki. I powiem ci, że powoli zaczy­nam tra­cić nadzieję. Aldona wyjeż­dża za tydzień i nawet nie chcę myśleć, co dalej.

Pona­rze­kały chwilę na koniunk­turę, pra­cow­ni­ków, infla­cję i życie ogól­nie, a póź­niej Jagna pole­ciała na spo­tka­nie z Ksa­we­rym. Marta już miała zamy­kać, kiedy dzwo­nek u drzwi zapo­wie­dział gościa. Marta zoba­czyła naj­pierw burzę rudych, tycja­now­skich loków, na któ­rych lśniły gwiazdki śniegu, potem zie­lony płaszcz hafto­wany w kolo­rowe papugi. Młoda dama uśmiech­nęła się sze­roko i strzep­nęła śnieg z para­solki. Para­solki malo­wa­nej, jak­żeby ina­czej, w kolo­rowe ptaki. Całość zja­wi­ska była tak barwna i ener­ge­tyczna, że Mar­cie zabra­kło głosu.

– Dzień dobry! Sły­sza­łam, że szuka pani flo­rystki. Ja mam doświad­cze­nie, pra­co­wa­łam u ciotki przez dwa lata, a teraz stu­diuję w Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych na wydziale malar­stwa. Ja chęt­nie zro­bię bukiet, pani zoba­czy, że potra­fię!

Marta ski­nęła głową i wska­zała wazony z kwia­tami.

– Bar­dzo pro­szę! Niech pani przy­go­tuje wią­zankę ślubną – młoda dama pew­nie się­gnęła po bor­dowe piwo­nie, róże, dalie i aza­lie i stwo­rzyła z nich małe arcy­dzieło. Marta popa­trzyła na wią­zankę, prze­nio­sła wzrok na jej twór­czy­nię i kiw­nęła z apro­batą głową. Wycią­gnęła rękę.

– Witamy na pokła­dzie, pani…?

– Mal­wino. Mal­wina Bur­ska, bar­dzo się cie­szę! – uści­snęła mocno dłoń Marty.

Pierw­szy na Mal­winę natknął się Kocio, który w dro­dze do pracy wpadł po wie­niec. Wszedł do kwia­ciarni, zoba­czył Mal­winę wśród kwia­tów i zanie­mó­wił z zachwytu. Zasad­ni­czo ni­gdy dużo nie mówił, więc pozo­stało to nie­zau­wa­żone. Rudo­włosa i pie­go­wata syl­fida, kom­po­nu­jąca bukiety w kwia­ciarni matki, kom­plet­nie go zasko­czyła. Mruk­nął coś, zabie­ra­jąc wie­niec, a ona się do niego uśmiech­nęła. Chciał coś powie­dzieć, ale doszedł do wnio­sku, że musi wyglą­dać jak wsiowy przy­głup, gapiąc się na nią jak cielę na malo­wane wrota. Zro­bił więc minę, która miała wyra­żać obo­jęt­ność, zmarsz­czył czoło, prze­wró­cił oczami i wyszedł, świa­dom, że zro­bił z sie­bie kon­kur­so­wego idiotę. W zasa­dzie dobrze, że się nie ode­zwał, bo na pewno pogrą­żyłby się nie­od­wra­cal­nie. Z tego wszyst­kiego zamiast zabrać wie­niec do samo­chodu, tachał go w obję­ciach całą drogę do zakładu pogrze­bo­wego. Jagna spoj­rzała na niego raz, potem drugi, zmarsz­czyła brwi i zapy­tała:

– Ducha zoba­czy­łeś? Jakiś klient nie­za­do­wo­lony?

– Co? – zdzi­wił się. – Nie, wszy­scy bar­dzo zado­wo­leni, pan Djaczko nawet bar­dzo. Powie­dział, że jego żona ni­gdy nie wyglą­dała tak pięk­nie.

– Mistrz kom­ple­men­tów! – mruk­nęła Jagna. – Żona byłaby nie­wąt­pli­wie zachwy­cona. To w końcu dla­czego jesteś taki jakiś nie­wy­raźny?

Kocio wzru­szył ramio­nami i wziął się do swo­jej roboty. Nie będzie prze­cież się ciotce tłu­ma­czył z chwi­lo­wego ogłu­pie­nia.

Pan Adolf zaj­rzał do kwia­ciarni kilka dni póź­niej i ujrzaw­szy Mal­winę, nie mógł powstrzy­mać się od komen­ta­rza, iż wygląda, jakby zeszła z obrazu Dan­tego Ros­set­tiego.

Wywią­zała się mię­dzy nimi zaraz dys­ku­sja na temat jego twór­czo­ści, doboru i nasy­ce­nia kolo­rów.

– Bar­dzo chcia­ła­bym poje­chać do Liver­po­olu, żeby zoba­czyć jego obrazy – wes­tchnęła Mal­wina, parząc her­batę panu Adol­fowi.

– Robią nie­sa­mo­wite wra­że­nie, są takie inten­sywne, jak pani – dodał, a Mal­wina spło­nęła rumień­cem, co wyglą­dało, jakby cała zajęła się ogniem. Pan Adolf przy­glą­dał się jej chwilę i pomy­ślał, że dziew­czyna chyba sama nie wie, jak bar­dzo nie­bez­pieczną ma urodę. Może wzbu­dzać szał unie­sień, może być natchnie­niem, namięt­no­ścią, pożą­da­niem. Ogni­sta, wyra­zi­sta i zmy­słowa. Toż to istna Per­pe­runa – bogini wiel­kich żywio­łów.

– Jestem taka szczę­śliwa, że dosta­łam tu pracę – zwie­rzyła się panu Adol­fowi, sta­wia­jąc przed nim kubek w maki. Ubrana w poma­rań­czową sukienkę wyglą­dała jak pło­mień. – Mamy w sobotę ślub i pani Marta zgo­dziła się, żebym ude­ko­ro­wała urząd i przy­go­to­wała wią­zankę. To będzie ślub w stylu boho. Panna młoda w pro­stej kre­mo­wej sukience chce mieć bukiet z traw. Mam świetny pomysł, jak to ma wyglą­dać.

– Nie chcę wyjść na igno­ranta, ale co to wła­ści­wie zna­czy ten styl boho?

– To w zasa­dzie takie połą­cze­nie natu­ral­no­ści, luzu, kwie­ci­sto­ści i zwiew­no­ści. Bar­dzo kobiece, w zgo­dzie z naturą, żad­nych krzy­kli­wych i sztucz­nych dodat­ków.

– Cie­kawe, że natu­ral­ność docze­kała się wła­snej nazwy – mruk­nął pan Adolf, popi­ja­jąc łyk zimo­wej her­baty, pach­ną­cej goź­dzi­kami i cyna­mo­nem.

– Pocho­dzi od słowa la boheme.

– Cyga­ne­ria? – zdzi­wił się pan Adolf. – Czy to nie opera Puc­ci­niego?

– Tak! – ucie­szyła się Mal­wina i nalała her­baty do dru­giego kubka. – Zna pan jego histo­rię? Zako­chał się bez pamięci w Elwi­rze Gemi­niami1, która brała u niego lek­cje muzyki. Pro­ble­mem jed­nak był fakt, że ist­niał też pan Gemi­niami, a nawet – o zgrozo! – dwójka Gemi­niamiątek. Oczy­wi­ście w tych cza­sach w kato­lic­kich Wło­szech nie­moż­li­wo­ścią było dostać roz­wód, ale Elwira zabrała dzieci i ode­szła od męża. Straszny skan­dal.

– Czyli ich życie przy­po­mi­nało ope­rowe libretto?

– Do czasu. Do momentu, kiedy Puc­cini zaczął być sławny. Docze­kali nawet śmierci pana Gemi­niami i wzięli ślub, ale wtedy Puc­cini posta­no­wił korzy­stać z życia, sławy i pie­nię­dzy.

Pani Adolf poki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

– Uroda Elwiry prze­mi­nęła i kobieta zamie­niła się w zazdro­sną dewotkę. Puc­cini ucie­kał więc do kolej­nych kobiet, co, jak wia­domo, nie polep­szało w żaden spo­sób rela­cji mał­żon­ków. W końcu uległ wypad­kowi samo­cho­do­wemu, długo docho­dził do zdro­wia, a pie­lę­gno­wała go mło­dziutka dziew­czyna ze wsi, Doria. Tak bar­dzo się wszyst­kim spodo­bała, że została w domu Puc­cinich jako słu­żąca.

– Och nie! – jęk­nął pan Adolf.

Mal­wina odsta­wiła kubek.

– No nie­stety tak. Natu­ral­nie Elwira z bie­giem czasu stała się obse­syj­nie o nią zazdro­sna. Wie­trzyła romans, ale tutaj pana zdzi­wię: Gia­como ni­gdy się na ten romans nie zde­cy­do­wał. Pomimo jego zapew­nień Elwira, roz­sza­lała w podej­rze­niach, wyrzu­ciła Dorię, publicz­nie oskar­żyła ją o romans i namó­wiła księ­dza, żeby ją napięt­no­wał z ambony. Napa­dała ją nawet na ulicy, wyzy­wa­jąc od dzi­wek i wywłok.

– To się musiało źle skoń­czyć – wes­tchnął star­szy pan.

– I się skoń­czyło. Doria posta­no­wiła popeł­nić samo­bój­stwo. Ale że zażyła trutkę na szczury, biedna dziew­czyna umie­rała przez tydzień, tocząc pianę z ust…

– Och nie! – ponow­nie jęk­nął pan Adolf.

– Tak! To było straszne. Ale pro­szę sobie wyobra­zić, że po jej śmierci prze­pro­wa­dzono sek­cję zwłok i koro­ner stwier­dził, że Doria była dzie­wicą! Elwira została oskar­żona i miała sta­nąć przed sądem. Ale natu­ral­nie kilka odpo­wied­nio wypcha­nych zło­tem sakie­wek zała­twiło sprawę.

– I co było dalej? Puc­cini roz­stał się z Elwirą?

Mal­wina uśmiech­nęła się smutno.

– I tu pana zasko­czę. Widząc skru­chę żony, Puc­cini wyba­czył jej i wró­cili do sie­bie. Nie na długo. Gia­como napi­sał operę Turan­dot, inspi­ro­waną histo­rią Dorii, ale zanim ją dokoń­czył – zmarł. Miał nowo­twór gar­dła, bo palił ponad osiem­dzie­siąt papie­ro­sów dzien­nie.

– Ależ to prze­ra­ża­jąco smutna histo­ria! – wes­tchnął pan Adolf, odsta­wia­jąc kubek. – Biedna Doria. Cho­ciaż zacho­wała cząstkę nie­śmier­tel­no­ści dzięki ope­rze. Ale ta histo­ria mogła się wyda­rzyć także współ­cze­śnie. Namięt­ność, miłość i śmierć: trzy furie, które toczą bitwy przez wieki. Nie­zwy­kła histo­ria. Aż nabra­łem ochoty na wie­czór w ope­rze! Bar­dzo dzię­kuję za her­batę, zabie­ram bukiet dla Kor­ne­lii i pędzę, żeby jej to opo­wie­dzieć. Duduś, idziemy!

Pan Adolf wyszedł, a Mal­wina zabrała się do kom­po­no­wa­nia kolej­nego bukietu.

Rozdział drugi

Kocio wła­śnie zaj­mo­wał się męż­czy­zną po wypadku samo­cho­do­wym. Liczne ubytki twa­rzy kory­go­wał woskiem mode­lu­ją­cym, któ­rego trzy puste już pudełka stały obok jego warsz­tatu pracy. Pie­czo­ło­wi­cie pra­co­wał nad odtwo­rze­niem lewego ucha, zasta­na­wia­jąc się, czy van Goghowi też ktoś po śmierci doro­bił bra­ku­jące ucho, czy został pocho­wany z jed­nym.

Jagna weszła do jego pra­cowni i wes­tchnęła.

– Masz wię­cej kosme­ty­ków niż ja.

– Nic dziw­nego, ciotko, ty nie potrze­bu­jesz aż takiej korekty. Pan Mate­usz raczył był stra­cić twarz w tym wypadku.

– Nie stra­ciłby, gdyby nie jeź­dził po pijaku, tylko wziął tak­sówkę. A tak urzą­dził sobie rajd po wąskich ulicz­kach War­szawy, który zakoń­czył na latarni. Dobrze, że nikogo wię­cej nie zabił – mruk­nęła Jagna.

– Mate­usz, prze­suń się troszkę – zwró­cił się do nie­bosz­czyka Kocio, prze­kła­da­jąc go nieco wyżej, bo było mu nie­wy­god­nie nakła­dać wosk.

Jagna prych­nęła.

– Kocio, tu masz jego gar­ni­tur i koszulę, żona przy­nio­sła – powie­siła worek z ubra­niem na wie­szaku. – Doro­bi­łeś to ucho?

– Dora­biam ucho i ener­gicz­nym ruchem uchwy­tu­jąc za ucho, prze­no­szę gościa do wiecz­no­ści2 – odpo­wie­dział.

– Śmierć w kawiarni – uśmiech­nęła się Jagna. – Mój uko­chany Gał­czyń­ski.

– Ciotko, w przy­szłym tygo­dniu mam dwu­dniowe szko­le­nie – poin­for­mo­wał Kocio, pochy­la­jąc się nad Mate­uszem.

– Kocio, ty sam mógł­byś pro­wa­dzić takie szko­le­nia – wes­tchnęła Jagna. – Co tym razem?

– Triki wiza­żowe i maki­jaż osób oty­łych. Poja­wiają się cią­gle nowe tech­no­lo­gie, może się cze­goś nowego nauczę. A oty­łych mamy coraz wię­cej. Strasz­nie umie­rają.

– Bo oty­łość jest zabójcą, Kocio. Sam widzia­łeś, jaki był pro­blem z Bożeną. Ale sły­sza­łam, że teraz są coraz bar­dziej eko­lo­giczne metody roz­kła­da­nia ciała. Kre­ma­cja to prze­ży­tek. Musimy zasta­no­wić się nad tą akwa­ma­cją. Coraz wię­cej osób pyta o eko­po­grzeby.

– To ta eko­lo­giczna alter­na­tywa kre­ma­cji? Na czym ona dokład­nie polega?

– Zamy­kasz ciało w kap­sule z wodą, do któ­rej doda­jesz dużą ilość zasad. Potem pod­grze­wasz do stu sześć­dzie­się­ciu stopni i ono się po pro­stu roz­pusz­cza w wodzie. Cały pro­ces trwa około czte­rech godzin. Pozo­stają jedy­nie kości.

– Które osta­tecz­nie i tak trzeba skre­mo­wać?

– Ale pro­du­kuje się przy tym o trzy­dzie­ści pięć pro­cent mniej gazów cie­plar­nia­nych niż w przy­padku tra­dy­cyj­nej kre­ma­cji! Same korzy­ści dla śro­do­wi­ska! A poza tym chyba się ich nie kre­muje, a tylko suszy i potem mieli – zasta­no­wiła się Jagna.

– Ja dostrze­gam same kło­poty – mruk­nął Kocio, nakła­da­jąc hoj­nie szpa­chli na szyję.

– Jakie znowu kło­poty? Zoba­czysz, za chwilę będziemy mieli w War­sza­wie hip­ster­skie, eko­lo­giczne pogrzeby akwa­ma­cyjne!

– Jakoś tego nie widzę – skrzy­wił się Kocio. – Roz­pusz­czam, dajmy na to, matkę w takim pły­nie, to po pierw­sze, gdzie to robię? W beczce?

– Nie no, w takim pojem­niku ze stali. Można go jakoś ład­nie poma­lo­wać… w kwiatki albo w ptaszki…

– Po pierw­sze, ile tam tej wody trzeba nalać, żeby całe ciało wla­zło? Metr sze­ścienny? Dwa metry? A wody mamy mało na naszej pla­ne­cie i też prze­cież trzeba oszczę­dzać. A po tych czte­rech godzi­nach co? Matka roz­to­piona. Masz matkę w for­mie płyn­nej w sta­lo­wej wan­nie. Kości podzwa­niają o te sta­lowe brzegi, wszystko gorące.

– Coś się matki ucze­pił – mruk­nęła Jagna, ale już nie była taka pewna, czy ta akwa­ma­cja to taki dobry pomysł.

– I tutaj widzę zasad­ni­czy kło­pot – dodał Kocio, mru­żąc jedno oko, żeby spraw­dzić obecne pro­por­cje twa­rzy pana Mate­usza. – Co zro­bić z tą roz­pusz­czoną matką? Do kana­li­za­cji? Dwa metry sze­ścienne wody z matki? Matki z zasa­dami dodajmy.

– Można też sobie ogró­dek pod­lać matką – zasu­ge­ro­wała Jagna.

– Pew­nie, każdy ma ogró­dek, w któ­rym chciałby hodo­wać pomi­dory nawo­żone matką. A jak ktoś mieszka w bloku? To co? Traw­nik? A poza tym, jak taką ilość wody trans­por­to­wać? W becz­kach po kiszo­nej kapu­ście? No ja tego nie widzę. Dobra, skoń­czy­łem, można go ubie­rać.

– To może do kana­li­za­cji jed­nak? – Jagna pode­szła zoba­czyć, jak mu wyszło.

– Szum się zrobi jak nie wiem co! Roz­pusz­czane ciała pro­sto do Wisły… a potem co? Her­batka z dziadka?

– Rany! Kocio! Dobra, masz rację, to chyba u nas się tak szybko nie przyj­mie – mach­nęła dło­nią.

Kocio mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­łego w odpo­wie­dzi i poszedł umyć i zde­zyn­fe­ko­wać ręce.

Tym­cza­sem cze­kało ich sześć stan­dar­do­wych pogrze­bów, z czego cztery w pięk­nych trum­nach ze zło­tymi oku­ciami i dwa w wymyśl­nych urnach.

Roz­my­śla­nia prze­rwał jej dźwięk tele­fonu. Ode­brała i wes­tchnęła. Zmarł stra­żak, który marzył o pogrze­bie z hono­rami, orkie­strą i poka­zami fajer­wer­ków. Świat się zmie­niał, ale powoli.

Kocio poma­lo­wał pana Mate­usza, ubrał go w gar­ni­tur i koszulę i zawią­zał kra­wat. Przyj­rzał się swo­jemu dziełu, popra­wił jesz­cze nieco lewe ucho i uznał, że na dzi­siaj skoń­czył. Zebrał przy­bory do malo­wa­nia, zde­zyn­fe­ko­wał, i zga­sił świa­tło w pra­cowni. Poczuł się lekko głodny, więc posta­no­wił wysko­czyć do ciotki Magdy na wcze­sną kola­cję.

W restau­ra­cji Zamie­szane było jak zwy­kle sporo ludzi. Zamó­wił sałatkę z kaczką i kie­li­szek czer­wo­nego wina i usiadł przy swoim ulu­bio­nym sto­liku w kącie, skąd miał widok na całą knajpę. Kel­ner Adaś przy­niósł mu wino i usiadł z nim na chwilę.

– Co sły­chać, stary? Sły­sza­łem, że w week­end mamy ślub? Będziesz?

– Będę, matki pro­siły, żeby­śmy byli, bo to wesele na trzy­sta osób. Wszyst­kie ręce na pokład. A ty jak tam? Jak dziew­czyny?

Adaś nie­dawno sam się oże­nił i trzy mie­siące temu uro­dziła mu się córeczka.

– Bar­dzo dobrze – roz­pro­mie­nił się. – Nie mia­łem poję­cia, że bycie ojcem i mężem jest takie fajne. Naprawdę, stary, pole­cam! – klep­nął go w ramię i wstał, bo do restau­ra­cji weszli kolejni goście. Kocio kiw­nął mu dło­nią i wypił kolejny łyk wina. Po chwili otwo­rzyły się drzwi i do Zamie­sza­nego weszła dziew­czyna z kwia­ciarni. Kocio zachły­snął się winem i roz­kasz­lał, jakby umie­rał na covid. Mal­wina rzu­ciła mu prze­lotne spoj­rze­nie i usia­dła przy sto­liku obok. Zamó­wiła kie­li­szek bia­łego wina i sałatkę z kozim serem, po czym wycią­gnęła opo­wia­da­nia Alice Munro i zaczęła czy­tać. Kocio kaszl­nął ostatni raz i przy­glą­dał się jej, popi­ja­jąc wino. Świa­tło tań­czyło w jej rudych wło­sach, wywo­łu­jąc bły­ski ognia, kiedy tylko poru­szyła głową. Czy­ta­jąc, cza­sem uśmiech­nęła się, lekko marsz­cząc nos, i stu­kała pal­cem wska­zu­ją­cym w górną wargę. Kocio wpa­try­wał się w nią, nie zauwa­ża­jąc niczego i nikogo. Adaś musiał go szturch­nąć w ramię, żeby zwró­cił wresz­cie uwagę na talerz z sałatką.

– Hej, stary! Zamknij usta, bo ci szczęka opa­dła na sto­lik – mru­gnął do niego.

– Co? – zdzi­wił się Kocio nie­przy­tom­nie.

– Ma na imię Mal­wina i pra­cuje u two­jej matki, nie widzia­łeś jej wcze­śniej? – zdzi­wił się Adaś, który poznał dziew­czynę dwa dni wcze­śniej, kiedy wpadł do kwia­ciarni po kwiaty na stoły.

– Widzia­łem – burk­nął Kocio.

Adaś uśmiech­nął się sze­roko, pod­szedł do Mal­winy i posta­wił przed nią wino.

Podzię­ko­wała mu uśmie­chem i wró­ciła do czy­ta­nia.

Kocio zapo­mniał o swo­jej sałatce, dopił machi­nal­nie wino i na­dal wpa­try­wał się w Mal­winę. Nawet nie przy­szło mu do głowy, że mógłby jakoś do niej zaga­dać. Po pro­stu patrzył na nią i to mu w zupeł­no­ści wystar­czało. Dziew­czyna zja­dła sałatkę, zapła­ciła, zamknęła książkę i wyszła. Dopiero wtedy Kocio się ock­nął. Dobrze, że nie zamó­wił niczego na cie­pło, bo danie dawno by już osty­gło. Zoba­czył swoją sałatkę, zdzi­wił się nieco, bo nijak nie mógł sobie przy­po­mnieć, kiedy Adaś mu ją przy­niósł, i wziął się w końcu do jedze­nia. Kaczka była pyszna. I taka piękna… Co? A nie, to nie ona…

Rozdział trzeci

Marta i Magda szy­ko­wały się do ślubu. Nie swo­jego, ale obie pra­co­wały przy ślu­bie sio­strze­nicy pani Kasi. Pani Kasia kochała Anię jak wła­sną córkę. Wycho­wy­wała ją od dwu­dzie­stu pię­ciu lat i miała zamiar uszczę­śli­wić naj­wspa­nial­szym wese­lem świata. U Marty zamó­wiła deko­ra­cję sali ślub­nej i kościoła, wią­zankę dla panny mło­dej oraz bukiet dwu­dzie­stu pię­ciu bla­do­ró­żo­wych róż z bile­ci­kiem z czer­pa­nego papieru z zama­szy­stym pod­pi­sem: Naj­droż­szej Sio­strze­nicy – kocha­jąca cio­cia Kasia. Marta obie­cała, że dostar­czy bukiet bez­po­śred­nio do kościoła, żeby pani Kasia nie zawra­cała sobie już głowy przy­naj­mniej kwia­tami.

Zamie­sza­nie w kwia­ciarni w sobot­nie popo­łu­dnie się­gnęło zenitu, Marta usta­wiała gotowe wią­zanki pod ścianą, Mal­wina pró­bo­wała roz­ła­do­wać kolejkę kilku lekko wsta­wio­nych mło­dych męż­czyzn, któ­rzy posta­no­wili kupić swoim dziew­czy­nom „po malut­kim bukie­ciku, bo wie pani, nam się tro­chę męski wie­czór prze­dłu­żył”.

– W ogóle to kwiaty kupują tylko fra­je­rzy – pero­ro­wał jeden z nich. – Bo albo coś spie­przył, jak my teraz, albo ma zamiar bzyk­nąć. Po nic innego się nie kupuje kwia­tów.

– A na Dzień Matki? – zapy­tał kolega, więc ponie­chali tematu i każdy zajął się swoim tele­fo­nem.

Marta przy­go­to­wy­wała bukiety i wią­zanki do trans­portu, kiedy zadzwo­niła Magda.

– Marta! Bła­gam cię, mój szef kuchni wła­śnie zła­mał rękę, pośli­znął się i tak się wyrą­bał, że ma otwarte zła­ma­nie! Adaś go zawie­zie do szpi­tala, ale ja sobie nie pora­dzę ze sma­że­niem tych kotle­tów. Ja cię bła­gam, przy­jedź do mnie i ratuj, bo cały ślub szlag trafi!

– Matko prze­naj­święt­sza – jęk­nęła Marta. – Zaraz przy­jadę, cze­kaj, dzwo­ni­łaś do Jagny?

– Ma pogrzeb, przy­je­dzie, jak skoń­czy, ja się chyba zabiję!

– Kocio! – Marta zawo­łała syna. – Bła­gam cię, weź te kwiaty i jedź do kościoła. Obie­ca­łam, że dostar­czymy bez­po­śred­nio, ja muszę jechać do Magdy, Jeremi zła­mał rękę.

– No cudow­nie! Jasne, pojadę, tylko powiedz mi, które kwiaty.

– No te od cioci Kasi dla sio­strze­nicy, Mal­wina ci da, ja muszę lecieć do tej sali wesel­nej.

Kocio kiw­nął głową i wszedł do Cudów-Wian­ków sprę­ży­stym kro­kiem. Mal­wina miała urwa­nie głowy, więc tylko mach­nęła do niego.

– Tu masz adres kościoła i tele­fon do pani Kasi. Kwiaty stoją tam, pod ścianą. Pora­dzisz sobie? Bo nie mam czasu teraz.

– No jasne – uśmiech­nął się. Patrzył przez chwilę, jak Mal­wina roz­ma­wia z klien­tami, pod­szedł do ściany, prze­szu­kał wzro­kiem wią­zanki, zna­lazł tę od cioci Kasi, zabrał i poje­chał pod wska­zany adres. Całą drogę myślał o nie­bie­skich mig­da­łach i w końcu zapo­mniał w samo­cho­dzie pod­łą­czyć tele­fon do łado­wa­nia. Pod kościo­łem w Legio­no­wie zapar­ko­wał na dole, wyjął z bagaż­nika piękny pogrze­bowy wie­niec i zaczął się wspi­nać po trzy­stu scho­dach na górę. Przed drzwiami kościoła zaczął szu­kać tele­fonu, bo przy­je­chał ze dwa­dzie­ścia minut za wcze­śnie, ale przy­po­mniał sobie, że zosta­wił go w aucie. Nie chciało mu się latać po tych scho­dach tam i z powro­tem, więc doszedł do wnio­sku, że zostawi wie­niec w kościele, a potem zadzwoni do pani Kasi i ją o tym poin­for­muje. W końcu wie­niec był naprawdę oka­zały i prze­cież nikt go nie dmuch­nie przed pogrze­bem. Wszedł do kościoła, uło­żył wie­niec przed ołta­rzem, popra­wił wstążki, żeby napis był dobrze widoczny: „Naj­droż­szej Ani – kocha­jąca cio­cia Kasia”, i bar­dzo z sie­bie zado­wo­lony zbiegł po scho­dach na dół. Otwo­rzył drzwi samo­chodu, odpa­lił i odje­chał.

W cza­sie, kiedy Kocio podró­żo­wał z wień­cem, Mal­wina ogar­nęła w końcu sytu­ację w kwia­ciarni. Posta­no­wiła usiąść na chwilę i zro­bić sobie her­batę albo lepiej melisę. Osta­tecz­nie zapa­rzyła w czaj­niku białą jaśmi­nową her­batę z mio­dem manuka i wygod­nie roz­sia­dła się w fotelu. Pod­nio­sła kubek w irysy do ust i zachły­snęła się nagle, zoba­czyw­szy pod ścianą wazon z bukie­tem bla­do­ró­żo­wych róż z bile­ci­kiem.

– Jezu­sie naza­reń­ski – jęk­nęła. – To co Kocio zabrał? – Jesz­cze raz popa­trzyła na gotowe bukiety… Kiedy uświa­do­miła sobie, że Kocio wpa­ruje do kościoła z pogrze­bo­wym wień­cem aku­rat na sam począ­tek ślubu, poczuła, że robi jej się tro­chę słabo. Nawet nie chciała sobie wyobra­żać, jaką minę zrobi pani Kasia na widok swo­jego zamó­wie­nia. O minie panny mło­dej posta­no­wiła nie myśleć.

Kocio nie odbie­rał. Cały czas włą­czała się poczta gło­sowa, co praw­do­po­dob­nie ozna­czało, że ma wyłą­czony tele­fon. Mal­wina nie wie­działa, co robić, wybie­rała co kil­ka­na­ście sekund numer Kocia, słu­chała przez chwilę infor­ma­cji o abo­nen­cie i pró­bo­wała od nowa. Kocio, który dopiero po kilku minu­tach jazdy samo­cho­dem przy­po­mniał sobie o koniecz­no­ści pod­ła­do­wa­nia tele­fonu, w końcu ode­brał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Opo­wieść o Puc­ci­nim zaczerp­nięta od Jerzego Sna­kow­skiego Zgubne i twór­cze nałogi Gia­como Puc­ci­niego. [wróć]

Kon­stanty Ilde­fons Gał­czyń­ski, Śmierć w kawiarni. [wróć]